Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony751 348
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań512 992

Gluchowski Piotr - Nic co ludzkie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Gluchowski Piotr - Nic co ludzkie.pdf

Filbana EBooki Książki -P- Piotr Głuchowski
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 249 osób, 153 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 662 stron)

Redakcja: Roman Honet Korekta: Danuta Sabała Projekt graficzny okładki: Andrzej Pągowski Opracowanie graficzne: Elżbieta Wastkowska Konsultacja germanistyczna: Robert Schlaffke ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa www.wydawnictwoagora.pl WYDAWNICTWO KSIĄŻKOWE: Dyrektor wydawniczy: Małgorzata Skowrońska Redaktor naczelny: Paweł Goźliński Koordynacja projektu: Katarzyna Kubicka © copyright by Agora SA, 2018 © copyright by Piotr Głuchowski © copyright by Wiesława Mróz & Jan Jończy Wszelkie prawa zastrzeżone Warszawa 2018 ISBN: 978-83-268-2751-8 (epub), 978-83-268-2752-5 (mobi) Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Spis treści ROK 1999, PÓŹNY MAJOWY WIECZÓR DWADZIEŚCIA LAT PÓŹNIEJ, poniedziałek CZĘŚĆ I. MANE 1. 2. 3. 4. 5. WTOREK 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16. 17. 18. 19. 20. 21. 22.

23. 24. 25. 26. 27. 28. 29. 30. 31. 32. 33. 34. 35. 36. 37. 38. 39. 40. 41. 42. 43. 44. 45. 46. ŚRODA 47. 48. 49. 50. 51. 52. 53.

54. 55. 56. 57. 58. 59. 60. 61. 62. 63. 64. 65. 66. 67. 68. 69. 70. 71. 72. CZWARTEK 73. 74. 75. 76. 77. 78. 79. 80. 81. 82. 83. 84.

85. 86. 87. 88. 89. 90. 91. CZĘŚĆ II. TEKEL 92. 93. 94. 95. 96. 97. 98. 99. 100. 101. 102. 103. 104. PIĄTEK 105. 106. 107. 108. 109. 110. 111. 112. 113.

114. 115. 116. 117. 118. 119. 120. 121. 122. 123. 124. 125. 126. 127. 128. 129. 130. 131. 132. 133. 134. 135. 136. 137. SOBOTA 138. 139. 140. 141. 142. 143. 144.

145. 146. 147. 148. 149. 150. 151. 152. 153. 154. 155. 156. 157. 158. 159. 160. 161. 162. CZĘŚĆ III. FARES NIEDZIELA 163. 164. 165. 166. 167. 168. 169. 170. 171. 172. 173. 174.

175. 176. 177. 178. 179. 180. 181. 182. 183. 184. 185. 186. 187. 188. 189. 190. 191. PONIEDZIAŁEK 192. 193. 194. 195. 196. 197. 198. 199. 200. 201. 202. 203. 204. 205.

206. 207. 208. 209. 210. 211. 212. 213. 214. 215. 216. 217. 218. 219. 220. 221. 222. 223. 224. 225. 226. BIBLIOGRAFIA

Dziękuję przyjaciołom, koleżankom i kolegom, obecnym i byłym reporterom „Gazety Wyborczej”, którzy od lat tropią i opisują przypadki pedofilii wśród polskich duchownych oraz losy ich ofiar. Bez pracy, którą wykonali, ta książka by nie powstała. Postać Ludmiły Zakrzewskiej, głównej bohaterki „Nic, co ludzkie”, jest wzorowana na tych osobach. Na Bożenie Aksamit z Gdańska, Małgorzacie Bujarze z Rzeszowa, Marcinie Kąckim z Poznania, Marcinie Kowalskim z Kruszwicy i Marcinie Wójciku z Warszawy. Renacie Radłowskiej z Krakowa dziękuję specjalnie za konsultacje co do topografii miasta. ROK 1999, PÓŹNY MAJOWY WIECZÓR – Paaaaliiii się!!! Gorąca chmura dymu najpierw oblizała czarnym jęzorem ściany, potem wypełniła większą część kaplicy seminarium. Gdy przestała się mieścić pod sklepieniem, wpełzła do korytarza i w przestrzeń nad schodami. Dzwonki świeżo założonej instalacji alarmowej zaterkotały. Klerycy wybiegli z dormitoriów na pierwszym piętrze, księża z sypialni na drugim. Teraz ktoś włącza światła, ktoś wrzeszczy. Nerwowy Bogdan Wiroń, ten, co niedawno wrócił z wariatkowa, chce zbiec do kaplicy z gaśnicą. Nie daje rady, bo klatka schodowa parteru jest już niedostępna. Czapa smogu wypełnia ją całkowicie. – Wszyscy do mnie! – Starszy diakon staje na środku korytarza i macha rękami. Wspomagający go prefekt odciąga Bogdana od czarnej, kosmatej ściany dymu. Wiroń ma oczy zagubionego w lesie głodomora. Krzyczy coś całkiem bez sensu. Brzmi jak syrena okrętu na redzie: ou...uuuu! Kleryk Leszek Lisowski, bardziej przytomny od innych, dzwoni

po straż pożarną. Zero-jeden-dwa... – Kogo brakuje?! – Ojciec duchowny pierwszoroczniaków przybiegł z drugiego piętra w samych gaciach, boso. Zwały tłuszczu kołyszą się niby zbiorniki z olejem. Ryczy z całych sił, przekrzykuje Wironia i trzask sypiących się w dolnym korytarzu szyb. – Pożar w seminarium! Pożar mamy! – Lisowski woła do słuchawki głośniej, niż musi. Powtarza zdanie, choć po drugiej stronie zapadła już cisza. Zgasło światło i w przejściach, i w sypialniach. Urwało się brzęczenie alarmowych dzwonków. W nagłej ciemności ktoś klnie, ktoś inny krzyczy: „Trybusa nie ma!”. – Do lewych schodów! – Do bramy! W mrocznych korytarzach alumni wpadają na siebie, tłusty ojciec duchowny próbuje zapanować nad ewakuacją, chociaż nic nie widzi. – Prefekci! Kogo brakuje?! – Koce weź! – Nie ma Kukuły i Trybusa nie ma! – Ou...uuuu!! – Wiroń, ty uspokój się wreszcie! – Latarkę! Rektor seminarium od trzech dni przebywa w Krakowie. Lisowski – słuchacz drugiego roku, niewysoki szatyn z krótkim, prostym nosem – wpada do jego sekretariatu, uderza kolanem w kant biurka. Maca wnętrza szuflad, wyjmuje to, czego szukał. Półkilogramowy telefon komórkowy Centertel. Wybiera zero-zero-dziewięć-dziewięć-osiem. – Straż pożarna, słucham... Pierwsi klerycy już wybiegli na kamienne podwórze. Nocne powietrze jest zimne, niebo bez gwiazd. Prefekt rozdaje koce, których ma za mało, diakon próbuje policzyć zebranych. – Irka nie ma... Irka! – Patykowaty pierwszoroczniak krzyczy tak żałośnie, jakby zgubił mamę. – Irka i Kukuły! I jeszcze Trybusa!

– Oni są w kaplicy! – Boże przenajświętszy! – Brama się nie otwiera! – Nie ma Trybusa, Kukuły, Irka Kłója nie ma. Trybusa, Kukuły... – Wszyscy bramę pchają!!! – Jezuuuusie!!! – Proszę ojca, trzech nie ma! – Ja sprawdzę pokoje!!! – Wiroń rwie się do akcji. – Nigdzie mi nie pójdziesz! Bramę! Bramę pchamy!!! Klerycy napierają na stalowe blachy, ciężki dym wypełnia podwórzec niczym woda basen. Swąd wchodzi do oczu i zatyka krtanie. – Pchamy! Raaa-az! Dwaaa-a! – Lisek! Daj do bramy! Lisowski nie zwraca uwagi na krzyki. Gdy reszta pcha lite wrota, on zasuwa boso pod wykusz kaplicy. Mija rząd rozbitych żarem okien, brodzi w spływających kaskadami smolistych tumanach. Staje pod okopconymi witrażami, zza których błyskają języki pożaru. Sygnał strażackiej syreny pojawia się nagle i od razu słychać go bardzo wyraźnie, gdy Leszek Lisowski – w podkoszulku i spodniach od dresu – dźwiga pięciometrową drabinę, przydatną raz na rok do strzyżenia akacji. Z trudem ją podnosi, opiera o witraż, przesuwa szarpnięciem. Szybko wchodzi po szczeblach, sięga gzymsu, wybija łokciem kilka czarnych szyb, niszczy bezcenny wizerunek Trzech Króli i staje na gzymsie. Gorąca woń spalenizny uderza w twarz, w brązowych oczach krążą odbite iskry. Nabiera powietrza i skacze z czterech metrów, bez butów, w tłusty czarny dym.

DWADZIEŚCIA LAT PÓŹNIEJ, PONIEDZIAŁEK Głupia pizdo, za to, co zrobiłaś, więcej ręki ci nie podam. To, co robisz, w świecie, w którym żyjesz, pewnie wielu się podoba... Charkoczący wokalista Kultu, dźwięki przestrojonych gitar i łomot oszalałej perkusji wypełniają wyłożoną boazerią jadalnię. Szyby drżą. Na zewnątrz jest ciemno, stojący w kącie zegar z wahadłem wybija dziesiątą, ale żaden z trzech rozbawionych mężczyzn nie słyszy gongu, bo muzyka ze stojącego na dębowej komodzie odtwarzacza zagłusza nawet ich własne wrzaski. Andrzej Kukuła, niski, pękaty i łysiejący od czoła, trzyma przy ustach butelkę po finlandii, wymachuje pięścią i drze się równo z Kazikiem do wyimaginowanego mikrofonu: Nie kochaj rzeczy, które z tego świata są! Nie patrzaj w blask, który świeci, bo świeci odbiciem tylko! Tadeusz Trybus, wyższy, cięższy i bardziej pijany, od późnego obiadu zrobił już sam przeszło litr. Teraz wali widelcami w talerze z resztkami szynki, chrzanu i skór po węgorzu. Śpiewa, co sił w przeżartych tytoniem płucach, i podle fałszuje: On jest chory, on jest zarażony, on jest zakażony tobą... Twoja dusza, two-oje całe ciało – tak, na zatracenie wioooodą! W rozwibrowanym powietrzu twarze przyjaciół pokrywa pot. Leszek Lisowski brawurowo szarpie nieistniejące struny przy podłogowej lampie na kablu, która wciąż świeci i tego wieczoru ma pełnić funkcję gitary. Blask żarówki dobywa z półmroku tapicerowane meble, marszczone kotary łaskawie przysłaniające widok od ulicy, przepełnioną

popielnicę i tackę z racuchami. Stare czasy, stare dobre czasy, one nigdy już nie wrócą! Lisowski podrzuca raz jedną nogę, raz drugą, wreszcie wywraca się, uderza lampą w krzesło, żarówka pęka, trzask krótkiego spięcia kończy muzykę. Zapada ciemność. – Oż kurwa! – Spokojnie... Namacaj ty-tylko kabel i wyciągnij... eps! Ja włączę. Andrzej Kukuła idzie do przedpokoju z rozpostartymi rękami. Automatyczne bezpieczniki wiszą pod sufitem. – Zro-obione. Gdy błyska górne światło, pobojowisko w jadalni aż bije w oczy. Kilka potrzaskanych, rozdeptanych jabłek, którymi rzucali w siebie pół godziny temu, stłuczona szyba w regale, rozwleczone ości, podarty karton po soku i okruchy szkła wymieszane z niedopałkami. Rozbryzgana kawa. – Jak wywaliło korki w samarze, kiedyście ogień rozniecili... – Leszek Lisowski ścisza muzykę, bierze jeszcze zimną butelkę belvedere, którą przywiózł, napełnia kieliszki. – To kto nas wtedy uratował? – Tadeusz Trybus wyciąga przedostatniego marlboro z miękkiej paczki, bije widelcem w talerz. Obaj z Andrzejem Kukułą skandują pełnymi gardłami: – Li-sek, Li-sek, Li-sek! – Bóg was uratował moimi rękoma, abyście uczynili kiedyś rzeczy wielkie. – Lisowski jest skromny. Takiego udaje. Kukuła, gospodarz, podnosi kieliszek. – Za... eps! Ocalenie! Nie byłoby pożaru i całej grandy, gdyby Tadek flachy p-przez mur nie przemycił. – Chciałem, byśmy rozpili w kotłowni, i tylko... – Tylko klucz ci zginął. – Została kaplica lub ogród. – Trybus już to tłumaczył sto dwadzieścia razy.

– Żeś zasnął... z kiepem w zębach. – Kukuła nabiera powietrza, ściska nos palcami. – Kto pożar rozniecił, tego nikt już nie wie. – Lisowski, erudyta, macha kiszonym ogórkiem przed twarzą Kukuły. – Pożar serc jest Duchem Świętym w obecności żywej, działającej w nas od dnia chrztu świętego, obecności, która oczyszcza, uświęca i usprawiedliwia... – Przyczyną pożaru była instalacja... – Trybus strąca popiół na talerz z resztkami. – Irka Kłója żal. – Gospodarz głośno wypuszcza powietrze, opiera brodę na pięści. – Przez cholerny niedopałek stracił życie dobry chłopak, co zaszedł, by sprawdzić... Trybus nieruchomieje z papierosem w pół drogi do ust. Oczy mu grzęzną w twarzy. – Weź ty Tadzika nie dołuj! – Lisowski gryzie zakąskę, trąca Kukułę w bark. – Przepraszamy, Tadek... Już o tym nigdy więcej. No... Morda! Trzeba z żywymi naprzód iść! Ja na przykład za tydzień góra będę w Watykanie. – Za wyjazd! – Andrzej Kukuła unosi butelkę. Trybus flaczeje. Wrzuca resztkę papierosa do szklanki po soku, patrzy na przyjaciół, jakby wrócił z czyśćca. Polewają, piją. Tadeusz poprawia poza kolejnością bez skrzywienia ust. – Tadek, zagryź czymś, bo się znów uwalisz. Zdrowie szanuj. Masz grzybka, gruszkę w occie, ry-rybę masz... eps! – Gospodarza nie puszcza czkawka. – Coś waa-am pokażę. Kukuła otwiera szufladę komody, wyjmuje teczkę, przerzuca fotografie. Znajduje właściwą. Czka cztery razy z rzędu. Kładzie na stole zdjęcie. Tadeusz ogląda je pierwszy. On, Andrzej i Leszek objęci ramionami szesnaście lat temu. W tle białe kolumny i rzucone na ścianę cienie całej trójki. Kontur Lisowskiego dziwnie poruszony, chociaż przecież Leszek stoi nieruchomo. Cień Trybusa za mały, za krótki – jakby oświetlało Tadka jakieś inne słońce. A obrys Kukuły – to już

najdziwniejsze – wypuszcza promienie. Emituje własne, płynne, rześkie światło. – Zawsze byłeś najprzystojniejszy. – Trybus przekazuje fotkę Lisowskiemu, wkłada do ust ostatniego szluga, zgniata pustą paczkę. – Chyba ktoś tu stuka. – Nikt o tej porze nie przyjdzie. Czekaj no, weź nie pal, bo i tak się duszę. Zrobimy sobie zdjęcie w takim samym... Wiesz w czym. Tak staniemy znowu. Kto ma najlepszy telefon? – I dlaczego Lisek? – Wyciągaj iPhone’a! Nie wstydź się ubóstwa! – A czy ja się wstydzę? – Wsparty o stół Leszek sięga marynarkę i wyjmuje telefon. – Dobra... Stańcie tutaj. Tadek, nic nie widzę... czekaj w miejscu... Dobrze! – Proszę księdza, ja przepraszam, ale było otwarte.

CZĘŚĆ I MANE 1. – Stukałem, nikt nie otworzył, więc sam wszedłem. – Stojący w przedpokoju trzynastoletni Rysio Malinowski grube okulary ma sklejone plastrem, na dużym czole starą pionową bliznę i świeże, wściekle czerwone pryszcze. Ksiądz Andrzej Kukuła, proboszcz i katecheta, wie, że ojciec chłystka, fatalnie wspominany w Miasteczku oszust Marcin Malinowski, nie żyje, a matka chleje z konkubentem Mroczkiem w betonowym, wielorodzinnym baraku zwanym tu czworakiem. Wie również, że Rysiek jest piekielnie uzdolniony z matematyki i błyskawicznie zapamiętuje teksty. Gdyby tylko miał szczęście dorastać w innej rodzinie... – Kazali do księdza szybko, bo Nowakowa już teraz... – Taaa... teee-raz... – Pleban przedrzeźnia Rysia, wpychając w spodnie poły rozchełstanej koszuli. Podchodzi do stołu, bierze talerz z racuchami, podaje chłopcu. – Zobaczysz, że znowu na pustaka pojadę. – Mówili, że już dzisiaj na pewno wywali... że umrze. – Rysio sięga od razu po trzy placki i zjada je szybko. – Słuchaj, młody. – Ksiądz doktor Lisowski podchodzi do chłopca. – Ta pani, która umiera... – Nowakowa? – Nowakowa. Czy ona wygląda jak zając? Rysiek kręci przecząco rozczochraną głową. Usta ma pełne słodkiego ciasta. – No to nie ucieknie nigdzie. Wiesz, co to jest? – iPhone siódemka, trzydzieści dwa giga. – Ryś już przełknął. –

Wodoodporny? – Wodoodporny. Zrobisz nam tym telefonem zdjęcie. Umiesz? – Pewnie! – To rób. Trzej przyjaciele ponownie się obejmują, chłopiec sprawnie robi cztery fotki z rzędu: dwa piony i dwa poziomy. – Jeszcze mi pomożesz rozesłać do tu obecnych wielebnych. – Ksiądz Leszek schyla się nad małym Malinowskim, nie musi mu pokazywać, w co kliknąć. Rysiek błyskawicznie przechodzi do galerii, do menu udostępnień, odnajduje listę numerów. – Wyślij na „Tadek” i „Andrzej”. – Wysłane. – Obsługiwałeś już taki telefon? – Nie. Ale to proste. – Chcesz sobie w nim pogrzebać? Gry tam są... – A mogę? – Pewnie. Tutaj, zobacz. – Lisowski prezentuje zaaferowanemu dziecku uroki App Store. Jednocześnie wyjmuje z najmniejszej kieszeni spodni zmiętą dilerówkę. Kukuła z pomocą księdza Trybusa szuka koloratki, potem wkłada sutannę, co nie idzie łatwo. Jeszcze trudniej odnaleźć mu kufer z wiatykiem. W tym tygodniu jeździł do Nowakowej dwa razy i odłożył kasetę gdzieś na podorędziu. Ale gdzie? Trybus w gimnastiorce i gospodarz w rewerendzie dłuższą chwilę krążą bezradnie po izbach. Wreszcie: jest! Skrzynka ze srebrnym okuciem leży na bojlerze w przejściu do garażu. Cyborium także jest, kropidło również, podobnie jak stuła; nie ma tylko oleju świętego w naczyniu. – Nabierzemy z kuchni, poświęcisz. – Tadeusz puszcza do Andrzeja oko. Gdy Lisowski prezentuje Ryśkowi playlistę w smartfonie, proboszczowie przelewają do pucharu olej rzepakowy. – Oż kurwa! Trybus spuszcza śliską flaszkę na kafle podłogi. Choć szkło

wytrzymuje, tłusty, żółty rozbryzg sięga od ściany do ściany. – Zostaw... Natalia rano posprząta. Masz ręcznik. Wytrzyj łapy. Kluczyki i biret musimy odnaleźć. Czapka z czarnym pomponem wisi w przedpokoju. Kluczyki od samochodu są na parapecie. Kiedy Rysio odpala w iPhonie grę Plants versus Zombies, a Leszek Lisowski wciąga kokainę, Kukuła z Trybusem wychodzą przez ganek. Ksiądz Andrzej na powietrzu znowu łapie czkawkę. Miał słabą głowę w seminarium i taką ma do dzisiaj. Dwunastoletnie audi stoi pod murowanym garażem, między porysowanym i powgniatanym z dwóch stron oplem Trybusa, rzuconym obok podniszczonym rowerem Malinowskiego i nowiutkim szarym mercedesem S 350 księdza Lisowskiego. – Eeeps! Proboszcz Andrzej z trudem otwiera drzwi wozu, gramoli się za kierownicę, uruchamia silnik, który zaskakuje dopiero za drugim podejściem. Opuszcza szyby. Przyjaciel otwiera mu bramę. – Tylko uważaj, tak? – Blokuje wrota kamieniem, podchodzi do audi. – Pasy zapnij, bo brzęczy. Kukuła nie odpowiada, nie zapina pasów, odjeżdża, wstrzymując oddech, by wreszcie pokonać czkawkę. Trybus wraca do wnętrza. W pokoju z zegarem nie widzi ani Lisowskiego, ani Rysia, więc nalewa sobie kieliszek wódki i pije. Szuka papierosów. Pamięta, że wziął drugą paczkę. Wnosił tu pięć godzin temu reklamówkę z czyściochą, fajami i kiełbasą od swojej parafianki – Jedlickiej. To pamięta. Idzie do kuchni, stara się nie wdepnąć w olej. Fajek nie ma. Łazienka. Schował szlugi w spodniach i tutaj wypadły, kiedy się odlewał? Nie ma. Kancelaria Kukuły. Też nic. Siada na krześle za biurkiem kolegi proboszcza. Musisz, człowieku, poszukać mózgiem, nie oczami. Gdzie żeś łaził? No gdzie? Gdzie... Głowa opada na piersi. Ksiądz Tadeusz Trybus zasypia. Z pijackiej

drzemki – krótkiej, lecz głębokiej niby szyb kopalni – wyrywa go hałas... chyba z poddasza. Papierosy. Na górze! Poszli tam z Andrzejem po płyty Kazika. 2. – On jest chory, on jest zarażony, on jest zakażony tobą... bu-bu-bu- bummm! Twoja dusza, twoje całe ciało... tak, na zatracenie wiodą! – ksiądz Andrzej Kukuła podśpiewuje, jadąc z otwartymi oknami. Jest wokalem i perkusją naraz. – Stare czasy, stare dobre czasy, one nigdy już nie wrócą... bu-bu-bum-bum! Rzeczy, które, które mi zrobiłaś – z moim światem tak się kłócą... Bu-bum! Może wrzeszczeć, ile chce. Ulice są kompletnie puste. W Miasteczku praktycznie nie ma dwudziesto- i trzydziestolatków. Wyjechali do Anglii, Holandii, Norwegii. Czyszczą ryby, segregują odpady, sprzątają w szklarniach. Zostali ludzie powyżej czterdziestki, ich bardzo starzy rodzice i nastoletnie dzieci, które też pewnie wyjadą. Życie tutaj zamiera po osiemnastej, równo z zamknięciem czterech sklepów. A co dopiero o tej porze... Do niedawna w centrum działał nocą punkt z kebabem, lecz właściciel wyniósł się, gdy mu narysowali świnię na drzwiach. Naród chce znów być przedmurzem. Ale nie ma co lamentować. Mimo zgrzebnej prowincjonalności parafia Andrzeja Kukuły jest całkiem niebiedna. Mógł trafić gorzej. I trafiłby gorzej, gdyby Leszek Lisowski nie szepnął słówka arcybiskupowi Mordowiczowi. Mija skwer z nigdy nieużywaną siłownią, skrzyżowanie z drogą na cmentarz, zjazd nad staw zwany Glinką... Sunie wzdłuż niskich bloków i bezstylowych trzyizbowych domów, które mogłyby równie dobrze stać wśród równin Mazowsza. Od frontu – miasto: fryzjer zwany Brudasem, kredyty, punkt apteczny, Centrum Chwilówek zwane „Żydem”, szewc, pośrednik finansowy,

nieczynny jeszcze o tej porze roku skup jagód. Od zaplecza – wieś: kurniki, gołębniki, chlewy, klatki dla królików, drewniane wychodki. Wie to, bo prawie wszędzie tu chodzi z kolędą. Choć im dalej od centrum, tym więcej mieszkań, w których nie przyjmują. Czworak jest najgorszy. Parterowy prostopadłościan z szarego betonu. Małe, wilgotne mieszkania w rzędzie, wejścia do kuchni prosto od ulicy, nad drzwiami gołe żarówki, świeci co trzecia. Proboszcz już widzi w półmroku zielsko za plastikową siatką i oponami. W przejściach ku drzwiom błoto trzyma się od ostatnich deszczów – a właśnie zaczyna znów siąpić. Na ławce skleconej z dwóch kołków i deski śpi brudny mężczyzna. Smuga na czole jak maźnięcie smołą. Podarty sweter, ciemna plama wilgoci w kroku – nie od deszczu – tatuaże na szyi i nadgarstkach. Nie trzeba go wąchać, by wiedzieć, że spity. Duchowny poznaje typa w świetle reflektorów. Ojczym Rysia Waldemar Mroczek. Karany. Od kiedy wprowadził się do Malinowskiej, drugie drzwi w rzędzie, ze śladami po siekierze, kobieta już całkiem przestała chodzić do kościoła. Nowakowie – drzwi czwarte. K+M+B. Ksiądz Andrzej Kukuła parkuje tak, by nie wejść w najgorszy muł, robi kilka głębokich oddechów, czkawka ostatecznie mu przeszła, bierze kufer, pochylony stuka i wchodzi, nie czekając na zaproszenie. Gotowy na ciężki zapach strawionego alkoholu, maści leczniczych i odgrzewanych potraw, zawczasu oddycha przez usta. – Pokój temu domowi. – Na wieki wieków, amen. – Dorosły syn Nowakowej zaprasza w głąb pokoju oddzielonego od przechodniej kuchni sztywną zasłoną z koca. Umierająca leży na łóżku, tak jak dwa dni temu. Wargi ma fioletowoszare, twarz i dłonie w kolorze kości na zdjęciu rentgenowskim. Wygląda na już nieżywą. Przy wezgłowiu z wymiętych poduszek stoi jej synowa: klapki, spodnie od dresu, męska koszula, spojrzenie opóźnionej w rozwoju. Na rękach śpiące niemowlę. Jeszcze nieochrzczone. Za synową sąsiadki: stara Kolebiakowa, matka tutejszego

gamonia, która czasem pomaga księżej gospodyni w sprzątaniu kościoła, i przedwcześnie zniszczona Jadźka Malinowska. Mama Rysia, pijaczka. Trzydzieści dwa lata. Rysy twarzy już jej się rozjechały – prawa strona nie pasuje do lewej, oczy różnej wielkości i nos poza osią. Jakby ją narysował ktoś, kto nie potrafi. – Pokój Pański niech będzie z wami. – Kapłan nie zamierza robić żadnych wstępów. Otwiera skrzynkę z wiatykiem i nakłada stułę. Jadąc samochodem, trochę się przewietrzył, ale teraz w zaduchu czuje, że gorzała go znowu rozbiera. Miał i nadal ma słabą kondycję, wie, że nie powinien pić tyle, co dzisiaj. Ale weź tu nie pij z Tadzikiem Trybusem. – Módlmy się do Pana za naszą siostrę Stanisławę i wspólnie błagajmy... – Wysłuchaj nas, Panie. – Prosimy Cię, Panie, abyś naszą chorą siostrę nawiedził i umocnił świętym namaszczeniem. – Wysłuchaj nas, Panie. – Prosimy Cię, abyś ją wyzwolił od zła wszelkiego. – Wysłuchaj nas, Panie. – Prosimy Cię, abyś... – Westchnienie. – Abyś wspomagał wszystkich, którzy leczą i pomaga... pielęgnują chorą. Ksiądz Andrzej już wie, że litania go dzisiaj pokona. Daruje ją sobie. Namaści czoło i starczy. Gdy sięga po naczynie z oliwą, świat zaczyna wirować. Szklanki z fusami po kawie, fiolki z lekarstwami, garnki z zupą i bigosem, dziecięce śpioszki na sznurze, czarne esy-floresy na dywanie, twarze domowników. Wszystko się troi, zamienia miejscami, oddala, ale jednocześnie rośnie. Proboszcz niepewnie odkręca wieczko naczynia z olejem, Kolebiakowa przezornie go podtrzymuje, on celuje opuszkiem w czoło konającej, jej woskowa twarz się kołysze, zamiast czoła ksiądz dotyka ucha, szyi, cholerne oblicze ciągle mu ucieka, tłuszcz kapie na prześcieradło. Proboszcz omal się nie przewraca. Pada Malinowska. Osuwa się po ścianie. I tak długo stała jak na kogoś, kto wypił od rana

dwa plastiki wiśniówki. – Ojcze miłosierny, Ty znasz dobro, które jest w człowieku. Ty nie od... ty zawsze odpuszczasz grzechy i nie odmawiasz przebaczenia. Zmiłuj się nad swoim sługą... eee... służebnicą, która toczy ostatnią walkę. Przez Twojego Syna, Jezusa Chrystusa. Wszystkich niech błogosławi Bóg wszechmogący, Ojciec i Syn... – proboszcz ostatkiem sił podaje Kolebiakowej pucharek z olejem, a potem kreśli nad łóżkiem koślawy znak krzyża – i Duch Święty. Amen. 3. – Słuchacie Radia Wawel, z tej strony Emanuel... nocnej audycji jest moja koleżanka po fachu, gwiazda mediów... Ludmiła Zakrzewska z „Tygodnika Popularnego”. Dobry wieczór. – Witam. – Mieliśmy rozmawiać o budowie olbrzymiej świątyni na krakowskich Błoniach, której fundamenty od niedawna widać... sobie wyobrazić skalę przedsięwzięcia... – Wystarczy popatrzeć na billboard z wizualizacją... i grube miliony. Głos chwilami ginie pod skrzypieniem wycieraczek, których gumy ksiądz Andrzej Kukuła już dawno powinien wymienić. Po przekręceniu kluczyka w stacyjce ruszyła elektryka – oprócz radia odezwał się na krótko rozrusznik i błysnęły światła – tylko silnik, cholera, nie ruszył. – A teraz się przyznam... pewnego podstępu. Otóż zaprosiłem cię tutaj w sprawie tej świątyni, a zapytać chciałem... Po Krakówku krążą plotki... w światku dziennikarskim... dosłownie na dniach „Tygodnik” ujawni olbrzymią aferę w diecezji krakowskiej. Proboszcz głośno beka, stopuje wycieraczki, ohydna kawa, którą poczęstowała go przed wyjściem młoda Nowakowa, podchodzi do gardła jak piekąca fala. Trzeba będzie spłukać wódką, bo woda tego nie weźmie. Chwilę patrzy w spływające po szybie strumyki. Deszcz przegonił z ławki spitego Waldemara Mroczka. – Podobno trafiłaś na trop pedofilów, nawet całej siatki, masz nazwiska księży, którzy się wymieniali usługami dzieci... – Tego nie potwierdzam. – A co możesz zdradzić?