PAŁAC WESTMINSTERSKI, LONDYN
29 LISTOPADA 1499 ROKU
W momencie przebudzenia przepełnia mnie niewinność, sumienie mam nieskażone jakimkolwiek
występkiem. Owej pierwszej, półprzytomnej jeszcze chwili, kiedy dopiero otwieram oczy, nie
towarzyszą mi żadne myśli – jestem tylko ciałem, młodym ciałem o gładkiej cerze i jędrnych
mięśniach; jestem tylko dwudziestosześcioletnią niewiastą, powoli budzącą się do radości życia. Nie
obciąża mnie świadomość nieśmiertelnej duszy, jej zaś nie obciąża grzech ani wina. Jestem wciąż tak
rozkosznie, leniwie rozespana, że ledwie zdaję sobie sprawę z własnego imienia.
Rozchyliwszy niechętnie powieki, spostrzegam wpadające przez okiennice światło
i uzmysławiam sobie, że to już późny ranek. Przeciągając się beztrosko niczym budzący się
z drzemki kot, przypominam sobie, że spać poszłam nieziemsko znużona, a tymczasem teraz czuję
się wypoczęta i w pełni sił. Po czym znienacka – jak gdyby rzeczywistość spadła mi na głowę
na podobieństwo ciężkiej bulli lecącej z najwyższej półki – miłe uczucie opuszcza mnie tak szybko,
jak się pojawiło. Prawda bowiem jest znacznie mniej przyjemna: oto nadszedł dzień, którego tak się
obawiałam; dzień, w którym moje miano stanowić będzie nieprzeciętne brzemię. Nie da się ukryć,
że jestem dziedziczką dynastii królewskiej, a mój brat – winny tego samego co ja – nie żyje.
W końcu mój wzrok pada na siedzącego na skraju łoża mężczyznę, odzianego w czerwoną
aksamitną kamizelę i dublet, który czyni go przysadzistszym niż w istocie. Szeroką pierś przecina mu
złoty łańcuch książęcego szambelana. Z wolna dociera do mnie, iż mój małżonek czeka, aż się
całkiem obudzę.
– Małgorzato? – pyta z obliczem ściągniętym troską.
– Tylko nic nie mów – wyrzucam z siebie, jak gdyby słowa mogły odwlec fakty. Następnie
odwracam się i wtulam twarz w poduszkę.
– Odwagi – dodaje mój mąż tonem bezradności. I klepie mnie po ramieniu, jakbym była chorym
szczenięciem ogara. – Odwagi...
Nie śmiem wzdrygnąć się pod jego dotykiem. Nie śmiem go urazić. Jest moim mężem, jest moją
ostoją. Dał mi schronienie, ukrył me nazwisko pod swym własnym. Ja zaś zostałam odcięta
od swojego tytułu równie skutecznie, jakbym wraz z rodowym mianem straciła głowę, która
potoczyła się do kosza wyłożonego słomą...
Wywodzę się z Plantagenetów i jestem z tego dumna, a przynajmniej byłam – do czasu, gdy jęło
się to wiązać ze zbyt dużym ryzykiem. Niegdyś nosiłam swe nazwisko równie wysoko jak koronę.
Niegdyś byłam Małgorzatą York z Plantagenetów, bratanicą dwóch królów Anglii: Edwarda IV
i Ryszarda III, a córką trzeciego z braci, Jerzego księcia Clarence. Matka moja należała
do najzamożniejszych niewiast w królestwie, mój dziad zaś był człowiekiem tak potężnym, że nadano
mu przydomek Twórca Królów. Mego młodszego brata Edwarda król Ryszard wyznaczył
na następcę tronu i oboje, Edward i ja, cieszyliśmy się miłością i wiernością połowy poddanych. Lud
upatrywał w nas szlachetnych sierot po Warwicku, traktował nas jak dziatki wyrwane ze szponów
losu i tej złej czarownicy, Białej Królowej. Wychowywaliśmy się na zamku w Middleham pod okiem
samej królowej Anny i niczego, ale to niczego nam nie brakowało.
Wszelako kiedy król Ryszard zginął zabity na polu bitwy, z dnia na dzień przestaliśmy stać blisko
tronu i zamieniliśmy się w pretendentów, w przeżytki dawnej dynastii dogorywające za panowania
uzurpatora, który miał czelność sięgnąć po koronę naszego wuja. Co począć z książątkami
po Yorku? Co począć z dziedzicami Warwicka? Tudorowie – matka i syn – mieli na to gotową
odpowiedź. Zapadła decyzja, aby pozbyć się nas z dworu, strącić nas w niebyt historii, ukryć
w pomroce małżeństwa. Dzięki temu obecnie nic mi nie grozi: stopniowo umniejszano me znaczenie,
aż stałam się tak nieistotna, iż teraz mnie nawet nie widać spod nazwiska ubogiego rycerza żyjącego
w niewielkiej posiadłości środkowej Anglii, gdzie ziemia jest tania i gdzie nikt nie poderwie się
do boju na obietnicę mojego uśmiechu na okrzyk „À Warwick!”.
Jestem lady Pole. Nie księżniczka, nie księżna, nawet nie hrabina, tylko żona skromnego rycerza,
odłożona do lamusa jak stary herb upchnięty do zakurzonej komody. Małgorzata Pole, młoda żona
Ryszarda Pole’a, znowu brzemienna, chociaż dałam mu już troje dzieci, w tym dwóch synów. Jeden
zowie się Henryk, przypochlebnie po nowym monarsze Henryku VII, drugi zaś Artur – przymilnie
po obecnym księciu Walii. Mamy też córkę Urszulę. Litościwie pozwolono mi nazwać dziewczynkę
wedle własnego uznania, toteż nadałam jej imię po świętej, która wolała zginąć, aniżeli wyjść
za poganina i przybrać jego miano. Wątpię jednak, aby ktokolwiek dostrzegł ów gest mojej
niepokory; prawdę mówiąc, mam szczerą nadzieję, że tak się nie stało.
Niestety mój młodszy brat nie mógł zmienić nazwiska w wyniku ślubu. Kimkolwiek by była jego
żona, jakkolwiek niską pozycję by miała, nie mogłaby mu przekazać swego nazwiska, jak sir
Ryszard uczynił w moim wypadku. Edward pozostałby hrabią Warwick, w dalszym ciągu reagowałby
na zawołanie „Edward Plantagenet” i wciąż byłby faktycznym dziedzicem angielskiej korony.
W razie podniesienia jego sztandaru (a prędzej czy później ktoś by go podniósł) połowa Anglii
stawiłaby się na wezwanie, idąc jak w ogień za powiewającym białym haftem, za białą różą. Tak
nawet zaczęto o nim mówić: Biała Róża Anglii.
Skoro więc nie mogli Edwardowi odebrać rodowego miana, zabrali mu ziemie i majętności.
Później pozbawili go także wolności, chowając przed światem niczym zbędną chorągiew, wtrącając
do londyńskiej Tower pośród rzeszę zdrajców, dłużników i zwykłych głupców. Wszelako mój brat –
pozbawiony sług, pozbawiony ziem, pozbawiony zamków, pozbawiony nawet ksiąg – nadal nosił
swoje... nasze nazwisko. Nadal nosił swój tytuł, który odziedziczył po moim dziadzie. Nadal był
hrabią Warwick, Białą Różą Anglii, dziedzicem dynastii Plantagenetów, żywą wymówką czynioną
na każdym kroku Tudorom, którzy przejęli tron i objęli panowanie. Zamknęli go w lochu jako
małego chłopca lat jedenastu i nie pokazali światu, póki nie ukończył dwudziestego czwartego roku
życia. Przez trzynaście długich lat jego oczy nie widziały słońca, jego stopy nie czuły trawy.
Wreszcie opuścił więzienie i być może poczuł woń mokrej ziemi sieczonej deszczem, być może
usłyszał krzyki mew kołujących nad rzeką, być może uradował uszy dochodzącymi zza wysokich
murów Tower śmiechami i wrzawą wolnych ludzi, wolnych Anglików, jego poddanych.
Oflankowany przez straże przeszedł przez most zwodzony i wkroczył na lekkie trawiaste
wzniesienie, gdzie uklęknąwszy przed klocem, złożył spokojnie głowę, jakby w swoim mniemaniu
zasłużył na śmierć, jakby w głębi ducha był gotów na śmierć. A oni go ścięli.
Było to wczoraj. Zaledwie wczoraj. Deszcz padał przez cały dzień. Rozpętała się szaleńcza burza,
jak gdyby nawet niebo protestowało przeciw takiemu okrucieństwu, płacząc rzewnie. Kiedy się o tym
dowiedziałam, stojąc obok mej kuzynki królowej w jej pięknych nowych komnatach, zamknęłam
okiennice, by odciąć się od światła na zewnątrz, by nie patrzeć dłużej na deszcz, który teraz na terenie
Tower zmywał krew. Krew mego brata. Moją krew. Krew królewską...
– Wykrzesz z siebie choć odrobinę odwagi – szepcze ponownie mój mąż, wyrywając mnie
z zamyślenia. – Myśl o dziecku. Postaraj się odsunąć od siebie strach.
– Nie czuję strachu – mówię, obracając się przez ramię. – Nie muszę niczego udawać. Nie mam
się czego bać. Wiem, że przy tobie jestem bezpieczna.
Ryszard waha się. Woli mi nie przypominać, że najgorsze jeszcze nie minęło. Czyżby nawet jego
niska pozycja nie była wystarczającą gwarancją bezpieczeństwa?
– Chodziło mi o to, abyś nie pokazywała po sobie żalu.
– Ale dlaczego? – pytam z dziecięcym zawodzeniem. – Dlaczego miałabym nie okazywać żalu?
Dlaczego nie miałabym pogrążyć się w żałobie? Mój brat, mój jedyny brat, nie żyje! Został stracony
jak pierwszy lepszy zdrajca, choć nie uczynił nic złego. Czemu nie mogę po nim płakać?
– Dlatego, że im się to nie spodoba – mówi wprost mój mąż.
PAŁAC WESTMINSTERSKI, LONDYN
WIOSNA 1500 ROKU
Sama królowa zstępuje głównymi schodami ze swych komnat pałacowych, ażeby pożegnać nas
przed opuszczeniem Westminsteru po zakończonych obchodach Bożego Narodzenia. Król wszakże
trzyma się swoich apartamentów. Jego matka zapewnia wszystkich, że nic mu nie dolega, ot,
nawiedziła go lekka gorączka, lecz już ją zmógł i teraz nabiera pełni sił w cieple kominka.
Oczywiście nikt nie wierzy słowom królowej matki. Wszyscy są przekonani, iż Henryka nękają
wyrzuty sumienia po straceniu mego niewinnego brata i pretendenta do tronu, okrzykniętego kłamcą
i zdrajcą i rzekomym współspiskowcem Edwarda Plantageneta. Z cierpkim uśmiechem odnotowuję
fakt, że zarówno królowa, jak i ja, któreśmy straciły młodszych braci, staramy się wywiązywać
ze swoich obowiązków, może tylko z nieco bladymi licami i zaciśniętymi wargami, podczas gdy
człowiek, który skazał obu młodzików na śmierć, chowa się w komnacie sypialnej, chory z poczucia
winy. Elżbieta i ja, krew Plantagenetów, przywykłyśmy do ciągłych strat; można powiedzieć,
że zdrada i cierpienie to nasz chleb powszedni. Tymczasem świeżo koronowany Henryk Tudor
przyzwyczaił się do tego, że to inni toczą za niego bitwy i brudzą sobie ręce.
– Powodzenia – rzuca krótko Elżbieta. Po czym, gestem wskazując mój uwypuklający się brzuch,
dodaje: – Na pewno nie chcesz zostać dłużej? Mogłabyś urodzić w pałacu. Miałabyś dobrą opiekę, no
i składałabym ci wizyty. Zastanów się jeszcze, Małgorzato...
Kręcę odmownie głową. Wolę nie mówić królowej, że mam dosyć Londynu, dworu, rządów jej
męża i apodyktycznej Małgorzaty Beaufort.
– Cóż, skoro tak – kwituje, rozumiejąc mnie bez słów. – Ale do Ludlow pojedziesz, jak tylko
nabierzesz sił, prawda? Dołączysz do tamtejszego dworu?
Elżbieta pragnie mnie widzieć w odległym zamku, u boku swego syna Artura. Mój mąż został
wyznaczony na opiekuna księcia Walii, a jej niesie pociechę myśl, że jestem z nimi.
– Udam się tam najprędzej jak się da – obiecuję. – Chyba jednak nie wątpisz, że sir Ryszard
dokłada wszelkich starań nawet pod moją nieobecność. Traktuje następcę tronu, jakby ten był
z czystego złota.
Z mojego małżonka jest dobry człowiek, nie przeczę. Królowa Matka nie wybrała dla mnie
najgorszego kandydata. Ponieważ zależało jej tylko na tym, abym zniknęła z publicznego widoku,
podsunęła mi mężczyznę skromnej pozycji – tymczasem okazało się, że Ryszard w zaciszu
domowym dosłownie za mną szaleje! Udało jej się przy tym dobić korzystnego targu. W dzień
naszego ślubu spotkała go zaiste śmieszna zapłata: dwie posiadłości ziemskie, dwa liche dworki
i z lekka zrujnowany zamek! Naturalnie mógł zażądać znacznie więcej, ale dotychczas służył
Tudorom za marne dziękuję, truchtając za nimi, nieprzerwanie przypominając, że jest po ich stronie,
i kierując się wszędzie tam, gdzie skierował się ich sztandar. Do tego nigdy nie liczył kosztów ani nie
zadawał pytań.
Już dawno zawierzył swój los Małgorzacie Beaufort, swej krewniaczce. Zdołała go przekonać –
podobnie jak wielu przed nim – że jako sojuszniczka odwdzięczy się z nawiązką, aczkolwiek jako
wróg pozostanie groźna. I Ryszard, jeszcze jako młodzieniec, opowiedział się po jej stronie,
odwołując się do łączących ich więzi rodzinnych i oddając pod jej opiekę. Odebrała od niego
przysięgę na wierność Henrykowi Tudorowi, po czym patrzyła, jak w gronie innych
sprzymierzeńców walczy o to, aby usadzić na tronie Anglii jej syna, i słuchała, jak wszyscy zwracają
się do niej, używając tytułu, który sama dla siebie wymyśliła, mianowicie „Królowa Matka”.
Aż do tej pory, pomimo niekwestionowanego tryumfu, Małgorzata Beaufort zwraca się o pomoc
do swych bliższych i dalszych kuzynów, z przestrachem myśląc o niespolegliwych przyjaciołach
i niepewnych obcych.
Obrzucam dyskretnym spojrzeniem swą kuzynkę królową. Żadna z nas w niczym nie przypomina
Tudorów. Elżbieta, wydana za Henryka Tudora, doczekała się koronacji dopiero po prawie dwóch
latach, w czasie których sprawdzano jej lojalność i jej płodność, jakby była suką rozpłodową, a nie
księżniczką z urodzenia, i to wepchniętą do łożnicy niemal plebejusza! Ja zaś skończyłam jako żona
przyrodniego kuzyna Królowej Matki. Obydwie, i Elżbieta, i ja, musiałyśmy wyprzeć się swego
pochodzenia, swego dzieciństwa w pałacu, własnej przeszłości, a nawet własnego nazwiska; obydwie
przybrałyśmy nazwisko naszych mężów i ślubowałyśmy im wierność – nie miałyśmy innego
wyjścia. A mimo to Tudorowie nadal nam nie ufali i wątpię, aby kiedykolwiek mieli zaufać.
Moja kuzynka Elżbieta spogląda na swego syna, młodziutkiego księcia Artura, który czeka,
aż stajenny przyprowadzi jego konia.
– Wolałabym, aby cała wasza trójka została tu, na miejscu – mówi.
– Książę musi wrócić do swej siedziby – przypominam jej. – Jest księciem Walii, winien być więc
w Walii.
– Chodzi o to, że...
– W królestwie panuje spokój. Ferdynand i Izabela niebawem przyślą swoją córkę. Zanim się
spostrzeżesz, będziemy z powrotem, w samą porę na wesele Artura. – Nie dodaję, że para królewska
Hiszpanii zwlekała z wysłaniem do nas młodziutkiej infantki dopóty, dopóki żył mój brat. Wraz
ze śmiercią Edwarda zniknął ostatni rywal do następstwa tronu Anglii: kobierzec ślubny hiszpańskiej
infantki będzie równie czerwony jak jego krew. A mnie przyjdzie na niego wstąpić w ogonie
tudorowskiego orszaku i na dodatek jeszcze się uśmiechać.
– Została rzucona klątwa – oświadcza nagle Elżbieta, stając bliżej i przytykając dłoń do mego
ucha, tak że czuję na policzku ciepło jej oddechu. – Małgorzato, posłuchaj... Została rzucona klątwa.
– Roztrzęsiona łapie mnie za dłoń.
– Jaka znowu klątwa?
– Klątwa mówiąca, że ktokolwiek wykradł moich braci z Tower, ktokolwiek ich uśmiercił,
zapłaci za to własnym życiem.
W nagłym przestrachu odsuwam się od niej i dostrzegam bladość jej twarzy.
– Kto ją rzucił? Kto odważył się powiedzieć coś takiego?
Cień winy, który przemyka po jej pobladłym obliczu, mówi mi wszystko: klątwę rzuciła jej
matka, ta czarownica Elżbieta Woodville. Jestem pewna, że tylko ktoś taki, ktoś przejawiający
mordercze skłonności, był w stanie rzucić równie zabójczą klątwę.
– Jak dokładnie brzmiały jej słowa?
Elżbieta bierze mnie pod ramię i pociąga w stronę ogrodów otaczających stajnie, następnie
przeprowadza pod łukowatym przejściem, tak że w końcu znajdujemy się same w zacisznym zakątku,
pod baldachimem bezlistnych gałęzi zwieszających się nad naszymi głowami.
– Nasze słowa – poprawia mnie. – To była nasza wspólna klątwa. Wypowiedziałyśmy je razem.
Byłam wtedy bardzo młoda, ale powinnam była być mądrzejsza... A jednak jej wtórowałam!
Zwracałyśmy się do rzeki, do boginki... no wiesz!... do tej boginki, która założyła nasz ród.
Wyrecytowałyśmy unisono: „Nasz książę zginął, nim wkroczył w wiek męski, nim został ogłoszony
królem Anglii, mimo iż narodził się po to, aby być mężczyzną i monarchą. Dlatego odbierz
zbrodniarzowi jego dziecię, gdy wciąż będzie chłopięciem, zanim dostąpi zaszczytów i obejmie
panowanie na swych włościach. A potem odbierz mu także wnuka, żebyśmy miały pewność, kto był
winnym zbrodni pojmania bądź zabójstwa naszego Edwarda, żebyśmy wiedziały, że ta klątwa
zadziałała, a straszny czyn został pomszczony”...
Wzdrygam się i owijam szczelniej podróżną peleryną, jak gdyby znienacka w oświetlonym
promieniami słońca ogrodzie zrobiło się zimno i mokro od potakującego tchnienia rzeki.
– Twoje usta wypowiedziały te słowa?
Elżbieta kiwa głową, wzrok mając poważny i przestraszony.
– No cóż, król Ryszard nie żyje, a przed nim odszedł z tego świata jego syn – rzucam śmiało. –
Obydwaj umarli. A twoi bracia zniknęli, znajdując się pod pieczą naszego wuja. Jeśli naprawdę był
winien, a wasza klątwa faktycznie zadziałała, wygląda na to, że stało się, co się miało stać, i linia
Ryszarda Trzeciego wygasła na dobre.
Moja kuzynka tylko wzrusza ramionami. Ona również – jak każdy, kto znał Ryszarda Yorka –
nawet przez moment nie podejrzewała go o zamordowanie książąt z Tower. Sam pomysł wydaje się
żałośnie śmieszny. Ryszard był oddany najstarszemu bratu całym sercem, a za bratanków był gotów
złożyć życie w ofierze. Owszem, nienawidził ich matki i zdobył dla siebie koronę, ale przenigdy nie
skrzywdziłby żadnego z chłopców. Nawet Tudorowie ośmielają się ledwie sugerować coś
podobnego, nawet oni nie mają tyle tupetu, aby oskarżać nieżyjącego człowieka o zbrodnię, której
nie popełnił.
– Gdyby jednak chodziło o najjaśniejszego pana... – Świadoma wszechobecnych szpiegów mówię
najcichszym szeptem, a stoimy tak blisko siebie, że postronnym może się zdawać, iż ściskamy się
na pożegnanie, trzymając za ręce, zgoła okryte jedną peleryną. – Gdyby to najjaśniejszy pan wydał
rozkaz zabicia twych braci...
– On bądź jego matka – wtrąca Elżbieta równie cicho. – Jej mąż dysponował kluczami do Tower,
a moi bracia stali na drodze do tronu jej synowi...
Drżymy obie i wzmacniamy uścisk dłoni, jak gdyby za naszymi plecami skradała się właśnie
Królowa Matka chcąca podsłuchać, o czym rozmawiamy. Obydwie trzęsiemy się ze strachu przed
potęgą Małgorzaty Beaufort, matki Henryka Tudora.
– Dobrze, już dobrze – mamroczę, starając się okiełznać przerażenie, próbując ignorować
drżenie naszych splecionych dłoni. – Ale Elżbieto... – dodaję nagle. – Jeżeli to rzeczywiście ona ma
na sumieniu twych braci, klątwa spadnie na jej syna, twego obecnego męża, oraz na jego syna...
– Wiem... wiem... – pojękuje Elżbieta niemal bezgłośnie. – Właśnie tego się obawiam, odkąd sama
pierwszy raz o tym pomyślałam. Co będzie, jeśli wnukiem mordercy jest mój rodzony syn, książę
Artur? Mój chłopiec? Co będzie, jeśli przeklęłam własne dziecko?
– Co będzie – podchwytuję – jeśli przez klątwę nowa dynastia Tudorów rychło wygaśnie?
Co będzie, jeśli zabraknie potomków płci męskiej, a jedyne, czego można się spodziewać, to jałowe
niewiasty?
Stoimy bez ruchu niczym figury z lodu w zimowym ogrodzie. Nad naszymi głowami, w koronie
drzewa, rozlega się przenikliwy, ostrzegawczy zew rudzika, po czym ptaszek zrywa się gwałtownie
do lotu.
– Chroń go, Małgorzato! – zaklina mnie kuzynka. – Chroń Artura w Ludlow!
ZAMEK W STOURTON, STAFFORDSHIRE
WIOSNA 1500 ROKU
Zatrzymuję się na zamku w Stourton, by w komnacie niewieściej oczekiwać rozwiązania, podczas
gdy mój małżonek jedzie dalej z księciem Walii, kierując się do Ludlow. Stoję przed wielkimi
odrzwiami prowadzącymi do wnętrza naszego podupadłego domostwa i macham obydwóm
na pożegnanie. Gdy książę Artur klęka przede mną, prosząc o błogosławieństwo, kładę mu dłoń
na głowie, po czym całuję w oba policzki, kiedy znowu stoi. Następca tronu ma obecnie trzynaście
lat, przewyższa mnie wzrostem i emanuje zarówno urodą, jak i czarem typowym dla Yorków.
Właściwie wcale nie poznać po nim Tudora, no może z wyjątkiem miedzianych włosów
i sporadycznego niepokoju, który dopada go w najmniej spodziewanych momentach – cała rodzina
Tudorów jest podszyta strachem. Obejmuję ramieniem jego szczupłe chłopięce barki i przytulam
mocno.
– Bądź grzeczny – polecam – i pamiętaj, aby uważać podczas jazdy konnej i szermierki.
Przyrzekłam twej matce, że nie spotka cię żadna krzywda. Musisz dopilnować, aby tak się stało.
Przewraca oczyma jak każdy wyrostek, nad którym trzęsie się niewiasta, lecz w oznace
posłuszeństwa spuszcza wzrok, po czym odwraca się i wskakuje na siodło, ściągając wodze
i przyprawiając konia o drobienie w miejscu i kurbety.
– Tylko się nie popisuj – napominam go, do męża zaś rzucam: – A w razie deszczu poszukajcie
jakiegoś schronienia.
– Poszukamy, poszukamy – zapewnia mnie Ryszard z łagodnym uśmiechem. – Będę miał
na niego baczenie, przecież wiesz. To ty powinnaś na siebie uważać, w końcu ciebie czeka
najpoważniejsze zadanie tego miesiąca. Pchnij umyślnego z wieścią, jak tylko nasze dziecko
przyjdzie na świat.
Czując ruch maleństwa, przykładam jedną dłoń do wydatnego brzucha, drugą zaś macham
na pożegnanie odjeżdżającym. Odprowadzam ich wzrokiem, póki jadą gliniastym, czerwonym
traktem na południe, w stronę Kidderminsteru. Grunt jest zmarznięty na kość, powinni dzięki temu
rączo pokonać wąskie dróżki meandrujące pomiędzy siatką pokrytych szronem grudowatych pól.
Orszak otwierają chorążowie z książęcym sztandarem, kawałek dalej za nimi zaś podążają zbrojni
w jaskrawej liberii. Sam Artur trzyma się boku mego męża, a ich obu otaczają dworzanie księcia, dla
bezpieczeństwa zwierając szyki. Z tyłu ciągną zwierzęta juczne wiozące książęcy dobytek: srebrną
i złotą zastawę, kosztowne siodła, laminowane i wytłaczane zbroje, a także kobierce i pościel. Artur,
choć jeszcze młody, zabiera istną fortunę, gdziekolwiek się udaje – może jest tylko księciem
z dynastii Tudorów, lecz opływa w dostatki niczym cesarz. Tudorowie na każdym kroku podkreślają
swój królewski status bogactwem, jak gdyby uważali, że im usilniej będą się przykładać
do odgrywania swojej roli, tym bardziej przekonująco wypadną w oczach poddanych.
Na obrzeżach orszaku, mając oko na wiezione skarby, jadą konni gwardziści nowej tudorowskiej
gwardii powołanej do życia przez Henryka Tudora, wszyscy ubrani w zielono-białą liberię.
Za panowania Plantagenetów rodzina królewska jeździła po traktach i polnych drogach Anglii
w otoczeniu przyjaciół i ziomków, bez hełmów, bez mieczy; nie potrzebowaliśmy straży, gdyż nie
obawialiśmy się własnych poddanych. Wszelako Tudorowie zdają się bać własnego cienia. Nadeszli
z armią najemników, która przywlekła zarazę, i nawet teraz, niemal piętnaście lat po zwycięskiej
inwazji, w dalszym ciągu wydają się najeźdźcami, niepewnymi własnego bezpieczeństwa,
niepewnymi przyjęcia.
Stoję z wysoko uniesioną dłonią, dopóki orszak nie znika za zakrętem. Dopiero wtedy odwracam
się i okrywszy ramiona szczelniej miękkim wełnianym szalem, wchodzę do środka. Pierwsze kroki
skieruję do komnaty dziecięcej, aby przywitać się z Henrykiem, Arturem i Urszulą, po czym
dopilnuję przygotowań do wieczerzy dla wszystkich mieszkających pod naszym dachem. Po posiłku
wypiję zdrowie ochmistrzów i zarządców, przykazując im dbać o nasze ziemie i posiadłość jak
o własne, by na koniec – w towarzystwie swoich dworek, akuszerek i mamek – udać się do komnaty
niewieściej, gdzie przez cztery długie tygodnie przyjdzie mi wyczekiwać naszego czwartego
potomka.
Nie boję się bólu, zatem połóg nie napawa mnie strachem. Zresztą zlegnę już czwarty raz
i przynajmniej wiem, czego się spodziewać. Nie znaczy to jednak, że wyczekuję narodzin kolejnego
dziecka z utęsknieniem. Żadne z przychówku nie przepełnia mnie uczuciami, jakie obserwuję
u innych matek. Chłopcy nie rozbudzają we mnie zaciekłych ambicji, nie modlę się o to, aby zdobyli
jak najwyższą pozycję w świecie – szaleństwem byłoby pragnąć, aby zwrócili na siebie uwagę
najjaśniejszego pana, kogóż bowiem ujrzałby w nich Henryk Tudor, jak nie następnych
spadkobierców dynastii Plantagenetów, następnych rywali do tronu, następne zagrożenie... Patrząc
na córkę, nie potrafię się cieszyć na to, na jaką niewiastę wyrośnie. Widzę w niej tylko kolejną wersję
siebie, kolejną księżniczkę z dynastii Plantagenetów. Jakże mogłabym widzieć przed nią jakąkolwiek
przyszłość, skoro będzie zgubiona z chwilą, gdy zabłyśnie na dworze królewskim? Mnie udało się
przetrwać bezpiecznie tyle lat wyłącznie dzięki temu, że stałam się praktycznie niewidzialna.
Szaleństwem z mojej strony byłoby ją stroić, pokazywać ludziom, liczyć na zachwyty. Jedyne, czego
jej życzę, to egzystencja w komfortowym zapomnieniu. Ażeby być kochającą matką, niewiasta musi
być pełna optymizmu, musi wiązać ze swymi dziećmi liczne plany. Wszelako ja wywodzę się z rodu
Yorków i jak mało kto wiem, że świat, na którym żyjemy, jest niepewnym, nieprzychylnym miejscem
i że najlepsze, co może spotkać moje dzieci, to dożycie swoich dni we względnym cieniu. Przez swe
urodzenie będą doskonałymi aktorami, ja wszakże będę trzymać kciuki, aby większość czasu
spędziły za kulisami lub wręcz pośród tłumu na widowni.
Dziecko przychodzi na świat tydzień wcześniej, niż przewidywałam. To chłopiec, urodziwy
i silny, z zabawną kępką włosów pośrodku głowy przypominającą grzebień kogucika.
W okamgnieniu przysysa się do piersi mamki, która karmi go niemal na okrągło. Zgodnie
z obietnicą natychmiast pcham umyślnego z wieścią dla Ryszarda i w odpowiedzi otrzymuję
gratulacje i bransoletę z walijskiego złota. Mój mąż zapowiada, że zjedzie do domu akurat
na chrzciny, i żąda, abyśmy nadali naszemu synowi imię Reginald – po wielce wykształconym
doktorze nauk Reginaldzie z Orleanu – co ma stanowić delikatną aluzję pod adresem najjaśniejszego
pana i Królowej Matki, iż chłopiec będzie im wiernie służył swą wiedzą i radą. Nie dziwi mnie
pragnienie Ryszarda, aby nawet poprzez imiona naszych dzieci zapewniać rodzinę panującą o naszej
pokorze i przywiązaniu. Tudorowie, podbijając Anglię, podbili także nas. Nasza przyszłość zależy
od ich dobrej woli. Cały kraj należy do nich – dziś i być może po wsze czasy.
Z rzadka, gdy piastunka przynosi mi niemowlę, mogę je pokołysać, zachwycając się łukiem jego
zamkniętych powiek i długością rzęs ocieniających pulchne policzki. Mały Reginald bardzo mi
przypomina mojego brata Edwarda, jakim go zapamiętałam z dziecinnych lat. Albowiem wciąż mam
przed oczyma jego twarzyczkę o poważnym spojrzeniu brzdąca – nie było mi dane widywać
młodszego brata w okresie dorastania ani kiedy był młodym mężczyzną. Nie jestem w stanie
wyobrazić sobie człowieka, który w deszczu wspinał się na pagórek w Tower, gdzie ustawiono
szafot. Tuląc niemowlę do piersi, dumam, że życie to bardzo niepewna sprawa; czasami lepiej jest nie
przywiązywać się zbytnio do bliskich.
Ryszard wraca do domu, tak jak obiecał – zawsze dotrzymuje danego słowa – czyli w porę
na chrzciny, by wkrótce potem, gdy już opuszczę komnatę niewieścią i przejdę ceremonię
oczyszczenia, udać się wraz ze mną do Ludlow. Podróż daje mi się we znaki: częściowo spędzam ją
w powozie, częściowo zaś w siodle, a po porannej jeździe odpoczywam popołudniami. Mimo
wszystko droga zajmuje nam całe dwa dni, po których z radością witam widok murów Ludlow
i stojących za nimi kratkowanych, czarno-kremowych fasad domków ze strzechą na dachach.
Wreszcie, w głębi miasta, majaczą wysokie, ciemne obwarowania książęcego zamku.
ZAMEK W LUDLOW, MARCHIE WALIJSKIE
WIOSNA 1500 ROKU
Brama rozwiera się na oścież w hołdzie dla mnie, żony książęcego szambelana, i zaraz
na zewnątrz wypada rozbrykany jak źrebiec młody Artur, patykowaty i rozentuzjazmowany pomaga
mi zsiąść z wierzchowca i pyta, jak się miewam i czemu nie przywiozłam niemowlęcia.
– Jest za zimno dla takiego malutkiego dziecka – tłumaczę. – Lepiej mu będzie w domu, pod
opieką piastunki i mamki.
Ściskam Artura na powitanie, a on opada na jedno kolano, aby odebrać błogosławieństwo
od żony swego opiekuna i kuzynki jego matki, ja zaś dygam przed nim jako przed następcą tronu,
kiedy znowu staje. Wykonujemy te gesty odruchowo, nie poświęcając im wiele myśli, po prostu
trzymając się protokołu. Książę rośnie na króla, a ja dorastałam jako jedna z ważniejszych osób
na królewskim dworze, gdzie – tak jak nakazywał ceremoniał – wszyscy przede mną dygali, trzymali
się z tyłu, za moimi plecami, i wstawali na mój widok bądź wycofywali się zgięci przede mną w pas.
Było tak, dopóki nie nastali Tudorowie, dopóki nie wyszłam za mąż, dopóki nie zamieniłam się
w pozbawioną wszelkiego znaczenia lady Pole.
Artur robi krok w tył, aby obrzucić uważnym spojrzeniem moją twarz. Dziwny z niego chłopiec:
choć tego roku skończy dopiero czternaście lat, cechuje się czułą troską i miękkim sercem niczym
u delikatnej niewiasty.
– Wszystko dobrze, lady Pole? – dopytuje ostrożnie. – Na pewno wszystko dobrze?
– Ależ tak – zapewniam go bez wahania. – Zupełnie nic mi nie jest.
Rozpromienia się na te słowa. Odziedziczył po matce łagodność, toteż będzie z niego król pełen
współczucia, co – Bóg świadkiem – przyda się w Anglii leczącej rany po przeszło trzydziestoletniej
wojnie domowej.
Kiedy Ryszard zaaferowany opuszcza stajnie, obydwaj – mój mąż i mój podopieczny – prowadzą
mnie do wielkiej sali, gdzie wszyscy dworzanie składają mi ukłon, kiedy zmierzam ku wysokiemu
stołowi, przy którym czeka mnie wieczerza na honorowym miejscu między księciem Walii
i książęcym szambelanem.
Później tego samego wieczora udaję się do komnaty sypialnej Artura, aby posłuchać, jak się
modli. Jego kapelan już jest, klęczy tuż obok na swoim klęczniku i uważnie wychwytuje każde
łacińskie słówko kolekty i modlitwy nocnej. Następnie odczytuje ustęp z jednego z psalmów,
po czym Artur skłania głowę i zanosi do Boga modlitwę o bezpieczeństwo swych rodziców, króla
i królowej Anglii.
– Oraz milady Małgorzaty Beaufort, hrabiny Richmondu, Królowej Matki – dodaje, wymieniając
wszystkie jej tytuły, ażeby dobry Pan Bóg nie zapomniał, jak wysoko zaszła i jak bardzo jest godna
Jego uwagi. Pochylam głowę, gdy Artur kończy szybkim: – Amen.
Wreszcie kapelan zbiera swoje rzeczy i Artur może już zgrabnym ruchem wskoczyć do wielkiego
łóżka.
– Lady Pole, wiadomo ci coś o moim ślubie tego roku?
– Nie znam dokładnej daty – odpowiadam. Przysiadam na skraju łoża i wpatruję się
w rozpromienioną twarz chłopca. Nad górną wargą sypie mu się meszek, który uwielbia gładzić
opuszkami, jakby w ten sposób mógł go zachęcić do dalszego wzrostu. – Wszakże żadne przeszkody
nie stoją już na drodze twemu małżeństwu z hiszpańską infantką.
Artur mimowolnie sięga do mojej dłoni. Wie, że Ferdynand i Izabela poprzysięgli, iż nie
wydadzą za niego swojej córki, dopóki po angielskiej ziemi chodzić będzie choć jeden pretendent
do angielskiej korony. Mieli na myśli nie tylko mego brata Edwarda, ale też uzurpatora podającego
się za brata królowej, Ryszarda Shrewsbury z rodu Yorków. Henryk Tudor, pragnąc doprowadzić
do jak najrychlejszych zaręczyn, pojmał obydwóch podstępem, jakby każdy z nich miał równe prawa
do tronu Anglii, po czym obydwóch skazał na śmierć. Uzurpator mienił się najniebezpieczniejszym
z mian, wystąpił zbrojnie przeciwko najjaśniejszemu panu i dał za to głowę. Z kolei mój brat wyparł
się swego nazwiska, nigdy nie podniósł na króla nawet głosu, o ręce nie wspominając, a mimo to też
zginął. Muszę bardzo uważać, by gorycz nie zalała mi serca i nie skaziła reszty życia. Muszę odłożyć
na bok żale, jakby to były stare ozdoby. Muszę zapomnieć, że byłam siostrą, muszę zapomnieć
jedynego chłopca, jakiego kiedykolwiek kochałam: własnego brata, Białą Różę Anglii.
– Chyba wiesz, że nigdy bym o nią nie poprosił – mówi teraz Artur, zniżając głos do szeptu. –
O jego śmierć. Nie prosiłem o nią.
– Wiem – odpowiadam. – To nie miało nic wspólnego z żadnym z nas. Nie leżało w naszej gestii.
Ani ty, ani ja nic nie mogliśmy na to poradzić...
– Ja coś zrobiłem – wpada mi w słowo, zerkając na mnie z ukosa lekko wstydliwie. – Nic to nie
dało, ale przynajmniej zwróciłem się do mego ojca z prośbą o łaskę dla Edwarda.
– Bardzo ładnie postąpiłeś – chwalę. Nie czuję się na siłach dodać, że sama padłam przed
najjaśniejszym panem na klęczki, zdarłszy z głowy kornet i rozpuściwszy włosy, i że roniłam łzy
wprost na posadzkę przed jego stopami, trzymając dłonie błagalnie złożone pod noskami jego
pantofli, dopóki mnie nie podniesiono i nie usunięto sprzed królewskiego oblicza i dopóki mój
własny mąż nie wymusił na mnie przyrzeczenia, że przestanę poruszać tę sprawę, z obawy iż ciągłe
przypomnienia zwrócą uwagę Henryka Tudora na fakt, że sama wywodzę się z Plantagenetów
i że zrodziłam synów, w których żyłach płynie rywalizująca królewska krew. – Nie było jednak rady.
Jestem pewna, że jego królewska mość uczynił to, co miał w swoim mniemaniu za najwłaściwsze
w tych okolicznościach.
– Czy ty... – urywa z wahaniem. – Czy zdołasz mu wybaczyć?
Pytając, nie potrafi mi spojrzeć w oczy, toteż trzyma wzrok wbity w nasze splecione dłonie.
Delikatnie obraca na moim palcu nowy pierścień, żałobny pierścień z wygrawerowaną literą
W ku pamięci Warwicka, mego straconego brata.
Nakrywam jego rękę własną dłonią.
– Nie ma niczego do wybaczania – mówię stanowczo. – Twój ojciec nie dopuścił się brutalnego
czy mściwego czynu wobec mego brata. Uczynił coś, co jego zdaniem umocniło jego panowanie.
Nie był to zapalczywy postępek. Nie dało się na niego wpłynąć prośbą ani groźbą. Wykoncypował
sobie, że Ferdynand Aragoński i Izabela Kastylijska nie przyślą do Anglii swojej córki, dopóki żyje
mój brat. Wykoncypował sobie, że angielski lud w każdej chwili poderwie się do walki w imię
Plantageneta. Z Henryka Tudora jest rozważny i ostrożny człowiek, z pewnością skalkulował sobie
wszystko dokładnie wzorem pisarczyka prowadzącego te nowe księgi, w których zyski zapisuje się
po jednej stronie, a straty po drugiej. Tak działa umysł najjaśniejszego pana. Tak najwyraźniej działa
umysł wszystkich obecnych monarchów. Nie chodzi, jak dawniej, o honor i lojalność. Chodzi o zysk.
Moja strata, że Edward stanowił zagrożenie i że król Henryk postanowił wykreślić go z ksiąg
na dobre.
– Tylko że Edward nie był żadnym zagrożeniem! – wybucha Artur. – I doprawdy...
Przerywam mu, zanim się zagalopuje.
– Edward nie stanowił zagrożenia, to prawda. Zagrożeniem było samo jego nazwisko.
– Ale to także twoje nazwisko...?
– Co to, to nie. Ja nazywam się Małgorzata Pole – odpowiadam sucho. – Przecież to wiesz. Sama
już prawie nie pamiętam, że kiedyś nazywałam się inaczej.
PAŁAC WESTMINSTERSKI, LONDYN
JESIEŃ 1501 ROKU
Narzeczona Artura pojawia się w Anglii dopiero po ukończeniu piętnastego roku życia. Pod
koniec lata wszyscy udajemy się z Ludlow do stolicy, gdzie Artur, królowa Elżbieta i ja przez dwa
miesiące zajmujemy się wyłącznie wybieraniem tkanin i zamawianiem strojów, instruowaniem
krawców, złotników, rękawiczników, kapeluszników i szwaczek, tak aby w efekcie powstała
garderoba godna młodego księcia szykującego się do żeniaczki.
Książę Walii czuje niepokój. Wprawdzie pisywał do Katarzyny Aragońskiej regularnie, lecz
wyłącznie po łacinie i przez to dość sztywno. Królowa Elżbieta umyśliła sobie, że przyszłą
księżniczkę trzeba nauczyć angielskiego i francuskiego.
– Wystarczającym barbarzyństwem jest ślub z nieznajomą. Gdy dodać do tego niemożność
komunikacji między małżonkami... – mamrocze moja pochylona nad robótką kuzynka, kiedy
siedzimy w jej komnacie gościnnej, haftując koszule dla Artura. – Cóż to, mają spotykać się przy
śniadaniu w obecności ambasadora, który będzie dla nich wzajemnie tłumaczył?!
Uśmiecham się w odpowiedzi. Obydwie doskonale wiemy, jak nieliczne niewiasty mogą otwarcie
przedstawić swój punkt widzenia kochającemu małżonkowi.
– Katarzyna nauczy się wszystkiego – zapewniam. – Nie będzie miała innego wyjścia, jak
odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
– Najjaśniejszy pan wybiera się na południe z zamiarem powitania jej na wybrzeżu – informuje
mnie Elżbieta. – Prosiłam, żeby został i powitał ją tutaj, w Londynie, jednakże on uparł się zabrać
ze sobą Artura i niczym jakiś błędny rycerz przeciąć jej drogę. Zrobi jej niespodziankę, powiada.
– Hm, nie sądzę, aby Hiszpanie doceniali niespodzianki – zauważam. Wszem wobec bowiem
wiadomo, że mieszkańcy Hiszpanii to sztywniacy, sama infantka zaś spędziła większość życia
w odosobnieniu w dawnych budynkach haremu pałacu w Alhambrze.
– Jest przyrzeczona memu synowi, i to od dwunastu lat, a teraz do niego przyjeżdża – rzecze
suchym tonem królowa. – Jej preferencje nie mają najmniejszego znaczenia. Ani dla króla, ani
najpewniej dla jej własnych rodziców.
– Biedactwo – użalam się. – Aczkolwiek nie mogłaby znaleźć przystojniejszego i lepiej
usposobionego narzeczonego od Artura.
– Dobry z niego chłopiec, prawda? – Wyraz twarzy Elżbiety łagodnieje na zasłyszaną pochwałę
pierworodnego. – I jak rośnie! Czym ty go tam karmisz? Jest już wyższy ode mnie, a niebawem
chyba będzie wzrostu mego ojca... – Urywa nagle, jakby zdradą była choćby wzmianka o jej ojcu,
królu Edwardzie IV.
– Artur będzie wzrostu króla Henryka – interweniuję szybko. – A jak Bóg da, Katarzyna okaże się
nie gorszą królową od ciebie.
Elżbieta obdarza mnie przelotnym uśmiechem.
– Być może. Być może nawet się z nią zaprzyjaźnię. Myślę, że przynajmniej jedno nas łączy.
Zarówno ona, jak i ja byłyśmy chowane na królowe. I obydwie miałyśmy matki wielkiej determinacji
i odwagi.
Czas oczekiwania na powrót dwóch błędnych rycerzy spędzamy głównie w komnacie dziecięcej.
Dziesięcioletni książę Henryk jest wielce podekscytowany myślą o tej przygodzie.
– Czy Artur wyłoni się spomiędzy drzew i ją pojmie?
– O, nie. – Jego matka przyciąga do siebie najmłodszą córkę, pięcioletnią Marię, i sadza ją sobie
na kolanach. – Coś takiego nie uchodzi. Najjaśniejszy pan i książę Walii udadzą się tam, gdzie
infantka przebywa, i poproszą o audiencję. Następnie złożą jej ukłony i być może spożyją razem
z nią wieczerzę, po czym nazajutrz rano wyjadą.
– A ja bym się wyłonił i pojmał! – przechwala się Henryk, unosząc wysoko rękę, w której trzyma
udawane wodze, a potem wpada w galop po komnacie na udawanym wierzchowcu. – Wyłoniłbym się
i poślubił ją na miejscu, choćby w lesie. Wystarczająco długo zabrała jej droga do Anglii. Nie
zdzierżyłbym ani chwili więcej tej mitręgi.
– Mitręgi? – powtarzam. – A cóż to znowu za słowo? Gdzieżeś je usłyszał?
– Henryk nic, tylko czyta – odpowiada za niego matka z pobłażliwym błyskiem w oku. – Straszny
z niego uczony. Połyka romanse, dzieła teologiczne, modlitewniki i żywoty świętych. Po francusku,
łacinie i angielsku. A teraz zaczyna poznawać podstawy greki.
– I jestem muzykalny – przypomina Henryk.
– Ileż zdolności! – chwalę głośno, uśmiechając się do niego.
– I umiem jeździć konno, na prawdziwych koniach, a nie tylko na kucykach. I jeszcze umiem
obchodzić się z sokołem. Mam własnego, wprawdzie jastrzębia. Zowie się Rubin.
Elżbieta i ja wymieniamy smętne spojrzenie ponad podskakującą chłopięcą rudą głową.
– Prawdziwy z ciebie książę w takim razie – stwierdzam.
– Powinienem pojechać do Ludlow – odpowiada na to Henryk. – Powinienem pojechać z tobą
i twoim mężem do Ludlow i tam poznać tajniki władania królestwem.
– Zawsze będziesz mile widziany, wasza książęca mość – zapewniam.
Zaprzestaje swawoli i uklęknąwszy na zydlu naprzeciw mnie, ujmuje moją twarz obiema
rączkami.
– Będę dobrym władcą – przyrzeka ze szczerością w głosie. – Naprawdę. Jakiekolwiek zadania
wyznaczy mi najjaśniejszy pan. Mogę rządzić Irlandią albo dowodzić marynarką. Pójdę wszędzie
tam, gdzie mnie wyśle. Ty o tym nie możesz wiedzieć, lady Pole, ponieważ nie jesteś z Tudorów,
jednakże być członkiem rodziny królewskiej to powołanie, boskie powołanie. Być królem jest
człowiekowi pisane od kołyski. A kiedy do Anglii zjedzie moja oblubienica, wyjadę jej na powitanie
w przebraniu, po czym gdy mnie w końcu zobaczy, zawoła: „Och, kimże jest ów przystojny
nieznajomy na imponującym rumaku?”, na co ja odpowiem: „To ja!”, a wszyscy zaczną wiwatować:
„Hura! Hura!”.
– Bynajmniej nie poszło to dobrze – referuje matce Artur z ponurą miną. Zjawił się w komnacie
królowej przed wieczerzą, kiedy szykowałyśmy się do wyjścia. Ja czekam w pogotowiu z diademem,
podczas gdy służka rozczesuje włosy Elżbiety. – Gdy znaleźliśmy się na miejscu, Katarzyna była już
w łóżku i odpowiedziała przez jedną ze swoich dworek, że nie może nas przyjąć. Najjaśniejszy pan
ani myślał akceptować jej odmowy, ale dla pewności zasięgnął rady wielmożów, którzy nam
towarzyszyli. Wszyscy byli z nim jednego zdania... – Spuszcza wzrok, a my natychmiast poznajemy,
że czuje urazę. – To oczywiste, któż by śmiał sprzeciwić się królowi Anglii? Tak więc, pomimo
ulewnego deszczu, pokłusowaliśmy do pałacu w Dogmersfieldzie, gdzie zażądaliśmy widzenia
z infantką. Najjaśniejszy pan wszedł do jej komnaty prywatnej i chyba wdali się tam w jakąś kłótnię,
bo Katarzyna wypadła zaraz rozwścieczona, po czym wszyscy zjedliśmy wieczerzę.
– Jaka ona jest? – pytam, przerywając nabrzmiałą milczeniem ciszę.
– Skąd miałbym to wiedzieć! – wybucha Artur z nieszczęśliwą miną. – Ledwie się do mnie
odezwała. Zresztą głównie ociekałem wodą, brudząc posadzkę. Najjaśniejszy pan zażądał, aby
zatańczyła, no i zatańczyła jakiś hiszpański taniec z trzema swoimi dworkami. Do kornetu miała
przyczepiony gęsty welon, tak że prawie nie widziałem jej twarzy. Przypuszczam, że nas
znienawidziła po tym, jak ją zmusiliśmy do wspólnej wieczerzy, mimo iż wcześniej odmówiła nam
audiencji. Mówiła po łacinie, wymieniliśmy parę uwag o pogodzie i podróży. Ponoć cierpiała
strasznie od choroby morskiej.
Niemalże wybucham śmiechem na widok jego grobowej miny.
– Och, niech wasza książęca mość nie traci nadziei! – mówię, obejmując Artura ramieniem
i przytulając go czule. – Pierwsze koty za płoty! Infantka nauczy się ciebie kochać i szanować.
Zapomni o morskiej chorobie i nauczy się angielskiego.
Czuję, jak opiera się o mnie dla zyskania otuchy.
– Naprawdę? Naprawdę tak myślisz? Bo wiesz, ona wyglądała na szczerze rozwścieczoną.
– Cóż, nie będzie miała innego wyjścia. Tylko pamiętaj, aby być dla niej miłym.
– Najjaśniejszy pan zapałał do niej wielką sympatią – dodaje Artur, zwracając się do matki tonem
jakby przestrogi.
Elżbieta uśmiecha się krzywo.
– Najjaśniejszy pan ma słabość do księżniczek – odpowiada. – Nic na świecie nie robi na nim
takiego wrażenia jak niewiasta królewskiej krwi w jego mocy.
Jestem w komnacie dziecięcej pałacu i bawię się z księżniczką Marią, kiedy książę Henryk wraca
z lekcji jazdy konnej. Chłopiec natychmiast do mnie podbiega, kuksańcem spychając na bok młodszą
siostrę.
– Nie wolno tak traktować jej książęcej wysokości – napominam. Maria dostaje chichotków; istny
z niej pulchny aniołek.
– Ale gdzie jest hiszpańska księżniczka? – dopytuje Henryk. – Dlaczego nie tutaj?
– Dlatego, że jeszcze nie dojechała do Londynu – odpowiadam, podając księżniczce Marii
kolorową piłkę. Dziewczynka bierze ją ode mnie, ostrożnie podrzuca, po czym sprawnie łapie
obiema rączkami. – Księżniczka Katarzyna musi najpierw pokazać się poddanym, a dopiero potem
będziesz mógł wyjechać jej na spotkanie i wprowadzić ją do stolicy. Twój nowy strój już jest gotowy,
podobnie jak twoje nowe siodło.
– Mam nadzieję, że stanę na wysokości zadania – rzecze poważnie Henryk. – Mam nadzieję,
że wierzchowiec mnie nie zawiedzie i że pani matka będzie ze mnie dumna.
Przygarniam go do siebie.
– Nie wątpię w to. Doskonale jeździsz konno, prezentujesz się iście po książęcemu, a najjaśniejsza
pani zawsze jest z ciebie dumna.
Czuję, jak prostuje ramionka. Już wyobraża sobie siebie w dublecie ze złotogłowiu, siedzącego
wysoko w siodle.
– To prawda – potwierdza z próżnością typową dla rozpieszczanego dziecka. – Może nie jestem
księciem Walii, a tylko drugim synem, ale pani matka jest ze mnie zawsze dumna.
– A co z księżniczką Marią? – droczę się z nim. – Z najpiękniejszą księżniczką na świecie? No
i z twoją starszą siostrą, księżniczką Małgorzatą?
– To tylko dziewczyny – odpowiada z braterską wzgardą. – Kto by się nimi przejmował?
Bacznie wszystko obserwuję, upewniając się, że nowe suknie królowej są należycie pudrowane,
strzepywane i odwieszane w pałacowej garderobie, kiedy znienacka obok mnie pojawia się Elżbieta.
– Zostaw nas – poleca wielkiej garderobianej – i zamknij za sobą drzwi.
Z tonu jej głosu domyślam się, że stało się coś złego, albowiem moja kuzynka nigdy nie bywa
opryskliwa w stosunku do swych zaufanych dworek.
– O co chodzi? – pytam.
– O Edmunda, kuzyna Edmunda.
Kolana mi miękną na samo wspomnienie jego imienia. Elżbieta usadza mnie na zydlu, po czym
podchodzi do okna i otwiera je na oścież, aby do pomieszczenia wpadło chłodne świeże powietrze,
dzięki któremu w głowie mi się przejaśnia. Edmund wywodzi się z Plantagenetów, jak my obie. Jest
synem naszej ciotki, nosi tytuł księcia Suffolku i cieszy się względami najjaśniejszego pana. Jego
brat zdradził, poprowadził buntowników przeciwko Henrykowi Tudorowi w bitwie pod Stoke
i zginął w walce, jednakże w przeciwieństwie do niego Edmund de la Pole pozostał z gruntu wierny
Tudorom i dostąpił zaszczytu przyjaźni króla, a nawet został jego bliskim doradcą. Przy tym
wszystkim stanowi ozdobę dworu królewskiego, wiedzie prym w szrankach, a ponadto jest urodziwy,
dzielny i nieprzeciętnie bystry: żywy dowód na to, że Yorkowie i Tudorowie żyją teraz jak jedna
wielka kochająca się rodzina. Zalicza się do najściślejszego kręgu z otoczenia króla – Plantagenet
na służbie u Tudora, wywinięty na złą stronę kołnierzyk, chorągiew powiewająca pod wiatr,
niespotykana czerwono-biała róża, mówiąc krótko: wzór do naśladowania dla nas wszystkich.
– Trafił do lochu? – pytam, wyrażając na głos swe największe obawy.
– Uciekł – odpowiada rzeczowo Elżbieta.
– Dokąd? – nie kryję już swego przerażenia. – Na Boga, dokąd?!
– Na dwór jego cesarskiej mości Maksymiliana, gdzie zamierza zgromadzić armię przeciwko
najjaśniejszemu panu. – Mówi urywanie, jakby dławiły ją wypowiadane słowa, jednakże zdobywa się
na zadanie mi pytania: – Małgorzato, powiedz... Ty chyba nic o tym nie wiedziałaś?
Potrząsam głową, ujmuję ją za dłoń, krzyżuję z nią spojrzenia.
– Przysięgnij – żąda. – Przysięgnij, że nic nie wiedziałaś.
– Nic. W ogóle. Przysięgam. Nasz kuzyn nie ma w zwyczaju mi się zwierzać.
Milkniemy, przepatrując w myślach listę osób, którym Edmund ma w zwyczaju się zwierzać. Jest
pośród nich szwagier Elżbiety, Wilhelm Courtenay, jest nasz wspólny kuzyn Tomasz Grey, nasz inny
kuzyn Wilhelm de la Pole, mój dalszy kuzyn Jerzy Neville baron Bergavenny, nasz krewniak Henryk
Bourchier... Stanowimy znaną – nie tylko z dobrych rzeczy – sieć rodzinną połączoną więzami
pokrewieństwa i powinowactwa. Plantageneci są w całej Anglii, a wszyscy to ambitni, odważni,
dążący uparcie do celu młodzieńcy i zaprawieni w boju wojownicy, jak również niewiasty rodzące
im dzieci. Przeciwko sobie mamy zaledwie czworo Tudorów: jedną staruszkę, jej nerwowego syna
oraz dwóch dziedziców – Artura i Henryka.
– Co teraz będzie? – pytam. Podnoszę się z zydla i podchodzę do okna, aby je zamknąć. – Już mi
przeszło – wyjaśniam.
Elżbieta wyciąga do mnie ręce i przez moment wzajemnie się obejmujemy, jakbyśmy znów były
tymi młódkami, które czekały z drżeniem serca na wieści mające nadejść z pola bitwy pod Bosworth.
– Już nigdy nie wróci do domu – odpowiada ze smutkiem. – Już nigdy go nie ujrzymy. Przenigdy.
Za to szpiedzy najjaśniejszego pana z pewnością go wytropią. Henryk ma na swoje usługi setki
szpiegów, znajdą Edmunda, gdziekolwiek by się udał...
– A potem – wieszczę – znajdą każdego, z kim Edmund zamienił choć słowo.
– Ale z tobą nie rozmawiał? – upewnia się jeszcze raz. Zniża głos do szeptu i zaklina: –
Małgorzato, powiedz, że z tobą nie rozmawiał...
– Nie. Ani słówkiem. Zresztą wiesz, że jestem głucha i ślepa na zdradę.
– Zatem – podejmuje moja kuzynka bezdźwięcznym tonem – jeszcze tego roku albo przyszłego
bądź następnego sprowadzą go do Anglii i pozbawią życia. Edmund zostanie stracony. Będziemy
musiały patrzeć, jak zmierza na szafot.
Z piersi wyrywa mi się jęk rozpaczy. Zaciskamy mocniej dłonie. W ciszy, która zapada, gdy
myślimy o kuzynie Edmundzie i szafocie skleconym na terenie londyńskiej Tower, wiemy jednak
doskonale, że życie przyniosło nam znacznie większe nieszczęścia i że wszystkie je przetrwałyśmy.
Nie uczestniczę w ceremonii zaślubin pary książęcej, tylko wyruszam przed młodą parą
do Ludlow, aby się upewnić, że na zamku jest ciepło i wygodnie i wszystko czeka pojawienia się
Artura i Katarzyny. Widząc, z jaką wylewnością i mdlącą ckliwością król wita swych krewniaków
Plantagenetów, tym bardziej się cieszę, że znajdę się z dala od dworu, gdzie groziłoby mi
przetrzymanie w wielkiej sali przez uśmiechniętego i czarującego Henryka Tudora, zajmującego
mnie rozmową, podczas gdy jego szpiedzy przetrząsaliby moje komnaty. Najjaśniejszy pan stanowi
największe zagrożenie właśnie naonczas, kiedy zdaje się wesół, kiedy szuka towarzystwa swych
dworzan, kiedy każe mistrzowi krotochwil urządzać zabawy, zachęca nas do tańców, śmieje się
i przechadza wśród ucztujących – albowiem równocześnie jego szpiedzy nie próżnują na mrocznych
galeriach i w ciemnych zaułkach. Chociaż nie mam nic do ukrycia przed królem Anglii, mimo
wszystko wolę nie być na cenzurowanym.
Tak czy owak zresztą najjaśniejszy pan postanowił, że nowożeńcy udadzą się do Ludlow
natychmiast po weselu, nie zwłócząc, mnie zaś przypadło dopilnowanie, aby książęca siedziba była
przyszykowana na ich przyjęcie. Nieszczęsna infantka będzie musiała odprawić większość swych
hiszpańskich towarzyszek i mimo zimowej pory, w najgorszą wyobrażalną aurę, udać się w podróż
na przełaj królestwa do obcego zamku położonego dwieście mil od stolicy, a zgoła szmat świata
od wygód i luksusów jej domu rodzinnego. Życzeniem najjaśniejszego pana jest, ażeby Artur
pochwalił się wszystkim poddanym swą oblubienicą oraz by drugie pokolenie panujących Tudorów
zrobiło zawczasu wrażenie na Anglikach. Henryk Tudor ma na uwadze wyłącznie względy
dynastyczne i potęgę Korony, nie zaś młodą niewiastę tęskniącą do rodzicielki na obczyźnie.
ZAMEK W LUDLOW, MARCHIE WALIJSKIE
ZIMA 1501 ROKU
Na mój rozkaz słudzy energicznie doprowadzają do porządku książęcą siedzibę: myją posadzki,
a kamienne ściany szorują, po czym zawieszają grubymi, mięsistymi tapiseriami. Cieśle na powrót
dopasowują drzwi do otworów w przejściach, ażeby choć zmniejszyć przeciągi. Od kupców win
nabywam wielką beczkę, przeciętą na pół, z myślą o kąpielach księżniczki, która – jak donosi mi
królowa w listach – zamierza kąpać się codziennie. Mam szczerą nadzieję, że Katarzyna zarzuci ten
dziwaczny zamorski zwyczaj, jak tylko poczuje chłód panujący w murach zamku, a zwłaszcza w jego
wieżach, gdzie znajdują się apartamenty pary książęcej. Obstalowuję nowe kotary do łoża
z baldachimem stojącego w komnacie sypialnej księżniczki, dokąd jak wszyscy liczymy, jego
książęca wysokość co noc zawędruje. Zamawiam także świeżą pościel u londyńskich płócienników,
którzy przysyłają mi najlepsze tkaniny, jakie można w tym kraju dostać za pieniądze. Każę
pachołkom wypucować posadzki i zasłać je pachnącymi trocinami zmieszanymi z ziołami, tak aby
wszystkie wnętrza woniały słodko, stanowiąc wspomnienie siana latem i kwietnych łąk. Każę
przeczyścić kominy, aby ogień w kominkach strzelał wysoko, roztaczając miłą woń drewna jabłoni,
i zamawiam w okolicy najprzedniejsze produkty do kuchni: złocisty miód, bursztynowe piwo, owoce
i warzywa przechowywane skrzętnie od zbiorów, beczki z soloną rybą, wędzone mięsiwa, a nawet
wielkie i krągłe gomółki sera, z których słynie to hrabstwo. Łowczych uprzedzam, że potrzebne będą
stałe dostawy dziczyzny, a rządcom przypominam, że wieśniacy będą musieli oddawać zamkowym
swoją żywinę. Upewniam się, że podległe mi setki sług i dziesiątki dworek wywiązują się
ze zleconych im zadań jak należy, po czym pozostaje mi już tylko czekać. Wszystkim nam pozostaje
tylko czekać na przybycie młodej pary, nadziei Anglii, mającej zamieszkać w Ludlow pod moją
pieczą, aby dorosnąć do roli księcia i księżny Walii, a także – tak rychło jak to tylko możliwe –
począć syna i dziedzica.
Spoglądam ponad gmatwaniną strzech niewielkiego miasteczka ku wschodowi, gdzie mam
nadzieję wypatrzyć podskakujące chorągwie królewskiej gwardii zmierzającej błotnistym, śliskim
traktem ku bramom zamku, lecz widzę tylko cwałującego samotnego jeźdźca. Natychmiast domyślam
się, że to posłaniec złych wieści. Martwiąc się o dobrostan swych krewniaków Plantagenetów,
narzucam na ramiona pelerynę i śpiesznie kieruję się do bramy, gdzie lekko zdyszana, z walącym
wciąż sercem, czekam, aż konny opuści główny trakt i wjedzie stępa na wyłożony kocimi łbami
dziedziniec. Mężczyzna zeskakuje z siodła, przyklęka na jedno kolano i złączonymi dłońmi podaje
mi zalakowany list. Odbieram mu pismo z rąk i szybko łamię pieczęć. Drżę na myśl, że Edmund de la
Pole został pojmany i wymienił mnie pośród innych współspiskowców. Trzęsę się do tego stopnia,
że litery skaczą mi przed oczyma i nie jestem w stanie odczytać wiadomości.
– Co się stało? – pytam. – Jakie wieści?
– Pani, ubolewam srodze... twoje dzieci były ciężko chore, kiedym opuszczał Stourton –
odpowiada goniec.
Z trudem rozszyfrowuję niewyraźny charakter pisma naszego ochmistrza i dowiaduję się,
że Henryk dostał gorączki i wysypki. Artur, który ma już siedem lat, wydaje się zdrów, wszelako
Urszulę także podejrzewają o jakowąś słabość ciała. Dziewczynka dużo płacze, skarży się na ból
głowy i z całą pewnością gorączkuje. Ma zaledwie trzy latka, dopiero wychodzi z niemowlęctwa, a to
niebezpieczny okres w życiu każdego dziecka. Ochmistrz ani słowem nie wspomina o najmłodszym
Reginaldzie. Zakładam więc, że niemowlę jest zdrowe i przebywa z dala od chorego rodzeństwa
w oddzielnej komnacie dziecięcej. Mój ochmistrz chybaby mnie poinformował o jego śmierci?
– Angielskie poty? – zwracam się do gońca, z drżeniem wypowiadając nazwę nowej
przypadłości, którą przywlekła ze sobą do kraju armia Henryka Tudora, uśmiercając nieomal
połowę wyległego na jego powitanie Londynu. – Powiedz, że to nie angielskie poty...
Goniec żegna się znakiem krzyża.
– Modlę się, żeby to nie były one. Mam nadzieję, że to nie one. Nikt jeszcze... – urywa nagle, lecz
ja i tak wiem, co chciał rzec. Nikt jeszcze nie umarł, co przemawia za tym, iż to jednak nie angielskie
poty, zdolne zabić zdrowego dorosłego mężczyznę w ciągu doby, nie dając wcześniej żadnego
ostrzeżenia. – Zostałem wysłany w drogę w trzeci dzień choroby najstarszego dziecka – dopowiada.
– Przetrwał trzy dni, to i pewnie dalej sobie radzi...
– Co z niemowlęciem? – wpadam mu w słowo.
– Mamka zabrała je do swojej chaty, z dala od chorego rodzeństwa.
Spostrzegam odbicie własnego strachu w jego bladej twarzy.
– A ty? Jak ty się miewasz? Przejawiasz jakieś niepokojące symptomy?
Żaden człowiek nie wie, jak rozprzestrzenia się choroba. Niektórzy jednak wierzą, że posłańcy
przenoszą ją na ubraniu, na papierze, na którym została spisana wiadomość, przez co ten, który
przybywa z ostrzeżeniem, staje się mimowolnym siewcą śmierci.
– Chwalić Boga, nic mi nie dolega – zapewnia. – Nie mam wysypki. Nie mam gorączki.
W przeciwnym razie nie śmiałbym się do ciebie zbliżyć, pani.
– Muszę pojechać do domu – rzucam. Czuję się rozdarta między powinnością wobec Tudorów
i obawą o życie rodzonych dzieci. – Powiedz stajennym, że wyruszę za godzinę i że będzie mi
potrzebna eskorta, a także zapasowy luzak.
W odpowiedzi kiwa mi głową i prowadząc za uzdę wierzchowca, mija rozbrzmiewający echem
łuk bramny, by skierować się do stajni. Ja wracam do swoich komnat, gdzie każę dworkom spakować
niezbędne rzeczy oraz przygotować się do drogi jednej z nich, albowiem pomimo niesprzyjającej
zimowej aury musimy udać się do Stourton: zachorowały dzieci, przy których trzeba mi jak
najszybciej się znaleźć. Zgrzytając zębami, wydaję kolejne polecenia – jak liczna ma być nasza
eskorta, ile prowiantu ze sobą zabierzemy, którą z natłuszczanych peleryn każę przytroczyć do mego
siodła na wypadek deszczu bądź śniegu, a którą zarzucę na ramiona. Nie dopuszczam do siebie myśli
o tym, co zastanę w domu. Przede wszystkim jednak staram się nie myśleć o chorych dzieciach.
Życie to ryzykowna sprawa, nikt nie wie tego lepiej ode mnie. Nikt nie wie lepiej ode mnie,
że niemowlęta są dla śmierci łatwym łupem, że dzieci zapadają na zdrowiu praktycznie bez
przyczyny, że krew królewską cechuje niefortunna słabość, a wreszcie że kostucha kroczy śladem
Plantagenetów niczym wierne czarne psisko.
ZAMEK W STOURTON, STAFFORDSHIRE
ZIMA 1501 ROKU
Na miejscu zastaję stan niespokojnego rozgorączkowania. Cała trójka dzieci słabuje. Tylko
Reginald nie ma potów ani wysypki. Zaglądam do wszystkich po kolei. Najstarszy, dziewięcioletni już
Henryk śpi ciężkim snem w za dużym dla niego łóżku z baldachimem; jego brat Artur drzemie
skulony przy nim, a kawałek dalej, zaledwie parę kroków od obydwóch chłopców, ciska się
na swoim niskim łóżeczku moja maleńka córeczka, Urszula. Patrząc na nią, bezwiednie zaciskam
szczęki.
Zebrawszy się w sobie, daję znak piastunce, która posłusznie przewraca Henryka na wznak i unosi
koszulinę. Pierś i brzuch mojego syna pokrywają czerwone krosty, z których część zlewa się ze sobą;
twarz ma nabrzmiałą od opuchlizny, a na szyi i przy uszach nie sposób znaleźć skrawka gładkiej
skóry. Ciało mego pierworodnego to jedna wielka czerwona rana.
– Czy to różyczka? – pytam.
– Abo różyczka, abo ospa – słyszę w odpowiedzi.
Drzemiący obok Artur przebudza się nagle i na mój widok krzyczy z radości, sadzam go więc
sobie na kolanach. Nawet przez ubranie czuję, że płonie z gorączki.
– Pić mi się chce – mówi. – Pić...
Piastunka natychmiast podaje mu mały kubek z cienkim piwem, które wypija paroma łapczywymi
łykami. Odepchnąwszy naczynie, dodaje:
– Bolą mnie oczy...
– Trzymamy okiennice zawarte – wyjaśnia szeptem piastunka. – Henryk też się poskarżył,
że od światła bolą go oczy, tośmy pozamykały wszystkie okiennice. Chyba dobrześmy zrobiły, pani?
– Chyba tak – mówię. Przeraża mnie własna niewiedza. Nie mam pojęcia, jak pomóc tym
dzieciom ani nawet co im właściwie dolega. – Co powiedział medyk?
Artur opiera się o mnie pleckami, a ja składam na jego rozgrzanym karku szybki pocałunek.
– Medyk mówią, że to najpewniej różyczka i że jak Bóg da, cała trójka dziatek wyzdrowieje.
Kazali jeszcze każde dobrze przykrywać i trzymać w cieple...
Tak, to widać na pierwszy rzut oka. W komnacie dziecięcej panuje skwar i duchota: ogień trzaska
na kominku i płonie w piecyku pod oknem, na łóżkach leżą sterty pierzyn. Moje dzieci nie tylko
gorączkują od choroby, one się wręcz smażą. Układam Artura w przepoconej pościeli i zbliżam się
do łóżeczka Urszuli, która leży milcząca i bez ruchu. Kiedy dostrzega mnie kątem oka, unosi wiotką
rączkę, żeby mi pomachać, jednakże nadal się nie odzywa ani w żaden inny sposób nie okazuje,
iż mnie rozpoznaje.
Okręcam się gwałtownie ku piastunce, zwracając na nią przerażone spojrzenie.
– Malutka nie straciła rozumu! – zapewnia mnie szybko. – Po prostu majaczy od choroby. Medyk
mówią, że jak gorączka minie, wyzdrowieje. Czasami malutka coś zaśpiewa abo pojęczy sobie
cichutko przez sen, ale jak nic ma wciąż wszystkie klepki. Przynajmniej na razie.
Kiwam głową, z całych sił starając się zachować cierpliwość w tym dusznym pomieszczeniu
z dziećmi leżącymi pokotem niczym ciała topielców wyciągniętych na brzeg.
– Kiedy medyk znowu przyjdzie?
– Zara, jak nic. Kazali po siebie posłać, jak tylko się zjawicie, pani, bo chcieli się z wami
rozmówić. Ale wcześniej zarzekali się, że dziatkom nic nie będzie... – zerka na mnie trwożliwie,
po czym dorzuca: – Jak Bóg da.
– Co z resztą domowników? – pytam.
– Zachorzało paru pachołków. Jeden nawet przed Henrykiem. I jedna kuchta... ta, co dogląda
kurnika... eee... zmarło jej się, pani. Ale poza tym wszyscy zdrowi.
– A wieśniacy?
– Co we wsi, to ja nie wiem, pani.
Kiwam ponownie głową. Konotuję sobie, aby zapytać o to samo medyka, gdyż dobrostan naszych
wieśniaków to moje zmartwienie. Poślę chorym trochę jadła z naszej kuchni, dopilnuję, żeby
potrzebujących odwiedził ksiądz, a w razie najgorszego, żeby rodzina miała za co urządzić
pochówek. Tym, co nie mają bliskich, opłacę grabarza i drewniany krzyż. Jeśli żniwo mrocznego
kosiarza okaże się bujniejsze, trzeba będzie wykopać doły pod wspólne groby. Takie na mnie ciążą
obowiązki jako na pani na zamku w Stourton. Wypada mi dbać o każdego, kto mieszka na mojej
ziemi, a nie tylko o rodzone dzieci. Niestety jak zawsze w takim wypadku nie mamy bladego pojęcia,
skąd przyszła choroba, jak ją leczyć ani kiedy zaatakuje znów jakąś Bogu ducha winną wioskę,
wybijając mieszkańców w pień.
– Czy wysłano wiadomość do mego męża?
Ochmistrz, który przez cały czas stał w progu komnaty dziecięcej, wyręcza w odpowiedzi
niemotną piastunkę.
– Nie, pani. Wiemy tylko tyle, że towarzyszy księciu Walii, ale nie znamy dokładnej trasy orszaku.
Jak tu było pchnąć umyślnego z listem?
– Sporządź wiadomość w moim imieniu i wyślij z nią gońca do Ludlow – rozkazuję. – Zanim ją
zalakujesz, daj mi do sprawdzenia. Sir Ryszard powinien dotrzeć na zamek w Ludlow lada dzień. Być
może nawet już tam jest. Ja zostanę w domu, dopóki wszyscy nie wydobrzeją. Nie mogę ryzykować
zawleczenia choróbska, cokolwiek to jest, i wystawienia na szwank zdrowia ich książęcych mości.
– Boże broń! – zgadza się ze mną ochmistrz.
– Amen – dopowiada bogobojna piastunka, która modli się o zdrowie dla księcia Artura nawet
wtedy, gdy trzyma dłoń na rozpalonym czole mego syna. Zupełnie jakby na tym świecie liczyli się
wyłącznie Tudorowie.
ZAMEK W STOURTON, STAFFORDSHIRE
WIOSNA 1502 ROKU
Spędzam w Stourton ponad dwa miesiące, przyglądając się, jak moje dzieci – jedno po drugim –
stopniowo opuszcza gorączka. W końcu z ich skóry znika ostatnia krosta, a z ich oczu wyraz
cierpienia. Urszuli schodzi najdłużej, ale nawet gdy nic już jej nie dolega, wciąż łatwo się męczy,
często marudzi i raz po raz zasłania rączką buzię, chroniąc się przed światłem. W wiosce było paru
chorych, z czego jedno dziecko zmarło. Tego roku wyjątkowo odpuszczamy sobie obchody świąt
Bożego Narodzenia, a ja dodatkowo zabraniam kategorycznie wieśniakom pojawiania się na zamku
po zwyczajowe podarki z okazji Święta Trzech Króli. Słychać żale i protesty, że odmówiłam im
frykasów, wina i drobiazgów, jednakże ja nie mam zamiaru dopuścić, aby choróbsko od nowa
rozpanoszyło się na zamku, a tak niechybnie by się stało, gdybym zgodnie z tradycją zaprosiła
wieśniaków z rodzinami.
W dalszym ciągu nie ma takiego, co by wiedział, skąd wzięła się choroba i czy odeszła na dobre
czy też powróci wraz z cieplejszą aurą. Jesteśmy w obliczu angielskich potów równie bezradni jak
bydło w obliczu pomoru; możemy co najwyżej cierpieć jak bezrozumna żywina i mieć nadzieję,
że najgorsze nas ominie. Kiedy wreszcie zdrowieje ostatni wieśniak i wszyscy wracają do swoich
zajęć, ogarnia mnie taka ulga, że funduję w lokalnym kościółku mszę dziękczynną za to,
że najwyraźniej choróbsko odpuściło i że udało nam się przeżyć ciężką zimę – nawet jeśli
zapowiadające się upalne lato przyniesie dla odmiany zarazę.
Dopiero gdy się napatrzyłam z wrót kościoła na wiernych nie mniej licznych, nie bardziej
obdartych i tak samo narzekających jak zawsze; dopiero gdy się upewniłam, że mieszkaniec każdej
chaty jest zdrów i może pracować; dopiero gdy nabrałam przekonania, że wszyscy moi domownicy,
poczynając od gagatków robiących za strachy na wróble w polu, a kończąc na naszym ochmistrzu,
mają się dobrze i nic im nie grozi – dopiero wtedy uznaję, że mogę zostawić dzieci pod opieką
piastunek i wrócić do Ludlow.
Starsze ustawiają się rządkiem w progu, aby pomachać mi na pożegnanie, a najmłodszy Reginald
uśmiecha się do mnie z ramion mamki, wymachuje pulchnymi piąstkami i powtarza: „Ma! Ma!”.
Urszula znów przykłada sobie dłoń do czoła, by osłonić oczy przed rażącym porannym słońcem.
– Przestań się krzywić – napominam ją, wskakując na siodło. – Spuść rączki wzdłuż boków
i trzymaj się prosto, jak na małą damę przystało. Bądźcie grzeczne, dzieci, a niebawem się
zobaczymy ponownie.
– Kiedy przyjedziesz? – pyta bezceremonialnie Henryk.
– Latem – odpowiadam, aby go ułagodzić. Tak naprawdę nie mogę tego wiedzieć na pewno.
Jeżeli książę Artur i księżniczka Katarzyna udadzą się w letni objazd królestwa z resztą dworu,
będę mogła przyjechać do Stourton na kilka miesięcy. Dopóki jednak pozostają w Ludlow pod opieką
mego męża, i ja muszę być na miejscu. Jestem nie tylko matką własnych dzieci, mam też inne
obowiązki: jestem również panią na zamku w Ludlow i opiekunką księcia Walii. Nie mam innego
wyjścia, jak odgrywać obie role doskonale, jeśli chcę ukryć przed wszystkimi swą prawdziwą
tożsamość i swe prawdziwe przeznaczenie. Urodziłam się bowiem w Domu Yorków, a teraz jestem
ostatnią Białą Różą tego królestwa.
Posyłam żegnającym mnie dzieciom pocałunek w powietrzu, jednakże myślami już wybiegam
do przodu, ku temu, co czeka nas po drodze. Skinieniem daję znak koniuszemu, który wydaje rozkaz
wymarszu naszej małej kawalkadzie. Otacza mnie tuzin zbrojnych, kilka mułów objuczonych moim
dobytkiem, trzy dworki w siodłach jak ja i gromada służących. W takim towarzystwie rozpoczynam
podróż powrotną do Ludlow, gdzie po raz pierwszy zobaczę hiszpańską infantkę, której pisane jest
WROCŁAW 2015
Dla Anthony’ego
PAŁAC WESTMINSTERSKI, LONDYN 29 LISTOPADA 1499 ROKU W momencie przebudzenia przepełnia mnie niewinność, sumienie mam nieskażone jakimkolwiek występkiem. Owej pierwszej, półprzytomnej jeszcze chwili, kiedy dopiero otwieram oczy, nie towarzyszą mi żadne myśli – jestem tylko ciałem, młodym ciałem o gładkiej cerze i jędrnych mięśniach; jestem tylko dwudziestosześcioletnią niewiastą, powoli budzącą się do radości życia. Nie obciąża mnie świadomość nieśmiertelnej duszy, jej zaś nie obciąża grzech ani wina. Jestem wciąż tak rozkosznie, leniwie rozespana, że ledwie zdaję sobie sprawę z własnego imienia. Rozchyliwszy niechętnie powieki, spostrzegam wpadające przez okiennice światło i uzmysławiam sobie, że to już późny ranek. Przeciągając się beztrosko niczym budzący się z drzemki kot, przypominam sobie, że spać poszłam nieziemsko znużona, a tymczasem teraz czuję się wypoczęta i w pełni sił. Po czym znienacka – jak gdyby rzeczywistość spadła mi na głowę na podobieństwo ciężkiej bulli lecącej z najwyższej półki – miłe uczucie opuszcza mnie tak szybko, jak się pojawiło. Prawda bowiem jest znacznie mniej przyjemna: oto nadszedł dzień, którego tak się obawiałam; dzień, w którym moje miano stanowić będzie nieprzeciętne brzemię. Nie da się ukryć, że jestem dziedziczką dynastii królewskiej, a mój brat – winny tego samego co ja – nie żyje. W końcu mój wzrok pada na siedzącego na skraju łoża mężczyznę, odzianego w czerwoną aksamitną kamizelę i dublet, który czyni go przysadzistszym niż w istocie. Szeroką pierś przecina mu złoty łańcuch książęcego szambelana. Z wolna dociera do mnie, iż mój małżonek czeka, aż się całkiem obudzę. – Małgorzato? – pyta z obliczem ściągniętym troską. – Tylko nic nie mów – wyrzucam z siebie, jak gdyby słowa mogły odwlec fakty. Następnie odwracam się i wtulam twarz w poduszkę. – Odwagi – dodaje mój mąż tonem bezradności. I klepie mnie po ramieniu, jakbym była chorym szczenięciem ogara. – Odwagi... Nie śmiem wzdrygnąć się pod jego dotykiem. Nie śmiem go urazić. Jest moim mężem, jest moją ostoją. Dał mi schronienie, ukrył me nazwisko pod swym własnym. Ja zaś zostałam odcięta od swojego tytułu równie skutecznie, jakbym wraz z rodowym mianem straciła głowę, która potoczyła się do kosza wyłożonego słomą... Wywodzę się z Plantagenetów i jestem z tego dumna, a przynajmniej byłam – do czasu, gdy jęło się to wiązać ze zbyt dużym ryzykiem. Niegdyś nosiłam swe nazwisko równie wysoko jak koronę. Niegdyś byłam Małgorzatą York z Plantagenetów, bratanicą dwóch królów Anglii: Edwarda IV i Ryszarda III, a córką trzeciego z braci, Jerzego księcia Clarence. Matka moja należała do najzamożniejszych niewiast w królestwie, mój dziad zaś był człowiekiem tak potężnym, że nadano mu przydomek Twórca Królów. Mego młodszego brata Edwarda król Ryszard wyznaczył na następcę tronu i oboje, Edward i ja, cieszyliśmy się miłością i wiernością połowy poddanych. Lud upatrywał w nas szlachetnych sierot po Warwicku, traktował nas jak dziatki wyrwane ze szponów losu i tej złej czarownicy, Białej Królowej. Wychowywaliśmy się na zamku w Middleham pod okiem samej królowej Anny i niczego, ale to niczego nam nie brakowało. Wszelako kiedy król Ryszard zginął zabity na polu bitwy, z dnia na dzień przestaliśmy stać blisko
tronu i zamieniliśmy się w pretendentów, w przeżytki dawnej dynastii dogorywające za panowania uzurpatora, który miał czelność sięgnąć po koronę naszego wuja. Co począć z książątkami po Yorku? Co począć z dziedzicami Warwicka? Tudorowie – matka i syn – mieli na to gotową odpowiedź. Zapadła decyzja, aby pozbyć się nas z dworu, strącić nas w niebyt historii, ukryć w pomroce małżeństwa. Dzięki temu obecnie nic mi nie grozi: stopniowo umniejszano me znaczenie, aż stałam się tak nieistotna, iż teraz mnie nawet nie widać spod nazwiska ubogiego rycerza żyjącego w niewielkiej posiadłości środkowej Anglii, gdzie ziemia jest tania i gdzie nikt nie poderwie się do boju na obietnicę mojego uśmiechu na okrzyk „À Warwick!”. Jestem lady Pole. Nie księżniczka, nie księżna, nawet nie hrabina, tylko żona skromnego rycerza, odłożona do lamusa jak stary herb upchnięty do zakurzonej komody. Małgorzata Pole, młoda żona Ryszarda Pole’a, znowu brzemienna, chociaż dałam mu już troje dzieci, w tym dwóch synów. Jeden zowie się Henryk, przypochlebnie po nowym monarsze Henryku VII, drugi zaś Artur – przymilnie po obecnym księciu Walii. Mamy też córkę Urszulę. Litościwie pozwolono mi nazwać dziewczynkę wedle własnego uznania, toteż nadałam jej imię po świętej, która wolała zginąć, aniżeli wyjść za poganina i przybrać jego miano. Wątpię jednak, aby ktokolwiek dostrzegł ów gest mojej niepokory; prawdę mówiąc, mam szczerą nadzieję, że tak się nie stało. Niestety mój młodszy brat nie mógł zmienić nazwiska w wyniku ślubu. Kimkolwiek by była jego żona, jakkolwiek niską pozycję by miała, nie mogłaby mu przekazać swego nazwiska, jak sir Ryszard uczynił w moim wypadku. Edward pozostałby hrabią Warwick, w dalszym ciągu reagowałby na zawołanie „Edward Plantagenet” i wciąż byłby faktycznym dziedzicem angielskiej korony. W razie podniesienia jego sztandaru (a prędzej czy później ktoś by go podniósł) połowa Anglii stawiłaby się na wezwanie, idąc jak w ogień za powiewającym białym haftem, za białą różą. Tak nawet zaczęto o nim mówić: Biała Róża Anglii. Skoro więc nie mogli Edwardowi odebrać rodowego miana, zabrali mu ziemie i majętności. Później pozbawili go także wolności, chowając przed światem niczym zbędną chorągiew, wtrącając do londyńskiej Tower pośród rzeszę zdrajców, dłużników i zwykłych głupców. Wszelako mój brat – pozbawiony sług, pozbawiony ziem, pozbawiony zamków, pozbawiony nawet ksiąg – nadal nosił swoje... nasze nazwisko. Nadal nosił swój tytuł, który odziedziczył po moim dziadzie. Nadal był hrabią Warwick, Białą Różą Anglii, dziedzicem dynastii Plantagenetów, żywą wymówką czynioną na każdym kroku Tudorom, którzy przejęli tron i objęli panowanie. Zamknęli go w lochu jako małego chłopca lat jedenastu i nie pokazali światu, póki nie ukończył dwudziestego czwartego roku życia. Przez trzynaście długich lat jego oczy nie widziały słońca, jego stopy nie czuły trawy. Wreszcie opuścił więzienie i być może poczuł woń mokrej ziemi sieczonej deszczem, być może usłyszał krzyki mew kołujących nad rzeką, być może uradował uszy dochodzącymi zza wysokich murów Tower śmiechami i wrzawą wolnych ludzi, wolnych Anglików, jego poddanych. Oflankowany przez straże przeszedł przez most zwodzony i wkroczył na lekkie trawiaste wzniesienie, gdzie uklęknąwszy przed klocem, złożył spokojnie głowę, jakby w swoim mniemaniu zasłużył na śmierć, jakby w głębi ducha był gotów na śmierć. A oni go ścięli. Było to wczoraj. Zaledwie wczoraj. Deszcz padał przez cały dzień. Rozpętała się szaleńcza burza, jak gdyby nawet niebo protestowało przeciw takiemu okrucieństwu, płacząc rzewnie. Kiedy się o tym dowiedziałam, stojąc obok mej kuzynki królowej w jej pięknych nowych komnatach, zamknęłam okiennice, by odciąć się od światła na zewnątrz, by nie patrzeć dłużej na deszcz, który teraz na terenie Tower zmywał krew. Krew mego brata. Moją krew. Krew królewską... – Wykrzesz z siebie choć odrobinę odwagi – szepcze ponownie mój mąż, wyrywając mnie z zamyślenia. – Myśl o dziecku. Postaraj się odsunąć od siebie strach. – Nie czuję strachu – mówię, obracając się przez ramię. – Nie muszę niczego udawać. Nie mam się czego bać. Wiem, że przy tobie jestem bezpieczna.
Ryszard waha się. Woli mi nie przypominać, że najgorsze jeszcze nie minęło. Czyżby nawet jego niska pozycja nie była wystarczającą gwarancją bezpieczeństwa? – Chodziło mi o to, abyś nie pokazywała po sobie żalu. – Ale dlaczego? – pytam z dziecięcym zawodzeniem. – Dlaczego miałabym nie okazywać żalu? Dlaczego nie miałabym pogrążyć się w żałobie? Mój brat, mój jedyny brat, nie żyje! Został stracony jak pierwszy lepszy zdrajca, choć nie uczynił nic złego. Czemu nie mogę po nim płakać? – Dlatego, że im się to nie spodoba – mówi wprost mój mąż. PAŁAC WESTMINSTERSKI, LONDYN WIOSNA 1500 ROKU Sama królowa zstępuje głównymi schodami ze swych komnat pałacowych, ażeby pożegnać nas przed opuszczeniem Westminsteru po zakończonych obchodach Bożego Narodzenia. Król wszakże trzyma się swoich apartamentów. Jego matka zapewnia wszystkich, że nic mu nie dolega, ot, nawiedziła go lekka gorączka, lecz już ją zmógł i teraz nabiera pełni sił w cieple kominka. Oczywiście nikt nie wierzy słowom królowej matki. Wszyscy są przekonani, iż Henryka nękają wyrzuty sumienia po straceniu mego niewinnego brata i pretendenta do tronu, okrzykniętego kłamcą i zdrajcą i rzekomym współspiskowcem Edwarda Plantageneta. Z cierpkim uśmiechem odnotowuję fakt, że zarówno królowa, jak i ja, któreśmy straciły młodszych braci, staramy się wywiązywać ze swoich obowiązków, może tylko z nieco bladymi licami i zaciśniętymi wargami, podczas gdy człowiek, który skazał obu młodzików na śmierć, chowa się w komnacie sypialnej, chory z poczucia winy. Elżbieta i ja, krew Plantagenetów, przywykłyśmy do ciągłych strat; można powiedzieć, że zdrada i cierpienie to nasz chleb powszedni. Tymczasem świeżo koronowany Henryk Tudor przyzwyczaił się do tego, że to inni toczą za niego bitwy i brudzą sobie ręce. – Powodzenia – rzuca krótko Elżbieta. Po czym, gestem wskazując mój uwypuklający się brzuch, dodaje: – Na pewno nie chcesz zostać dłużej? Mogłabyś urodzić w pałacu. Miałabyś dobrą opiekę, no i składałabym ci wizyty. Zastanów się jeszcze, Małgorzato... Kręcę odmownie głową. Wolę nie mówić królowej, że mam dosyć Londynu, dworu, rządów jej męża i apodyktycznej Małgorzaty Beaufort. – Cóż, skoro tak – kwituje, rozumiejąc mnie bez słów. – Ale do Ludlow pojedziesz, jak tylko nabierzesz sił, prawda? Dołączysz do tamtejszego dworu? Elżbieta pragnie mnie widzieć w odległym zamku, u boku swego syna Artura. Mój mąż został wyznaczony na opiekuna księcia Walii, a jej niesie pociechę myśl, że jestem z nimi.
– Udam się tam najprędzej jak się da – obiecuję. – Chyba jednak nie wątpisz, że sir Ryszard dokłada wszelkich starań nawet pod moją nieobecność. Traktuje następcę tronu, jakby ten był z czystego złota. Z mojego małżonka jest dobry człowiek, nie przeczę. Królowa Matka nie wybrała dla mnie najgorszego kandydata. Ponieważ zależało jej tylko na tym, abym zniknęła z publicznego widoku, podsunęła mi mężczyznę skromnej pozycji – tymczasem okazało się, że Ryszard w zaciszu domowym dosłownie za mną szaleje! Udało jej się przy tym dobić korzystnego targu. W dzień naszego ślubu spotkała go zaiste śmieszna zapłata: dwie posiadłości ziemskie, dwa liche dworki i z lekka zrujnowany zamek! Naturalnie mógł zażądać znacznie więcej, ale dotychczas służył Tudorom za marne dziękuję, truchtając za nimi, nieprzerwanie przypominając, że jest po ich stronie, i kierując się wszędzie tam, gdzie skierował się ich sztandar. Do tego nigdy nie liczył kosztów ani nie zadawał pytań. Już dawno zawierzył swój los Małgorzacie Beaufort, swej krewniaczce. Zdołała go przekonać – podobnie jak wielu przed nim – że jako sojuszniczka odwdzięczy się z nawiązką, aczkolwiek jako wróg pozostanie groźna. I Ryszard, jeszcze jako młodzieniec, opowiedział się po jej stronie, odwołując się do łączących ich więzi rodzinnych i oddając pod jej opiekę. Odebrała od niego przysięgę na wierność Henrykowi Tudorowi, po czym patrzyła, jak w gronie innych sprzymierzeńców walczy o to, aby usadzić na tronie Anglii jej syna, i słuchała, jak wszyscy zwracają się do niej, używając tytułu, który sama dla siebie wymyśliła, mianowicie „Królowa Matka”. Aż do tej pory, pomimo niekwestionowanego tryumfu, Małgorzata Beaufort zwraca się o pomoc do swych bliższych i dalszych kuzynów, z przestrachem myśląc o niespolegliwych przyjaciołach i niepewnych obcych. Obrzucam dyskretnym spojrzeniem swą kuzynkę królową. Żadna z nas w niczym nie przypomina Tudorów. Elżbieta, wydana za Henryka Tudora, doczekała się koronacji dopiero po prawie dwóch latach, w czasie których sprawdzano jej lojalność i jej płodność, jakby była suką rozpłodową, a nie
księżniczką z urodzenia, i to wepchniętą do łożnicy niemal plebejusza! Ja zaś skończyłam jako żona przyrodniego kuzyna Królowej Matki. Obydwie, i Elżbieta, i ja, musiałyśmy wyprzeć się swego pochodzenia, swego dzieciństwa w pałacu, własnej przeszłości, a nawet własnego nazwiska; obydwie przybrałyśmy nazwisko naszych mężów i ślubowałyśmy im wierność – nie miałyśmy innego wyjścia. A mimo to Tudorowie nadal nam nie ufali i wątpię, aby kiedykolwiek mieli zaufać. Moja kuzynka Elżbieta spogląda na swego syna, młodziutkiego księcia Artura, który czeka, aż stajenny przyprowadzi jego konia. – Wolałabym, aby cała wasza trójka została tu, na miejscu – mówi. – Książę musi wrócić do swej siedziby – przypominam jej. – Jest księciem Walii, winien być więc w Walii. – Chodzi o to, że... – W królestwie panuje spokój. Ferdynand i Izabela niebawem przyślą swoją córkę. Zanim się spostrzeżesz, będziemy z powrotem, w samą porę na wesele Artura. – Nie dodaję, że para królewska Hiszpanii zwlekała z wysłaniem do nas młodziutkiej infantki dopóty, dopóki żył mój brat. Wraz ze śmiercią Edwarda zniknął ostatni rywal do następstwa tronu Anglii: kobierzec ślubny hiszpańskiej infantki będzie równie czerwony jak jego krew. A mnie przyjdzie na niego wstąpić w ogonie tudorowskiego orszaku i na dodatek jeszcze się uśmiechać. – Została rzucona klątwa – oświadcza nagle Elżbieta, stając bliżej i przytykając dłoń do mego ucha, tak że czuję na policzku ciepło jej oddechu. – Małgorzato, posłuchaj... Została rzucona klątwa. – Roztrzęsiona łapie mnie za dłoń. – Jaka znowu klątwa? – Klątwa mówiąca, że ktokolwiek wykradł moich braci z Tower, ktokolwiek ich uśmiercił, zapłaci za to własnym życiem. W nagłym przestrachu odsuwam się od niej i dostrzegam bladość jej twarzy. – Kto ją rzucił? Kto odważył się powiedzieć coś takiego? Cień winy, który przemyka po jej pobladłym obliczu, mówi mi wszystko: klątwę rzuciła jej matka, ta czarownica Elżbieta Woodville. Jestem pewna, że tylko ktoś taki, ktoś przejawiający mordercze skłonności, był w stanie rzucić równie zabójczą klątwę. – Jak dokładnie brzmiały jej słowa? Elżbieta bierze mnie pod ramię i pociąga w stronę ogrodów otaczających stajnie, następnie przeprowadza pod łukowatym przejściem, tak że w końcu znajdujemy się same w zacisznym zakątku, pod baldachimem bezlistnych gałęzi zwieszających się nad naszymi głowami. – Nasze słowa – poprawia mnie. – To była nasza wspólna klątwa. Wypowiedziałyśmy je razem. Byłam wtedy bardzo młoda, ale powinnam była być mądrzejsza... A jednak jej wtórowałam! Zwracałyśmy się do rzeki, do boginki... no wiesz!... do tej boginki, która założyła nasz ród. Wyrecytowałyśmy unisono: „Nasz książę zginął, nim wkroczył w wiek męski, nim został ogłoszony królem Anglii, mimo iż narodził się po to, aby być mężczyzną i monarchą. Dlatego odbierz zbrodniarzowi jego dziecię, gdy wciąż będzie chłopięciem, zanim dostąpi zaszczytów i obejmie panowanie na swych włościach. A potem odbierz mu także wnuka, żebyśmy miały pewność, kto był winnym zbrodni pojmania bądź zabójstwa naszego Edwarda, żebyśmy wiedziały, że ta klątwa zadziałała, a straszny czyn został pomszczony”... Wzdrygam się i owijam szczelniej podróżną peleryną, jak gdyby znienacka w oświetlonym promieniami słońca ogrodzie zrobiło się zimno i mokro od potakującego tchnienia rzeki. – Twoje usta wypowiedziały te słowa? Elżbieta kiwa głową, wzrok mając poważny i przestraszony. – No cóż, król Ryszard nie żyje, a przed nim odszedł z tego świata jego syn – rzucam śmiało. – Obydwaj umarli. A twoi bracia zniknęli, znajdując się pod pieczą naszego wuja. Jeśli naprawdę był
winien, a wasza klątwa faktycznie zadziałała, wygląda na to, że stało się, co się miało stać, i linia Ryszarda Trzeciego wygasła na dobre. Moja kuzynka tylko wzrusza ramionami. Ona również – jak każdy, kto znał Ryszarda Yorka – nawet przez moment nie podejrzewała go o zamordowanie książąt z Tower. Sam pomysł wydaje się żałośnie śmieszny. Ryszard był oddany najstarszemu bratu całym sercem, a za bratanków był gotów złożyć życie w ofierze. Owszem, nienawidził ich matki i zdobył dla siebie koronę, ale przenigdy nie skrzywdziłby żadnego z chłopców. Nawet Tudorowie ośmielają się ledwie sugerować coś podobnego, nawet oni nie mają tyle tupetu, aby oskarżać nieżyjącego człowieka o zbrodnię, której nie popełnił. – Gdyby jednak chodziło o najjaśniejszego pana... – Świadoma wszechobecnych szpiegów mówię najcichszym szeptem, a stoimy tak blisko siebie, że postronnym może się zdawać, iż ściskamy się na pożegnanie, trzymając za ręce, zgoła okryte jedną peleryną. – Gdyby to najjaśniejszy pan wydał rozkaz zabicia twych braci... – On bądź jego matka – wtrąca Elżbieta równie cicho. – Jej mąż dysponował kluczami do Tower, a moi bracia stali na drodze do tronu jej synowi... Drżymy obie i wzmacniamy uścisk dłoni, jak gdyby za naszymi plecami skradała się właśnie Królowa Matka chcąca podsłuchać, o czym rozmawiamy. Obydwie trzęsiemy się ze strachu przed potęgą Małgorzaty Beaufort, matki Henryka Tudora. – Dobrze, już dobrze – mamroczę, starając się okiełznać przerażenie, próbując ignorować drżenie naszych splecionych dłoni. – Ale Elżbieto... – dodaję nagle. – Jeżeli to rzeczywiście ona ma na sumieniu twych braci, klątwa spadnie na jej syna, twego obecnego męża, oraz na jego syna... – Wiem... wiem... – pojękuje Elżbieta niemal bezgłośnie. – Właśnie tego się obawiam, odkąd sama pierwszy raz o tym pomyślałam. Co będzie, jeśli wnukiem mordercy jest mój rodzony syn, książę Artur? Mój chłopiec? Co będzie, jeśli przeklęłam własne dziecko? – Co będzie – podchwytuję – jeśli przez klątwę nowa dynastia Tudorów rychło wygaśnie? Co będzie, jeśli zabraknie potomków płci męskiej, a jedyne, czego można się spodziewać, to jałowe niewiasty? Stoimy bez ruchu niczym figury z lodu w zimowym ogrodzie. Nad naszymi głowami, w koronie drzewa, rozlega się przenikliwy, ostrzegawczy zew rudzika, po czym ptaszek zrywa się gwałtownie do lotu. – Chroń go, Małgorzato! – zaklina mnie kuzynka. – Chroń Artura w Ludlow! ZAMEK W STOURTON, STAFFORDSHIRE WIOSNA 1500 ROKU Zatrzymuję się na zamku w Stourton, by w komnacie niewieściej oczekiwać rozwiązania, podczas gdy mój małżonek jedzie dalej z księciem Walii, kierując się do Ludlow. Stoję przed wielkimi odrzwiami prowadzącymi do wnętrza naszego podupadłego domostwa i macham obydwóm na pożegnanie. Gdy książę Artur klęka przede mną, prosząc o błogosławieństwo, kładę mu dłoń na głowie, po czym całuję w oba policzki, kiedy znowu stoi. Następca tronu ma obecnie trzynaście lat, przewyższa mnie wzrostem i emanuje zarówno urodą, jak i czarem typowym dla Yorków. Właściwie wcale nie poznać po nim Tudora, no może z wyjątkiem miedzianych włosów
i sporadycznego niepokoju, który dopada go w najmniej spodziewanych momentach – cała rodzina Tudorów jest podszyta strachem. Obejmuję ramieniem jego szczupłe chłopięce barki i przytulam mocno. – Bądź grzeczny – polecam – i pamiętaj, aby uważać podczas jazdy konnej i szermierki. Przyrzekłam twej matce, że nie spotka cię żadna krzywda. Musisz dopilnować, aby tak się stało. Przewraca oczyma jak każdy wyrostek, nad którym trzęsie się niewiasta, lecz w oznace posłuszeństwa spuszcza wzrok, po czym odwraca się i wskakuje na siodło, ściągając wodze i przyprawiając konia o drobienie w miejscu i kurbety. – Tylko się nie popisuj – napominam go, do męża zaś rzucam: – A w razie deszczu poszukajcie jakiegoś schronienia. – Poszukamy, poszukamy – zapewnia mnie Ryszard z łagodnym uśmiechem. – Będę miał na niego baczenie, przecież wiesz. To ty powinnaś na siebie uważać, w końcu ciebie czeka najpoważniejsze zadanie tego miesiąca. Pchnij umyślnego z wieścią, jak tylko nasze dziecko przyjdzie na świat. Czując ruch maleństwa, przykładam jedną dłoń do wydatnego brzucha, drugą zaś macham na pożegnanie odjeżdżającym. Odprowadzam ich wzrokiem, póki jadą gliniastym, czerwonym traktem na południe, w stronę Kidderminsteru. Grunt jest zmarznięty na kość, powinni dzięki temu rączo pokonać wąskie dróżki meandrujące pomiędzy siatką pokrytych szronem grudowatych pól. Orszak otwierają chorążowie z książęcym sztandarem, kawałek dalej za nimi zaś podążają zbrojni w jaskrawej liberii. Sam Artur trzyma się boku mego męża, a ich obu otaczają dworzanie księcia, dla bezpieczeństwa zwierając szyki. Z tyłu ciągną zwierzęta juczne wiozące książęcy dobytek: srebrną i złotą zastawę, kosztowne siodła, laminowane i wytłaczane zbroje, a także kobierce i pościel. Artur, choć jeszcze młody, zabiera istną fortunę, gdziekolwiek się udaje – może jest tylko księciem z dynastii Tudorów, lecz opływa w dostatki niczym cesarz. Tudorowie na każdym kroku podkreślają swój królewski status bogactwem, jak gdyby uważali, że im usilniej będą się przykładać do odgrywania swojej roli, tym bardziej przekonująco wypadną w oczach poddanych. Na obrzeżach orszaku, mając oko na wiezione skarby, jadą konni gwardziści nowej tudorowskiej gwardii powołanej do życia przez Henryka Tudora, wszyscy ubrani w zielono-białą liberię. Za panowania Plantagenetów rodzina królewska jeździła po traktach i polnych drogach Anglii w otoczeniu przyjaciół i ziomków, bez hełmów, bez mieczy; nie potrzebowaliśmy straży, gdyż nie obawialiśmy się własnych poddanych. Wszelako Tudorowie zdają się bać własnego cienia. Nadeszli z armią najemników, która przywlekła zarazę, i nawet teraz, niemal piętnaście lat po zwycięskiej inwazji, w dalszym ciągu wydają się najeźdźcami, niepewnymi własnego bezpieczeństwa, niepewnymi przyjęcia. Stoję z wysoko uniesioną dłonią, dopóki orszak nie znika za zakrętem. Dopiero wtedy odwracam się i okrywszy ramiona szczelniej miękkim wełnianym szalem, wchodzę do środka. Pierwsze kroki skieruję do komnaty dziecięcej, aby przywitać się z Henrykiem, Arturem i Urszulą, po czym dopilnuję przygotowań do wieczerzy dla wszystkich mieszkających pod naszym dachem. Po posiłku wypiję zdrowie ochmistrzów i zarządców, przykazując im dbać o nasze ziemie i posiadłość jak o własne, by na koniec – w towarzystwie swoich dworek, akuszerek i mamek – udać się do komnaty niewieściej, gdzie przez cztery długie tygodnie przyjdzie mi wyczekiwać naszego czwartego potomka. Nie boję się bólu, zatem połóg nie napawa mnie strachem. Zresztą zlegnę już czwarty raz i przynajmniej wiem, czego się spodziewać. Nie znaczy to jednak, że wyczekuję narodzin kolejnego dziecka z utęsknieniem. Żadne z przychówku nie przepełnia mnie uczuciami, jakie obserwuję u innych matek. Chłopcy nie rozbudzają we mnie zaciekłych ambicji, nie modlę się o to, aby zdobyli
jak najwyższą pozycję w świecie – szaleństwem byłoby pragnąć, aby zwrócili na siebie uwagę najjaśniejszego pana, kogóż bowiem ujrzałby w nich Henryk Tudor, jak nie następnych spadkobierców dynastii Plantagenetów, następnych rywali do tronu, następne zagrożenie... Patrząc na córkę, nie potrafię się cieszyć na to, na jaką niewiastę wyrośnie. Widzę w niej tylko kolejną wersję siebie, kolejną księżniczkę z dynastii Plantagenetów. Jakże mogłabym widzieć przed nią jakąkolwiek przyszłość, skoro będzie zgubiona z chwilą, gdy zabłyśnie na dworze królewskim? Mnie udało się przetrwać bezpiecznie tyle lat wyłącznie dzięki temu, że stałam się praktycznie niewidzialna. Szaleństwem z mojej strony byłoby ją stroić, pokazywać ludziom, liczyć na zachwyty. Jedyne, czego jej życzę, to egzystencja w komfortowym zapomnieniu. Ażeby być kochającą matką, niewiasta musi być pełna optymizmu, musi wiązać ze swymi dziećmi liczne plany. Wszelako ja wywodzę się z rodu Yorków i jak mało kto wiem, że świat, na którym żyjemy, jest niepewnym, nieprzychylnym miejscem i że najlepsze, co może spotkać moje dzieci, to dożycie swoich dni we względnym cieniu. Przez swe urodzenie będą doskonałymi aktorami, ja wszakże będę trzymać kciuki, aby większość czasu spędziły za kulisami lub wręcz pośród tłumu na widowni. Dziecko przychodzi na świat tydzień wcześniej, niż przewidywałam. To chłopiec, urodziwy i silny, z zabawną kępką włosów pośrodku głowy przypominającą grzebień kogucika. W okamgnieniu przysysa się do piersi mamki, która karmi go niemal na okrągło. Zgodnie z obietnicą natychmiast pcham umyślnego z wieścią dla Ryszarda i w odpowiedzi otrzymuję gratulacje i bransoletę z walijskiego złota. Mój mąż zapowiada, że zjedzie do domu akurat na chrzciny, i żąda, abyśmy nadali naszemu synowi imię Reginald – po wielce wykształconym doktorze nauk Reginaldzie z Orleanu – co ma stanowić delikatną aluzję pod adresem najjaśniejszego pana i Królowej Matki, iż chłopiec będzie im wiernie służył swą wiedzą i radą. Nie dziwi mnie pragnienie Ryszarda, aby nawet poprzez imiona naszych dzieci zapewniać rodzinę panującą o naszej pokorze i przywiązaniu. Tudorowie, podbijając Anglię, podbili także nas. Nasza przyszłość zależy od ich dobrej woli. Cały kraj należy do nich – dziś i być może po wsze czasy. Z rzadka, gdy piastunka przynosi mi niemowlę, mogę je pokołysać, zachwycając się łukiem jego zamkniętych powiek i długością rzęs ocieniających pulchne policzki. Mały Reginald bardzo mi przypomina mojego brata Edwarda, jakim go zapamiętałam z dziecinnych lat. Albowiem wciąż mam przed oczyma jego twarzyczkę o poważnym spojrzeniu brzdąca – nie było mi dane widywać młodszego brata w okresie dorastania ani kiedy był młodym mężczyzną. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie człowieka, który w deszczu wspinał się na pagórek w Tower, gdzie ustawiono szafot. Tuląc niemowlę do piersi, dumam, że życie to bardzo niepewna sprawa; czasami lepiej jest nie przywiązywać się zbytnio do bliskich. Ryszard wraca do domu, tak jak obiecał – zawsze dotrzymuje danego słowa – czyli w porę na chrzciny, by wkrótce potem, gdy już opuszczę komnatę niewieścią i przejdę ceremonię oczyszczenia, udać się wraz ze mną do Ludlow. Podróż daje mi się we znaki: częściowo spędzam ją w powozie, częściowo zaś w siodle, a po porannej jeździe odpoczywam popołudniami. Mimo wszystko droga zajmuje nam całe dwa dni, po których z radością witam widok murów Ludlow i stojących za nimi kratkowanych, czarno-kremowych fasad domków ze strzechą na dachach. Wreszcie, w głębi miasta, majaczą wysokie, ciemne obwarowania książęcego zamku. ZAMEK W LUDLOW, MARCHIE WALIJSKIE WIOSNA 1500 ROKU
Brama rozwiera się na oścież w hołdzie dla mnie, żony książęcego szambelana, i zaraz na zewnątrz wypada rozbrykany jak źrebiec młody Artur, patykowaty i rozentuzjazmowany pomaga mi zsiąść z wierzchowca i pyta, jak się miewam i czemu nie przywiozłam niemowlęcia. – Jest za zimno dla takiego malutkiego dziecka – tłumaczę. – Lepiej mu będzie w domu, pod opieką piastunki i mamki. Ściskam Artura na powitanie, a on opada na jedno kolano, aby odebrać błogosławieństwo od żony swego opiekuna i kuzynki jego matki, ja zaś dygam przed nim jako przed następcą tronu, kiedy znowu staje. Wykonujemy te gesty odruchowo, nie poświęcając im wiele myśli, po prostu trzymając się protokołu. Książę rośnie na króla, a ja dorastałam jako jedna z ważniejszych osób na królewskim dworze, gdzie – tak jak nakazywał ceremoniał – wszyscy przede mną dygali, trzymali się z tyłu, za moimi plecami, i wstawali na mój widok bądź wycofywali się zgięci przede mną w pas. Było tak, dopóki nie nastali Tudorowie, dopóki nie wyszłam za mąż, dopóki nie zamieniłam się w pozbawioną wszelkiego znaczenia lady Pole. Artur robi krok w tył, aby obrzucić uważnym spojrzeniem moją twarz. Dziwny z niego chłopiec: choć tego roku skończy dopiero czternaście lat, cechuje się czułą troską i miękkim sercem niczym u delikatnej niewiasty. – Wszystko dobrze, lady Pole? – dopytuje ostrożnie. – Na pewno wszystko dobrze? – Ależ tak – zapewniam go bez wahania. – Zupełnie nic mi nie jest. Rozpromienia się na te słowa. Odziedziczył po matce łagodność, toteż będzie z niego król pełen współczucia, co – Bóg świadkiem – przyda się w Anglii leczącej rany po przeszło trzydziestoletniej wojnie domowej. Kiedy Ryszard zaaferowany opuszcza stajnie, obydwaj – mój mąż i mój podopieczny – prowadzą mnie do wielkiej sali, gdzie wszyscy dworzanie składają mi ukłon, kiedy zmierzam ku wysokiemu stołowi, przy którym czeka mnie wieczerza na honorowym miejscu między księciem Walii i książęcym szambelanem. Później tego samego wieczora udaję się do komnaty sypialnej Artura, aby posłuchać, jak się modli. Jego kapelan już jest, klęczy tuż obok na swoim klęczniku i uważnie wychwytuje każde łacińskie słówko kolekty i modlitwy nocnej. Następnie odczytuje ustęp z jednego z psalmów, po czym Artur skłania głowę i zanosi do Boga modlitwę o bezpieczeństwo swych rodziców, króla i królowej Anglii. – Oraz milady Małgorzaty Beaufort, hrabiny Richmondu, Królowej Matki – dodaje, wymieniając wszystkie jej tytuły, ażeby dobry Pan Bóg nie zapomniał, jak wysoko zaszła i jak bardzo jest godna Jego uwagi. Pochylam głowę, gdy Artur kończy szybkim: – Amen. Wreszcie kapelan zbiera swoje rzeczy i Artur może już zgrabnym ruchem wskoczyć do wielkiego łóżka. – Lady Pole, wiadomo ci coś o moim ślubie tego roku? – Nie znam dokładnej daty – odpowiadam. Przysiadam na skraju łoża i wpatruję się w rozpromienioną twarz chłopca. Nad górną wargą sypie mu się meszek, który uwielbia gładzić opuszkami, jakby w ten sposób mógł go zachęcić do dalszego wzrostu. – Wszakże żadne przeszkody nie stoją już na drodze twemu małżeństwu z hiszpańską infantką. Artur mimowolnie sięga do mojej dłoni. Wie, że Ferdynand i Izabela poprzysięgli, iż nie wydadzą za niego swojej córki, dopóki po angielskiej ziemi chodzić będzie choć jeden pretendent
do angielskiej korony. Mieli na myśli nie tylko mego brata Edwarda, ale też uzurpatora podającego się za brata królowej, Ryszarda Shrewsbury z rodu Yorków. Henryk Tudor, pragnąc doprowadzić do jak najrychlejszych zaręczyn, pojmał obydwóch podstępem, jakby każdy z nich miał równe prawa do tronu Anglii, po czym obydwóch skazał na śmierć. Uzurpator mienił się najniebezpieczniejszym z mian, wystąpił zbrojnie przeciwko najjaśniejszemu panu i dał za to głowę. Z kolei mój brat wyparł się swego nazwiska, nigdy nie podniósł na króla nawet głosu, o ręce nie wspominając, a mimo to też zginął. Muszę bardzo uważać, by gorycz nie zalała mi serca i nie skaziła reszty życia. Muszę odłożyć na bok żale, jakby to były stare ozdoby. Muszę zapomnieć, że byłam siostrą, muszę zapomnieć jedynego chłopca, jakiego kiedykolwiek kochałam: własnego brata, Białą Różę Anglii. – Chyba wiesz, że nigdy bym o nią nie poprosił – mówi teraz Artur, zniżając głos do szeptu. – O jego śmierć. Nie prosiłem o nią. – Wiem – odpowiadam. – To nie miało nic wspólnego z żadnym z nas. Nie leżało w naszej gestii. Ani ty, ani ja nic nie mogliśmy na to poradzić... – Ja coś zrobiłem – wpada mi w słowo, zerkając na mnie z ukosa lekko wstydliwie. – Nic to nie dało, ale przynajmniej zwróciłem się do mego ojca z prośbą o łaskę dla Edwarda. – Bardzo ładnie postąpiłeś – chwalę. Nie czuję się na siłach dodać, że sama padłam przed najjaśniejszym panem na klęczki, zdarłszy z głowy kornet i rozpuściwszy włosy, i że roniłam łzy wprost na posadzkę przed jego stopami, trzymając dłonie błagalnie złożone pod noskami jego pantofli, dopóki mnie nie podniesiono i nie usunięto sprzed królewskiego oblicza i dopóki mój własny mąż nie wymusił na mnie przyrzeczenia, że przestanę poruszać tę sprawę, z obawy iż ciągłe przypomnienia zwrócą uwagę Henryka Tudora na fakt, że sama wywodzę się z Plantagenetów i że zrodziłam synów, w których żyłach płynie rywalizująca królewska krew. – Nie było jednak rady. Jestem pewna, że jego królewska mość uczynił to, co miał w swoim mniemaniu za najwłaściwsze w tych okolicznościach. – Czy ty... – urywa z wahaniem. – Czy zdołasz mu wybaczyć? Pytając, nie potrafi mi spojrzeć w oczy, toteż trzyma wzrok wbity w nasze splecione dłonie. Delikatnie obraca na moim palcu nowy pierścień, żałobny pierścień z wygrawerowaną literą W ku pamięci Warwicka, mego straconego brata. Nakrywam jego rękę własną dłonią. – Nie ma niczego do wybaczania – mówię stanowczo. – Twój ojciec nie dopuścił się brutalnego czy mściwego czynu wobec mego brata. Uczynił coś, co jego zdaniem umocniło jego panowanie. Nie był to zapalczywy postępek. Nie dało się na niego wpłynąć prośbą ani groźbą. Wykoncypował sobie, że Ferdynand Aragoński i Izabela Kastylijska nie przyślą do Anglii swojej córki, dopóki żyje mój brat. Wykoncypował sobie, że angielski lud w każdej chwili poderwie się do walki w imię Plantageneta. Z Henryka Tudora jest rozważny i ostrożny człowiek, z pewnością skalkulował sobie wszystko dokładnie wzorem pisarczyka prowadzącego te nowe księgi, w których zyski zapisuje się po jednej stronie, a straty po drugiej. Tak działa umysł najjaśniejszego pana. Tak najwyraźniej działa umysł wszystkich obecnych monarchów. Nie chodzi, jak dawniej, o honor i lojalność. Chodzi o zysk. Moja strata, że Edward stanowił zagrożenie i że król Henryk postanowił wykreślić go z ksiąg na dobre. – Tylko że Edward nie był żadnym zagrożeniem! – wybucha Artur. – I doprawdy... Przerywam mu, zanim się zagalopuje. – Edward nie stanowił zagrożenia, to prawda. Zagrożeniem było samo jego nazwisko. – Ale to także twoje nazwisko...? – Co to, to nie. Ja nazywam się Małgorzata Pole – odpowiadam sucho. – Przecież to wiesz. Sama już prawie nie pamiętam, że kiedyś nazywałam się inaczej.
PAŁAC WESTMINSTERSKI, LONDYN JESIEŃ 1501 ROKU Narzeczona Artura pojawia się w Anglii dopiero po ukończeniu piętnastego roku życia. Pod koniec lata wszyscy udajemy się z Ludlow do stolicy, gdzie Artur, królowa Elżbieta i ja przez dwa miesiące zajmujemy się wyłącznie wybieraniem tkanin i zamawianiem strojów, instruowaniem krawców, złotników, rękawiczników, kapeluszników i szwaczek, tak aby w efekcie powstała garderoba godna młodego księcia szykującego się do żeniaczki. Książę Walii czuje niepokój. Wprawdzie pisywał do Katarzyny Aragońskiej regularnie, lecz wyłącznie po łacinie i przez to dość sztywno. Królowa Elżbieta umyśliła sobie, że przyszłą księżniczkę trzeba nauczyć angielskiego i francuskiego. – Wystarczającym barbarzyństwem jest ślub z nieznajomą. Gdy dodać do tego niemożność komunikacji między małżonkami... – mamrocze moja pochylona nad robótką kuzynka, kiedy siedzimy w jej komnacie gościnnej, haftując koszule dla Artura. – Cóż to, mają spotykać się przy śniadaniu w obecności ambasadora, który będzie dla nich wzajemnie tłumaczył?! Uśmiecham się w odpowiedzi. Obydwie doskonale wiemy, jak nieliczne niewiasty mogą otwarcie przedstawić swój punkt widzenia kochającemu małżonkowi. – Katarzyna nauczy się wszystkiego – zapewniam. – Nie będzie miała innego wyjścia, jak odnaleźć się w nowej rzeczywistości. – Najjaśniejszy pan wybiera się na południe z zamiarem powitania jej na wybrzeżu – informuje mnie Elżbieta. – Prosiłam, żeby został i powitał ją tutaj, w Londynie, jednakże on uparł się zabrać ze sobą Artura i niczym jakiś błędny rycerz przeciąć jej drogę. Zrobi jej niespodziankę, powiada. – Hm, nie sądzę, aby Hiszpanie doceniali niespodzianki – zauważam. Wszem wobec bowiem wiadomo, że mieszkańcy Hiszpanii to sztywniacy, sama infantka zaś spędziła większość życia w odosobnieniu w dawnych budynkach haremu pałacu w Alhambrze. – Jest przyrzeczona memu synowi, i to od dwunastu lat, a teraz do niego przyjeżdża – rzecze suchym tonem królowa. – Jej preferencje nie mają najmniejszego znaczenia. Ani dla króla, ani najpewniej dla jej własnych rodziców. – Biedactwo – użalam się. – Aczkolwiek nie mogłaby znaleźć przystojniejszego i lepiej usposobionego narzeczonego od Artura. – Dobry z niego chłopiec, prawda? – Wyraz twarzy Elżbiety łagodnieje na zasłyszaną pochwałę pierworodnego. – I jak rośnie! Czym ty go tam karmisz? Jest już wyższy ode mnie, a niebawem chyba będzie wzrostu mego ojca... – Urywa nagle, jakby zdradą była choćby wzmianka o jej ojcu, królu Edwardzie IV. – Artur będzie wzrostu króla Henryka – interweniuję szybko. – A jak Bóg da, Katarzyna okaże się nie gorszą królową od ciebie. Elżbieta obdarza mnie przelotnym uśmiechem. – Być może. Być może nawet się z nią zaprzyjaźnię. Myślę, że przynajmniej jedno nas łączy. Zarówno ona, jak i ja byłyśmy chowane na królowe. I obydwie miałyśmy matki wielkiej determinacji i odwagi. Czas oczekiwania na powrót dwóch błędnych rycerzy spędzamy głównie w komnacie dziecięcej. Dziesięcioletni książę Henryk jest wielce podekscytowany myślą o tej przygodzie.
– Czy Artur wyłoni się spomiędzy drzew i ją pojmie? – O, nie. – Jego matka przyciąga do siebie najmłodszą córkę, pięcioletnią Marię, i sadza ją sobie na kolanach. – Coś takiego nie uchodzi. Najjaśniejszy pan i książę Walii udadzą się tam, gdzie infantka przebywa, i poproszą o audiencję. Następnie złożą jej ukłony i być może spożyją razem z nią wieczerzę, po czym nazajutrz rano wyjadą. – A ja bym się wyłonił i pojmał! – przechwala się Henryk, unosząc wysoko rękę, w której trzyma udawane wodze, a potem wpada w galop po komnacie na udawanym wierzchowcu. – Wyłoniłbym się i poślubił ją na miejscu, choćby w lesie. Wystarczająco długo zabrała jej droga do Anglii. Nie zdzierżyłbym ani chwili więcej tej mitręgi. – Mitręgi? – powtarzam. – A cóż to znowu za słowo? Gdzieżeś je usłyszał? – Henryk nic, tylko czyta – odpowiada za niego matka z pobłażliwym błyskiem w oku. – Straszny z niego uczony. Połyka romanse, dzieła teologiczne, modlitewniki i żywoty świętych. Po francusku, łacinie i angielsku. A teraz zaczyna poznawać podstawy greki. – I jestem muzykalny – przypomina Henryk. – Ileż zdolności! – chwalę głośno, uśmiechając się do niego. – I umiem jeździć konno, na prawdziwych koniach, a nie tylko na kucykach. I jeszcze umiem obchodzić się z sokołem. Mam własnego, wprawdzie jastrzębia. Zowie się Rubin. Elżbieta i ja wymieniamy smętne spojrzenie ponad podskakującą chłopięcą rudą głową. – Prawdziwy z ciebie książę w takim razie – stwierdzam. – Powinienem pojechać do Ludlow – odpowiada na to Henryk. – Powinienem pojechać z tobą i twoim mężem do Ludlow i tam poznać tajniki władania królestwem. – Zawsze będziesz mile widziany, wasza książęca mość – zapewniam. Zaprzestaje swawoli i uklęknąwszy na zydlu naprzeciw mnie, ujmuje moją twarz obiema rączkami. – Będę dobrym władcą – przyrzeka ze szczerością w głosie. – Naprawdę. Jakiekolwiek zadania wyznaczy mi najjaśniejszy pan. Mogę rządzić Irlandią albo dowodzić marynarką. Pójdę wszędzie tam, gdzie mnie wyśle. Ty o tym nie możesz wiedzieć, lady Pole, ponieważ nie jesteś z Tudorów, jednakże być członkiem rodziny królewskiej to powołanie, boskie powołanie. Być królem jest człowiekowi pisane od kołyski. A kiedy do Anglii zjedzie moja oblubienica, wyjadę jej na powitanie w przebraniu, po czym gdy mnie w końcu zobaczy, zawoła: „Och, kimże jest ów przystojny nieznajomy na imponującym rumaku?”, na co ja odpowiem: „To ja!”, a wszyscy zaczną wiwatować: „Hura! Hura!”. – Bynajmniej nie poszło to dobrze – referuje matce Artur z ponurą miną. Zjawił się w komnacie królowej przed wieczerzą, kiedy szykowałyśmy się do wyjścia. Ja czekam w pogotowiu z diademem, podczas gdy służka rozczesuje włosy Elżbiety. – Gdy znaleźliśmy się na miejscu, Katarzyna była już w łóżku i odpowiedziała przez jedną ze swoich dworek, że nie może nas przyjąć. Najjaśniejszy pan ani myślał akceptować jej odmowy, ale dla pewności zasięgnął rady wielmożów, którzy nam towarzyszyli. Wszyscy byli z nim jednego zdania... – Spuszcza wzrok, a my natychmiast poznajemy, że czuje urazę. – To oczywiste, któż by śmiał sprzeciwić się królowi Anglii? Tak więc, pomimo ulewnego deszczu, pokłusowaliśmy do pałacu w Dogmersfieldzie, gdzie zażądaliśmy widzenia z infantką. Najjaśniejszy pan wszedł do jej komnaty prywatnej i chyba wdali się tam w jakąś kłótnię, bo Katarzyna wypadła zaraz rozwścieczona, po czym wszyscy zjedliśmy wieczerzę. – Jaka ona jest? – pytam, przerywając nabrzmiałą milczeniem ciszę. – Skąd miałbym to wiedzieć! – wybucha Artur z nieszczęśliwą miną. – Ledwie się do mnie odezwała. Zresztą głównie ociekałem wodą, brudząc posadzkę. Najjaśniejszy pan zażądał, aby zatańczyła, no i zatańczyła jakiś hiszpański taniec z trzema swoimi dworkami. Do kornetu miała
przyczepiony gęsty welon, tak że prawie nie widziałem jej twarzy. Przypuszczam, że nas znienawidziła po tym, jak ją zmusiliśmy do wspólnej wieczerzy, mimo iż wcześniej odmówiła nam audiencji. Mówiła po łacinie, wymieniliśmy parę uwag o pogodzie i podróży. Ponoć cierpiała strasznie od choroby morskiej. Niemalże wybucham śmiechem na widok jego grobowej miny. – Och, niech wasza książęca mość nie traci nadziei! – mówię, obejmując Artura ramieniem i przytulając go czule. – Pierwsze koty za płoty! Infantka nauczy się ciebie kochać i szanować. Zapomni o morskiej chorobie i nauczy się angielskiego. Czuję, jak opiera się o mnie dla zyskania otuchy. – Naprawdę? Naprawdę tak myślisz? Bo wiesz, ona wyglądała na szczerze rozwścieczoną. – Cóż, nie będzie miała innego wyjścia. Tylko pamiętaj, aby być dla niej miłym. – Najjaśniejszy pan zapałał do niej wielką sympatią – dodaje Artur, zwracając się do matki tonem jakby przestrogi. Elżbieta uśmiecha się krzywo. – Najjaśniejszy pan ma słabość do księżniczek – odpowiada. – Nic na świecie nie robi na nim takiego wrażenia jak niewiasta królewskiej krwi w jego mocy. Jestem w komnacie dziecięcej pałacu i bawię się z księżniczką Marią, kiedy książę Henryk wraca z lekcji jazdy konnej. Chłopiec natychmiast do mnie podbiega, kuksańcem spychając na bok młodszą siostrę. – Nie wolno tak traktować jej książęcej wysokości – napominam. Maria dostaje chichotków; istny z niej pulchny aniołek. – Ale gdzie jest hiszpańska księżniczka? – dopytuje Henryk. – Dlaczego nie tutaj? – Dlatego, że jeszcze nie dojechała do Londynu – odpowiadam, podając księżniczce Marii kolorową piłkę. Dziewczynka bierze ją ode mnie, ostrożnie podrzuca, po czym sprawnie łapie obiema rączkami. – Księżniczka Katarzyna musi najpierw pokazać się poddanym, a dopiero potem będziesz mógł wyjechać jej na spotkanie i wprowadzić ją do stolicy. Twój nowy strój już jest gotowy, podobnie jak twoje nowe siodło. – Mam nadzieję, że stanę na wysokości zadania – rzecze poważnie Henryk. – Mam nadzieję, że wierzchowiec mnie nie zawiedzie i że pani matka będzie ze mnie dumna. Przygarniam go do siebie. – Nie wątpię w to. Doskonale jeździsz konno, prezentujesz się iście po książęcemu, a najjaśniejsza pani zawsze jest z ciebie dumna. Czuję, jak prostuje ramionka. Już wyobraża sobie siebie w dublecie ze złotogłowiu, siedzącego wysoko w siodle. – To prawda – potwierdza z próżnością typową dla rozpieszczanego dziecka. – Może nie jestem księciem Walii, a tylko drugim synem, ale pani matka jest ze mnie zawsze dumna. – A co z księżniczką Marią? – droczę się z nim. – Z najpiękniejszą księżniczką na świecie? No i z twoją starszą siostrą, księżniczką Małgorzatą? – To tylko dziewczyny – odpowiada z braterską wzgardą. – Kto by się nimi przejmował? Bacznie wszystko obserwuję, upewniając się, że nowe suknie królowej są należycie pudrowane, strzepywane i odwieszane w pałacowej garderobie, kiedy znienacka obok mnie pojawia się Elżbieta. – Zostaw nas – poleca wielkiej garderobianej – i zamknij za sobą drzwi. Z tonu jej głosu domyślam się, że stało się coś złego, albowiem moja kuzynka nigdy nie bywa opryskliwa w stosunku do swych zaufanych dworek. – O co chodzi? – pytam.
– O Edmunda, kuzyna Edmunda. Kolana mi miękną na samo wspomnienie jego imienia. Elżbieta usadza mnie na zydlu, po czym podchodzi do okna i otwiera je na oścież, aby do pomieszczenia wpadło chłodne świeże powietrze, dzięki któremu w głowie mi się przejaśnia. Edmund wywodzi się z Plantagenetów, jak my obie. Jest synem naszej ciotki, nosi tytuł księcia Suffolku i cieszy się względami najjaśniejszego pana. Jego brat zdradził, poprowadził buntowników przeciwko Henrykowi Tudorowi w bitwie pod Stoke i zginął w walce, jednakże w przeciwieństwie do niego Edmund de la Pole pozostał z gruntu wierny Tudorom i dostąpił zaszczytu przyjaźni króla, a nawet został jego bliskim doradcą. Przy tym wszystkim stanowi ozdobę dworu królewskiego, wiedzie prym w szrankach, a ponadto jest urodziwy, dzielny i nieprzeciętnie bystry: żywy dowód na to, że Yorkowie i Tudorowie żyją teraz jak jedna wielka kochająca się rodzina. Zalicza się do najściślejszego kręgu z otoczenia króla – Plantagenet na służbie u Tudora, wywinięty na złą stronę kołnierzyk, chorągiew powiewająca pod wiatr, niespotykana czerwono-biała róża, mówiąc krótko: wzór do naśladowania dla nas wszystkich. – Trafił do lochu? – pytam, wyrażając na głos swe największe obawy. – Uciekł – odpowiada rzeczowo Elżbieta. – Dokąd? – nie kryję już swego przerażenia. – Na Boga, dokąd?! – Na dwór jego cesarskiej mości Maksymiliana, gdzie zamierza zgromadzić armię przeciwko najjaśniejszemu panu. – Mówi urywanie, jakby dławiły ją wypowiadane słowa, jednakże zdobywa się na zadanie mi pytania: – Małgorzato, powiedz... Ty chyba nic o tym nie wiedziałaś? Potrząsam głową, ujmuję ją za dłoń, krzyżuję z nią spojrzenia. – Przysięgnij – żąda. – Przysięgnij, że nic nie wiedziałaś. – Nic. W ogóle. Przysięgam. Nasz kuzyn nie ma w zwyczaju mi się zwierzać. Milkniemy, przepatrując w myślach listę osób, którym Edmund ma w zwyczaju się zwierzać. Jest pośród nich szwagier Elżbiety, Wilhelm Courtenay, jest nasz wspólny kuzyn Tomasz Grey, nasz inny kuzyn Wilhelm de la Pole, mój dalszy kuzyn Jerzy Neville baron Bergavenny, nasz krewniak Henryk Bourchier... Stanowimy znaną – nie tylko z dobrych rzeczy – sieć rodzinną połączoną więzami pokrewieństwa i powinowactwa. Plantageneci są w całej Anglii, a wszyscy to ambitni, odważni, dążący uparcie do celu młodzieńcy i zaprawieni w boju wojownicy, jak również niewiasty rodzące im dzieci. Przeciwko sobie mamy zaledwie czworo Tudorów: jedną staruszkę, jej nerwowego syna oraz dwóch dziedziców – Artura i Henryka. – Co teraz będzie? – pytam. Podnoszę się z zydla i podchodzę do okna, aby je zamknąć. – Już mi przeszło – wyjaśniam. Elżbieta wyciąga do mnie ręce i przez moment wzajemnie się obejmujemy, jakbyśmy znów były tymi młódkami, które czekały z drżeniem serca na wieści mające nadejść z pola bitwy pod Bosworth. – Już nigdy nie wróci do domu – odpowiada ze smutkiem. – Już nigdy go nie ujrzymy. Przenigdy. Za to szpiedzy najjaśniejszego pana z pewnością go wytropią. Henryk ma na swoje usługi setki szpiegów, znajdą Edmunda, gdziekolwiek by się udał... – A potem – wieszczę – znajdą każdego, z kim Edmund zamienił choć słowo. – Ale z tobą nie rozmawiał? – upewnia się jeszcze raz. Zniża głos do szeptu i zaklina: – Małgorzato, powiedz, że z tobą nie rozmawiał... – Nie. Ani słówkiem. Zresztą wiesz, że jestem głucha i ślepa na zdradę. – Zatem – podejmuje moja kuzynka bezdźwięcznym tonem – jeszcze tego roku albo przyszłego bądź następnego sprowadzą go do Anglii i pozbawią życia. Edmund zostanie stracony. Będziemy musiały patrzeć, jak zmierza na szafot. Z piersi wyrywa mi się jęk rozpaczy. Zaciskamy mocniej dłonie. W ciszy, która zapada, gdy myślimy o kuzynie Edmundzie i szafocie skleconym na terenie londyńskiej Tower, wiemy jednak doskonale, że życie przyniosło nam znacznie większe nieszczęścia i że wszystkie je przetrwałyśmy.
Nie uczestniczę w ceremonii zaślubin pary książęcej, tylko wyruszam przed młodą parą do Ludlow, aby się upewnić, że na zamku jest ciepło i wygodnie i wszystko czeka pojawienia się Artura i Katarzyny. Widząc, z jaką wylewnością i mdlącą ckliwością król wita swych krewniaków Plantagenetów, tym bardziej się cieszę, że znajdę się z dala od dworu, gdzie groziłoby mi przetrzymanie w wielkiej sali przez uśmiechniętego i czarującego Henryka Tudora, zajmującego mnie rozmową, podczas gdy jego szpiedzy przetrząsaliby moje komnaty. Najjaśniejszy pan stanowi największe zagrożenie właśnie naonczas, kiedy zdaje się wesół, kiedy szuka towarzystwa swych dworzan, kiedy każe mistrzowi krotochwil urządzać zabawy, zachęca nas do tańców, śmieje się i przechadza wśród ucztujących – albowiem równocześnie jego szpiedzy nie próżnują na mrocznych galeriach i w ciemnych zaułkach. Chociaż nie mam nic do ukrycia przed królem Anglii, mimo wszystko wolę nie być na cenzurowanym. Tak czy owak zresztą najjaśniejszy pan postanowił, że nowożeńcy udadzą się do Ludlow natychmiast po weselu, nie zwłócząc, mnie zaś przypadło dopilnowanie, aby książęca siedziba była przyszykowana na ich przyjęcie. Nieszczęsna infantka będzie musiała odprawić większość swych hiszpańskich towarzyszek i mimo zimowej pory, w najgorszą wyobrażalną aurę, udać się w podróż na przełaj królestwa do obcego zamku położonego dwieście mil od stolicy, a zgoła szmat świata od wygód i luksusów jej domu rodzinnego. Życzeniem najjaśniejszego pana jest, ażeby Artur pochwalił się wszystkim poddanym swą oblubienicą oraz by drugie pokolenie panujących Tudorów zrobiło zawczasu wrażenie na Anglikach. Henryk Tudor ma na uwadze wyłącznie względy dynastyczne i potęgę Korony, nie zaś młodą niewiastę tęskniącą do rodzicielki na obczyźnie. ZAMEK W LUDLOW, MARCHIE WALIJSKIE ZIMA 1501 ROKU Na mój rozkaz słudzy energicznie doprowadzają do porządku książęcą siedzibę: myją posadzki, a kamienne ściany szorują, po czym zawieszają grubymi, mięsistymi tapiseriami. Cieśle na powrót dopasowują drzwi do otworów w przejściach, ażeby choć zmniejszyć przeciągi. Od kupców win nabywam wielką beczkę, przeciętą na pół, z myślą o kąpielach księżniczki, która – jak donosi mi królowa w listach – zamierza kąpać się codziennie. Mam szczerą nadzieję, że Katarzyna zarzuci ten dziwaczny zamorski zwyczaj, jak tylko poczuje chłód panujący w murach zamku, a zwłaszcza w jego wieżach, gdzie znajdują się apartamenty pary książęcej. Obstalowuję nowe kotary do łoża z baldachimem stojącego w komnacie sypialnej księżniczki, dokąd jak wszyscy liczymy, jego książęca wysokość co noc zawędruje. Zamawiam także świeżą pościel u londyńskich płócienników, którzy przysyłają mi najlepsze tkaniny, jakie można w tym kraju dostać za pieniądze. Każę pachołkom wypucować posadzki i zasłać je pachnącymi trocinami zmieszanymi z ziołami, tak aby wszystkie wnętrza woniały słodko, stanowiąc wspomnienie siana latem i kwietnych łąk. Każę przeczyścić kominy, aby ogień w kominkach strzelał wysoko, roztaczając miłą woń drewna jabłoni, i zamawiam w okolicy najprzedniejsze produkty do kuchni: złocisty miód, bursztynowe piwo, owoce i warzywa przechowywane skrzętnie od zbiorów, beczki z soloną rybą, wędzone mięsiwa, a nawet wielkie i krągłe gomółki sera, z których słynie to hrabstwo. Łowczych uprzedzam, że potrzebne będą stałe dostawy dziczyzny, a rządcom przypominam, że wieśniacy będą musieli oddawać zamkowym
swoją żywinę. Upewniam się, że podległe mi setki sług i dziesiątki dworek wywiązują się ze zleconych im zadań jak należy, po czym pozostaje mi już tylko czekać. Wszystkim nam pozostaje tylko czekać na przybycie młodej pary, nadziei Anglii, mającej zamieszkać w Ludlow pod moją pieczą, aby dorosnąć do roli księcia i księżny Walii, a także – tak rychło jak to tylko możliwe – począć syna i dziedzica. Spoglądam ponad gmatwaniną strzech niewielkiego miasteczka ku wschodowi, gdzie mam nadzieję wypatrzyć podskakujące chorągwie królewskiej gwardii zmierzającej błotnistym, śliskim traktem ku bramom zamku, lecz widzę tylko cwałującego samotnego jeźdźca. Natychmiast domyślam się, że to posłaniec złych wieści. Martwiąc się o dobrostan swych krewniaków Plantagenetów, narzucam na ramiona pelerynę i śpiesznie kieruję się do bramy, gdzie lekko zdyszana, z walącym wciąż sercem, czekam, aż konny opuści główny trakt i wjedzie stępa na wyłożony kocimi łbami dziedziniec. Mężczyzna zeskakuje z siodła, przyklęka na jedno kolano i złączonymi dłońmi podaje mi zalakowany list. Odbieram mu pismo z rąk i szybko łamię pieczęć. Drżę na myśl, że Edmund de la Pole został pojmany i wymienił mnie pośród innych współspiskowców. Trzęsę się do tego stopnia, że litery skaczą mi przed oczyma i nie jestem w stanie odczytać wiadomości. – Co się stało? – pytam. – Jakie wieści? – Pani, ubolewam srodze... twoje dzieci były ciężko chore, kiedym opuszczał Stourton – odpowiada goniec. Z trudem rozszyfrowuję niewyraźny charakter pisma naszego ochmistrza i dowiaduję się, że Henryk dostał gorączki i wysypki. Artur, który ma już siedem lat, wydaje się zdrów, wszelako Urszulę także podejrzewają o jakowąś słabość ciała. Dziewczynka dużo płacze, skarży się na ból głowy i z całą pewnością gorączkuje. Ma zaledwie trzy latka, dopiero wychodzi z niemowlęctwa, a to niebezpieczny okres w życiu każdego dziecka. Ochmistrz ani słowem nie wspomina o najmłodszym Reginaldzie. Zakładam więc, że niemowlę jest zdrowe i przebywa z dala od chorego rodzeństwa w oddzielnej komnacie dziecięcej. Mój ochmistrz chybaby mnie poinformował o jego śmierci? – Angielskie poty? – zwracam się do gońca, z drżeniem wypowiadając nazwę nowej przypadłości, którą przywlekła ze sobą do kraju armia Henryka Tudora, uśmiercając nieomal połowę wyległego na jego powitanie Londynu. – Powiedz, że to nie angielskie poty... Goniec żegna się znakiem krzyża. – Modlę się, żeby to nie były one. Mam nadzieję, że to nie one. Nikt jeszcze... – urywa nagle, lecz ja i tak wiem, co chciał rzec. Nikt jeszcze nie umarł, co przemawia za tym, iż to jednak nie angielskie poty, zdolne zabić zdrowego dorosłego mężczyznę w ciągu doby, nie dając wcześniej żadnego ostrzeżenia. – Zostałem wysłany w drogę w trzeci dzień choroby najstarszego dziecka – dopowiada. – Przetrwał trzy dni, to i pewnie dalej sobie radzi... – Co z niemowlęciem? – wpadam mu w słowo. – Mamka zabrała je do swojej chaty, z dala od chorego rodzeństwa. Spostrzegam odbicie własnego strachu w jego bladej twarzy. – A ty? Jak ty się miewasz? Przejawiasz jakieś niepokojące symptomy? Żaden człowiek nie wie, jak rozprzestrzenia się choroba. Niektórzy jednak wierzą, że posłańcy przenoszą ją na ubraniu, na papierze, na którym została spisana wiadomość, przez co ten, który przybywa z ostrzeżeniem, staje się mimowolnym siewcą śmierci. – Chwalić Boga, nic mi nie dolega – zapewnia. – Nie mam wysypki. Nie mam gorączki. W przeciwnym razie nie śmiałbym się do ciebie zbliżyć, pani. – Muszę pojechać do domu – rzucam. Czuję się rozdarta między powinnością wobec Tudorów i obawą o życie rodzonych dzieci. – Powiedz stajennym, że wyruszę za godzinę i że będzie mi potrzebna eskorta, a także zapasowy luzak.
W odpowiedzi kiwa mi głową i prowadząc za uzdę wierzchowca, mija rozbrzmiewający echem łuk bramny, by skierować się do stajni. Ja wracam do swoich komnat, gdzie każę dworkom spakować niezbędne rzeczy oraz przygotować się do drogi jednej z nich, albowiem pomimo niesprzyjającej zimowej aury musimy udać się do Stourton: zachorowały dzieci, przy których trzeba mi jak najszybciej się znaleźć. Zgrzytając zębami, wydaję kolejne polecenia – jak liczna ma być nasza eskorta, ile prowiantu ze sobą zabierzemy, którą z natłuszczanych peleryn każę przytroczyć do mego siodła na wypadek deszczu bądź śniegu, a którą zarzucę na ramiona. Nie dopuszczam do siebie myśli o tym, co zastanę w domu. Przede wszystkim jednak staram się nie myśleć o chorych dzieciach. Życie to ryzykowna sprawa, nikt nie wie tego lepiej ode mnie. Nikt nie wie lepiej ode mnie, że niemowlęta są dla śmierci łatwym łupem, że dzieci zapadają na zdrowiu praktycznie bez przyczyny, że krew królewską cechuje niefortunna słabość, a wreszcie że kostucha kroczy śladem Plantagenetów niczym wierne czarne psisko. ZAMEK W STOURTON, STAFFORDSHIRE ZIMA 1501 ROKU Na miejscu zastaję stan niespokojnego rozgorączkowania. Cała trójka dzieci słabuje. Tylko Reginald nie ma potów ani wysypki. Zaglądam do wszystkich po kolei. Najstarszy, dziewięcioletni już Henryk śpi ciężkim snem w za dużym dla niego łóżku z baldachimem; jego brat Artur drzemie skulony przy nim, a kawałek dalej, zaledwie parę kroków od obydwóch chłopców, ciska się na swoim niskim łóżeczku moja maleńka córeczka, Urszula. Patrząc na nią, bezwiednie zaciskam szczęki. Zebrawszy się w sobie, daję znak piastunce, która posłusznie przewraca Henryka na wznak i unosi koszulinę. Pierś i brzuch mojego syna pokrywają czerwone krosty, z których część zlewa się ze sobą; twarz ma nabrzmiałą od opuchlizny, a na szyi i przy uszach nie sposób znaleźć skrawka gładkiej skóry. Ciało mego pierworodnego to jedna wielka czerwona rana. – Czy to różyczka? – pytam. – Abo różyczka, abo ospa – słyszę w odpowiedzi. Drzemiący obok Artur przebudza się nagle i na mój widok krzyczy z radości, sadzam go więc sobie na kolanach. Nawet przez ubranie czuję, że płonie z gorączki. – Pić mi się chce – mówi. – Pić... Piastunka natychmiast podaje mu mały kubek z cienkim piwem, które wypija paroma łapczywymi łykami. Odepchnąwszy naczynie, dodaje: – Bolą mnie oczy... – Trzymamy okiennice zawarte – wyjaśnia szeptem piastunka. – Henryk też się poskarżył, że od światła bolą go oczy, tośmy pozamykały wszystkie okiennice. Chyba dobrześmy zrobiły, pani? – Chyba tak – mówię. Przeraża mnie własna niewiedza. Nie mam pojęcia, jak pomóc tym dzieciom ani nawet co im właściwie dolega. – Co powiedział medyk? Artur opiera się o mnie pleckami, a ja składam na jego rozgrzanym karku szybki pocałunek. – Medyk mówią, że to najpewniej różyczka i że jak Bóg da, cała trójka dziatek wyzdrowieje. Kazali jeszcze każde dobrze przykrywać i trzymać w cieple... Tak, to widać na pierwszy rzut oka. W komnacie dziecięcej panuje skwar i duchota: ogień trzaska
na kominku i płonie w piecyku pod oknem, na łóżkach leżą sterty pierzyn. Moje dzieci nie tylko gorączkują od choroby, one się wręcz smażą. Układam Artura w przepoconej pościeli i zbliżam się do łóżeczka Urszuli, która leży milcząca i bez ruchu. Kiedy dostrzega mnie kątem oka, unosi wiotką rączkę, żeby mi pomachać, jednakże nadal się nie odzywa ani w żaden inny sposób nie okazuje, iż mnie rozpoznaje. Okręcam się gwałtownie ku piastunce, zwracając na nią przerażone spojrzenie. – Malutka nie straciła rozumu! – zapewnia mnie szybko. – Po prostu majaczy od choroby. Medyk mówią, że jak gorączka minie, wyzdrowieje. Czasami malutka coś zaśpiewa abo pojęczy sobie cichutko przez sen, ale jak nic ma wciąż wszystkie klepki. Przynajmniej na razie. Kiwam głową, z całych sił starając się zachować cierpliwość w tym dusznym pomieszczeniu z dziećmi leżącymi pokotem niczym ciała topielców wyciągniętych na brzeg. – Kiedy medyk znowu przyjdzie? – Zara, jak nic. Kazali po siebie posłać, jak tylko się zjawicie, pani, bo chcieli się z wami rozmówić. Ale wcześniej zarzekali się, że dziatkom nic nie będzie... – zerka na mnie trwożliwie, po czym dorzuca: – Jak Bóg da. – Co z resztą domowników? – pytam. – Zachorzało paru pachołków. Jeden nawet przed Henrykiem. I jedna kuchta... ta, co dogląda kurnika... eee... zmarło jej się, pani. Ale poza tym wszyscy zdrowi. – A wieśniacy? – Co we wsi, to ja nie wiem, pani. Kiwam ponownie głową. Konotuję sobie, aby zapytać o to samo medyka, gdyż dobrostan naszych wieśniaków to moje zmartwienie. Poślę chorym trochę jadła z naszej kuchni, dopilnuję, żeby potrzebujących odwiedził ksiądz, a w razie najgorszego, żeby rodzina miała za co urządzić pochówek. Tym, co nie mają bliskich, opłacę grabarza i drewniany krzyż. Jeśli żniwo mrocznego kosiarza okaże się bujniejsze, trzeba będzie wykopać doły pod wspólne groby. Takie na mnie ciążą obowiązki jako na pani na zamku w Stourton. Wypada mi dbać o każdego, kto mieszka na mojej ziemi, a nie tylko o rodzone dzieci. Niestety jak zawsze w takim wypadku nie mamy bladego pojęcia, skąd przyszła choroba, jak ją leczyć ani kiedy zaatakuje znów jakąś Bogu ducha winną wioskę, wybijając mieszkańców w pień. – Czy wysłano wiadomość do mego męża? Ochmistrz, który przez cały czas stał w progu komnaty dziecięcej, wyręcza w odpowiedzi niemotną piastunkę. – Nie, pani. Wiemy tylko tyle, że towarzyszy księciu Walii, ale nie znamy dokładnej trasy orszaku. Jak tu było pchnąć umyślnego z listem? – Sporządź wiadomość w moim imieniu i wyślij z nią gońca do Ludlow – rozkazuję. – Zanim ją zalakujesz, daj mi do sprawdzenia. Sir Ryszard powinien dotrzeć na zamek w Ludlow lada dzień. Być może nawet już tam jest. Ja zostanę w domu, dopóki wszyscy nie wydobrzeją. Nie mogę ryzykować zawleczenia choróbska, cokolwiek to jest, i wystawienia na szwank zdrowia ich książęcych mości. – Boże broń! – zgadza się ze mną ochmistrz. – Amen – dopowiada bogobojna piastunka, która modli się o zdrowie dla księcia Artura nawet wtedy, gdy trzyma dłoń na rozpalonym czole mego syna. Zupełnie jakby na tym świecie liczyli się wyłącznie Tudorowie. ZAMEK W STOURTON, STAFFORDSHIRE WIOSNA 1502 ROKU
Spędzam w Stourton ponad dwa miesiące, przyglądając się, jak moje dzieci – jedno po drugim – stopniowo opuszcza gorączka. W końcu z ich skóry znika ostatnia krosta, a z ich oczu wyraz cierpienia. Urszuli schodzi najdłużej, ale nawet gdy nic już jej nie dolega, wciąż łatwo się męczy, często marudzi i raz po raz zasłania rączką buzię, chroniąc się przed światłem. W wiosce było paru chorych, z czego jedno dziecko zmarło. Tego roku wyjątkowo odpuszczamy sobie obchody świąt Bożego Narodzenia, a ja dodatkowo zabraniam kategorycznie wieśniakom pojawiania się na zamku po zwyczajowe podarki z okazji Święta Trzech Króli. Słychać żale i protesty, że odmówiłam im frykasów, wina i drobiazgów, jednakże ja nie mam zamiaru dopuścić, aby choróbsko od nowa rozpanoszyło się na zamku, a tak niechybnie by się stało, gdybym zgodnie z tradycją zaprosiła wieśniaków z rodzinami. W dalszym ciągu nie ma takiego, co by wiedział, skąd wzięła się choroba i czy odeszła na dobre czy też powróci wraz z cieplejszą aurą. Jesteśmy w obliczu angielskich potów równie bezradni jak bydło w obliczu pomoru; możemy co najwyżej cierpieć jak bezrozumna żywina i mieć nadzieję, że najgorsze nas ominie. Kiedy wreszcie zdrowieje ostatni wieśniak i wszyscy wracają do swoich zajęć, ogarnia mnie taka ulga, że funduję w lokalnym kościółku mszę dziękczynną za to, że najwyraźniej choróbsko odpuściło i że udało nam się przeżyć ciężką zimę – nawet jeśli zapowiadające się upalne lato przyniesie dla odmiany zarazę. Dopiero gdy się napatrzyłam z wrót kościoła na wiernych nie mniej licznych, nie bardziej obdartych i tak samo narzekających jak zawsze; dopiero gdy się upewniłam, że mieszkaniec każdej chaty jest zdrów i może pracować; dopiero gdy nabrałam przekonania, że wszyscy moi domownicy, poczynając od gagatków robiących za strachy na wróble w polu, a kończąc na naszym ochmistrzu, mają się dobrze i nic im nie grozi – dopiero wtedy uznaję, że mogę zostawić dzieci pod opieką piastunek i wrócić do Ludlow. Starsze ustawiają się rządkiem w progu, aby pomachać mi na pożegnanie, a najmłodszy Reginald uśmiecha się do mnie z ramion mamki, wymachuje pulchnymi piąstkami i powtarza: „Ma! Ma!”. Urszula znów przykłada sobie dłoń do czoła, by osłonić oczy przed rażącym porannym słońcem. – Przestań się krzywić – napominam ją, wskakując na siodło. – Spuść rączki wzdłuż boków i trzymaj się prosto, jak na małą damę przystało. Bądźcie grzeczne, dzieci, a niebawem się zobaczymy ponownie. – Kiedy przyjedziesz? – pyta bezceremonialnie Henryk. – Latem – odpowiadam, aby go ułagodzić. Tak naprawdę nie mogę tego wiedzieć na pewno. Jeżeli książę Artur i księżniczka Katarzyna udadzą się w letni objazd królestwa z resztą dworu, będę mogła przyjechać do Stourton na kilka miesięcy. Dopóki jednak pozostają w Ludlow pod opieką mego męża, i ja muszę być na miejscu. Jestem nie tylko matką własnych dzieci, mam też inne obowiązki: jestem również panią na zamku w Ludlow i opiekunką księcia Walii. Nie mam innego wyjścia, jak odgrywać obie role doskonale, jeśli chcę ukryć przed wszystkimi swą prawdziwą tożsamość i swe prawdziwe przeznaczenie. Urodziłam się bowiem w Domu Yorków, a teraz jestem ostatnią Białą Różą tego królestwa. Posyłam żegnającym mnie dzieciom pocałunek w powietrzu, jednakże myślami już wybiegam do przodu, ku temu, co czeka nas po drodze. Skinieniem daję znak koniuszemu, który wydaje rozkaz wymarszu naszej małej kawalkadzie. Otacza mnie tuzin zbrojnych, kilka mułów objuczonych moim dobytkiem, trzy dworki w siodłach jak ja i gromada służących. W takim towarzystwie rozpoczynam podróż powrotną do Ludlow, gdzie po raz pierwszy zobaczę hiszpańską infantkę, której pisane jest