Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony780 958
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań526 359

Gregory Philippa - Władczyni rzek

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Gregory Philippa - Władczyni rzek.pdf

Filbana EBooki Książki -P- Philippa Gregory
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 443 stron)

Philippa Gregory Władczyni rzek Przełożyła z angielskiego Urszula Gardner Wydawnictwo „Książnica”

Tytuł oryginału The Lady of the Rivers Koncepcja graficzna okładki © Cherlynne Li Fotografia na okładce © Jeff Cottenden Projekt okładki Mariusz Banachowicz Copyright © 2011 by Philippa Gregory Limited Wszelkie prawa zastrzeżone. Bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy żaden fragment niniejszego utworu nie może być reprodukowany ani przesyłany za pośrednictwem urządzeń mechanicznych bądź elektronicznych. Niniejsze zastrzeżenie obejmuje również fotokopiowanie oraz przechowywanie w systemach gromadzenia i odtwarzania informacji. Niniejsza powieść stanowi wytwór wyobraźni, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących lub zmarłych, wydarzeń i miejsc jest całkowicie przypadkowe. Polish edition © Publicat S.A. MMXII ISBN 978-83-245-7976-1 Wydawnictwo „Książnica” 40-160 Katowice Al. W. Korfantego 51/8 oddział Publicat S.A, w Poznaniu tel. 32 203-99-05 faks 32 203-99-06 www.ksiaznica.com e-mail: ksiaznica@publicat.pl Wydanie pierwsze Katowice

Dla Victorü

ZAMEK BEAUREVOIR NIEDALEKO ARRASU WE FRANCJI LATO ‒ZIMA 1430 ROKU Dziewczyna ‒ owa nietypowa zdobycz wojenna ‒ siedzi grzecznie, jak posłuszne dziecko, na zydlu w kącie swojej celi. U jej stóp spoczywają resztki posiłku na cynowym talerzu leżącym wprost na słomie. Dostrze- gam, że stryj posłał kawałki dobrego mięsa i nawet białe pieczywo z własnego stołu, ona jednak ledwie je tknęła. Łapię się na tym, że gapię się na nią ‒ wodzę wzrokiem od chłopięcych butów jeździeckich do mę- skiego nakrycia głowy wciśniętego na krótko przystrzyżone szatynowe włosy ‒ jakby była egzotycznym zwierzątkiem złapanym dla naszej uciechy, jakby ktoś przysłał lwiątko z dalekiej Abisynii, aby umilało czas najznaczniejszego rodu Luksemburga, który może sobie z nim dowolnie poczynać. Niewiasta za mną czyni znak krzyża i szepce: ‒ Czy to czarownica? Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Bo któż może być pewien takich rzeczy? ‒ To śmieszne ‒ oznajmia gromko moja przeciota. ‒ Kto kazał zakuć to dziewczę w kajdany? Natychmiast otworzyć mi te drzwi. Rozlega się zduszony szept mężczyzn, chcących wymigać się od odpowiedzialności, po czym ktoś przekręca wielki klucz w zamku i prze- ciota może wejść do środka. Dziewczyna, która ma siedemnaście albo osiemnaście lat, a więc jest tylko parę lat starsza ode mnie, spogląda spod wystrzępionej grzywki, kiedy wiekowa niewiasta staje przed nią. Podnosi się wolno na nogi, ściąga czapkę i kłania się niezdarnie. ‒ Jestem Joanna Luksemburska, a to jest zamek Jana Luksembur- skiego ‒ oznajmia przeciota. Następnie wskazuje na moją ciotkę i dodaje: ‒ To zaś jest jego żona, pani na tym zamku, Joanna de Béthune, a tam stoi moja wnuczka cioteczna, Jakobina. Dziewczyna patrzy nam prosto w oczy, skłaniając lekko głowę, gdy padają nasze imiona. Czując na sobie jej wzrok, odnoszę wrażenie, że ktoś muska mnie lekko, jakby chciał zwrócić moją uwagę. Przypomina to

powiew magii, toteż zastanawiam się, czy rzeczywiście towarzyszą jej dwaj anieli, jak utrzymuje, i czy to ich obecność wyczuwam. ‒ Potrafisz mówić, dziewczyno? ‒ pyta przeciota, gdy milczenie się przedłuża. ‒ O tak, pani ‒ odpowiada zapytana z ciężkim, szampańskim akcen- tem. Uświadamiam sobie, że prawdą jest to, co o niej mówią: iż jest to zwykła wieśniaczka, choć powiodła armię i koronowała króla. ‒ Czy dasz mi parol, że nie będziesz próbowała uciekać, jeśli każę zdjąć ci te łańcuchy? Dziewczyna waha się, jakby w ogóle miała jakiś wybór. ‒ Nie, pani, nie mogę ci tego obiecać. Przeciota uśmiecha się. ‒ Rozumiesz, co znaczy parol? Mogę sprawić, że zamieszkasz z nami na zamku, ale muszę mieć twoje słowo, że nie uciekniesz. Dziewczyna odwraca głowę, marszcząc brwi. Wygląda to tak, jakby słuchała czyjejś rady. W końcu potrząsa głową. ‒ Wiem, co to parol. Jeden rycerz daje słowo drugiemu rycerzowi. Oni mają zasady, jak podczas turnieju. Ale ja taka nie jestem. Moje słowa są prawdziwe, a nie jak w balladzie trubadura. Dla mnie to nie jest za- bawa... ‒ Dziewczyno, słowo szlachcica to nie zabawa! ‒ przerywa jej ciotka Joanna. Dziewczyna przenosi na nią spojrzenie. ‒ Och, właśnie że tak, pani. Szlachcice nie podchodzą poważnie do takich spraw. Nie tak poważnie jak ja. Bawią się w wojnę i wymyślają zasady. Wyruszają w pole i niszczą ziemię dobrych ludzi, śmiejąc się, gdy płoną strzechy. Poza tym nie mogę nikomu dawać słowa. Ja już jestem po słowie. ‒ Komu przyrzekałaś? Królowi Francji czy raczej temu, który bezprawnie się nim zowie? ‒ Przyrzekałam Królowi Niebios. Przeciota zamyśla się na chwilę. ‒ Każę zdjąć łańcuchy i pilnować cię tak, abyś nie mogła uciec. Po- tem przyjdziesz i usiądziesz z nami w moich komnatach. Podziwiam to, co zrobiłaś dla swojego ludu i swojego księcia, aczkolwiek uważam, że kierowałaś się złymi pobudkami. Nie zamierzam jednak pozwolić, aby pod moim dachem traktowano cię jak więźnia i pętano. ‒ Czy rozkażesz swemu bratańcowi uwolnić mnie? Teraz waha się przeciota. ‒ Nie mogę mu rozkazywać, niemniej uczynię co w mojej mocy, aby odesłano cię do domu. Na pewno nie dopuszczę do tego, by wydano cię

Anglikom. Słysząc ostatnie słowo, dziewczyna wzdryga się i pośpiesznie żegna znakiem krzyża, uderzając w czoło i pierś w przezabawny sposób, zupeł- nie jak najzwyklejsza wieśniaczka, przy której ktoś wymienił imię biesa. Ledwie udaje mi się powstrzymać śmiech. To przyciąga znów do mnie spojrzenie ciemnobrązowych oczu dziewczyny. ‒ To tylko śmiertelnicy ‒ tłumaczę jej. ‒ Anglicy nie mają nadprzyro- dzonej mocy. Nie musisz się tak ich bać. Nie musisz żegnać się znakiem krzyża, kiedy o nich słyszysz. ‒ Nie boję się ich. Nie jestem głupia i nie myślę, że mają nadprzyro- dzone moce. Co to, to nie. Chodzi tylko o to, że oni wiedzą o mojej mocy. To czyni ich tak niebezpiecznymi. Albowiem to oni szaleją ze strachu przede mną. Są tak przerażeni, że pozbędą się mnie z chwilą, gdy dostaną mnie w swoje ręce. To ja napawam ich strachem. To przede mną drżą po nocach... ‒ Dopóki żyję, dopóty nic ci nie zrobią ‒ zapewnia ją Joanna Luksemburska. Dziewica Orleańska natychmiast zerka na mnie, przyszpilając mnie tym swoim hardym spojrzeniem, jakby chciała się przekonać, czy i ja usłyszałam w tym solennym przyrzeczeniu zaledwie pustą obietnicę. Przeciota wierzy, że jeśli tylko uda się zapewnić dziewczynie nasze towarzystwo, porozmawiać z nią, ostudzić jej religijny zapał, może udzielić trochę nauk, koniec końców zrzuci męskie odzienie i przywdzieje strój stosowny dla młodej niewiasty, dzięki czemu w zapalczywej młódce ściągniętej z białego konia pod Compiègne zajdzie zmiana, niczym pod- czas odwrotnej mszy świętej mocne wino przedzierzgnie się w wodę, i Joanna d'Arc stanie się jedną z dworek, odpowiadającą na polecenia swojej pani, nie zaś na bicie dzwonów, a wtedy ‒ być może ‒ Anglicy przestaną się dopominać, abyśmy im oddali tę obojnaczą morderczą czarownicę. Jeśli pokażemy im pełną skruchy i potulną dworkę, może to ich zadowoli i ruszą zadawać gwałt swoim zwyczajem, ale już gdzie indziej. Joanna d'Arc jest znużona ostatnimi porażkami i zaniepokojona tym, że król, którego wyniosła na tron, okazał się niegodzien krzyżma; wrogowie, których przymusiła do ucieczki, nagle zwrócili się przeciw niej; a zadanie, które otrzymała od Boga, nieoczekiwanie utraciło popar- cie Najwyższego. Wszystko to, co sprawiło, że jej wierni żołnierze ochrzcili ją mianem Dziewicy Orleańskiej, teraz ją opuściło. W obliczu dobroci przecioty Joanna d'Arc zamienia się na powrót w wiejską niezgrabuskę ‒ nic specjalnego.

Rzecz jasna wszystkie dworki na zamku Beaurevoir pragną usłyszeć coś więcej na temat przygody, którą z wolna kończy zakradająca się porażka, zatem gdy Joanna d'Arc zaczyna spędzać z nami czas, ucząc się być zwykłą dziewczyną, a porzucając rolę Dziewicy, wreszcie zdobywają się na odwagę. ‒ Jak to możliwe, że byłaś taka dzielna? ‒ pyta jedna. ‒ Jak nauczyłaś się dzielności? To znaczy... na polu bitwy. Joanna d'Arc uśmiecha się, słysząc pytanie. Siedzimy we cztery na trawiastym zboczu nad fosą, beztroskie niczym dzieci. Czerwcowe słońce pali ziemię i powietrze nad pastwiskami otaczającymi zamek migoce od gorąca; nawet pszczoły zdają się leniwe, bzyczą niemrawo i milkną jakby pijane nektarem kwiatów. Usiadłyśmy w głębokim cieniu najwyższej baszty; za naszymi plecami co rusz rozlega się bulgotanie przejrzystej wody, kiedy któryś z karpi wypływa na powierzchnię. W przeciwieństwie do nas nasza rozmówczyni rozłożyła się jak chło- pak, jedną rękę moczy w wodzie, czapkę ma zsuniętą nisko na oczy. W koszyku obok mnie spoczywają na wpół uszyte koszuliny, które powinny- śmy obrębiać dla dzieci ubogich z pobliskiego Cambrai. Jednakże dworki mają w zwyczaju unikać wszelkiej pracy, Joannie brak zdolności do robótek, a ja wolę bawić się cenną talią kart przecioty. Tasuję karty i przekładam je, od niechcenia przyglądając się obrazkom. ‒ Wiedziałam, że zostałam powołana przez Boga ‒ opowiada Joanna d'Arc z prostotą ‒ i że On mnie chroni, więc nie miałam się czego bać. Nawet w wirze najgorszej z bitew. Pan przestrzegł mnie, że odniosę rany, lecz nie poczuję bólu, więc walczyłam bez strachu. Tamtego dnia powie- działam swoim żołnierzom, że zostanę ranna. Wiedziałam o tym jeszcze przed bitwą. Po prostu wiedziałam... ‒ Naprawdę słyszysz głosy? ‒ pytam. ‒ A ty? Pytanie jest tak niespodziewane, że pozostałe dworki spoglądają na mnie ze zdziwieniem, ja zaś pod natężonym spojrzeniem trzech par oczu zaczynam się rumienić, jak gdybym miała się czego wstydzić. ‒ Ależ nie! Nie! ‒ W takim razie co? ‒ Proszę? ‒ W takim razie co słyszysz? ‒ pyta mnie rzeczowym tonem, jakby każdy musiał coś słyszeć. ‒ No... niezupełnie głosy ‒ odpowiadam. ‒ Jeśli nie głosy, to co? Oglądam się za siebie, jakby ryby miały zaraz wystawić pyszczki z fosy, aby podsłuchiwać.

‒ Jak ktoś z mojej rodziny ma umrzeć, słyszę dźwięk. Wyjątkowy dźwięk. ‒ Co za dźwięk? ‒ pyta odważniejsza z dworek, Elżbieta. ‒ Nigdy o tym nie mówiłaś. Czy ja też mogę go usłyszeć? ‒ Nie jesteś moją krewną ‒ irytuję się. ‒ Oczywiście, że nie możesz go słyszeć. Musiałabyś być potomkinią... Zresztą nie wolno o tym mówić. Nie powinnyście mnie słuchać. A ja nie powinnam wam opowiadać. ‒ Co to za dźwięk? ‒ dopytuje Joanna d'Arc. ‒ Przypomina śpiew ‒ zdradzam niechętnie i widzę, że kiwa na to głową, jakby i ona słyszała czasem śpiew. ‒ Powiada się, że to głos Meluzyny, założycielki rodu Luksembur- gów... ‒ szepcę. ‒ Powiada się, że była wodną boginką, która opuściła swój żywioł, aby poślubić pierwszego księcia, ale nie potrafiła być zwy- kłą niewiastą. Odtąd wraca zawsze, by opłakiwać śmierć swych potom- ków. ‒ Kiedy ją słyszałaś? ‒ Tej nocy, gdy umarła moja malutka siostrzyczka. Usłyszałam dziwny dźwięk. I od razu wiedziałam, że to Meluzyna. ‒ Ale skąd to wiedziałaś? ‒ pyta szeptem druga dworka, bojąc się, że jeśli się nie odezwie, wykluczymy ją z tej rozmowy. Wzruszam ramionami, a Joanna d'Arc uśmiecha się, wiedząc, że są prawdy, których nie da się wyjaśnić słowami. ‒ Po prostu wiedziałam ‒ ucinam. ‒ Rozpoznałam jej głos. Było tak, jakbym go znała od zawsze. ‒ Tak właśnie jest ‒ potwierdza Joanna d'Arc. ‒ Takie rzeczy po prostu się wie... Skąd jednak miałaś pewność, że ten głos pochodzi od Boga, a nie od biesa? Waham się. Wszelkie wątpliwości natury duchowej powinnam oma- wiać z moim spowiednikiem albo przynajmniej z panią matką dobro- dziejką lub przeciotą. Jednakże pieśń Meluzyny, dreszcz przebiegający mi po krzyżu, sporadyczne dostrzeganie tego, co niewidzialne ‒ na granicy pola widzenia, kątem oka, ot, jaśniejszy odcień szarości pośród mroku, sen nazbyt żywy, by go zapomnieć, przeczucie przyszłych wydarzeń, ale nigdy coś, co można by ubrać w słowa ‒ nic z tego nie nadaje się na temat rozmowy. Jak bowiem o czymś takim mówić? Jak słuchać kogoś innego, kto by próbował niezdarnie doszukać się sensu i znaczenia? Równie dobrze mogłabym się starać zatrzymać między palcami zabarwioną na zielono wodę z zamkowej fosy. ‒ Nigdy nie zawracałam tym nikomu głowy. Albowiem to tylko drobiazg. Czasami, gdy wejdzie się do cichej komnaty, od razu się wie, że ktoś w niej jest. Mimo że nie widać nikogo ani nie słychać. A jednak po

prostu się wie... Z tym jest podobnie. Nie zastanawiam się więc, czy to dar od Boga czy od biesa. Bo to właściwie takie nic... ‒ Moje głosy pochodzą od Boga ‒ mówi z wielką pewnością Joanna d'Arc. ‒ Jestem o tym przekonana. W innym razie byłabym zgubiona. ‒ Umiesz wróżyć? ‒ pyta dziecinnie Elżbieta. Zaciskam palce na talii kart. ‒ Nie ‒ odpowiadam. ‒ Zresztą to nie są karty do wróżenia, tylko do grania. To zwykłe karty do gry. A ja nie wróżę. Przeciota nigdy by mi nie pozwoliła, nawet gdybym umiała to robić. ‒ Och, powróż mi! ‒ To zwykłe karty do gry ‒ powtarzam. ‒ Nie jestem wróżką. ‒ Och, wyciągnij kartę i powiedz, co mnie czeka ‒ prosi Elżbieta. ‒ Powróż też Joannie. Co z nią będzie? Na pewno chcesz wiedzieć, jaki los jest jej pisany... ‒ To tylko zabawa ‒ mówię Joannie. ‒ Przyniosłam je, żebyśmy mogły się pobawić. ‒ Są piękne ‒ zachwyca się. ‒ Grywałam podobnymi kartami na dworze królewskim, gdy mnie nauczyli. Ale te są bardziej błyszczące... Wręczam jej talię. ‒ Tylko ostrożnie, są bardzo cenne ‒ przestrzegam ją zazdrośnie, gdy rozkłada je w wachlarz stwardniałymi dłońmi. ‒ Joanna Luksemburska, moja przeciota, pokazała mi je, kiedy byłam małą dziewczynką, i nau- czyła mnie nazw na te obrazki. Pożycza mi je czasem, ponieważ wie, jak bardzo lubię się nimi bawić. Przyrzekłam jej jednak, że będę na nie uwa- żać. Joanna d'Arc oddaje mi talię i choć robi to ostrożnie, a ja wyciągam ręce, jedna z grubych kart wyślizguje się i wirując upada między nami na trawę, obrazkiem do dołu. ‒ Och! Tak mi przykro! ‒ wykrzykuje i szybko ją podnosi. Czuję szept, coś jak zimne tchnienie spływające po stosie pacierzo- wym. Łąka przede mną i jałówki machające ogonami w cieniu drzewa zdają mi się nagle bardzo odległe, całkiem jakbyśmy my dwie tkwiły zamknięte w szkle, motyle na dnie misy, odcięte w innym świecie. ‒ Musisz teraz na nią spojrzeć ‒ słyszę własny głos. Joanna d'Arc spogląda na błyszczący kolorowy obrazek, jej oczy rozszerzają się lekko, a następnie pokazuje kartę mnie. I dopytuje: ‒ Co ona oznacza? Obrazek przedstawia mężczyznę odzianego w niebieską liberię, wiszącego głową w dół z jedną nogą o coś zaczepioną, drugą zaś lekko zgiętą, z dużym palcem przytkniętym do wyprostowanej nogi, jak gdyby tańczył odwrócony w powietrzu. Ręce ma splecione za plecami jak do

ukłonu; wyraźnie widać jego swobodnie opadające niebieskie włosy, gdy tak wisi, uśmiechając się. ‒ Le Pendu ‒ odczytuje Elżbieta. ‒ Co za okropność. Ale co znaczy? Och, chyba nie to, że... ‒ urywa raptownie. ‒ Nie znaczy to, że zostaniesz powieszona ‒ mówię szybko do Jo- anny ‒ więc nawet o tym nie myśl. To tylko karta do gry, nie może zna- czyć czegoś takiego. ‒ Ale co w takim razie znaczy? ‒ dopytuje druga z dworek, gdyż Jo- anna milknie, jakby to nie była jej karta, jak gdybym nie przed ujawnie- niem jej losu się wzdragała. ‒ Jego szubienica to dwa rosnące drzewa ‒ zaczynam, grając na czas. Joanna nie spuszcza ze mnie poważnego spojrzenia. ‒ Te oznaczają wio- snę i odnowę, i życie... nie śmierć. Są dwa drzewa, a mężczyzna znajduje się dokładnie pomiędzy nimi. Zatem jest w samym środku zmartwychwstania. Joanna d'Arc potakuje skinieniem. ‒ Drzewa mu się kłaniają, a on jest szczęśliwy. Zresztą sama popatrz: nie ma stryczka na szyi, tylko jest zawieszony za stopę ‒ kontynuuję. ‒ Gdyby chciał, mógłby przy niewielkim wysiłku się uwolnić. ‒ Ale nie uwolnił się ‒ zauważa jedna z dworek. ‒ Zachowuje się jak akrobata. Czy to coś znaczy? ‒ To, że robi to z własnej woli, godzi się na oczekiwanie, zawieszenie w powietrzu. ‒ Daje ciało swoje na ofiarę żywą? ‒ pyta wolno Joanna, posługując się słowami, które padają podczas mszy świętej. ‒ On nie jest ukrzyżowany ‒ mówię prędko. Ale niemal wszystko, co powiedziałam, sprowadza się do takiej czy innej formy śmierci. ‒ To naprawdę nic nie znaczy. ‒ Naprawdę ‒ powtarza. ‒ To tylko karty do gry, a my się nimi ba- wimy. Ta karta, Wisielec, jest bardzo ładna. Mężczyzna wygląda na szczęśliwego. Cieszy się, że sobie wisi do góry nogami na wiosnę. Nau- czyć was gry w kamyki, w jaką bawimy się w Szampanii? ‒ Tak, prosimy ‒ odpowiadam za nas wszystkie. Wyciągam rękę po kartę, Joanna jednak przygląda się jej jeszcze przez chwilę, zanim mi ją odda. ‒ To naprawdę nic nie znaczy ‒ mówię do niej ponownie. Joanna d'Arc uśmiecha się do mnie swoim czystym, szczerym uśmie- chem. ‒ Doskonale wiem, co to znaczy ‒ rzecze. ‒ Zagramy? ‒ proponuję i zaczynam tasować talię, lecz niechcący odkrywam przy tym jedną kartę. ‒ O, to jest dobra karta ‒ stwierdza Joanna. ‒ La Roue de Fortune.

Trzymam kartę w wyciągniętym ręku, aby mogła się jej lepiej przyj- rzeć. ‒ To Koło Fortuny, które może cię wynieść bardzo wysoko bądź sprowadzić bardzo nisko. Ta karta nie przesądza o zwycięstwie ani po- rażce, gdyż jedno i drugie zależy od obrotu koła. ‒ Tam, skąd pochodzę, wieśniacy mają specjalny znak na koło for- tuny ‒ oświadcza Joanna. ‒ Rysują kółko w powietrzu palcem wskazują- cym, kiedy stanie się coś bardzo dobrego albo bardzo złego. Na przykład jak ktoś odziedziczy pieniądze albo jak komuś zdechnie najlepsza krowa. ‒ Wyciąga palec przed siebie i kreśli w powietrzu niewielkie koło. ‒ A potem coś mówią. ‒ Co takiego? Zaklęcie? ‒ Nie, niezupełnie zaklęcie ‒ odpowiada z łobuzerskim uśmiechem. ‒ Zatem co? Joanna d'Arc chichocze. ‒ Mówią: merde... Tak mnie zaskakuje, że aż się cofam, nim wybuchnę śmiechem. ‒ Co? Co? ‒ dopytuje się młodsza dworka. ‒ Nic ‒ odpowiadam jej. Joanna nadal chichocze. ‒ Szampańscy wieśniacy słusznie uważają, że wszystko obraca się w pył i że w obliczu nieuniknionego człowiek może jedynie nauczyć się obojętności. Przyszłość Joanny d'Arc wisi na włosku, ona sama zdaje się huśtać niczym Wisielec. Wszyscy moi krewni: mój ojciec Piotr hrabia Saint-Pol, mój stryj Ludwik Luksemburski i mój drugi, ulubiony stryj Jan Luksemburski sprzymierzyli się z Anglikami. Pan ojciec pisze z naszego domu na zamku Saint-Pol do swego brata Jana i jako głowa rodziny rozkazuje mu przekazanie Joanny d'Arc w ręce Anglików. Wszelako Joanna Luksemburska upiera się chronić swoją imienniczkę, przez co stryj Jan się waha. Jednakowoż Anglicy domagają się wydania więźnia, a że Anglicy rządzą ponad połową Francji, podczas gdy ich sojusznik książę Burgundii włada resztą, zazwyczaj wszystko dzieje się po ich myśli. Prości angielscy żołnierze klękali wprost na polu bitwy, by dziękować i płakać z radości, kiedy Dziewica Orleańska została pojmana. Żaden z nich nie wątpi, że bez niej francuska armia zamieni się w bandę wystraszonych łachudrów, jaką była przedtem. Książę Bedfordu, regent króla Anglii władający angielskimi ziemiami we Francji ‒ niemal całą północą kraju ‒ codziennie śle listy do mego stryja, w których wzywa go do okazania lojalności, odwołuje się do ich wieloletniej przyjaźni i obiecuje mu pieniądze. Nabrałam zwyczaju

wypatrywania angielskich posłańców, którzy zawsze przybywają odziani w eleganckie liberie księcia, dosiadając pięknych wierzchowców. Wszy- scy twierdzą, że książę Bedfordu to wielki pan, szczerze umiłowany i najpotężniejszy człowiek we Francji, któremu jednak lepiej nie wchodzić w drogę. Mimo to stryj jak dotąd daje posłuch stryjnie, Joannie Luksemburskiej, i zatrzymuje więźnia. Stryj spodziewa się, że o Dziewicę Orleańską upomną się Francuzi ‒ było nie było, obecny dwór zawdzięcza jej swoje istnienie. Tymczasem dwór francuski milczy nawet po tym, jak stryj pisze otwarcie, iż przetrzymuje Joannę d'Arc, która jest gotowa powrócić do swego króla i dalej służyć w jego armii. Z nią na czele Francuzi mogliby znów wyruszyć do boju i być może nawet pobić Anglików. Czemu więc nie poświęcą małej fortuny, aby ją odbić? ‒ Nie potrzebują jej ‒ informuje stryja moja przeciota. Siedzą przy stole jadalnianym w prywatnych komnatach. Wcześniej odbyła się wieczerza w wielkiej sali, gdzie oboje na oczach wszystkich domowni- ków kosztowali potraw i rozsyłali co smaczniejsze do stołów swoich faworytów. Teraz rozgościli się przy niewielkim stole naprzeciwko ko- minka w komnatach Joanny Luksemburskiej. Obsługują ich jej osobiści słudzy. Ja i jeszcze jedna dworka mamy na wszystko baczenie; naszym zadaniem jest dyrygować służącymi, przywoływać ich, gdy są potrzebni, a w chwilach bezczynności stać ze splecionymi skromnie dłońmi, niczego nie słysząc. Oczywiście przez cały czas słucham pilnie. ‒ Joanna uczyniła mężczyzną tego chłopca, księcia Karola. Był nikim, dopóki nie przyszła doń ze swoją wizją, a później nie zrobiła go królem. Pokazała mu, jak upomnieć się o swoje dziedzictwo. Zamieniła w armię zbieraninę jego popleczników i poprowadziła ją do zwycięstwa. Gdyby jej słuchali, tak jak ona słuchała głosów ze swoich wizji, byliby się pozbyli Anglików ze swego kraju, odsyłając ich z powrotem na zasnutą mgłami wyspę, i mielibyśmy z nimi już na zawsze spokój. Stryj uśmiecha się na jej słowa. ‒ Ta wojna trwa niemal stulecie. Chyba nie myślisz, iż skończy się tylko dlatego, że jakaś dziewczynina Bóg wie skąd zaczęła słyszeć głosy? Nigdy nie zdołałaby przegonić Anglików. Anglicy nie daliby się przepę- dzić; Anglicy nie dadzą się przepędzić. Te ziemie należą im się z prawa... są ich dziedzictwem i ich podbojem. Muszą jedynie znaleźć siły i odwagę, aby je utrzymać, o co z pewnością postara się książę Bedfordu. ‒ Zerka na swój kielich, a ja strzelam palcami na podczaszego, aby dolał mu wina. Robię krok w przód i dzierżę kielich w obu dłoniach, gdy mężczyzna nalewa do naczynia czerwonego płynu. Następnie delikatnie odstawiam kielich na stół. Oczywiście używają najlepszej zastawy. Mój stryj jest

zamożny, a przeciota nigdy nie korzysta z rzeczy pośledniego gatunku. ‒ Angielski król może i jest niemal dzieckiem, ale nie zagraża to bezpieczeństwu jego królestwa, albowiem jego stryj Bedford pozostaje mu wierny tutaj, podczas gdy drugi stryj, książę Gloucester, pilnuje spraw w Anglii. Bedford w dodatku ma dość odwagi i sojuszników, aby nie tylko utrzymać tutejsze ziemie, ale także zepchnąć Delfina dalej na połu- dnie. Aż do samego morza. Dziewica Orleańska dała prawdziwy pokaz, lecz koniec końców to Anglicy wygrają wojnę i zachowają ziemie, które im się z prawa należą, a wszyscy nasi panowie, którzy przeciw nim wal- czyli, ugną karku i zaczną im służyć. ‒ Nie wydaje mi się ‒ zaprzecza sucho Joanna Luksemburska. ‒ Anglicy straszliwie się jej boją. Twierdzą, że jest niepokonana. ‒ Już nie ‒ zauważa stryj. ‒ Albowiem, słuchajcie, słuchajcie, stała się więźniem i drzwi jej więzienia jakoś nie stanęły przed nią otworem. Teraz nawet Anglicy wiedzą, że Joanna d'Arc jest tylko śmiertelniczką. Widzieli ją ze strzałą w udzie pod murami Paryża i patrzyli, jak jej własna armia opuszcza ją i odchodzi. Zresztą sami Francuzi pokazali Anglikom, że można ją rzucić na kolana, a nawet porzucić. ‒ Ale ty nie oddasz jej Anglikom ‒ oświadcza przeciota ‒ gdyż to po- zbawiłoby nas honoru w oczach świata i Pana Boga. Stryj nachyla się ku niej, by przemówić szeptem. ‒ Naprawdę bierzesz ją poważnie? Naprawdę uważasz, że jest czymś więcej niż zwykłą szarlatanką? Naprawdę masz ją za kogoś więcej niż wieśniaczą córkę, która plecie głupstwa? Chyba wiesz, że mógłbym ci sprowadzić z pół tuzina takich jak ona?... ‒ Mógłbyś sprowadzić pół tuzina takich, co twierdzą, że są jak ona ‒ poprawia go przeciota ‒ wszakże ani jednej takiej jak ona. Sądzę, że to wyjątkowe dziewczę. Naprawdę, bratańcze. Mam co do niej silne przeczucie. Stryj waha się, jakby jej przeczucia ‒ choć jest tylko niewiastą ‒ były czymś, co warto brać pod rozwagę. ‒ Miałaś wizję, w której widziałaś, jak zwycięża? Przepowiedz przyszłości? Teraz waha się Joanna Luksemburska. W końcu jednak kręci głową. ‒ Nic tak wyraźnego. Niemniej będę nalegać, abyśmy zapewnili jej ochronę. Stryj zastanawia się, jak zareagować, aby nie sprzeciwić się jej otwar- cie. Było nie było, jest Joanną Luksemburską, najstarszą z rodu. W chwili jej śmierci pan ojciec odziedziczy po niej tytuł hrabi, jednakże przeciota posiada także inne wspaniałe ziemie, którymi może rozporządzać dowol- nie. Stryj Jan jest jej ulubionym bratańcem i wiąże z tym pewne nadzieje;

nie chce powiedzieć nic, co by ją uraziło. ‒ Francuzi będą musieli zapłacić za nią niemało ‒ rzecze. ‒ Nie zamierzam być stratny. Ta dziewczyna jest warta królewskiego okupu. A oni o tym wiedzą. Joanna Luksemburska kiwa głową. ‒ Napiszę do Delfina, który wypłaci za nią okup ‒ odpowiada stry- jowi. ‒ Cokolwiek o nim mówią, mnie posłucha, mimo że jest targany niczym liść na wietrze przez swoich faworytów i doradców. Jestem jego matką chrzestną. Poza tym to sprawa honoru. To, kim jest, zawdzięcza Dziewicy Orleańskiej. ‒ Zgoda. Nie zwlekaj jednak z tym listem. Anglicy wywierają na mnie naciski, a ja nie zamierzam przeciwstawiać się księciu Bedfordu. To potężny człowiek. I sprawiedliwy. Nie moglibyśmy prosić o lepszego władcę dla Francji. Gdyby urodził się Francuzem, poddani byliby nim zachwyceni. Przeciota wybucha śmiechem. ‒ Gdyby babka miała wąsy, toby była dziadem... Bedford jest obcym regentem i powinien dawno wrócić na swoją podmokłą wyspę, do swo- jego synowca, nieszczęsnego króla Anglii, i tam rządzić królestwem, zostawiając władanie we Francji nam. ‒ Nam? ‒ powtarza pytająco Jan Luksemburski, jakby chciał usły- szeć z ust stryjny potwierdzenie, iż jej zdaniem nasza rodzina, która już włada tuzinem hrabstw i może się pochwalić pokrewieństwem z cesa- rzami Świętego Cesarstwa Rzymskiego, powinna także być rodem panującym Francji. Joanna Luksemburska odpowiada mu zaś z uśmiechem: ‒ Tak, nam. * Nazajutrz zmierzam wraz z Joanną d'Arc do zamkowej kapliczki, gdzie obie klękamy na zimnej posadzce przy schodkach wiodących do prezbiterium. Joanna modli się żarliwie, nie unosząc głowy przez godzinę, po czym gdy przychodzi ksiądz i odprawia mszę, przyjmuje chleb i wino. Ja czekam na nią przy drzwiach kaplicy. Nie znam nikogo innego, kto by przyjmował komunię świętą dzień w dzień, jak zwykłe śniadanie. Moja rodzona matka, która jest bardziej bogobojna od większości ludzi, przyj- muje komunię tylko raz na miesiąc... Po mszy wracamy do komnat prze- cioty, szurając nogami po podłogach świeżo zasypanych ziołami. Joanna naśmiewa się ze mnie, ilekroć w niskich nadprożach schylam głowę, na której mam wysoki spiczasty czepiec.

‒ Jest piękny ‒ mówi ‒ ale raczej nie chciałabym nosić czegoś ta- kiego. Zatrzymuję się i okręcam wokół własnej osi w jasnym świetle wpadającym przez otwór strzelniczy. Jestem ubrana w suknię o wyraź- nych barwach ‒ z wierzchu granatową, pod spodem zaś kontrastującą turkusową ‒ rozszerzającą się do dołu od wysokiego stanu, który ciasno opina mi klatkę piersiową. Czepiec zdobiący moją głowę przypomina wydłużony stożek i umożliwia zamocowanie welonu, który spływa mi po plecach, zarazem ukrywając jasne włosy, jak i podkreślając ich barwę dzięki przejrzystemu błękitowi. Rozkładam ramiona, by zaprezentować szerokie, trójkątne rękawy obszyte cudną złotą nicią, a na koniec unoszę rąbek, aby odsłonić szkarłatne ciżemki z zadartymi noskami. ‒ Ale przecież w takim stroju nie da się pracować ani jeździć konno, ani nawet biegać! ‒ Bo to nie jest strój do pracy ani do jazdy konnej, ani do biegania ‒ odpowiadam wyniośle. ‒ To strój do obnoszenia się. Pokazuję światu, że jestem młoda i piękna, i gotowa do małżeństwa. Pokazuję, że pan ojciec jest tak zamożny, iż stać mnie na noszenie rękawów obszywanych złotą nicią i wysokich czepców. Pokazuję, że jestem tak szlachetnie urodzona, iż mogę sobie pozwolić na jedwabie i atłasy w przeciwieństwie do bied- nych dziewcząt, które chodzą odziane w zgrzebną wełnę. ‒ Nie zniosłabym, gdybym musiała się tak obnosić. ‒ Nikt by ci na to nie zezwolił ‒ czynię niemiłą uwagę. ‒ Należy się ubierać stosownie do urodzenia i pozycji. Tobie wypada nosić brązy i szarości. Chyba nie sądzisz, że jesteś wystarczająco ważna, aby wkładać gronostaje? A może chcesz z powrotem swoją zbroję? Słyszałam, że wyglądałaś w niej jak przedni rycerz. Nosiłaś się wtedy po pańsku. Pono uwielbiałaś swój sztandar i swoją błyszczącą zbroję, i złotą pelerynę, którą zarzucałaś na wierzch. To oznaka próżności, a próżność to grzech. Joanna d'Arc czerwienieje na twarzy. ‒ Żołnierze musieli mnie widzieć z daleka ‒ wyjaśnia. ‒ Kiedy sta- łam na czele armii... ‒ Ale żeby zaraz złoto? ‒ W ten sposób oddawałam cześć Bogu. ‒ Tak, cóż... w każdym razie nie mogłabyś nosić takiego czepca, na- wet gdybyś zaczęła się odziewać jak na niewiastę przystało ‒ nieczule upieram się przy swoim. ‒ Zakładałabyś coś skromniejszego, przystają- cego dworkom, a nic tak wysokiego i dziwacznego, ot, schludny czepek dla zakrycia włosów. No i wciąż mogłabyś pod długą suknią nosić swoje buciory, wciąż mogłabyś biegać... ‒ milknę na moment. ‒ Naprawdę nie przymierzysz sukni, Joanno? Dzięki temu nie mogliby cię przynajmniej

oskarżyć o noszenie męskiego stroju. Bo to oznaka herezji, kiedy niewiasta ubiera się jak mężczyzna. Dlaczego nie włożysz sukni, jak Pan Bóg przykazał, wytrącając wszystkim broń z ręki? Oczywiście jakiejś zwykłej sukni... Joanna d'Arc potrząsa głową. ‒ Już przyrzekałam ‒ powtarza z prostotą. ‒ Przyrzekałam Królowi Niebios. Poza tym, kiedy najjaśniejszy pan mnie wezwie, muszę być gotowa znów stanąć do walki. Jestem żołnierzem nie dworką. I będę się ubierać jak żołnierz. Gdyż mój król pośle po mnie lada dzień. Zerkam za siebie. W zasięgu słuchu znajduje się paź niosący dzban z gorącą wodą. Czekam, aż minie nas z ukłonem. Dopiero wtedy mówię: ‒ Sza! Nie powinnaś go nawet nazywać królem. Śmieje się, jakby nie czuła strachu przed niczym. ‒ Powiodłam go na koronację, stałam pod własnym sztandarem w katedrze w Reims, kiedy namaszczano go krzyżmem Chlodwiga, widzia- łam, jak wiwatują na jego cześć poddani. Oczywiście, że jest królem. Został koronowany i namaszczony. ‒ Anglicy nacinają język każdemu, kto tak mówi ‒ przypominam jej. ‒ To za pierwszym razem. Za drugim wypalają piętno na czole, naznaczając na całe życie. Francją włada Henryk Szósty, jego wysokość król Anglii, zaś ten, którego nazywasz francuskim królem, jest Delfinem, po wieki wieków tylko Delfinem. Tym razem Joanna d'Arc wybucha śmiechem szczerze rozbawiona. ‒ Pono nie wolno nań nawet mówić: Francuz! ‒ wykrzykuje. ‒ Wasz wielki książę, Bedford, powiada, że to jeden, z armaniaków! Lecz wasz wielki książę drżał ze strachu i biegał po Rouen w poszukiwaniu rekru- tów, kiedy stanęłam pod murami Paryża z francuską armią... tak, mogę to nawet powtórzyć!... z francuską armią, która przyszła, aby odbić nasze miasto dla naszego króla, francuskiego króla, co niemal nam się udało. Zakrywam oboje uszu dłońmi. ‒ Nie słucham cię, a ty nie powinnaś tak mówić. Dostanę baty, jeśli będę cię słuchać. Natychmiast łapie mnie za ręce, robi skruszoną minę. ‒ Ach, Jakobino, nie wpędzę cię w kłopoty. Już dobrze, nic nie będę mówić. Ale zrozum, że robiłam gorsze rzeczy niż wypowiadanie słów, jakie nie podobają się Anglikom. Używałam przeciw nim strzał i armat, i taranów, i kul! Anglików nie interesuje, co mówię ani co noszę. Pokona- łam ich i pokazałam wszystkim, że nie mają praw do Francji. Poprowadzi- łam przeciwko nim armię i raz po raz ich zwyciężałam... ‒ Mam nadzieję, że nigdy cię nie dostaną i nie przesłuchają. Że nigdy nie dowiedzą się, jakich słów używałaś, jakich strzał i jakich kul!

Na samą myśl lekko blednie. ‒ Na Boga, ja też mam taką nadzieję. Boże miłosierny, niech do tego nigdy nie dojdzie. ‒ Moja przeciota pisze do Delfina ‒ informuję ją ściszonym głosem. ‒ Rozmawiali o tym przy wieczerzy minionego wieczora. Napisze do Delfina i zaproponuje, aby dał za ciebie okup. A mój stryj cię uwolni i odda w ręce Fran... armaniaków. Pochyla głowę i zaczyna poruszać wargami w modlitwie. ‒ Najjaśniejszy pan po mnie pośle ‒ twierdzi z gorącą wiarą. ‒ Bez wątpienia po mnie pośle, abyśmy mogli rozpocząć walkę od nowa. W sierpniu robi się jeszcze goręcej i Joanna Luksemburska odpoczywa w łożu popołudniami, ukryta w prywatnej komnacie i za cienkimi zasło- nami z jedwabiu nasączonego wodą lawendową, podczas gdy przez za- mknięte okiennice przedzierają się promienie słoneczne, kreśląc na po- sadzce wymyślne wzory. Lubi, jak jej czytam, kiedy leży z opuszczonymi powiekami i dłońmi splecionymi na wysokim stanie sukni, jakby już była własną podobizną nagrobną w zacienionych katakumbach. Odkłada wtedy na bok tradycyjny czepiec siodłowy, z jakim normalnie się nie rozstaje, i pozwala długim siwiejącym włosom opaść na chłodne hafto- wane poduszki. Wręcza mi księgę z prywatnej biblioteki, opowiadającą o romansach i trubadurach, i damach w opałach. Tego popołudnia nie jest inaczej. ‒ Poczytaj mi to ‒ prosi, wkładając mi do rąk wolumin. Otwieram go i widzę, iż został spisany w starofrancuskim. Zaczynam dukać. Trudno się to czyta: iluminacje w kształcie gałązek i kwiatów z marginesów zachodzą aż na litery, a kopista, który przepisywał tę akurat księgę, miał tak wyszukany charakter pisma, że ledwie udaje mi się rozszyfrować poszczególne słowa. Mimo to powoli wyłania się opowieść. Jest to historia o rycerzu jadącym przez ciemny las i gubiącym drogę. W pewnym momencie rycerz słyszy plusk wody i kieruje się w tamtą stronę. Na polance, w świetle księżyca, dostrzega białą fontannę, z której wynu- rza się niewiasta tak wielkiej urody, że jej skóra jest bledsza od marmuru, a włosy ciemniejsze od nocnego nieba. Zakochuje się w niej od pierw- szego wejrzenia, a ona odwzajemnia to uczucie. Rycerz zabiera niewiastę na swój zamek i pojmuje za żonę. Ona stawia jeden jedyny warunek: co miesiąc będzie mogła zażywać kąpieli w samotności. ‒ Znasz tę opowieść? ‒ pyta mnie przeciota. ‒ Słyszałaś ją od pana ojca? ‒ Słyszałam coś podobnego ‒ odpowiadam ostrożnie. Joanna Luksemburska notorycznie ma zastrzeżenia do mojego pana ojca, toteż

nie wiem, czy powinnam powiedzieć, iż moim zdaniem jest to opowieść o początkach naszego rodu. ‒ Cóż, teraz masz okazję przeczytać prawdziwą wersję ‒ stwierdza. Ponownie opuszcza powieki. ‒ Już pora, żebyś się dowiedziała. Czytaj dalej. Małżonkowie są najszczęśliwszą młodą parą na świecie i zewsząd zaczynają do nich ściągać goście. Rodzą im się dzieci: cudne dziewczęta i uroczy, energiczni chłopcy. ‒ Synowie... ‒ szepce do siebie przeciota. ‒ Gdybyż tylko niewiasta mogła dochować się synów na zawołanie, gdybyż okazywali się tacy, jakich sobie wymarzyła... Żona rycerza nie traci urody mimo upływu lat, on zaś czuje coraz to większą ciekawość. Któregoś dnia nie może zdzierżyć tajemnicy kryjącej się za jej samotnymi kąpielami i zakrada się do łaźni, by ją podglądać. Joanna Luksemburska unosi rękę. ‒ Wiesz, co zobaczy? ‒ pyta mnie. Odrywam wzrok od księgi, trzymając palec pod ilustracją przedstawia- jącą mężczyznę zerkającego do łaźni przez szczeliny w ścianie. Na pierwszym planie widnieje niewiasta w kąpieli, jej wspaniałe czarne włosy wiją się po białych ramionach. Pod powierzchnią wody zaś widać... jej długi łuskowaty ogon. ‒ Ona jest rybą? ‒ pytam szeptem. ‒ Jest istotą nie z tego świata ‒ rzecze cicho Joanna Luksemburska. ‒ Starała się żyć jak zwykła niewiasta, lecz niektóre niewiasty nie potrafią wieść zwykłego życia. Starała się podążać zwyczajną ścieżką, lecz nie- które niewiasty nie potrafią kroczyć tą drogą. Nasz świat jest światem mężczyzn, Jakobino, a niektóre niewiasty nie potrafią tańczyć, jak im zagra mężczyzna. Pojmujesz? Nie pojmuję, oczywiście. Jestem zbyt młoda, aby rozumieć, że mężczyzna i niewiasta mogą się kochać tak żarliwie, że ich serca biją jednym rytmem, a zarazem wiedzieć, że nie mogliby bardziej się od siebie różnić. ‒ No, możesz czytać dalej. Niewiele już zostało do przeczytania. Rycerz nie może się pogodzić z tym, że jego żona jest istotą nie z tego świata. Ona zaś nie może mu przebaczyć, że ją podglądał. Opuszcza go, zabierając ich cudne córki i zostawiając go samego z synami. Rycerz ma złamane serce. Jednakże w chwili jego śmierci, tak jak przy śmierci każ- dego, kto wywodzi się z naszego rodu, Meluzyna ‒ niewiasta wielkiej urody, naprawdę będąca ondyną, wodną boginką ‒ wraca doń i płacze nad dziećmi, które utraciła, nad mężem, którego nigdy nie przestała kochać, i nad światem, w którym nie ma dla niej miejsca.

Zamykam księgę, po czym zapada tak długa cisza, że wydaje mi się, iż przeciota zasnęła. ‒ Niektóre niewiasty z naszego rodu mają zdolność czytania przyszłości ‒ rzecze niespodziewanie. ‒ Odziedziczyły moc Meluzyny, moc nie z tego świata. Niektóre z nas są jej prawdziwymi córami. Ledwie ważę się oddychać, tak bardzo chcę, aby mówiła dalej. ‒ Jakobino, czy myślisz, że jesteś jedną z tych niewiast? ‒ Mogę być ‒ szepcę. ‒ Mam nadzieję, że jestem. ‒ Musisz słuchać ‒ radzi mi łagodnie. ‒ Słuchaj ciszy, przyglądaj się pustce. I strzeż się. Meluzyna potrafi zmieniać kształty, przypomina pod tym względem rtęć, w tej chwili jest jednym, a w tamtej czymś całkiem innym. Możesz zobaczyć ją gdziekolwiek, jest bowiem jak woda. Albo możesz wytężać wzrok nadaremno w próbie przejrzenia zielonkawej toni i widzieć tylko swoje odbicie. ‒ Czy będzie mi przewodniczką? ‒ Sama musisz być sobie przewodniczką, ale być może będzie ci dane ją usłyszeć. ‒ Przerywa na moment. ‒ Przynieś moją szkatułkę z klejnotami. ‒ Gestem wskazuje olbrzymią skrzynię stojącą w nogach łóżka. Otwieram skrzypiące wieko, gdzie pośród sukien poprzekładanych pudrowanym jedwabiem spoczywa sporej wielkości drewniane puzdro. Wyjmuję je. Wewnątrz jest kilka rzędów szufladek, a każdą wypełniają kosztowności Joanny Luksemburskiej. ‒ Zajrzyj do najmniejszej szu- fladki. Znajduję ją i wysuwam. W środku leży mały czarny mieszek uszyty z atłasu. Odwiązuję chwościki, rozwieram otwór i wytrząsam na dłoń ciężką złotą bransoletę, do której poprzyczepiane są wisiorki. Jest ich około dwustu i każdy ma inny kształt. Widzę statek, konia, gwiazdę, łyżeczkę, bat, sokoła, ostrogę... ‒ Kiedy będziesz chciała dowiedzieć się czegoś bardzo, ale to bardzo ważnego, wybierzesz dwa albo trzy z tych wisiorków... każdy musi reprezentować to, co może być, jedną z możliwości lub jeden z wyborów stojących przed tobą. Przywiążesz każdy do osobnej nitki i wrzucisz do rzeki, do płynącej najbliżej twego domu rzeki, tej, której szeptu będziesz słuchać nocą, gdy inne odgłosy umilkną. Zostawisz je w wodzie do kolejnej pełni księżyca. Wtedy odetniesz wszystkie z wyjątkiem jednego i wyciągniesz na powierzchnię, aby się przekonać, jaka przyszłość cię czeka. Rzeka da ci odpowiedź. Rzeka powie ci, co masz zrobić. Kiwam głową. Zimna bransoleta ciąży mi w dłoni. Każdy z wisiorków to wybór, to możliwość, to potencjalny błąd. ‒ A kiedy będziesz czegoś bardzo chciała, idź i wyszeptaj prośbę nad rzeką: jak modlitwę. Kiedy będziesz chciała kogoś przekląć, spisz klątwę

na kawałku papieru i połóż papier na wodzie, puść go niczym małą łó- deczkę. Rzeka to twoja pomocnica, twoja przyjaciółka, twoja pani. Pojmujesz? Kiwam głową, mimo że nie pojmuję. ‒ Kiedy kogoś przeklniesz... ‒ urywa i wzdycha, jakby była bardzo zmęczona. ‒ Uważaj na słowa, Jakobino, uważaj zwłaszcza z klątwami. Zawsze wypowiadaj tylko te, które chcesz wypowiedzieć, i miej pewność, że przeklinasz właściwą osobę. Albowiem raz wypuszczona klątwa może się zachować jak strzała, przelecieć mimo celu i skrzywdzić kogoś in- nego. Mądra niewiasta rzadko sięga po klątwę. Drżę, choć w komnacie jest gorąco. ‒ Nauczę cię więcej ‒ obiecuje mi. ‒ Gdyż to twoje dziedzictwo, skoro jesteś najstarszym dziewczęciem. ‒ Czy chłopcy wiedzą? Mój brat Ludwik? Opadające leniwie powieki na wpół się otwierają. Joanna Luksembur- ska uśmiecha się do mnie. ‒ Mężczyźni rządzą światem, który znają ‒ mówi. ‒ Wszystko, co poznają, uczynią swoim. Wszystko, czego się dowiedzą, wykorzystają. Są jak alchemicy poszukujący zasad rządzących światem i tak jak alchemicy pragną wszystko zachować dla siebie, w sekrecie. Wszystko, co odkryją, trzymają w zanadrzu, nawet wiedzę kują na własny, egoistyczny obraz. Cóż pozostaje dla nas, niewiast, jak nie to co nieznane? ‒ Ale czy niektóre niewiasty nie mogą zająć znacznego miejsca w świecie? Ty je zajmujesz, przecioto, a Jolantę Aragońską nazywa się przecież królową trzech królestw. Dlaczego nie mogę panować jak ty czy ona? ‒ Możesz. Lecz przestrzegam cię, dziecko, każda niewiasta, która po- szukuje władzy i bogactwa, musi zapłacić wysoką cenę. Być może dorów- nasz swojej przodkini Meluzynie albo Jolancie Aragońskiej, albo mnie, jednakże pozostaniesz niewiastą jak każda inna: niepewną w świecie mężczyzn. Będziesz się starała... może zyskasz władzę i bogactwo, dobrze wychodząc za mąż bądź dostając wielki spadek... i zawsze będziesz czuła kamienie pod stopami na swojej drodze. Za to w innym świecie... cóż, kto to może wiedzieć?... Może cię usłyszą, może ty usłyszysz ich... ‒ Co usłyszę? Joanna Luksemburska obdarza mnie uśmiechem. ‒ Przecież wiesz. Już to słyszysz. ‒ Głosy? ‒ pytam, myśląc o Joannie d'Arc. ‒ Być może... Dokuczliwe letnie upały powoli ustępują i we wrześniu nareszcie robi

się chłodniej. Gęsty las porastający brzegi jeziorka zmienia kolor ze zmęczonej zieleni w kruchą żółć, a jaskółki latają przy wieżach zamku co wieczór, jakby żegnając się do przyszłego roku. Chmarami ścigają się wokół baszt, a wyglądają przy tym jak welon rozsnuty w czasie tańca. Pnącza winorośli uginają się pod ciężarem owoców, które do wiklino- wych koszy zbierają wieśniaczki z zakasanymi rękawami, odsłaniającymi grube przedramiona. Ich mężowie wstawiają kosze na wozy i zabierają się do tłoczenia. Zapach owoców i fermentującego wina unosi się nad wio- ską, wszyscy mają pobrudzone na fioletowo odzienie i stopy i mówią, że to był dobry rok, urodzajny. Kiedy przejeżdżam przez wioskę z innymi dworkami, wołają do nas, abyśmy skosztowały młodego wina, które jest lekkie i szczypiące i musuje nam w ustach, przez co się krzywimy, wywołując śmiech wieśniaków. Moja przeciota nie siedzi wyprostowana w swoim krześle, pilnując dworek i doglądając zamku i ziem stryja, jak czyniła to na początku lata. W miarę jak słońce grzeje coraz słabiej, ona także zdaje się coraz słabsza, bledsza i chłodniejsza. Spędza czas w łożu od późnego ranka do wcze- snego wieczora, a wstaje tylko po to, by pójść u boku stryja do wielkiej sali i odpowiadać skinieniem głowy na łoskot pozdrowień, gdy wszyscy podrywają spojrzenia na panią i pana tego zamku, waląc w drewniane stoły rękojeściami sztyletów. Joanna d'Arc modli się za nią codziennie, lecz ja po dziecinnemu przyjmuję za dobrą monetę ten nowy rytm życia mojej przecioty, dotrzy- muję jej towarzystwa popołudniami, czytając na głos, i czekam, aż znów zacznie mi opowiadać o modlitwach puszczanych jako łódeczki z papieru na wody rzek, które płynęły do morza na długo przed moimi narodzinami. Któregoś dnia każe mi rozłożyć karty ze swej talii, po czym uczy mnie ich nazw i znaczenia. ‒ A teraz mi powróż ‒ rzecze, pukając wychudłym palcem w jedną z kart. Posłusznie odwracam ją licem do góry. Z obrazka spogląda na nas ponura postać Śmierci o twarzy skrytej w cieniu ciemnego kaptura i z kosą przełożoną przez ramię. ‒ No cóż ‒ wzdycha Joanna Luksemburska. ‒ Jesteś nareszcie, przyjaciółko... Jakobino, sprowadź do mnie swego stryja. Kiedy wpuszczam go do jej komnaty, Jan Luksemburski klęka przy łożu, ona zaś kładzie mu dłoń na głowie w geście błogosławieństwa. Po chwili jednak delikatnie go odpycha. ‒ Doskwiera mi ta pogoda ‒ skarży się bratańcowi, jakby nagłe ochłodzenie było jego winą. ‒ Jak ktokolwiek może tu żyć? Tutaj jest zimno jak w Anglii, a zimy trwają w nieskończoność. Pojadę na południe,

do Prowansji. ‒ Na pewno? ‒ pyta mój stryj. ‒ Odniosłem wrażenie, że ostatnio je- steś bardzo znużona. Czy nie powinnaś raczej zażywać odpoczynku tutaj? Poirytowana Joanna Luksemburska strzela palcami. ‒ Tutaj jest za zimno ‒ rzecze wyniośle. ‒ Wyznacz eskortę i każ wyłożyć moją lektykę futrami. Wrócę, jak zrobi się cieplej, na wiosnę. ‒ Ale chyba nie uśmiechają ci się niewygody podróży? ‒ nalega mój stryj. ‒ Chciałabym zobaczyć raz jeszcze Rodan ‒ odpowiada przeciota. ‒ Poza tym mam sprawę do załatwienia. Nikt nie odważa się jej sprzeciwić ‒ w końcu jest najstarsza z rodu ‒ toteż w ciągu paru dni u drzwi staje wielka lektyka kryjąca w swoim wnętrzu zasłane futrami łoże, piecyk na żarzące się węgle do rozgrzewa- nia dłoni i mnóstwo rozpalonych w piecu cegieł, dzięki którym powinno jej być znośnie ciepło. Wszyscy domownicy ustawiają się, aby ją poże- gnać. Najpierw podaje rękę Joannie d'Arc, później całuje moją stryjenkę i mnie. Kiedy stryj pomaga jej wsiąść do lektyki, czepia się go kurczowo suchą ręką. ‒ Chroń Dziewicę Orleańską ‒ przykazuje mu. ‒ Chroń ją przed Anglikami, takie jest moje życzenie. Jan Luksemburski skłania głowę. ‒ Wracaj do nas szybko. Jego żona, której życie będzie prostsze, gdy starszej pani nie stanie, postępuje krok do przodu, poprawia piernaty i ucałowuje blade, chłodne policzki. Jednakże to mnie przyzywa do siebie Joanna Luksemburska, zginając kościsty palec. ‒ Niech Bóg ma cię w swojej opiece, Jakobino ‒ mówi. ‒ Nie zapo- mnij tego, czego cię uczyłam. A zajdziesz daleko. Dalej, niż potrafisz sobie wyobrazić... ‒ Ale zobaczę cię na wiosnę? ‒ Odeślę ci moje księgi ‒ obiecuje. ‒ I bransoletę. ‒ Ale odwiedzisz moich rodziców w zamku Saint-Pol na wiosnę? ‒ dopytuję. Uśmiecha się do mnie. Ten uśmiech mówi mi, że już jej nie zobaczę. ‒ Niech Bóg ma cię w swojej opiece ‒ powtarza i zaciąga zasłonki lektyki w ochronie przed zimnym powietrzem poranka. Chwilę później orszak mija główną bramę. W listopadzie budzę się w samym środku nocy i siadam na wąskim

łóżku, które dzielę z dworką Elżbietą. Nasłuchuję. Wydaje mi się, iż słyszę, jak ktoś woła moje imię słodkim głosem: bardzo wysokim i bardzo cichym. Wtem uświadamiam sobie, że to śpiew. Co dziwne, dochodzi zza okna, a przecież śpimy w baszcie, hen nad ziemią. Narzucam na ramiona pelerynę i podchodzę do okna, żeby wyjrzeć na zewnątrz przez szpary w drewnianej okiennicy. Nie widzę żadnych świateł, pola i lasy wokół zamku są czarne jak farbowana wełna i nie ma nic z wyjątkiem tego przenikliwego dźwięku ‒ wydawanego nie przez słowika, lecz równie czystego. Z pewnością nie jest to sowa, melodia jest zbyt ciągła i krysta- liczna, przypomina raczej głos chłopca w kościelnym chórze. Odwracam się i potrząsam Elżbietą. ‒ Słyszysz to? Ledwie się budzi. ‒ Nic nie słyszę ‒ mamroce przez sen. ‒ Zostaw mnie, Jakobino. Chce mi się spać. Kamienna posadzka pod moimi stopami jest lodowata. Wskakuję do łóżka i zakopuję nogi w ciepłej pościeli. Moja towarzyszka stęka z niezadowoleniem, po czym przewraca się na drugi bok, pokazując mi plecy. Moment później ja także ‒ choć myślę, że będę tak leżeć i przysłuchiwać się głosom ‒ zasypiam. Sześć dni później dowiaduję się, że moja przeciota zmarła we śnie w środku nocy w Awinionie nad Rodanem. Wtedy domyślam się, czyj śpiew słyszałam nocą w baszcie. Jak tylko angielski książę dowiaduje się, że Joanna d'Arc utraciła swoją protektorkę, przysyła sędziego Pierre'a Cauchona z oddziałem zbrojnych na negocjacje w sprawie okupu. Joanna zostaje oskarżona o herezję i staje przed sądem kościelnym. Ogromne sumy pieniędzy przechodzą z rąk do rąk: dwadzieścia tysięcy liwrów dostaje mężczyzna, który ściągnął ją z konia, dziesięć tysięcy franków trafia do kiesy mego stryja wraz z najlepszymi życzeniami od króla Anglii. Stryj nie słucha żony, która błaga, aby Joanna mogła zostać z nami. Ja jestem tak nie- ważna, że nie mam nawet prawa głosu, toteż mogę tylko patrzeć w milczeniu, jak mój stryj zgadza się wydać Joannę d'Arc Kościołowi, który podda ją przesłuchaniu. ‒ Nie wydaję jej Anglikom ‒ oznajmia. ‒ Pamiętam, czego życzyła sobie stryjna, i nie wydaję jej Anglikom. Wydaję ją Kościołowi. To po- zwoli jej oczyścić się z wszelkich zarzutów. Zostanie osądzona przez duchownych, którzy... jeżeli jest niewinna... puszczą ją wolno. Stryjenka patrzy nań pustym wzrokiem, jakby miała przed sobą