Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony751 548
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 081

Gretel i ciemnosc - Eliza Granville

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Gretel i ciemnosc - Eliza Granville.pdf

Filbana EBooki Książki -E- Eliza Granville
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 19 osób, 33 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 323 stron)

Minęło wiele lat, zanim Flecista wrócił po pozostałe dzieci. Cho‐ ciaż jego muzyka została uciszona, tysiące wciąż muszą iść za nim: młodzi, starzy, duzi, mali, wszyscy… nawet strzelające z ba‐ tów ogry w siedmiomilowych butach, nawet ich dziewięciogło‐ we psy. Jesteśmy uciekającymi szczurami, a ziemia kurczy się pod dotykiem naszych stóp. Wiosenne liście mają gorzki smak. Przez cały dzień padają ludzie i pada deszcz; przez całą noc rusałki szlochają w jeziorach. Niedźwiedź koloru krwi węszy u naszych stóp. Wbijam wzrok w ziemię, licząc białe kamienie, pełna lęku o to, dokąd prowadzi nas ten ostatni piernikowy szlak. — Czy zaklęcie zadziałało? Na to wygląda: mgła spowija nasze kostki, wznosząc się, by uciszyć wszystkie dźwięki, by połknąć wszystkich wokół. Kiedy przychodzi czas, biegniemy na ślepo, ciągnąc za sobą Cień, zatrzymując się dopiero, kiedy moja wycią‐ gnięta ręka dotyka szorstkiej kory sosen. Jeden krok, dwa, i znaj‐ dujemy się w zaczarowanym lesie, powietrze jest przecinane lo‐ dowatymi oddechami czarownic. Dzień wali się wokół nas. Wid‐ mowi strażnicy zlatują z drzew, pytając o imiona, ale ponieważ pilnie strzeżemy odpowiedzi, odwracają się i fruną na wschód w poszukiwaniu księżyca spowitego całunem z chmur. Korzenie kłębią się, przyciągając nas do leśnej murawy. Kulimy się w ciszy przerywanej tylko odległym łoskotem zrzucanych jelenich poro‐ ży. Budzimy się, cali i zdrowi. Słońce wchłonęło wszelkie ślady mgły. Pejzaż wydaje się pusty. Nie zaszliśmy daleko: widzę, dokąd biegnie droga, ale nikt się nią nie porusza. Jest całkiem cicho, póki kukułka nie zawoła spomiędzy gęstwiny drzew. — Posłuchaj. — Kukułka – mówi.

Osłania oczy, gdy przygląda się najwyższym gałęziom. — Kuckuck – odpowiadam. On wciąż używa swojego dziwnego języka. — Ona mówi Kuckuck! Jak zwykle gwałtownie wzrusza ramionami. — Przynajmniej jesteśmy wolni. — Tylko póki idziemy naprzód. Chodź. Cień kwili, ale podnosimy go i trzymając między sobą, poru‐ szamy się powoli wzdłuż krawędzi drzew, aż docieramy na pola, gdzie kruki wydłubują oczy młodej pszenicy. Dalej niedawno po‐ chowane ziemniaki drżą pod skibami ziemi. Kapusty puchną ni‐ czym rzędy zielonych głów. Kiedy klękamy, by zatopić zęby w ich czaszkach, liście wbijają nam się w gardła. Idziemy dalej ze stopami w kleistej glinie, aż nagle Cień zgina się wpół. Ciągnę go za ramię. — Tu nie jest bezpiecznie. Musimy iść dalej. Jeśli zauważą, że zniknęliśmy… Dalej. Musimy iść dalej. Prędzej czy później przyjazne krasno‐ ludy albo jakaś dobroduszna żona olbrzyma na pewno się nad nami zlitują. Strach stał się jednak dobrze znanym towarzyszem, który działa niczym ostrogi. Poza tym teraz musimy już nieść Cień. Jego głowa zwisa, oczy są puste, a stopy ciągną się z tyłu, żłobiąc bruzdy w miękkim błocie. To może być nasz koniec. — Powinniśmy iść dalej sami. — Nie – dyszy. – Przysiągłem, że nie zostawię… — Ja nie przysięgałam. — No to idź. Ratuj się. Dobrze wie, że nie odejdę bez niego. — Nie ma sensu stać tu i rozmawiać – złoszczę się, biorąc Cień pod ramię i rozmyślając, jak coś cienkiego niczym ostrze noża może być jednocześnie tak ciężkie. Kolejny odpoczynek, tym razem na gałęzi dębu pokrytej mchem próbujemy wgryźć się w garść zeszłorocznych żołędzi. Da się połknąć tylko te, które wykiełkowały. Cień leży tam, gdzie go upuściliśmy, z twarzą zwróconą do nieba. Zauważam, że jego

oczy są już całkiem białe. Bez ostrzeżenia wydaje z siebie wrzask, najgłośniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek z siebie wydobył, potem westchnienie i długi, świszczący wydech. Wypluwam ostatnie żołędzie. Cień nie miota się ani nie drga jak zazwyczaj, nie rusza się nawet, kiedy depczę jego pierś. Po chwili zbieram liście dębu, by przykryć mu twarz. Próbuje mnie powstrzymać. — Dlaczego to robisz? — Nie żyje. — Nie! – A jednak widzę ulgę na jego twarzy, kiedy klęka, by sprawdzić. – Przetrwaliśmy tak wiele, a i tak zdychamy jak psy… pod płotem… pod płotem, pod krzakiem. – Zamyka oczy Cienia. – Baruch dayan ha’emet[1]. To chyba modlitwa: jego usta wciąż się poruszają, ale nie wy‐ dobywa się z nich żaden dźwięk. — Ale my nie umrzemy. – Chwytam się jego ubrań. – Cienie nie żyją długo. Wiedziałeś, że sytuacja jest beznadziejna. Teraz możemy podróżować szybciej, ty i ja. Wyrywa się. — Ziemia jest miękka. Pomóż mi wykopać grób. — Nie. Nie mamy czasu. Musimy iść dalej. Południe już minę‐ ło. – Patrzę, jak się waha. – Nikt nie zje Cienia. Nie ma na nim mię‐ sa. Stoi nieruchomo, kiedy odchodzę, zmuszając się, żeby się nie odwracać. Po chwili dołącza do mnie. Ścieżka dalej wije się między polami a lasem. Po pewnym cza‐ sie dostrzegamy wieś, ale uznajemy, że wciąż jesteśmy zbyt bli‐ sko twierdzy czarnego maga, by czuć się bezpiecznie. Wreszcie nawet słońce nas opuszcza, a my stopniowo zwalniamy, aż w końcu już nie możemy wlec się dalej. Las jest tu rzadszy: przed nami, aż po horyzont, rozciąga się zaorane w równe rzędy wielkie pole. Znajdujemy się już głęboko pomiędzy krzewami, kiedy zdaję sobie sprawę, że rośnie tu fasola. — Jakie to ma znaczenie? – pyta zmęczony. — Cecily powiedziała, że kto zasypia pod kwitnącą fasolą, tra‐

ci rozum. — Żadnych kwiatów – ucina. Myli się jednak. Kilka górnych pąków ukazuje już białe płatki, upiorne w świetle zmierzchu, a rano jest już oczywiste, że powin‐ niśmy byli iść dalej, bo setki kwiatów rozwinęły się przez noc, tańcząc na wietrze niczym motyle, wypełniając swoim zapachem ciepłe powietrze. — Pozwól mi odpocząć trochę dłużej – szepcze z policzkiem w błocie, nie chcąc się poruszyć, nie zważając nawet na czarnego żuka, który wdrapuje mu się na głowę. – Nikt nas tu nie znajdzie. Jego siniaki zmieniają kolor. Z czarnofioletowych stają się zie‐ lone. Kiedy prosi o historię, przypominam sobie, jak Cecily opo‐ wiadała mi o dwojgu dzieciach, które wyłoniły się z magicznej wilczej jamy. One też miały zieloną skórę. — Działo się to w Anglii – mówię mu – w czasie żniw, bardzo dawno temu. Chłopiec i dziewczynka pojawili się nagle, jakby za sprawą magii, na skraju pola kukurydzy. Ich skóra była jasnozie‐ lona i mieli przedziwne ubrania. – Spoglądam na swój strój i wy‐ bucham śmiechem. – Kiedy mówili, nikt nie rozumiał ich czaro‐ dziejskiego języka. Żniwiarze zabrali ich do domu Władcy, gdzie się nimi zaopiekowano, ale oni nie chcieli nic jeść, dopóki pewne‐ go dnia nie zobaczyli, jak służący niesie wiązkę łodyg fasoli. Zjedli je, ale samych fasolek nie. — Dlaczego nie jedli fasoli jak wszyscy inni? — Cecily powiedziała, że w fasoli żyją dusze zmarłych. Gdy ją jesz, możesz zjeść swoją matkę albo swojego ojca. — Przecież to głupie. — Powtarzam tylko, co mówiła. To prawdziwa historia, ale je‐ śli nie chcesz… — Nie, nie, kontynuuj – mówi, a ja zauważam, że mimo tonu pełnego wyższości patrzy na kwiaty fasoli z niepokojem. – Co się przydarzyło tym zielonym dzieciom? — Kiedy zjadły łodygi fasoli, stały się silniejsze i nauczyły się angielskiego. Opowiedziały Panu o swojej pięknej ojczyźnie, gdzie nie ma biedy, a ludzie żyją wiecznie. Dziewczynka mówiła, że kie‐

dy pewnego dnia się bawili, usłyszeli słodką muzykę i szli za nią polem aż do ciemnej jaskini… — Jak w twojej historii o Fleciście? — Tak – odpowiadam z wahaniem, przypominając sobie, że w opowieści Cecily chłopiec umarł, a dziewczynka dorosła i stała się zwyczajną żoną. – Nie pamiętam, co było dalej. Przez chwilę milczy, patrząc na mnie. — Co teraz zrobimy? Dokąd pójdziemy? Do kogo możemy się zwrócić? Nikt nam jeszcze nigdy nie pomógł. — Powiedzieli, że ratunek się zbliża. Że jest już niedaleko. — Wierzysz im? — Tak. To dlatego musimy iść w ich stronę. Pod siniakami jego skóra znów jest biała jak kreda. Jego ramię nie wygląda dobrze, a on krzywi się za każdym razem, kiedy pró‐ buje nim poruszyć. W kącikach jego ust widzę świeżą krew. Nagle czuję taką wściekłość, jakbym miała zaraz wybuchnąć. — Chciałabym go zabić. – Moje dłonie zaciskają się w pięści, a paznokcie wbijają w skórę. Chcę krzyczeć, pluć i kopać. Wciąż patrzy na mnie pytająco. – Chodzi mi o człowieka, który to wszystko rozpoczął. Gdyby nie on… — Nie słyszałaś, co wszyscy szeptali? On już nie żyje. – Znów lekko wzrusza ramionami. – W każdym razie mój ojciec powie‐ dział, że gdyby to nie był on, byłby to ktoś do niego podobny. — Może wtedy ktoś inny byłby tutaj, nie my. Uśmiecha się i ściska moją dłoń. — I nigdy byśmy się nie poznali. — Ależ tak – mówię z przekonaniem. – Kiedyś, gdzieś… jak w starych opowieściach. Cały czas żałuję, że to nie ja go zabiłam. — Za duży – mówi słabym głosem – i zbyt potężny. Przecieram oczy. — W takim razie żałuję, że ja nie jestem większa. Wskoczyła‐ bym na niego albo ubiła go jak muchę. Albo żałuję, że on nie był mniejszy. Wtedy mogłabym go przewrócić i odciąć mu głowę albo wbić nóż w serce. – Przez chwilę siedzimy w milczeniu. My‐ ślę o wszystkich możliwych sposobach zabicia kogoś skurczone‐

go do rozmiaru Tomcia Palucha. – Powinniśmy już iść. — Daj mi spać. — Teraz chodź. Pośpisz później. — W porządku. Ale najpierw opowiedz mi historię – jedną z tych twoich bardzo długich – o chłopcu i dziewczynce, którzy zabijają ogra. Zastanawiam się przez chwilę. Żadna z moich starych historii nie wydaje się wystarczająco okrutna, póki nie przypominam so‐ bie, że istniały inne okoliczności, w których ogr mógł zostać zabi‐ ty naprawdę. Dzięki Hannie wiem gdzie. I wiem nawet kiedy. Na‐ gle czuję się podekscytowana. — Dawno, dawno temu… – mówię, ale od razu zdaję sobie sprawę, że nie mogę zacząć w ten sposób. To nie taki typ historii. Wciąż trzyma mnie za rękę. Ciągnę go za ramię. – Wstawaj. Od tej pory będę opowiadać historię, tylko kiedy będziemy szli. Jeśli się zatrzymasz, nie powiem już ani słowa.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Miasteczko Gmunden ze swoim czystym jeziorem, otoczonym wysokimi górami, było spokojnym letnim kurortem, póki pew‐ nego poranka Mathilde nie dowiedziała się, że jakiś generał o na‐ zwisku Pappenheim brutalnie stłumił tam w 1626 roku chłop‐ skie powstanie. Jego nazwisko przywołało demony i wzbudziło oburzenie. Pappenheim nazywała się również ta cała Bertha – młoda pacjentka, którą tak bardzo przejmował się Josef. Ta, o któ‐ rej stale mówił, którą nie przestawał się martwić w porach posił‐ ków, przed snem, rano, w południe i wieczorem, nawet gdy jego żona była w zaawansowanej ciąży. Dlaczego? Cóż, ona doskonale wiedziała dlaczego. Doktor Josef Breuer. Nie była jedyną osobą, która myślała właśnie w ten sposób. Wystarczy spytać Zygmun‐ ta. On to potwierdzi. Mathilde ten temat nie dawał spokoju. Nawet to, że minęło prawie dwadzieścia lat, nie robiło żadnej różnicy. Podobnie jak protesty Josefa. Temat ciągle się pojawiał, jej ton stawał się coraz bardziej oskarżycielski, pełen goryczy, aż on miał już tego dosyć i wrócił do Wiednia sam. Oprócz niani i, oczywiście, chłopca w domu nie było nikogo. Przynajmniej było cicho. A może, po tylu latach, Josef po pro‐ stu przyzwyczaił się do stłumionych dźwięków zza okna. Jego umysł nie rejestrował odległego dudnienia tramwajów ani terko‐ tu wozów konnych, wołania z ulicy, piskliwych rozmów przecho‐ dzących służących. Nie dostrzegał nawet nocnych hulanek i ka‐ kofonicznych wersji melodii zmarłego niedawno Straussa. W jego gabinecie zwykle tylko ospałe tykanie starego zegara

przerywało ciszę, która wypełniała przerwy między wizytami ko‐ lejnych pacjentów – a żaden z nich nie miał przekroczyć progu jego drzwi przed powrotem rodziny, co miało stanowić oficjalny koniec wakacji. Tego poranka, pochylony nad biurkiem, Josef usłyszał inny dźwięk, drżący rytm, łagodną jak szept, wesołą kontrmelodię dla jęku zegara. Wydawała się częścią niego same‐ go, więc, zaalarmowany, chwycił się za pierś. Nie było to jednak nieregularne bicie serca, lecz tylko desperacka próba ucieczki motyla o strzępiastych skrzydłach, którego zaskoczyła szyba. To, że odkrycie tego zajęło mu tyle czasu, dowodziło, jak bardzo za‐ niepokoił go wcześniejszy wypadek. Wyprostowanie palców dziewczyny wymagało ogromnego wysiłku. Nigdy wcześniej nie spotkał się z taką siłą chwytu. Kot wciąż chował się pod biurkiem. Być może już nie żył, bo podczas walki Gudrun, trzęsąc się ze złości, chwyciła go za głowę, by wy‐ rwać z rąk dziewczyny. Próbując pochwycić powietrze pazurami, zwierzę dorzuciło do całego zamieszania swój przeraźliwy jęk. Benjamin, który zaglądał przez szparę w drzwiach, natychmiast wbiegł do pokoju. Pandemonium. A jednak dziewczyna nadal pa‐ trzyła prosto przed siebie, bez słowa, obojętnie. Co zrobiło zwierzę, by zasłużyć sobie na taki atak? Wielu ludzi nie lubiło kotów, a niektórzy ponoć nawet się ich bali – Napoleon, Meyerbeer, rozpustny król Anglii Henryk III – ale niewielu zdoby‐ łoby się na to, by ze spokojem, niemal nie patrząc, chwycić jedne‐ go z nich za kark i zgnieść mu tchawicę. Josef wstał zza biurka z westchnieniem, otworzył okno i scho‐ wał się w cieniu zasłony. Po chwili wahania motyl – letni po‐ gromca pól kapusty, z którego potomstwem Benjamin toczył cią‐ głą wojnę – wyfrunął na pewną śmierć. Patrzył, jak leci do góry, blisko budynku, walcząc z wiatrem. Nie był to jednak bielinek rzepnik – czarne plamy na skrzydełkach miał zbyt duże i niezwy‐ kle wyraźne, nawet jak na samicę. Możliwe, że egzemplarz należał do jakiegoś rzadkiego podgatunku, ale było to bez znaczenia. Umierający rok miał wielki apetyt na takie delikatne stworzenia. Josef czuł w powietrzu jesień, mieszankę grzybów i płonącego

drewna, śmierci i gnicia. Wyczuwał robaki, dokonujące przemia‐ ny w ciemnym ile pod stertami liści. Drzewa zmieniały barwę. Kilka liści spadło. W obliczu perspektywy ponurej zimy jego hu‐ mor skłaniał się zawsze ku melancholii, tym bardziej w tym roku, który przynosił nie tylko koniec wieku, lecz także koniec miłości. Mathilde odwróciła się od niego. Jej humory – trudny okres ozna‐ czający koniec jej płodności – miną; życie znów się uspokoi. Ale ostre słowa, okrutne oskarżenia… Ze wściekłością pociągnęła go za brodę. Między nimi nie będzie już tak, jak kiedyś. Co pozostało? Jak miał zmierzyć się z resztą swoich lat bez emocji, gdy czułość była limitowana i odmawiano mu dotyku? Na duchu podtrzymywała go przynajmniej możliwość spokojne‐ go poszerzania wiedzy. Dzięki Bogu za pracę. Jakby na potwier‐ dzenie wpadł mu w ręce ten intrygujący przypadek. Josef wrócił na swoje krzesło i popatrzył na dziewiczą kartkę, jak dotąd nieskalaną żadną straszną tajemnicą, która miała zo‐ stać odkryta. Fakty należało zarejestrować. Zapisał jedno słowo, Fräulein[2], i przerwał. Podrapał się po głowie i popatrzył na znajo‐ me twarze swoich codziennych towarzyszy – na stary zegar, co‐ raz ciężej wlokący stopy przez mijający czas; na jelenią głowę z drewna z wielkimi, rozgałęzionymi rogami, wpatrującą się w każdego pacjenta; na portret jego ojca Leopolda, o badającym, wyczekującym spojrzeniu. Przez ponad trzydzieści lat Josef sie‐ dział przy tym biurku, a nigdy nie zabrakło mu słów. Powinien po prostu wybrać imię, jakiekolwiek imię, i zmienić je, kiedy tożsa‐ mość dziewczyny zostanie odkryta. A jednak wciąż się wahał. Nie było mu łatwo, bo nazwanie czegoś oznacza przejęcie nad tym zwierzchnictwa. Tak samo jak w wypadku dzieci, także tu imię kształtowało oczekiwania nazywającego wobec nazywanego i stapiało się z nimi. Oddzielało. Wzmacniało ludzką samotność. Co innego pseudonim, ten jest zwykłym płaszczem. Josef przypomniał sobie, jak pierwszy raz dostrzegł dziewczy‐ nę w ramionach Benjamina, zawiniętą w koński pled, którego szorstkie poły stanowiły ramę dla jej bladej, bezkrwistej twarzy. Rany na jej szyi niczym drugie otwarte usta, szokującą nagość jej

czaszki, otwarte, ale niewidzące oczy, jakby wpatrzone w ponure zaświaty. W tamtym momencie przywiodła mu na myśl złamany kwiat… W takim razie, skoro niemal poczuł wtedy czułość, po‐ winna nosić imię kwiatu? Jako że była blada i szczupła i jako że był to jego ulubiony kwiat, od tej pory mieli nazywać ją Lilie. Die Rose, die Lilie, die Taube, die Sonne, Die liebt’ ich einst alle in Liebeswonne[3]. Decyzja skłoniła Josefa do działania. Ułożył prosto swój zeszyt i zaczął pisać. Fräulein Lilie X Fräulein Lilie X wydaje się mieć około dwudziestu lat i jest zdrowa na ciele. Nic nie wiadomo o jej życiu. Jej delikatne dłonie i subtelne rysy sugerują, że pochodzi z wyższych warstw społecznych. Została znaleziona nago na ziemi nie‐ daleko Narrenturm (27 sierpnia 1899 roku). Trudno usta‐ lić, jak długo tam leżała, prawdopodobnie jednak nie dłużej niż dwadzieścia cztery godziny, jako że miejsce zwane Wie‐ żą Głupców jest ulubionym punktem spotkań uczniów, którzy rzucają z niej kamieniami w piorunochron. Stan Li‐ lie był taki, że chłopcy, którzy ją zauważyli, myśleli, że nie żyje. Moje pierwsze badanie wykazało niespotykanie wolne bi‐ cie serca i ledwie wyczuwalny oddech. Wydawała się nie‐ świadoma siebie ani innych, nie reagowała na świat ze‐ wnętrzny ani na mijanie czasu. Jej oczy pozostawały otwarte, ale również nie odbierały bodźców. Skóra i mem‐ brany śluzowe wyglądały normalnie. Uzębienie pełne i zdrowe. Pacjentce z okrucieństwem ogolono głowę. Za uszami i wokół lewego oka miała duże sińce. Płytkie nacię‐ cia na szyi prawdopodobnie wykonano kieszonkowym no‐ żykiem. Kolejne siniaki na ramionach i nadgarstkach zasła‐ niały częściowo litery napisane atramentem. Znalazłem

również sińce na pośladkach i po wewnętrznej stronie ud, ale nic nie wskazywało na niedawny gwałt. Zarówno na prawej, jak i lewej łopatce znajdowały się otarcia, prawdo‐ podobnie wynik ciągnięcia po ziemi pacjentki trzymanej za stopy. Pacjentka pozostawała w śpiączce przez trzy dni, podczas których nie przyjmowała pokarmu ani napojów prócz kilku kropel wody, które wlano jej do ust. Josef odłożył pióro, z niechęcią powracając myślami do mo‐ mentu przemiany. Zamiast pisać dalej, poszedł do kuchni, nęco‐ ny zapachem świeżo zrobionych Krumplinudli[4]. Spokojny, niemal schlampig[5] sposób, w jaki dom był prowa‐ dzony pod nieobecność Mathilde, sam w sobie wprowadzał waka‐ cyjną atmosferę. Josef, między obieraniem i krojeniem, ubija‐ niem i mieszaniem, między polewaniem tłuszczem i próbowa‐ niem, wracał myślami do dzieciństwa, kiedy jego babcia wzięła na siebie prowadzenie domu ojca, tym bardziej że Gudrun znała wiele starych węgierskich przepisów. Skorzystał z chwili, gdy była odwrócona plecami, żeby chwycić ukradkiem jedną z cie‐ płych klusek, pokrytą cukrem i podsmażoną bułką tartą. — Proszę je zostawić – powiedziała Gudrun, nie spoglądając nawet za siebie, budzącym strach tonem, który zazwyczaj był za‐ rezerwowany dla dzieci. – Są wyliczone. – Josef nie odpowiedział. Stara niania miała żelazne zasady, jeśli chodzi o mówienie z pełną buzią. Nieproszona, przyniosła mu kawę. – Ugotowałam zupę dla pacjentki. — Nie sądzę, żeby ją zjadła. — Zje, jeśli ją nakarmię. – Gudrun stanęła przed nim i podparła się pod boki. — Nic nie da wpychanie jej do ust jedzenia, skoro nie może po‐ łykać. Gudrun prychnęła. — Nie może? Nie chce. Dziwię się, że wciąż daje się pan nabrać po dzisiejszym epizodziku. To było podłe. Ta dziewczyna zasługu‐ je na porządne lanie. A nawet na uwięzienie.

Josef zignorował jej złośliwość. — Zostanie w swoim pokoju jeszcze przez kilka dni. Dosze‐ dłem do wniosku, że za wcześnie przenieśliśmy ją na dół. — A ja doszłam do wniosku, że ona gra, udając przed światem, że jest martwa. Proszę zważyć na moje słowa: tu chodzi o coś wię‐ cej, niż może się wydawać. Prawdopodobnie poczeka, aż stracimy czujność, a potem wezwie swoich wspólników, którzy rozkradną nasze srebra i zabiją nas, gdy będziemy spać. Odkąd do Wiednia przyjechało tylu obcych, nie jest już taki, jaki był. Mówiłam panu jasno, że sprowadził pan do domu kłopoty. Czy mnie pan posłu‐ chał? Nie. Czy mam rację? Mam. A co powie na to pani? Frau Dok‐ tor[6] Breuer nie będzie chciała, żeby jej dobrze wychowane córki miały kontakt z jakąś jędzą, która pewnie nie jest lepsza niż… — Dziewczyna została brutalnie zaatakowana – przypomniał Josef, próbując powstrzymać ten potok słów. Gudrun odsunęła od niego talerz pełen Krumplinudli. — Nie trzeba podnosić głosu. Josef chciał już zabronić jej zmuszania pacjentki do jedzenia i wycofać się do swojego gabinetu, kiedy do środka wpadł Benja‐ min, niosąc tacę z górą warzyw. Od razu zwrócił uwagę Gudrun, która przeniosła swoją złość na jego ubłocone buty. Młody męż‐ czyzna uśmiechnął się, ignorując kolejne groźby. — Jak ona się teraz czuje, Herr Doktor[7]? — Będziesz szorował tę podłogę, póki nie stanie się na tyle czy‐ sta, by dało się z niej jeść! – zakończyła Gudrun, po czym dodała: – Nie zajmuj się nią. Powinieneś raczej spytać o zdrowie kota. Jeśli to biedne stworzenie jeszcze żyje. Jej oczy błyszczały. Josef przypomniał sobie, że nigdy nie lubiła tego zwierzęcia. Odstawił pustą filiżankę, kiwając głową, gdy Gu‐ drun pochyliła się nad nim z dzbankiem kawy. — Dziękuję. Dyskutowanie o pacjentach nie leżało w jego zwyczajach, ale pomoc Benjamina w przyniesieniu dziewczyny… w przyniesie‐ niu Lilie… do domu dała mu prawo do zadawania pytań. — Pod względem fizycznym jest znacznie lepiej. Sińce…

— Już mu powiedziałam, że sińce zbladły – wtrąciła się Gu‐ drun. – Prawie całkiem zniknęły, i to dzięki mnie. Te paskudne cięcia na szyi też się już właściwie zagoiły – prychnęła. – Nie mogę tylko zmyć tych śladów atramentu z jej ramienia, nieważne, jak mocno szoruję. — To tatuaże – wymamrotał Benjamin, przewracając oczami. – Niech pan jej powie, Herr Doktor. Na mnie nie zwraca uwagi. – Spojrzał na Gudrun wyzywająco. – To tatuaże. Nie zmyją się. — Tatuaże widuje się na ramionach żeglarzy – powiedziała Gudrun z pogardą. – Oni mają powody, by je sobie robić, w co nie będę się teraz wdawać. Nie ma jednak powodu, by znalazły się na ramieniu młodej kobiety. — Może to ozdoba – zaryzykował Josef. – Ludzie dekorowali ciała tatuażami od zarania dziejów. Nacinali skórę za pomocą cienkich kijków i naostrzonych kości. Domyślam się, że było to bolesne, ale z tego, co wiem, jakiś nowojorczyk wynalazł maszynę do tatuowania. — Na pewno i tak boli – skrzywił się Benjamin, rozwiązując buciory. — Księga Kapłańska 19, wers 28 – rozpoczęła Gudrun. – „Nie będziecie nacinać ciała na znak żałoby po zmarłym. Nie będziecie się tatuować. Ja jestem Pan!”[8]. Dwaj mężczyźni popatrzyli na siebie, ale się nie odezwali. Josef znalazł w tych znakach potwierdzenie podejrzenia Benjamina, że Lilie nie jest Żydówką. Miało to znaczenie, biorąc pod uwagę, że Wiedeń przeżywał właśnie jedną z okresowych fal antysemity‐ zmu: groźby, czasem drobne starcia – nic nowego. Sądził, że tym razem, dla własnych celów politycznych, ludzi podjudzał major Leuger, a jątrzyli, jak zwykle, niewykształceni księża rzymskoka‐ toliccy, którzy dodawali nowe elementy – na przykład składanie przez Żydów ofiar z chrześcijańskich dzieci – do legend o mor‐ dach rytualnych. Sprawa Hilsnera w Czechach, oskarżonego o taki mord, też nie pomogła. Obrażenia Anežki Hrůzovej – pode‐ rżnięte gardło, podarte ubrania – były tak podobne do stanu Lilie, że chłopak musiał działać szybko, obawiając się zemsty na spo‐

łeczności żydowskiej. Na ich szczęście dziewczynę znaleźli młod‐ szy brat Benjamina i jego kolega: w ciągu godziny była już bez‐ piecznie ukryta w domu Breuera. Należało docenić Benjamina za to, że wziął ich nocne rozmowy bardzo poważnie. — W każdym razie – ciągnęła Gudrun, wbijając nóż w kapustę – jaka szanująca się kobieta chciałaby ozdobić swój nadgarstek li‐ nią cyfr, kiedy mogłaby włożyć ładną bransoletkę? Kimkolwiek jest, ta dziewczyna nie wygląda na dzikuskę. — Lilie – powiedział Josef. – Uznałem, że powinniśmy nazwać ją Lilie. — Lilie – powtórzył Benjamin, smakując to słowo. – Lilie. A czy Lilie otrząsnęła się po tym, co się stało rano? W jakim jest stanie umysłu? — To nieważne – ucięła Gudrun. – Co z zupą? Josef wstał. — Zaniosę ją na górę. — Ja pójdę. Przy mnie zje, zobaczycie – puszyła się Gudrun. — Nie – zaprotestował Josef. – Skoro wodę piła tylko wtedy, gdy ja ją podałem, sam też powinienem ją nakarmić. – Poczuł na‐ tychmiast pewien rodzaj déjà vu, a po plecach przeszedł mu dreszcz podobny do strachu. Historia się powtarzała. Pamiętał długie okresy, kiedy Bertha przyjmowała jedzenie tylko wtedy, kiedy on podawał jej łyżkę. Może teraz będzie lepiej… potem przy‐ pomniał sobie okrutne oskarżenia Mathilde i odrzucił rozsądek. – Ja ją nakarmię – oświadczył, tym razem bardziej stanowczo. — W takim razie ja zaniosę tacę – powiedziała Gudrun równie stanowczo, wpatrując się w niego swymi wnikliwymi oczami. – Nie powinien pan iść sam. Josef zacisnął wargi. Przez chwilę głosy jego żony i Gudrun zdawały się zlewać w jedno. — Ta młoda kobieta nie potrzebuje ochrony przede mną. – Unikał wzroku Benjamina. — Myślę o pana reputacji, Herr Doktor. Zwłaszcza pod nieobec‐ ność pani. Wspięli się na górę, oboje dysząc ciężko, oboje przygnieceni

przez swój wiek. Gdy dotarli do pokoju gościnnego, Josef uprzej‐ mie zapukał, ale Gudrun minęła go, opierając tacę o pulchne bio‐ dro. Lilie siedziała prosto na krześle, wpatrując się w pustkę przed sobą, tak samo jak wtedy, kiedy ją zostawili. Jej oczy były szeroko otwarte. Matowe. Puste. Josef dostrzegł tylko jedną różni‐ cę – teraz jej lewa dłoń leżała na kolanach, wygięta lekko jak ko‐ puła. — Najpierw trochę wody. Uniósł szklankę do ust Lilie. Nie uzyskawszy odpowiedzi, we‐ pchnął w nie małą łyżeczkę wody. Wylała się z kącików, spłynęła po bokach szyi i niżej, pod materiał koloru śliwki. Odwrócił wzrok. Gudrun ubrała dziewczynę w za duże ubrania kogoś z ro‐ dziny. Ciemne odcienie nie pasowały do bladej cery, należało wy‐ myślić coś innego. Po chwili znów napełnił łyżeczkę. — Tym razem wypij – nakazała Gudrun. – Pospiesz się, zupa stygnie. — Krzykiem nic nie zdziałamy. — Jak to będzie wyglądało, jeśli zagłodzi się na śmierć, Herr Doktor? Co wtedy? – Gudrun podeszła bliżej. – Na nic się zda sie‐ dzenie tutaj i zastanawianie nad tym, co się wydarzyło, dziew‐ czyno. Całkiem prawdopodobne, że sobie na to zasłużyłaś. Co się stało, to się nie odstanie. Wstawaj i żyj dalej, dobrze ci radzę. — Dosyć – powiedział Josef. – Od tej pory nie odzywaj się w obecności Lilie. — Doskonale. Wyraźny rozkaz nie powstrzymał Gudrun przed uderzeniem Lilie w tył szyi, gdy ją mijała. To nie mogło zaboleć, ale dziewczy‐ na zareagowała natychmiast, głośno wciągając powietrze, prze‐ chylając gwałtownie głowę w bok i wykręcając ramiona. Na jej policzki zakradł się delikatny kolor, barwa płatków dzikiej róży. Oczy się rozjaśniły. Zamrugała i skupiła wzrok, nie na Josefie, który siedział obok niej, lecz na jakimś punkcie nad jego lewym ramieniem. — Vous êtes qui? – Jej głos był cichy, melodyjny, brzmiał przy‐ jemnie w uszach Josefa.

Spojrzał na nią, przeszywała go wzrokiem. Miała tęczówki in‐ tensywnej zielononiebieskiej, niemal turkusowej barwy, z pier‐ ścieniem bursztynowych plamek wokół źrenicy. Teraz kiedy jej twarz się poruszała, zdał sobie sprawę, że Lilie jest niezwykłą pięknością o idealnie symetrycznych, proporcjonalnych rysach. Na skraju przepaści jego pamięci zamigotał jakiś obraz. Próbował przypomnieć sobie nazwisko artysty. — Vous êtes qui? – powtórzyła, a gdy nie otrzymała odpowie‐ dzi, mówiła dalej: – És ön? Cine esti tu? Kim? – Jej głos stał się mini‐ malnie głośniejszy. – Kim pan jest? Kdo ar tebe? Wer sind Sie? Who are you? – Jej wargi nie przestawały się poruszać, ale Josef nie ro‐ zumiał ani słowa. — Proszę mi wybaczyć, Fräulein. Nazywam się Josef Breuer. Jestem lekarzem… — Josef Robert Breuer – powiedziała Lilie, po raz pierwszy pa‐ trząc mu prosto w oczy. – Urodzony w Wiedniu 15 stycznia 1842 roku, w 1858 roku ukończył Akademishes Gymnasium… — To prawda – powiedział Josef, nieco zaskoczony. – A jak się pani nazywa? — Nie mam imienia. – Lilie uniosła ramię, pokazując mu nad‐ garstek. – Tylko numer. — Numer? – prychnęła Gudrun. – Jak długo jeszcze mam zno‐ sić te bzdury? Josef rzucił jej ostrzegawcze spojrzenie, po czym znów zwrócił się ku dziewczynie. — Wszyscy mają jakieś imię, Fräulein. To ono odróżnia jedną istotę ludzką od drugiej. — Dlaczego zakłada pan, że jestem istotą ludzką? – Lilie popa‐ trzyła na swoją dłoń złożoną w kopułę, po czym powoli wypro‐ stowała palce, ukazując białego motyla o poszarpanych skrzy‐ dłach, lecz najwyraźniej całkiem zdrowego, skoro natychmiast odfrunął, dołączając do wielu innych stworzeń bezcelowo tańczą‐ cych pod sufitem. – Tak dużo – wymamrotała. – Tysiące, miliony, po jednym na każdą skradzioną duszę. Jest ich już zbyt wiele, by je zliczyć.

— Ach, tak – zgodził się Josef – motyle od dawna łączono z du‐ szą ludzką. W greckiej mito… Lilie zamknęła dłoń. — Nie motyle. To kwiaty. Josef spojrzał na Gudrun. Urażona, z zaciśniętymi ustami, usiadła, trzymając między palcami rąbek fartucha. Odkaszlnął, uśmiechnął się i podjął wątek: — Nie widzę powodu, by nie zakładać, że jesteś człowiekiem. — Nie jestem częścią gatunku ludzkiego. Najpierw byłam ideą. Potem zostałam powołana do życia i powierzono mi bardzo ważne zadanie. Pokiwał głową, ale powstrzymał się od komentarza. — A urodziłaś się tutaj, w Wiedniu? Nie? Czy pamiętasz w ta‐ kim razie, gdzie spędziłaś dzieciństwo? — Nie urodziłam się. Zostałam stworzona taka, jaka jestem te‐ raz. — Jak my wszyscy – zgodził się. – Twórca wszechświata… — Czy myślisz, że jestem aniołem? – spytała Lilie, patrząc pro‐ sto przed siebie. – Nie, tym też nie jestem. Na pewno słyszałeś o Olimpii… — Ernst Hoffman – wymamrotał Josef, kiwając głową. – Była pięknym automatem z jego opowiadania Piaskun. Oczywiście, ale… — Umiała mówić tylko: „ach, ach”. Myśl o mnie jako o kimś podobnym, ale znacznie mądrzejszym. Jako o maszynie wykona‐ nej na podobieństwo dorosłej ludzkiej samicy. — Rozumiem. – Odkaszlnął. – Wykonanej. — Średnio udanej, jak na mój gust – wymamrotała Gudrun, wycierając nieistniejący kurz. — Doskonale – powiedział Josef, gestem ramienia broniąc się przed słowami Gudrun. – Skoro nie masz imienia, będę cię nazy‐ wał Lilie. – Czekał chwilę, aż zaprotestuje, ale nie zrobiła tego, choć jej usta wciąż się poruszały. – Lilie, teraz opowiedz nam o swoim zadaniu. Zwróciła na niego swoje zielononiebieskie oczy.

— Przybyłam znaleźć potwora. — Ach. A ten potwór… jest w Wiedniu? — Nie – powiedziała – ale nadchodzi. Spójrz. Otworzyła dłoń i, ku zaskoczeniu Josefa, kolejny z dziwnie ubarwionych motyli, z czarnymi plamami przypominającymi oczodoły czaszki, pofrunął w górę, by rozpocząć niekończący się taniec nad ich głowami. — Gdzie… — Ta zupa będzie za chwilę zupełnie zimna – wtrąciła Gudrun, uderzając łyżką o miskę. – Zjedz. Po to tutaj przyszliśmy. Josef wyrwał jej naczynie z dłoni i podał dziewczynie. — Zje coś panienka? Lilie popatrzyła na zupę i zmarszczyła nos, okazując coś w ro‐ dzaju obrzydzenia. — Maszyny nie muszą jeść. — W Wiedniu jest całe mnóstwo ludzi, którzy chętnie by ją zjedli – prychnęła Gudrun, która odebrała tę minę jako przytyk w swoim kierunku. – Nie podoba mi się takie grymaszenie na do‐ brą potrawę. Za kogo ty się uważasz? — Cisza, Frau Gschtaltner! – zagrzmiał Josef. – Ani słowa wię‐ cej. — Uch – westchnęła Gudrun, krzyżując ramiona na piersi. Po raz kolejny Josef podał Lilie łyżkę w nadziei, że ją weźmie. — No już, Lilie, zjedz chociaż trochę. – Nie chciał znów jej kar‐ mić, ale jako że wciąż wpatrywała się w ścianę, pomyślał, że nie ma innego wyjścia. Na pewno jest głodna. Zamieszał zupę i na‐ brał małą łyżeczkę, unikając ściętego tłuszczu. – Otwórz usta, Li‐ lie. – Jej wargi były ładne, wargi zmysłowe i kształtne, tak pełne obietnicy, że niemal wyobrażał sobie, że mógłby zaspokoić nimi swój głód. Poczuł szarpnięcie w piersi. Łyżka zadrżała, przez co wylał większość płynu. – Natychmiast otwórz usta, Lilie – powie‐ dział bardziej gwałtownie, niż zamierzał. – Musisz jeść. Zabrzmiało to jak rozkaz. I może tak właśnie powinno za‐ brzmieć, bo Lilie natychmiast posłuchała. Josef jednocześnie ucieszył się i przestraszył. Nie mógł znieść widoku płytkiej łyżki

przyciśniętej do jej dolnej wargi, kiedy ją karmił. Czasem różowy koniuszek języka wysuwał się, by zlizać błyszczący ślad kropel zupy. Dwa razy Lilie odwróciła głowę, ale natarczywa łyżka nie dawała za wygraną. Josef przerwał dopiero wtedy, gdy zauważył, że dziewczyna przetrzymuje płyn w ustach, zamiast go połknąć. — Dobrze. – Ukradkiem przeciągnął palcami pod wilgotnym kołnierzykiem. – Teraz odpocznij, Lilie. Porozmawiamy później. Za drzwiami Gudrun popatrzyła na niego surowo. — Powinien pan pozwolić mi się nią zająć. Zacznie pan słu‐ chać tych bzdur, a ten nonsens nigdy się nie skończy. — Biedne dziecko niedługo wyzdrowieje. — Taki stary, a taki głupi – powiedziała Gudrun, podnosząc tacę. Josef się wzdrygnął. Czy rzeczywiście jego zachowanie było tak oczywiste? Nagle zdał sobie sprawę, że Gudrun nigdy nie odwa‐ żyłaby się odezwać do niego z takim lekceważeniem, gdyby Ma‐ thilde była w domu. — Przyślij do mnie Benjamina – ominął uprzejme słowa, które zmieniłyby rozkaz w prośbę. – I przygotuj coś bardziej pożywne‐ go na wieczorny posiłek dla dziewczyny. Zimne mięso, owoce, ser, cokolwiek, co będzie mogła jeść rękami. – Nie zamierzał drugi raz przechodzić przez to samo. — A czy będzie pan z nią później rozmawiał? – Gudrun oblała się rumieńcem, ale nie opuściła wzroku. – Jeśli tak, powinnam panu towarzyszyć. — Przyślij do mnie Benjamina – powtórzył, nie odpowiadając na pytanie. Chłopak musiał być gdzieś niedaleko. Josef ledwie zdążył usiąść, a już usłyszał ciężkie tupanie buciorów w korytarzu pro‐ wadzącym do kuchni. Nieważne, czy podłoga była akurat czysz‐ czona czy nie – to kolejna rzecz, której Mathilde by nie zniosła. Otworzył drzwi, nim Benjamin zdążył zapomnieć o pukaniu. — Czego się dowiedziałeś, Benjaminie? Mówi się coś o zaginio‐ nej młodej kobiecie? Chłopak pokręcił głową.

— Nic. Cóż, nic poza zaginięciem pomywaczki Grossmannów. Uciekła dziesięć dni temu. Ich kucharka sądzi, że zatęskniła za do‐ mem i wróciła na farmę ojca. To jednak nie mogła być Lilie. – Po‐ patrzył na swoje dłonie. – Hedda jest dużo starsza i brzydka jak noc, z siedzeniem wielkości tramwaju. Poza tym nic. Dwie dziwki znaleziono martwe w Spittelbergu. — Próbuj dalej – powiedział Josef po chwili zastanowienia. – Ktoś musi coś wiedzieć. Nie spadła z nieba. Z powodów, o których już rozmawialiśmy, nie chcę angażować osób trzecich, o ile nie będzie to konieczne. – Ułożył równiutko swoje pióra. – Jak dotąd Lilie nie powiedziała nic sensownego na temat swojego pocho‐ dzenia. — Wydawałoby się, że ktoś będzie szukał takiej dziewczyny jak ona. — Sądzę, że nie jest z Wiednia. – Josef powtarzał sobie w my‐ ślach kilka jej krótkich wypowiedzi. Zauważył w nich ślady dziw‐ nego akcentu. Nie potrafił go zidentyfikować. – Oczywiście mo‐ gła zostać tu przywieziona, możliwe, że wbrew swojej woli. – Po‐ chylił się i zniżył głos. – Jeśli chodzi o drugą sprawę, o której roz‐ mawialiśmy… — Spróbuję – odparł Benjamin – ale to nie będzie łatwe. Nie mogę po prostu wejść do środka. Mała szansa, że dostanę pracę. Podobno tak dobrze tam płacą, że kelnerzy trzymają się swoich stanowisk. W każdym razie słyszałem, że nie przyjmują młodych mężczyzn ze względu na te wszystkie dziewczyny. – Zawahał się. – Herr Doktor, panu łatwo byłoby dołączyć do klubu. — Nie. – Josef zacisnął pięści. – Nie ma mowy. — Mówią, że wielu szanowanych mieszkańców Wiednia do nich należy. Herr Doktor Schmidt, Herr Professor Voss… — Nie! – Josef omal nie zakrztusił się tym słowem. Słyszał mnóstwo plotek o tym, co dzieje się za doskonale wy‐ polerowaną fasadą Thélème. Kobiety z innych krajów… i męż‐ czyźni… gotowi oddawać się nienaturalnym stosunkom. Seks, który zmienia się w teatr. Orgie: rozluźnienie obyczajowych norm Saturna niczym w antycznych świątyniach. Przełknął śli‐

nę. Ludzie, którzy chodzili w takie miejsca, albo byli degenerata‐ mi, co jasno wskazywało na brak życiowego celu, albo biednymi, smutnymi istotami, niemającymi innego dostępu do seksualne‐ go ciepła; dołączenie do tych drugich byłoby niczym wcieranie soli w jego emocjonalne rany. W myślach zobaczył Frau Voss z jej ostrym nosem i pozbawionymi warg ustami, Frau Doktor Schmidt i jej oszukańczą litość. Jak oceniano by Mathilde, gdyby on… Nie. Poza tym złośliwa plotka tu, trujące spojrzenie i kiwnię‐ cie głową tam… nawet major Lueger nie był nietykalny. Wiedeń rozrastał się błyskawicznie, ale sprośne plotki rozprzestrzeniały się jeszcze szybciej. Naraziłby się na żarty i szantaż. Wszystkim, których kochał, groziłby skandal. — Nie – powtórzył. – To miejsce jest siedliskiem deprawacji. Benjamin oblał się szkarłatem. — Chodziło mi… tylko po to, by dowiedzieć się, czy Lilie… — Mógłbym dać pewnym grupom więcej amunicji, niż potrze‐ bują. — Nikt nie musi się dowiedzieć. Josef popatrzył na niego surowo. — A w jaki sposób odkryłeś, że doktor i profesor są członkami? — Cóż, wszyscy o tym wiedzą… Ach, rzeczywiście. Bardzo przepraszam. – Benjamin odkaszlnął cicho. – Wrócę tam. Spraw‐ dzę, czego uda mi się dowiedzieć, kręcąc się wokół drzwi kuchen‐ nych. – Milczał przez chwilę, po czym spytał nieśmiało: – Czy ona… czy Lilie dobrze się czuje? Najpierw Gudrun mówi, że jest złodziejką, która tylko czeka, aż odwrócimy od niej uwagę, a zaraz potem, że to lunatyczka opowiadająca o tym, że ma w sobie me‐ chanizm zegarowy czy coś w tym stylu. Czy to prawda? Czy na‐ prawdę jest szalona? — Dowiemy się z czasem – odparł niejasno Josef. – Jeśli mam odkryć, co przydarzyło się Lilie, muszę ją wypytać niezwykle ostrożnie. Możliwe, że jeszcze niewiele pamięta. Możliwe też, że coś ukrywa. Tak czy inaczej musi mi zaufać. — Oczywiście, Herr Doktor. Rozumiem. — Trzeba nam cierpliwości. Nie wolno pospieszać takich rze‐

czy. – Ten proces wydał mu się podobny do uwodzenia. Ku swoje‐ mu przerażeniu odkrył, że jego wyobraźnia wciąż rodzi ponętne obrazy tego, co mogłoby się dziać w Thélème, nawet w tej chwili. Wijące się widma miały usta Lilie. Jej oczy. Szyję. Ślady na ramie‐ niu były niczym znaki na ciałach krów… obrzydliwa myśl. Ze‐ rwał się na nogi i otworzył sejf, stając tyłem do chłopaka. – Bę‐ dziesz potrzebował więcej pieniędzy, skoro masz wrócić do ka‐ wiarni, Benjaminie. I do tawern, jak rozumiem. — Myśli pan, że jest mężatką? — Kto? – Josef pomyślał, że Lilie mówiła o potworze jako o mężczyźnie. Jako lekarz zbadał ją uważnie. Wiedział to, co wie‐ dział. W całej tej historii musiało chodzić o brutalnego mężczy‐ znę, ale na palcu nie miała obrączki, a tam, gdzie mógłby w nią wejść, nie było śladów. – Masz na myśli Lilie, Benjaminie? – Od‐ wrócił się do niego. – Nie sądzę. – Proszę na mnie poczekać, Herr Doktor. – Gudrun z wysiłkiem wspinała się po schodach, niosąc w rękach kosz. – Obiecałam, że z panem pójdę, i zamierzam spełnić tę obietnicę. Josef się wyprostował. — Naprawdę nie ma potrzeby… — Nie powiem ani słowa – obiecała, mijając go. – Ani słowa. Usiądę przy oknie i zabiorę się do cerowania. Cichutko jak mysz‐ ka. — Bardzo dobrze. – Josef zapukał do drzwi i wszedł szybko do środka, nim Gudrun zdążyła go wyprzedzić. Dziewczyna siedzia‐ ła w tej samej pozycji co wcześniej, z dłońmi złożonymi na kola‐ nach i pustymi, obojętnymi oczami. – Dobry wieczór, Lilie. Pomy‐ ślałem, że moglibyśmy porozmawiać. Jak się teraz czujesz? – Po‐ nieważ nie odpowiedziała, uniósł głos. – Lilie, musisz się do mnie odezwać. Proszę, odpowiedz. Słyszysz mnie? Jak się czujesz? Przechyliła głowę. — Maszyna nie ma uczuć. Josef odczekał, aż Gudrun usiądzie przy oknie ze swoim grzyb‐ kiem do cerowania i wbije dużą igłę w piętę jednej z jego skarpet. Na razie porzucił temat emocjonalnej reakcji. Inny wydawał mu

się bardziej obiecujący. — Lilie, opowiedz mi o potworze. – Tak długo patrzyła na nie‐ go szeroko otwartymi oczami, że zaczął mrugać dwa razy szyb‐ ciej, jakby chciał ulżyć nie tylko swojemu, ale też jej wzrokowi. – Opowiedz mi o potworze. Jak on wygląda? — Jest mały i ciemny. — Mały, rozumiem. – A to ciekawe. Ciemny? Josef przypo‐ mniał sobie dziecięce bajki. Przed jego oczami pojawił się obraz skaczącego diabła. – A czy ma szpony albo rogi? Ogon? Wielkie zęby? — Nie. — Widziałaś go w snach czy na jawie? — Nie. Josef zmarszczył brwi. — W takim razie gdzie on jest? — Jest gdzieś indziej. — Gdzieś w Wiedniu? — Nie, ale niedługo tu przybędzie. — Po ciebie? — Nie – odparła Lilie. – On mnie nie szuka. To ja szukam jego. — Och. Ale dlaczego? — On mnie nie rozpozna. Uda mi się go powstrzymać, zanim wszystko się zacznie. — Ach – odparł Josef, zastanawiając się, czemu wydaje jej się, że występuje incognito. Może brak włosów: kobiety często przy‐ wiązują zbyt dużą wagę do efektów zmiany wizerunku. – Boisz się go? Pokręciła głową. — Strach jest ludzką słabością. Ja nie mam uczuć. — Trudno mi uwierzyć, że jesteś maszyną, Lilie, bo wyglądasz jak prawdziwa kobieta. I to niezwykle urodziwa, jeśli wolno mi to stwierdzić. – Twarz dziewczyny się nie poruszyła, ale przedłuża‐ jący się brzęk szpulek dobiegający spod okna mówił więcej niż ty‐ siąc słów i Josef natychmiast pożałował swojego komplementu. – Jak Galatea – dodał – która, choć nie była maszyną, została stwo‐