I odpuść nam nasze winy,
jako i my odpuszczamy naszym winowajcom
– Więc nie chcesz?
Pokręcił najpierw przecząco głową, miał wrażenie, że oczy wyskoczą mu zaraz z orbit,
przerażenie rozlewało się od brzucha po całym ciele. Taśma, którą miał zaklejone usta,
i tak nie pozwalała mu mówić, ale nagle zdał sobie sprawę, że teraz nie powinien
zaprzeczać, że to inne pytanie niż poprzednie, nie musi się wypierać niczego, teraz
będzie mówił, tak, tak – powie wszystko jak na spowiedzi, jest niewinny.
Może ktoś usunie tę taśmę, tak bardzo chciał wziąć głęboki oddech.
Strach paraliżował również oddychanie. Zanim zdał sobie sprawę, że nie leży już na
łóżku, tylko jest przywiązany do krzesła, i to zupełnie nagi, musiało minąć parę
kwadransów. Potem serce zaczęło galopować, chciał otworzyć usta, ale w tym
momencie zaczął się dusić.
– Spokojnie, oddychaj przez nos. – Głos nie był uspokajający, spowodował, że panika
otoczyła go ze wszystkich stron jak dobrze spanierowaną rybę.
I choć od chwili przebudzenia, czy ocknięcia, nie wiedział, jak to nazwać, upłynęło
sporo czasu, zdążył zrozumieć, o co chodzi.
Tak, tak – kiwał potakująco głową.
Zgadzał się na wszystko, co odwlekłoby egzekucję.
Może zdejmie mu taśmę, chociaż na chwilę, a on zdąży krzyknąć.
Może ktoś by go usłyszał mimo głośnej muzyki.
Ktokolwiek.
Aria Cavaradossiego – i pomyśleć, że tak lubił Pucciniego – jeżyła mu włosy.
Najczystsze dźwięki z najlepszego sprzętu. Dwa dni zajęło mu ustawianie kąta igły.
Szlifowany diament na końcu, igła z diamentową główką jest najlepsza, ślizga się po
rowku, a ciężarek dociska płytę winylową do talerza. Karbowane ramię,
dwunastocalowe. Wytrymowanie kąta igły to zajęcie wyłącznie dla koneserów. A teraz
ktoś dotyka jego gramofonu bezceremonialnie, bez należytej uważności, a on nawet nie
wie, gdzie jest odłożona osłona, którą specjalnie zamawiał w Niemczech. Kamienna
plinta pod gramofonem sprawiała, że sprzęt nie drżał pod wpływem dźwięków.
Za to on drżał, drżał jak osika, mimo że w pokoju nie było zimno.
– Nie chcesz się przyznać? – Głos był spokojny, ale nie do rozpoznania.
Kiwał głową jak zepsuta zabawka. Jak cholerne oldskulowe pieski, jamniczki czy
pudelki, ustawiane niegdyś na tylnej półeczce samochodu, których namnożyło się
w ostatnich czasach, w pogoni za tym, co było.
Tak, chce, powie wszystko, co wie, a nawet więcej.
Potrzebuje czasu, jeśli dostanie chociaż parę minut, to coś wymyśli, stanie się jakiś
cud, potrafił być przekonujący. Wyjdzie cało z opresji, a to jest jakiś sen, to nie może się
dziać naprawdę.
– Jeśli masz dobre intencje, to... Zrobimy małą próbę, dobrze?
Jezu, dzięki ci. Jest nadzieja. Chociażby odrobina. Tego się trzymać.
Tak, tak, kiwał głową zapamiętale, daj mi szansę, a udowodnię ci, że mam dobre,
najlepsze, świetne intencje, i zaczniemy rozmawiać. Potem się okaże, że to tylko głupi
dowcip, gra, zabawa.
– Odwiążę jedną rękę. Nie rób nic głupiego. Dam ci kartkę i długopis.
Tak, tak – przytakiwał bezgłośnie.
– Dostaniesz kartkę i długopis. Rozumiesz mnie?
Tak, tak, tak!
– A potem napiszesz, co ci podyktuję, dobrze?
Jezu przenajświętszy, może jak będzie mógł ruszyć chociaż jedną ręką, to się uwolni.
Musi się uwolnić.
Tak, tak. Prawie uderzał brodą o klatkę piersiową.
Chce go tylko przestraszyć. Nie może mu nic zrobić. Chodzi tylko o to, żeby się bał.
Potem odejdzie.
W pokoju nie było niczego oprócz muzyki.
A przecież to jego pokój. Jego fotel, kupiony na aukcji i obity w szarą kratę na
Chmurnej za całe cztery tysiące dziewięćset, materiał musiał pan Gronostaj sprowadzać
z Holandii, i tak tanio wyszło, sam materiał był wart prawie cztery tysiące euro. I jego
gramofon, najnowszej generacji, wybulił straszliwe pieniądze, kupił sobie w prezencie
na Gwiazdkę dwa lata temu, zawsze był koneserem muzyki, lubił płyty winylowe i tych
miał wyjątkowy zbiór, stać go było przecież, a muzyka łagodzi obyczaje, w muzyce
drzemie piękno i historia, ludzie, którzy nie cenili muzyki, byli dla niego jak robaki,
pozbawieni wrażliwości i duszy.
I jego płyta na gramofonie z wkładką MC czy MM? Nie pamiętał.
Rozwiąż mnie, rozwiąż mnie, rozwiąż mnie, błagał w duchu.
Usłyszał szelest za sobą i poczuł, jak więzy puszczają.
Ale ku swojemu rozczarowaniu nie odczuł ulgi. Druga ręka była przywiązana osobno,
z tyłu za plecami, i to nie był sznur ani żyłka, ani kabel, to było coś miękkiego,
delikatnego jak aksamit. A ta odwiązana była jak nie jego. Prawie bez czucia. Zdrętwiała.
– Jak będziesz grzeczna, to tatuś nie będzie się gniewał...
Skądś znał to zdanie, już je kiedyś słyszał, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jakich
okolicznościach. Kto do niego tak mówił i kiedy?
Na kolanach spoczął notatnik, a w prawej ręce odnalazł znajome mrowienie. Dzięki
ci, Boże!
Musiał chwilę poczekać, bezwładna ręka, wykręcona tak długo do tyłu, nie chciała od
razu pracować. Rozprostowywał delikatnie i powoli palce, a przez głowę jak błyskawice
przelatywały myśli – jak? Który moment będzie najlepszy? Teraz? Teraz, za chwilę,
przewrócić się z krzesłem, może szarpnąć i chwycić, ale co?
– Tu jest długopis.
Palce były lekko zdrętwiałe, zmusił je do działania, niezgrabnie dotknął pisaka,
prawie wysunął mu się z ręki, chwycił za nasadzoną skuwkę.
Trzeba napisać, co zostanie podyktowane. Wolno i niespiesznie. Znajdzie moment
nieuwagi.
Więc będzie pisał, będzie posłuszny, w tym tkwi wybawienie. Nie będzie żadnej kary.
– Przepraszam – usłyszał i przez moment łudził się, że to do niego powiedziane, że
zaraz się okaże, że to wszystko to tylko zabawa. Ale następne zdanie rozwiało jego
złudzenia.
– Pisz: Przepraszam, kochanie, nie mam innego...
Wolno przesuwał długopisem po kartce. Jak najwolniej. Przyglądał się przegubowi,
na którym zawiązany był szalik. Dlaczego szalik? Nie był uwolniony, to tylko
poluzowane więzy, trzymają go jak byka na uwięzi. Szalik nie był puszczony luźno, coś
go od tyłu trzymało, ale jakby się postarał...
Jeden ruch ręką w stronę biurka, w podłużnym kamiennym naczyniu przywiezionym
chyba z Wietnamu trzymał pióra i długopisy. I krótki srebrny nóż do rozcinania kopert.
Gdyby mu się udało tam dotrzeć...
– ...nie mam innego wyjścia. – Pojedyncze litery układały się w słowa, których
znaczenia nie rozumiał.
Albo chociaż podnieść rękę do ust i szarpnąć taśmę, potrzebuje tylko paru sekund
nieuwagi, wtedy mógłby krzyknąć, wrzasnąć, przebijając się przez Pucciniego, który
narastał i powoli zbliżał się do finalnego La vita! Może ktoś by go usłyszał?
– ...Wybacz mi, proszę, wszystko...
Wszystko? Jakie wszystko?
– ...wszystko. I w podpisie: tata.
Tata? Tylko tyle? Koniec? To jest to wszystko? Nie będzie więcej pisania? Na litość
boską, teraz albo nigdy!
W mgnieniu oka podjął decyzję, szarpnął ręką do góry, ale szalik był szybszy, ściągnął
go natychmiast do tyłu, na kartce po słowie tata została podłużna linia i leciutkie
rozdarcie papieru.
Wykręcona do tyłu ręka zabolała.
Przepadło.
Puccini przebił się ze swoją La vita i zapadła cisza.
Tak dobrze to znał i tak bardzo lubił. Opera to najwyższy stopień muzycznego
uduchowienia. Chciał sobie wyobrazić, że siedzi w swoim pokoju z kieliszkiem dobrego
czerwonego wina i rozkoszuje się muzyką. Zasługiwał na dobre życie. Udało mu się
wszystko, co zaplanował. Ciężko na to harował.
– Na zakończenie proponuję Nabucco, Va Pensiero.
Usłyszał za plecami, jak ktoś zdejmuje płytę Pucciniego.
Ostrożniej z łaski swojej! – chciał krzyknąć, bo usłyszał zgrzyt igły na płycie, zniszczy
igłę, zniszczy płytę, w ogóle sobie nie zdaje sprawy, że to ma wartość, że z takimi
rzeczami należy się obchodzić delikatnie, z czułością, och, gdyby tylko mógł, to za tę
płytę, za takie traktowanie płyt, zabiłby!
– Nie dotykaj! – krzyknął, ale nawet rzężenie nie wydobyło się z jego ust, tylko
stłumione „yahyhyha”.
W pokój popłynęły słowa:
Va, pensiero, sull’ali dorate;
va, ti posa sui clivi, sui colli,
ove olezzano tepide e molli
l’aure dolci del suolo natal!
Miał nadzieję, że przynajmniej schowa porządnie płytę.
Niczego tak nie znosił jak nieporządku w płytach. Czyżby usłyszał: „na zakończenie”?
Tak, na pewno to było „na zakończenie”. „Na zakończenie proponuję Nabucco”.
Uchwycił się tego zdania i spróbował uspokoić oddech.
Na zakończenie.
Więc za chwilę będzie koniec.
Za chwilę pójdzie.
To miała być nauczka.
Tylko nauczka.
W przeciwnym wypadku nie bałby się pokazać mu twarzy. Dopóki nie widzi, kto to,
jest bezpieczny.
To tylko nauczka, upewniał się, owszem, związana z upokorzeniem. Trudno. Tak
bywa. Na tym się świat nie kończy.
Del Giordano le rive saluta,
di Sionne le torri atterrate...
Oh, mia patria, sì bella e perduta!
Oh, membranza, sì cara e fatal!
Przy membranza zgrzytnęło, jakby dentysta przeleciał wiertłem przez szczękę
i wszystkie dolne zęby. Wstrząsnął nim dreszcz odrazy. Wzdrygnął się ze wstrętu,
fizjologicznego na poziomie komórkowym obrzydzenia, takiego samego jak wtedy,
kiedy paznokciami po tablicy jeździła jego koleżanka z klasy, niejaka Barbara, tysiące lat
temu, w innym świecie. Robiła to perfekcyjnie, wydobywając z elementu wyposażenia
klasy oraz swoich paznokci dźwięk zabójczy dla uszu. Innym to się nie udawało, może
jedynie za pomocą styropianu i szyby.
A teraz to się dzieje na jego płycie i jego gramofonie!
Dźwięk zachrobotał, raniąc jego wrażliwość.
Arpa d’or dei fatidici vati,
perché muta dal salice pendi?
Le memorie nel petto raccendi,
ci favella del tempo che fu!
Le memorie się krztusiło. Jest rysa! I zostanie już na zawsze! Już na nic cała płyta!
Niewybaczalne. Będzie musiał znowu szukać na forach, to nie byle jakie wykonanie.
Tylko prawdziwi znawcy wiedzą, jak ważna jest orkiestra i pod czyją batutą. Laikom jest
wszystko jedno. Oni zaleją świat gównem, bo nie odróżniają prawdziwej sztuki od
hamburgerowatego świata papki produkowanej przez ignorantów. Ale prawdziwa
sztuka zawsze się obroni.
Czy jest już sam?
Kto go znajdzie?
Może ktoś się zaniepokoi, że nie odbiera telefonu?
Ale kto?
Podwładni nie mogą wszcząć alarmu, że szefa nie ma. Szefa może nie być. Szef się
nie musi tłumaczyć.
Sam ich tego nauczył.
Czy ktoś wiedział o tym spotkaniu?
Oczywiście, że nie.
Ale jest ślad w komputerze.
Laptop.
Do którego tylko on zna hasło.
Był przecież taki ostrożny. Nawet dzwonił i zapytał Violę, czy ma znajomych na tym
portalu. Fakmagiel – co za nazwa!
Nie przypominała sobie. Zapytała o imię. Nie znał.
– Mężatka – wyjaśnił.
– A mężatki to myślisz, że zaszytą mają? – rzuciła lekceważąco. – Znam mnóstwo
mężatek. Zrobią ci dobrze, nie martw się. Wyposzczone są. – Roześmiała się i skończyła
rozmowę.
Będzie o tym pamiętała?
Pojutrze przychodzi Natasza. Nawet jeśli sam się nie uwolni z więzów, znajdzie go.
Ma klucze.
Wytrzyma, byleby nie wpaść w panikę, bo się może udusić.
Więc bez paniki.
Oddychaj spokojnie, całe życie oddychasz przez nos, upominał sam siebie, nie przez
usta. Więc dalej tak będziesz oddychał.
Przez traggi un suono di crudo lamento próbował wychwycić jakiekolwiek inne odgłosy.
Na przykład kroki zbliżające się do drzwi wejściowych. Albo trzaśnięcie drzwiami.
Może już nikogo nie ma?
Chór w dalszym ciągu zawodził, zbliżając się do kulminacyjnego:
o t’ispiri il Signore un concento
che ne infonda al patire virtù.
Igła podniosła się i z lekkim trzaskiem wróciła na miejsce.
Teraz usłyszał ciszę i to go przeraziło jeszcze bardziej.
Jeszcze nie był sam.
– Znasz tłumaczenie?
Po co to pytanie, skoro i tak nie może udzielić odpowiedzi?
Oczywiście, że znał! Znał wszystkie tłumaczenia wszystkich znanych arii. Był ciekaw,
o czym śpiewają, ale nawet proste słowa nie psuły mu przyjemności słuchania. Nie na
tym polegało ich piękno, nie na słowach, ale na harmonii.
– Niech Bóg obudzi w tobie melodię, która da nam siłę, by znosić cierpienia...
Nie zabrzmiało to dobrze.
To jeszcze nie koniec.
Teraz za plecami usłyszał szelest, potem dźwięk rozsuwanego zamka błyskawicznego.
Stuknięcie głuche jak w plastikowy kieliszek.
Co robisz? Co chcesz mi jeszcze zrobić? – wołał bezgłośnie, bo strach narastał i serce
znowu zaczęło łomotać.
Postać nachyliła się nad jego kroczem. Zobaczył strzykawkę i ręce ubrane
w niebieskie rękawiczki, jednorazowe, trzymał takie w roboczej łazience, pakowane po
sto sztuk. Kupił dla Nataszy – upomniała się o „rukawiczki dlya czyszczenija”.
Zacharczał z przerażenia.
Poczuł przeszywający ból, kiedy igła miękko weszła w penis, skurczony ze strachu do
granic możliwości.
A potem ogarnęło go coś w rodzaju spokoju. Jakby trochę oddzielił się od siebie. Jakby
stanął z boku. Zarejestrował z pewnym zdziwieniem, że jednak wydobył z siebie dźwięk,
głęboki, taki, jakim niedojona dawno krowa informuje, że już czas na dojenie. Prosto
z brzucha, dźwięk, który rozszedł się po wnętrznościach i tam został.
– Jak będziesz grzeczny, to zabiorę cię do Brygidki, do Kuki – usłyszał i w tej samej
chwili z zakamarków niepamięci przedarło się wspomnienie tego zdania.
To nie do niego mówiono.
To on mówił.
– Jak będziesz grzeczna, to tatuś cię zabierze...
I dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jest po wszystkim.
*
Porucznik Natan miał zamęt w sercu i w głowie.
A przecież Joana była jego marzeniem. Poznał ją półtora roku temu, kiedy na dwa
miesiące skierowali go do drogówki.
Był z gruntu uczciwym człowiekiem, wychował się na dobrych starych wzorcach
wpajanych przez ojca i dziadka; matka umarła na raka okrężnicy, kiedy miał siedem lat.
Wiedział, co jest uczciwe, a co nie.
Dwa miesiące w drogówce wspominałby jak koszmar, gdyby nie Joana.
Skierowany na patrol z suszareczką, wiedział od kolegów, że teraz może się wykazać.
Pijany kierowca potrafił bardzo hojnie obdarować zatrzymującego. A i trzeźwi dawali
naprawdę dużo, żeby tylko nie stracić prawa jazdy.
Porucznik Natan miał nieodparte wrażenie, iż ludzie wyssali z mlekiem matki
przekonanie, że każdego można kupić. Że wszystko jest kwestią ceny. I z każdym
dniem, od chwili narodzin, nabierali pewności w tym względzie.
Otóż być może to była prawda. Być może dotyczyła każdego. Z jednym jedynym
wyjątkiem. Porucznika Natana nie dało się ani kupić, ani przekupić, ani przekonać, ani
wynagrodzić na zapas, ani skaptować. Porucznik Natan był nieugięty, jeśli chodzi
o priorytety. Po prostu wiedział, że pewnych rzeczy się nie robi. Kierował się w życiu
doktryną zaszczepioną mu przez ojca i dziadka, dla których niekwestionowanym
autorytetem był pewien profesor i jego słynne zdanie: „Warto być uczciwym, choć nie
zawsze się to opłaca. Z całą pewnością opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto”.
Jeśli kogoś nie karał mandatem, to nie dlatego, że pojawiała się okazja to zarobku,
tylko dlatego że tak decydowało jego sumienie. Trzeba mieć trochę czasu, żeby się
zastanowić.
Rodzina z dzieckiem zarzyganym po kokardę, parkująca w miejscu niedozwolonym –
upomnienie – był przecież człowiekiem.
Prowadzący pod wpływem – zatrzymanie prawa jazdy. Zawsze i nieodwołalnie, z tego
samego powodu – był przecież człowiekiem.
To były jasne, klarowne zasady, od których nie uznawał odstępstw.
Po tygodniu nie było chętnego do pełnienia z nim służby. Koledzy patrzyli na niego,
jakby był z wewnętrznego albo donosił (do czego by się nigdy nie posunął), traktowali go
jak trędowatego, obchodzili z daleka, z niepokojem, przez kogo, kurwa, on jest nasłany,
ale nie posuwali się do przemocy.
Był samotnym wilczkiem, bo nawet nie wilkiem, traktowany bardziej jak
niebezpieczny kundel, przez pomyłkę spuszczony z łańcucha.
Przez te dwa miesiące, które cierpliwie przeczekiwał w nadziei na przeniesienie
z powrotem do dochodzeniówki, stał się mniej rozmowny, coraz bardziej pozbawiony
złudzeń, ale pozostał nieprzekupny.
Stanie na mrozie i pilnowanie niesfornych kierowców nie było jego przeznaczeniem,
pracę wykonywał jednak sumiennie, studiując jednocześnie prawo karne. No i czytał.
Dużo czytał – w samochodzie miał Stulecie detektywów, Godzinę detektywów i rodzimego
Skorpiona z Wydziału Terroru. Skorpiona do dziś traktował jak ukochane dziecko, bo dzięki
niemu został tak szybko przeniesiony do dochodzeniówki.
Pewnie by te dwa miesiące wymazał na dobre z pamięci, gdyby nie pewien dzień,
pamięta go jak dziś, dwudziesty pierwszy grudnia, godzina siedemnasta, już ciemno.
Akurat ten grudzień w niczym nie przypominał zimy, raczej wczesną wiosnę, było
ciepło, powyżej ośmiu stopni, ale i tak gorączka świąteczna ogarnęła kierowców jak
dżuma.
Joana prowadziła trzeci samochód, który zatrzymał, niebieski sedan o niespotykanym
kolorze, musiał być sprowadzony na indywidualne zamówienie, ponieważ ten kolor
w krajowym przemyśle samochodowym nie występował.
Podniósł lizak i skierował wóz na pobocze, na wyświetlaczu pojawiła się liczba
osiemdziesiąt cztery, dwadzieścia cztery kilometry więcej niż dopuszczalna prędkość
w tym terenie.
Czasami masz przeczucie, że coś się stanie. Coś wisi w powietrzu. Wstajesz rano
i wiesz, że dziś jest ten dzień, że coś się zdarzy.
Ale porucznik Natan tego dnia wstał tak samo jak każdego innego dnia, obudził go
dźwięk dzwonka telefonu, szósta trzydzieści, niezależnie od pory roku zawsze taka
sama, a potem rutynowe codzienne czynności: piętnaście minut gimnastyki – właściwie
głównie pompki, prysznic, zawsze kończony lodowatym strumieniem, kawa, do kawy
wiadomości z ulubionego programu radiowego, bez śniadania, i dopiero wtedy mógł
rozpocząć dzień.
Jeśli nie miał służby i nie spieszył się do pracy, zaczynał od książki lub przeczytania
wczorajszych notatek, z których potem pisał sprawozdania.
W niedzielę wyjeżdżał poza miasto z rowerem na dachu, parkował poza wytyczonymi
i obleganymi trasami turystycznymi, wsiadał na rower i jechał w nieznane. Zdarzało mu
się robić nawet siedemdziesiąt kilometrów, mięśnie twardniały od pedałowania,
a słodkie uczucie zmęczenia, kiedy wracał do domu, nie mogło się równać z niczym
innym.
Ten dzień zaczął się dla niego tak samo i pewno znalazłby się w terminarzu takich
samych zapomnianych dni, gdyby nie dziewczyna siedząca w szafirowoniebieskim
samochodzie.
Jeszcze jej nie widział, podszedł z lewej strony, przepisowo, przedstawił się, podał
swój stopień, imię i nazwisko i poprosił o dokumenty.
– Proszę pana – dobiegł go głos jak z nieba – a co ja zrobiłam?
– Dokumenty wozu i prawo jazdy – powtórzył.
– Przekroczyłam prędkość? O Boże, znowu?
Porucznik Natan był profesjonalistą.
– Nie wiem, co pani zrobiła znowu, wiem, z jaką prędkością jechała pani przed chwilą.
Drzwi się uchyliły i zanim zdążył zaprotestować, kobieta wysiadła z samochodu.
Gdzie tam kobieta! Z samochodu wysiadło zjawisko. Szczupłe, o delikatnej pociągłej
twarzy, z ogromnymi oczami, które patrzyły na niego z uległością najpiękniejszego
szczeniaka na ziemi.
– Proszę nie wysiadać z wozu – powiedział porucznik Natan bezsensownie i parę
chwil za późno.
Kobieta uśmiechnęła się, a w jej oczach zabłysły najbardziej urocze chochliki, jakie
miał okazję widzieć.
– Nie jestem w wozie.
Patrzył na prawo jazdy, Joana Strumień. Joana, nie Joanna.
Imię było tak samo dziwne i piękne jak ona.
– Muszę wypisać mandat. Osiem punktów karnych – kontynuował, karcąc sam siebie
za wyniosły ton.
– Proszę... Nie możemy tego inaczej załatwić?
Zastanawiał się przez moment, czy to prowokacja, próba przekupstwa, i jak ma
zareagować, bo zwykle na taki tekst reagował natychmiastowo i w sposób niepodający
w wątpliwość jego intencji.
– Jechałaby pani szybciej, to musiałbym zabrać prawo jazdy.
– Nie zrobiłby mi pan tego – jęknęła.
Starał się na nią nie patrzeć, bo go za bardzo rozpraszała, a to mu się nie zdarzało.
– Owszem, zrobiłbym. Ma pani szczęście.
Sięgnął do kieszeni i wyjął bloczek.
– Nie mogę panu od razu zapłacić?
– Nie. Na poczcie albo przelewem.
– Nic się nie da zrobić? – nie dawała za wygraną, a głos miała miękki i łagodny.
– Proszę pani – powiedział ostro, starając się nie patrzeć na jej piękne smukłe dłonie,
które podniosła do góry, żeby zdjąć czapkę.
Złote włosy wysypały się jak niesforny deszcz jednogroszówek rzucanych na ślubach
i zabłysły w świetle dalekiej latarni.
– O co mnie pan prosi? Właściwie to miałam nadzieję, że mnie pan teraz o coś
poprosi – powiedziała, odbierając mandat, który wypisał. Trzysta złotych.
– Słucham?
Joana opierała się o maskę, w drobnej dłoni mięła szafirową czapkę.
– Powiedział pan przecież: proszę panią...
Kręciło mu się w głowie od jej perfum, które pachniały świeżością i wiosną mimo
grudniowego wieczoru.
– Powiedziałem: proszę pani – poprawił ją mechanicznie.
– Gdyby zabrał mi pan prawo jazdy, musiałby mnie pan wozić... Nie mam innego
środka transportu.
Nie wiedział, co powiedzieć. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ona – a na to był
zupełnie nieprzygotowany – wyraźnie go oczarowywała. O matko, jak to brzmi!
– Proszę uważać następnym razem, dziękuję. – Podał jej dokumenty i wtedy ich
dłonie się spotkały.
Oczywiście wiedział, że to są bujdy na resorach, dla miłośniczek romantycznych
filmów, ten prąd, iskry, coup d’oeil, ten piorun, który trafia i zostawia spaloną ziemię albo
kochanków w wiecznym uścisku – ale oto ta bujda właśnie go dopadła.
Ich dłonie się zetknęły, a on cofnął się jak oparzony. Nienaturalnie odskoczył, jak
sztubak, a prawo jazdy chyba właśnie wtedy musiało upaść w ciemność pod nogami, bo
Joana otworzyła książeczkę samochodu, sprawdziła, czy ma ubezpieczenie,
i powiedziała:
– A prawo jazdy?
Byłby przysiągł, że prawo jazdy również jej podał, razem z książką wozu. Ale
dokumentu nie było.
Musiał iść po latarkę do swojego auta. Musiał schylić się i razem z nią szukać małego
skrawka plastiku z jej niezwykle atrakcyjnym zdjęciem, co samo w sobie już było
niespotykane, bo każdy, bez wyjątku – z wyjątkiem Joany – wyglądał na dokumentach
jak osoba po ciężkich przejściach związanych z leczeniem trzeciego stadium syfilisu.
Lub tuż po leczeniu. Lub w trakcie słuchania diagnozy.
Prawo jazdy zniknęło.
Nie mogło zniknąć, a jednak zniknęło.
Panna Joana przestawiła wóz parę metrów dalej, on zbadał każdy milimetr ubitego
pobocza i rozchlapanego błota – prawa jazdy nie było. Przynajmniej kwadrans zajęło mu
przeszukiwanie terenu, a tymczasem samochody jadące z nadmierną prędkością,
nieostrzeżone przez kierowców jadących z przeciwka mignięciem długich świateł – co
było rzadkością – mijały go, zwycięsko uchodząc sprawiedliwości.
Natan był w kropce. Było mu okropnie wstyd. Coś takiego nie przydarzyło mu się
nigdy.
Joana zaś stała cierpliwie i przyglądała mu się z niejakim zaciekawieniem.
– Czy teraz ukarze mnie pan za brak prawa jazdy? – zapytała i uśmiechnęła się
promiennie.
– Strasznie, ale to strasznie panią przepraszam – wydusił z siebie i poczuł ciepło
rozlewające się od policzków w dół po całym ciele. Poczerwieniał? Miał nadzieję, że ona
tego nie zauważy.
– Muszę jechać, a jak mogę jechać bez prawa jazdy? – zastanawiała się, patrząc na
niego spod oka, a było to najbardziej urocze spojrzenie, jakie na nim kiedykolwiek
spoczęło.
– Ono przecież musi gdzieś tu być. – Rozłożył bezradnie ręce w geście wskazującym
na rozległe błoto pobocza i z naciskiem na tu.
– Ale ja muszę już być gdzie indziej – powiedziała Joana Strumień z naciskiem na
g d z i e i n d z i e j i skierowała się do samochodu.
Podążył za nią jak niepyszny.
Wydał się sam sobie największym durniem na świecie, największą łamagą,
nieudacznikiem i niezgułą.
Chciał odebrać jej wlepiony mandat i rzucić na wiatr, który nagle się zerwał
i rozwiewał jej złote włosy. Chciał cofnąć czas, zatrzymać jej samochód i powiedzieć:
musi pani ze mną iść na kawę albo będzie naprawdę źle.
A przede wszystkim chciał być kimś innym, na przykład swoim przyjacielem Trawą,
który miał zupełnie inaczej na imię, a który był chodzącym uwodzeniem i żadna
z dziewcząt nie potrafiła się oprzeć jego zawadiackiemu urokowi. Trawa w takiej
sytuacji na pewno by rzucił jakąś pikantną dykteryjką, coś by sobie przypomniał – wiele
jego opowieści zaczynało się od słów: „To mi przypomina...” – i choć te przypomnienia
miały się do okoliczności jak piernik do wiatraka, to zawsze rozładowywały każdą
napiętą sytuację.
Niestety, nie był Trawą i jedyne, co mu przychodziło w tej chwili do głowy, to uderzyć
się w głowę młotem pneumatycznym, potem skremować i rozsypać prochy w morzu.
Joana nachyliła się do samochodu, kożuszek podniósł się do wysokości połowy
pośladków i porucznik Natan musiał przełknąć ślinę.
Tył miała równie boski jak przód.
– Ma pan długopis? – W ręku trzymała kartonik.
Podał jej długopis, którym wypisywał mandat.
Oparła się o drzwi, torbę rzuciła na siedzenie.
– Proszę mi poświecić.
Posłusznie skierował latarkę na kartonik.
Nie mógł nie zauważyć dużego DENT i nazwiska jakiegoś mężczyzny. I zadbanych
paznokci w kolorze szafirowym, drobnych palców przytrzymujących papier przy
imieniu Jędrzej.
Pewnie mąż, pomyślał i rozczarowanie rozpełzło się po jego ciele jak krętki boreliozy.
– To wizytówka mojego dentysty – zaśmiała się, jakby czytała w jego myślach,
śmiałym ruchem przekreśliła dane przychodni DENT, obróciła kartonik i napisała
drukowanymi literami: „JOANA” – i numer telefonu.
– Proszę do mnie zadzwonić, bo może pan znajdzie. Jak pan nie znajdzie, to też
proszę zadzwonić. Na razie nie będę występować o duplikat. I proszę uważać
następnym razem – posłużyła się zdaniem, które przed chwilą do niej powiedział.
I nawet zabawnie to zrobiła. Przedrzeźniała go po prostu.
Wziął wizytówkę DENT i schował do kieszeni.
– Niech pan obieca, że pan zadzwoni.
– Obiecuję – powiedział, marząc o tym, żeby już odjechała.
Żeby mógł spokojnie o niej myśleć. Przy niej czuł się roztrzepotany jak flaga na
mocnym wietrze. Bez drzewca.
Wsiadła do samochodu, uchyliła szybę i pomachała mu, niczym dobremu
znajomemu. Stał i gapił się jak idiota za odjeżdżającym samochodem.
A potem spojrzał jeszcze raz dla pewności pod nogi i zobaczył jej prawo jazdy.
W miejscu, które trzykrotnie przeglądał z największą uważnością.
Od tego się zaczęło.
I właśnie dlatego teraz, po półtora roku, miał zamęt w głowie.
Od dwóch tygodni mieszkał z Joaną.
Była to ich obopólna, dojrzała, przemyślana decyzja. O niczym innym nie marzył od
czasu ich pierwszego spotkania.
Ale... ale coś było nie tak i nie umiał tego nazwać.
Dopóki pomieszkiwała u niego, w małej kawalerce, było wszystko okej. A teraz, po
przeprowadzce do dużego domu jej rodziców, coś szwankowało.
Całe piętro należało do Joany, tak się mówiło, chociaż właścicielami byli jej rodzice;
sto czterdzieści metrów kwadratowych, nie licząc poddasza.
Okna sypialni wychodziły na taras, a taras wisiał nad bardzo zadbanym ogrodem. Na
podjeździe było miejsce nie tylko na ich trzy samochody, ale również na jego starego
opla. I to wszystko prawie w centrum miasta, gdzie za każdy metr kwadratowy trawy
płaciło się niemal tyle, ile za metr jego kawalerki.
Joana była cudowna i nie dawała mu poznać, że to jednak nie ich dom, tylko mamusi
i tatusia – znakomicie sytuowanych przedsiębiorców ze znajomościami wszystkich
i wszystkiego.
Minister zdrowia?
Nie ma problemu, jeden telefon rozwiązuje sprawę.
Komendant stołecznej?
Natan, jeden telefon i pracujesz, gdzie chcesz.
Komunikacja?
A komu trzeba coś załatwić? Trzeba się skontaktować z Grzegorzem.
Samochody oclić? Sprowadzić? Na kiedy potrzebujesz?
To kwestia jednej rozmowy z... – i tu padały imiona, czasem nazwiska, czasem
funkcje.
Dom z bali?
Zadzwonię do Bartka na Kaszuby.
Złe wyniki rentgena?
Dzwonię do profesora Zenobiego.
Na początku był powalony uprzejmością jej rodziców.
Uprzejmością, otwartością, gościnnością, przyjacielskością i tak dalej, wszystkimi
innymi „ościami”.
Ale kością w gardle mogą stanąć i te ości, o czym przekonał się już przy pierwszej
wspólnej kolacji „w naszym wspólnym domu” – jak podkreślała Joana.
– Zaprosiłam do nas rodziców, nie masz nic przeciwko temu?
Nie miał, choć się zdziwił, z rodzicami mijali się rano na podjeździe, gdzie stały
zaparkowane samochody, Joana schodziła na dół do matki przynajmniej parę razy
dziennie, żeby poplotkować, a uroczysta kolacja – pierwsza wspólna „w naszym
wspólnym domu” – odbyła się trzeciego dnia po jego wprowadzce.
– Mam nadzieję, że będziesz się tu czuł jak u siebie – powiedziała matka Joany
i dodała: – Dzisiaj wypijemy brudzia. Więc od razu mówmy sobie na ty. Ja jestem
Elżbieta.
– Natan, będę zaszczycony – odpowiedział po chwili zaskoczony porucznik.
W trakcie kolacji dowiedział się o wspaniałych perspektywach, jakie roztaczają się
przed Joaną i nimi dwojgiem, o możliwościach rozwijających się jak czerwony dywan
(tu chichot), które trzeba wykorzystywać, póki można, słuchał o planach na ich wspólne
życie, a brzmiało to tak, jakby cała czwórka, czyli on, Joana i jej rodzice, mieli wylądować
wieczorem we wspólnym łóżku – po ustaleniu liczby dzieci, które mieli spłodzić właśnie
tego wieczoru.
– Mimo różnic oczywiście, które was, ciebie, kochanie, i Natana, jednak różnią.
Mimo jednak występujących różnic, które ich różniły, udało się pozbyć rodziców
przed pierwszą i resztę nocy spędzić upojnie, co było zasługą tym razem wyłącznie
Joany, jakby czuła, że pomysł z kolacją nie bardzo wypalił, i starała mu się to
wynagrodzić.
Ale kiedy po przyjściu z łazienki (zawsze musiała wziąć prysznic po seksie)
powiedziała, że liczy na to, że tak właśnie będzie zawsze, poczuł ten nieuzasadniony
zamęt po raz pierwszy.
Natknął się na Elżbietę od razu następnego dnia po południu.
Wychodził z łazienki w ręczniku owiniętym dokoła bioder, do pracy szedł na
popołudnie i prawdę powiedziawszy, spróbował, do czego go wszyscy namawiali
wczoraj – czuć się swobodnie, czuć się jak we własnym domu.
– Ojej – jęknęła pani Elżbieta, od wczoraj Elżbieta, i zasłoniła teatralnie ręką oczy. –
Bardzo przepraszam, u nas się wkłada szlafrok. Ja tylko przyszłam po pranie. Zostawiaj
brudne ubrania tutaj – wskazała na duży kosz stojący w przedpokoju pod lustrem
w grubych, siermiężnych drewnianych ramach – to je wezmę na dół i dam do wyprania
pani Uleńce. Joana tak robi.
Stał przed nią jak idiota, z lekko wilgotnym torsem, z rękami skrzyżowanymi na
piersiach w obronnym geście, jakby był kobietą złapaną na golasa przez podglądacza.
– Ja sam piorę swoje rzeczy – powiedział, czując, że głos mu zadrżał niebezpiecznie.
– Nie szkodzi. – Elżbieta machnęła ręką, przysiągłby, że lekceważąco. – Teraz będzie
inaczej. Joanka nie ma tu przecież pralki! – dokończyła z wyrzutem, jakby to była jego
wina.
Wystarczająco trudno było mu się przyzwyczaić do ciągłej obecności Joany, którą
przecież uwielbiał. Ale była przy nim cały czas, z wyjątkiem krótkich wizyt
u kosmetyczki i długich u fryzjera, paru godzin kursów z malarstwa i kawki z mamą –
„Ona się czuje taka samotna, jak taty nie ma”.
Przyszłej teściowej w pustym mieszkaniu się nie spodziewał.
Kiedy Joana pojawiła się w drzwiach, był gotów do wyjścia.
Zarzuciła mu ręce na szyję, a on poczuł, że chce ją porwać do swojego małego
mieszkanka, bez widoku na ogród, ba, nawet bez balkonu, wrócić do siebie, razem z nią,
rzucić ją na materac na podłodze i kochać się bez tchu i bez nasłuchiwania, czy ktoś lub
coś jest obok, nawet jeśli tylko tu są możliwości do wykorzystania i szerokie
perspektywy na przyszłość.
– Idziesz? Trzeba ci znaleźć jakąś fajną pracę. Ojciec to załatwi – stwierdziła,
przytulając się do jego szarego swetra.
Znowu mu zapachniało wiosną, ale poczuł mrowienie na plecach.
– Mam fajną pracę – odparł.
– Będziesz miał fajną pracę wieczorem, a teraz całuj – powiedziała i nadstawiła usta,
a usta miała słodkie i pachnące poziomkami.
Kiedy go całowała, przestawał myśleć i przestawał się obawiać czegokolwiek.
Przestawał też słyszeć i rozumieć, co do niego mówi. Ważne były tylko te poziomki.
Oderwał się od niej z trudem. Ale naprawdę musiał już wychodzić.
– Muszę iść, mamy trupa. – Odsunął ją od siebie najbardziej łagodnie, jak mógł.
– Trupa! – prychnęła. – Trup ma być lepszy niż ja?
Uśmiechnął się i pogłaskał ją po policzku.
– Ty jesteś najlepsza na świecie. Lecę.
A teraz, dojeżdżając do domu denata, czuł, jakby wszystko wracało na swoje miejsce,
jakby z nierzeczywistości przenosił się na znane sobie tereny, gdzie nareszcie mógł być
sobą.
*
Jechała do hospicjum dość wolno.
Całe miasto stało.
Dłubała w radiu. Przełączała kolejne stacje, chcąc znaleźć tę, na której co kwadrans
podawano informacje o stanie dróg – czyli przejezdności w stolicy. Ot, takie nowe
słowo, przejezdność.
O tej godzinie nie powinno być jeszcze korków – specjalnie wybierała tę porę na
odwiedziny, żeby omijać ruch, żeby zdążyć przed szesnastą, a wracać do domu po
osiemnastej. Kiedy już przewalą się wracający z pracy.
Ona na szczęście miała wolny zawód i mogła pracować w dowolnych godzinach.
Ale dzisiaj musiało się coś wydarzyć, co zaburzyło porządek na warszawskich ulicach.
Stała już piętnaście minut na zjeździe z Puławskiej, światła się zmieniały co parę minut,
a w lewo samochody w ogóle nie skręcały. Niestety, ominęła wcześniejszy zjazd, na
którym nie było korków, i teraz nie mogła się już wycofać. Sznur samochodów huczał
z włączonymi silnikami, huczał i stał. Z rur wydechowych uchodził beztrosko dwutlenek
węgla i podgrzewał planetę. Szare niebo próbowało przepuścić trochę promieni
słonecznych, ale były mdłe jak wszystko dookoła.
Sztukę cierpliwości ćwiczyła już od jakiegoś czasu.
Stoisz w korku?
Pomyśl o czymś przyjemnym, przejmuj się tylko tym, na co masz wpływ, nie próbuj
zmieniać tego, na co wpływu nie masz.
Nie kop się z koniem – dodawała od siebie do tych złotych myśli swoje trzy grosze.
Nie mogła objechać korka. Nie mogła nikogo wyprzedzić, mogła stać i czekać. Albo robić
coś pożytecznego.
Otworzyła schowek i zaczęła porządkować rzeczy wrzucane tam niedbale przez
ostatnie tygodnie.
Opakowanie po chińszczyźnie – na podłogę, łatwiej będzie sprzątnąć to, co widać, niż
to, co niewidoczne. Bilety z autostrady (była w Krakowie miesiąc temu) – rozprostować,
schować dla księgowej, faktura za benzynę – rozprostować, schować dla księgowej,
faktura za benzynę z kwietnia zeszłego roku – zmiąć, wyrzucić na podłogę. Gazetka
„Twoje Miasto” – na cholerę ją tu schowała? – wyrzucić. Cukierki, pozlepiane od upału –
kiedy je kupiła? – wywalić, nie rozkleją się. Keczup w podłużnym schowanku,
jednorazowy – wywalić, nie będzie go jeść. Świeczka – zachować.
Przeczytała kiedyś o ludziach w Kanadzie, którzy uwięzieni w czasie potężnej burzy
śnieżnej przeżyli tylko dzięki temu, że mieli świece w samochodzie. Mogli się ogrzać.
Od razu kupiła wtedy sześć i wsadziła do schowka.
Na wszelki wypadek.
Jakby tu ją złapała jakaś śnieżyca, na przykład pod Radomiem.
I na kilka dni odcięła od świata.
Usłyszała trąbienie i odruchowo nacisnęła gaz.
Samochód przed nią przesunął się ze dwa metry, jednemu udało się skręcić.
W takim tempie będzie tu stała do usranej śmierci.
Ponownie schyliła się do schowka.
Młotek do rozbijania szyb, nóż do przecinania pasów. Niezbędne. Nowoczesne
samochody mogą wysiąść w każdej chwili. Wypadek wyłączy na przykład system
komputerowy, nie będzie można otworzyć drzwi, nie będzie można uwolnić się
z pasów. I nóż, i młotek muszą być pod ręką. Schowek nie jest pod ręką. Przełoży do
kieszeni drzwi.
W razie czego. Chciała być przygotowana na wszelkie ewentualności. Odczuwała
silną potrzebę zadbania o siebie na wszelki wypadek i w razie czego. A wypadki zdarzały
się cały czas. Nieprzewidziane i nieprzewidywalne, nagłe, niespodziewane i dziwne.
Instrukcja obsługi samochodu, lub też księga wozu – nigdy jej nie przeczyta,
ustawianie lusterek musiała jej pokazać Viki, chociaż też jest kobietą. Jak jakiś idiota
mężczyzna na myjni jej coś popoprawiał, musiała przez dwa dni wychylać się przez
szybę, żeby zobaczyć coś w lusterkach bocznych. Instrukcję schować. Podpaska –
zostawić, emergency może się przydać, nigdy nie wiadomo kiedy.
Dwie serwetki, które miały się do czegoś nadać – wyrzucić na podłogę, papier
toaletowy, bezcenny – schować. Trzy wizytówki, ale nie pamięta, kto to są ci ludzie,
których nazwiska, wytłoczone grubą czcionką, bodą oczy. Aleksander, nazwisko się
starło, firma Obras? A co to jest Obras? Zakład kosmetyczny? Nie, tam nie pracują
mężczyźni. Wywalić, trudno. Sama sobie winna. Na drugi raz należy napisać obok jakąś
informację, na przykład „kosmetyczka Viki”. Albo „przyjaciel Tolka”. Ach, Aleksander
zamazany to ten facet, którego jednak zainteresowały jej prace. Wydawnictwo Obras.
Głupia nazwa. Ale na wszelki wypadek zostawić.
Kupka śmieci przed prawym przednim fotelem rosła w zastraszającym tempie. Jak to
się tu zmieściło, nie miała pojęcia. W bocznej kieszeni drzwi natknęła się na plastikową
torbę i książkę, której szukała od tygodnia. Przełożyć na tylne siedzenie. Nachyliła się
znowu – zapakuje ten burdel do torby, torbę wyrzuci na stacji, i tak musi zatankować.
Ledwo się nachyliła – klakson z tyłu. Coś się ruszyło.
– Spierdalaj – mruknęła pod nosem, nacisnęła pedał gazu i zamachała przyjaźnie
i przepraszająco do kierowcy z tyłu.
Radio zaszumiało, złapała w końcu miejscową stację.
– Po wypadku na rogu Puławskiej i... gdzie czołowo zderzyły się dwa tramwaje
jadące... – Reszta komunikatu zaginęła w trzaskach.
Jak mogą się zderzyć dwa tramwaje czołowo? Co za kraj? Przecież chyba ci
motorniczy widzieli, że jadą nie po tych torach? Do Puławskiej dojechali? Przecież
zajezdnia tramwajowa jest na Woli, dziesięć kilometrów dalej. To i tak mają szczęście,
że wcześniej się nie stuknęli.
Byłoby lepiej, gdyby się stuknęli na Pradze, nie byłoby tu korka. Ale nie, jak pech, to
pech.
Okej, na tych światłach powinna przejechać, potem będzie z górki.
Wychyliła się, autobus niestety zasłaniał całą ulicę, w którą miała skręcić. Przejechał.
Korek jak okiem sięgnąć. Ano oczywiście. Blaszak wybudowali kolejny, supersklep
z parkingiem na milion samochodów, które nie miały jak wyjechać, a ostatnio wpadli na
genialny pomysł i zrobili światła.
A światła sto metrów za skrzyżowaniem z główną skutecznie powodowały korek na
głównej.
No, to teraz sobie postoimy.
Nienawidziła dużych sklepów.
Nienawidziła, chociaż robiła w nich zakupy. Było po pierwsze taniej, a po drugie
bliżej. Nie wiedziała, do czego to porównanie – bo wszystkie sklepiki na jej osiedlu
umarły śmiercią tragiczną po krótkiej i ciężkiej chorobie, na jej oczach, w ciągu
ostatnich trzech lat.
I też nie wiedziała, od czego bliżej. Ale po namyśle doszła do wniosku, że były bliżej
niż na przykład Wisła, która była dalej.
Ale w dużych sklepach ogarniała ją panika. Gubiła się wśród półek i zaczynała być
rozdrażniona już po paru minutach. Niby wiedziała, że wszystko tam jest zupełnie
nieprzypadkowo ulokowane, że jest przedmiotem bardzo poważnych badań bardzo
poważnych ludzi, którzy całe życie poświęcają badaniu, jak ułożyć towary na półkach,
żeby człowiek, który przyszedł wyłącznie po masło i papier toaletowy, musiał wędrować
po całym sklepie, natykając się na spodnie dla dzieci i jedzenie dla psów, których nie
miał zamiaru kupić.
Wiedziała, że wielkie galerie handlowe zatrudniają bardzo drogich specjalistów od
projektowania wnętrz, tak żeby normalny szary obywatel nie mógł wejść i wyjść tymi
samymi schodami, tylko musiał obejść pół obiektu, zanim – jeśli już coś kupi – znajdzie
zejście. Lub wejście na inny poziom. Które to zejścia i wejścia oddzielały setki metrów
od siebie. Bo przecież gdyby jedne i drugie schody były obok siebie, narażaliby ludzi na
szalone niebezpieczeństwo.
A nuż taki palant przejdzie obojętnie obok jakiejś wystawy? A nuż czemuś się nie
przyjrzy? A nuż czegoś nie kupi? Czegoś zbędnego a błyskotliwego w świetle nisko
mocowanych lamp i przy dźwiękach pobudzającej muzyki? Więc z jednej strony
korytarza rozświetlonego, zabawnego, radosnego, a niekiedy pachnącego – schody
w dół, a sto metrów dalej – schody w górę. Dla utrudnienia.
Kible oczywiście w korytarzu obok, prowadzącym do zupełnie innej części sklepowej.
Gdyby komuś się niedobrze zrobiło – też trzeba trafić, poszukać, obejść. A potem wrócić.
Coś gdzieś komuś wpadnie w oko i świat się kręci.
Nie znosiła kręcącego się świata, wolała, jak był na swoim miejscu. Tylko co to
znaczyło?
Samochody znowu wolno ruszyły. A przed nią następne światła. Będzie dzisiaj
później.
– Trzynaście osób ciężko rannych – poinformowało ją z radością radio. – Nasz
reporter jest na miejscu. Halo, Mirku, słyszysz nas? Halo, tu Mirek Jar, witam cię
serdecznie.
Nieprzyjemne rozdrażnienie spłynęło na nią z głośnika; czuła się tak, jakby Mirek Jar
mówił do niej na „ty”, a tego nie znosiła. Nie znała Mirka Jara. Wiedziała jedno, że do
mikrofonu mówi się: „Proszę państwa”, i że Mirosław jest Mirkiem dla mamci i tacia,
a nie dla niej, nie znosiła zdrobniałych imion w służbowym wydaniu, co to za pomysły,
realizator dźwięku Ania Banialuka, reżyser Jurek Dymowski, kurwa mać, Anna, nie
Ania, a siwy tłusty facet to Jerzy, nie Jurek!
– Stoję na skrzyżowaniu – podniecony sztucznie głos irytował ją, jakby zdawał
sprawozdanie z katastrofy co najmniej lotniczej – i prawie nic nie widzę. Tłum osób
z katastrofy zasłania mi widok, są również karetki, dużo karetek, oba tramwaje
w strasznym stanie, dziesiątka leży na boku, całkowicie wypadła z torów, na miejscu jest
straż pożarna i służby pomocnicze. Nie udało się jeszcze wydobyć wszystkich
pasażerów, ale niewiele ci mogę powiedzieć, bo nikt nie udziela mi informacji.
Po prostu: nie mogę państwu wiele powiedzieć – poprawiała na głos dziennikarza
Mirka, który irytował ją coraz bardziej. Mi! Ci! Lej wodę!
– Co się stało, Mirku, opowiedz – namawiała go koleżanka z radia i Weronika poczuła
się tak, jakby podsłuchiwała prywatną rozmowę dwojga ludzi, a nie jak radiowy
słuchacz. Czy może słuchaczka?
– Otóż na skrzyżowaniu, jak się przypuszcza, czołowo zderzyły się tramwaje. Nie, nie,
nie jechały po tym samym torze, chociaż tak to wygląda. Nieszczęśliwie się zdarzyło, że
w tym samym momencie z impetem wjechały i prawdopodobnie ich wysunięte przednie
części zahaczyły jakimś cudem o siebie.
„Ich wysunięte przednie części” – niech cię jasna cholera, Mirku. Ciebie niech jasna
cholera, Mirku.
Teraz samochód przed nią się zagapił, a w przerwę, która nagle zrobiła się w korku,
spróbowały się wepchnąć te, które objechały parking sklepu X-1, jeszcze jednego
spożywczaka o powierzchni kilometra kwadratowego. Nacisnęła klakson, nissan przed
Spis treści Karta redakcyjna Motto ZRANIĆ MARIONETKĘ Podziękowania
Opieka redakcyjna: ANITA KASPEREK Redakcja: PAWEŁ CIEMNIEWSKI Korekta: MAŁGORZATA WÓJCIK, JACEK BŁACH, EWELINA KOROSTYŃSKA Projekt okładki i stron tytułowych: MAREK PAWŁOWSKI Zdjęcie na okładce: Shutterstock © Copyright by Anna Katarzyna Grochola © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2019 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-06781-9 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.
I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom
– Więc nie chcesz? Pokręcił najpierw przecząco głową, miał wrażenie, że oczy wyskoczą mu zaraz z orbit, przerażenie rozlewało się od brzucha po całym ciele. Taśma, którą miał zaklejone usta, i tak nie pozwalała mu mówić, ale nagle zdał sobie sprawę, że teraz nie powinien zaprzeczać, że to inne pytanie niż poprzednie, nie musi się wypierać niczego, teraz będzie mówił, tak, tak – powie wszystko jak na spowiedzi, jest niewinny. Może ktoś usunie tę taśmę, tak bardzo chciał wziąć głęboki oddech. Strach paraliżował również oddychanie. Zanim zdał sobie sprawę, że nie leży już na łóżku, tylko jest przywiązany do krzesła, i to zupełnie nagi, musiało minąć parę kwadransów. Potem serce zaczęło galopować, chciał otworzyć usta, ale w tym momencie zaczął się dusić. – Spokojnie, oddychaj przez nos. – Głos nie był uspokajający, spowodował, że panika otoczyła go ze wszystkich stron jak dobrze spanierowaną rybę. I choć od chwili przebudzenia, czy ocknięcia, nie wiedział, jak to nazwać, upłynęło sporo czasu, zdążył zrozumieć, o co chodzi. Tak, tak – kiwał potakująco głową. Zgadzał się na wszystko, co odwlekłoby egzekucję. Może zdejmie mu taśmę, chociaż na chwilę, a on zdąży krzyknąć. Może ktoś by go usłyszał mimo głośnej muzyki. Ktokolwiek. Aria Cavaradossiego – i pomyśleć, że tak lubił Pucciniego – jeżyła mu włosy. Najczystsze dźwięki z najlepszego sprzętu. Dwa dni zajęło mu ustawianie kąta igły. Szlifowany diament na końcu, igła z diamentową główką jest najlepsza, ślizga się po rowku, a ciężarek dociska płytę winylową do talerza. Karbowane ramię, dwunastocalowe. Wytrymowanie kąta igły to zajęcie wyłącznie dla koneserów. A teraz ktoś dotyka jego gramofonu bezceremonialnie, bez należytej uważności, a on nawet nie wie, gdzie jest odłożona osłona, którą specjalnie zamawiał w Niemczech. Kamienna plinta pod gramofonem sprawiała, że sprzęt nie drżał pod wpływem dźwięków. Za to on drżał, drżał jak osika, mimo że w pokoju nie było zimno. – Nie chcesz się przyznać? – Głos był spokojny, ale nie do rozpoznania. Kiwał głową jak zepsuta zabawka. Jak cholerne oldskulowe pieski, jamniczki czy pudelki, ustawiane niegdyś na tylnej półeczce samochodu, których namnożyło się w ostatnich czasach, w pogoni za tym, co było. Tak, chce, powie wszystko, co wie, a nawet więcej.
Potrzebuje czasu, jeśli dostanie chociaż parę minut, to coś wymyśli, stanie się jakiś cud, potrafił być przekonujący. Wyjdzie cało z opresji, a to jest jakiś sen, to nie może się dziać naprawdę. – Jeśli masz dobre intencje, to... Zrobimy małą próbę, dobrze? Jezu, dzięki ci. Jest nadzieja. Chociażby odrobina. Tego się trzymać. Tak, tak, kiwał głową zapamiętale, daj mi szansę, a udowodnię ci, że mam dobre, najlepsze, świetne intencje, i zaczniemy rozmawiać. Potem się okaże, że to tylko głupi dowcip, gra, zabawa. – Odwiążę jedną rękę. Nie rób nic głupiego. Dam ci kartkę i długopis. Tak, tak – przytakiwał bezgłośnie. – Dostaniesz kartkę i długopis. Rozumiesz mnie? Tak, tak, tak! – A potem napiszesz, co ci podyktuję, dobrze? Jezu przenajświętszy, może jak będzie mógł ruszyć chociaż jedną ręką, to się uwolni. Musi się uwolnić. Tak, tak. Prawie uderzał brodą o klatkę piersiową. Chce go tylko przestraszyć. Nie może mu nic zrobić. Chodzi tylko o to, żeby się bał. Potem odejdzie. W pokoju nie było niczego oprócz muzyki. A przecież to jego pokój. Jego fotel, kupiony na aukcji i obity w szarą kratę na Chmurnej za całe cztery tysiące dziewięćset, materiał musiał pan Gronostaj sprowadzać z Holandii, i tak tanio wyszło, sam materiał był wart prawie cztery tysiące euro. I jego gramofon, najnowszej generacji, wybulił straszliwe pieniądze, kupił sobie w prezencie na Gwiazdkę dwa lata temu, zawsze był koneserem muzyki, lubił płyty winylowe i tych miał wyjątkowy zbiór, stać go było przecież, a muzyka łagodzi obyczaje, w muzyce drzemie piękno i historia, ludzie, którzy nie cenili muzyki, byli dla niego jak robaki, pozbawieni wrażliwości i duszy. I jego płyta na gramofonie z wkładką MC czy MM? Nie pamiętał. Rozwiąż mnie, rozwiąż mnie, rozwiąż mnie, błagał w duchu. Usłyszał szelest za sobą i poczuł, jak więzy puszczają. Ale ku swojemu rozczarowaniu nie odczuł ulgi. Druga ręka była przywiązana osobno, z tyłu za plecami, i to nie był sznur ani żyłka, ani kabel, to było coś miękkiego, delikatnego jak aksamit. A ta odwiązana była jak nie jego. Prawie bez czucia. Zdrętwiała. – Jak będziesz grzeczna, to tatuś nie będzie się gniewał... Skądś znał to zdanie, już je kiedyś słyszał, ale nie mógł sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach. Kto do niego tak mówił i kiedy?
Na kolanach spoczął notatnik, a w prawej ręce odnalazł znajome mrowienie. Dzięki ci, Boże! Musiał chwilę poczekać, bezwładna ręka, wykręcona tak długo do tyłu, nie chciała od razu pracować. Rozprostowywał delikatnie i powoli palce, a przez głowę jak błyskawice przelatywały myśli – jak? Który moment będzie najlepszy? Teraz? Teraz, za chwilę, przewrócić się z krzesłem, może szarpnąć i chwycić, ale co? – Tu jest długopis. Palce były lekko zdrętwiałe, zmusił je do działania, niezgrabnie dotknął pisaka, prawie wysunął mu się z ręki, chwycił za nasadzoną skuwkę. Trzeba napisać, co zostanie podyktowane. Wolno i niespiesznie. Znajdzie moment nieuwagi. Więc będzie pisał, będzie posłuszny, w tym tkwi wybawienie. Nie będzie żadnej kary. – Przepraszam – usłyszał i przez moment łudził się, że to do niego powiedziane, że zaraz się okaże, że to wszystko to tylko zabawa. Ale następne zdanie rozwiało jego złudzenia. – Pisz: Przepraszam, kochanie, nie mam innego... Wolno przesuwał długopisem po kartce. Jak najwolniej. Przyglądał się przegubowi, na którym zawiązany był szalik. Dlaczego szalik? Nie był uwolniony, to tylko poluzowane więzy, trzymają go jak byka na uwięzi. Szalik nie był puszczony luźno, coś go od tyłu trzymało, ale jakby się postarał... Jeden ruch ręką w stronę biurka, w podłużnym kamiennym naczyniu przywiezionym chyba z Wietnamu trzymał pióra i długopisy. I krótki srebrny nóż do rozcinania kopert. Gdyby mu się udało tam dotrzeć... – ...nie mam innego wyjścia. – Pojedyncze litery układały się w słowa, których znaczenia nie rozumiał. Albo chociaż podnieść rękę do ust i szarpnąć taśmę, potrzebuje tylko paru sekund nieuwagi, wtedy mógłby krzyknąć, wrzasnąć, przebijając się przez Pucciniego, który narastał i powoli zbliżał się do finalnego La vita! Może ktoś by go usłyszał? – ...Wybacz mi, proszę, wszystko... Wszystko? Jakie wszystko? – ...wszystko. I w podpisie: tata. Tata? Tylko tyle? Koniec? To jest to wszystko? Nie będzie więcej pisania? Na litość boską, teraz albo nigdy! W mgnieniu oka podjął decyzję, szarpnął ręką do góry, ale szalik był szybszy, ściągnął go natychmiast do tyłu, na kartce po słowie tata została podłużna linia i leciutkie rozdarcie papieru.
Wykręcona do tyłu ręka zabolała. Przepadło. Puccini przebił się ze swoją La vita i zapadła cisza. Tak dobrze to znał i tak bardzo lubił. Opera to najwyższy stopień muzycznego uduchowienia. Chciał sobie wyobrazić, że siedzi w swoim pokoju z kieliszkiem dobrego czerwonego wina i rozkoszuje się muzyką. Zasługiwał na dobre życie. Udało mu się wszystko, co zaplanował. Ciężko na to harował. – Na zakończenie proponuję Nabucco, Va Pensiero. Usłyszał za plecami, jak ktoś zdejmuje płytę Pucciniego. Ostrożniej z łaski swojej! – chciał krzyknąć, bo usłyszał zgrzyt igły na płycie, zniszczy igłę, zniszczy płytę, w ogóle sobie nie zdaje sprawy, że to ma wartość, że z takimi rzeczami należy się obchodzić delikatnie, z czułością, och, gdyby tylko mógł, to za tę płytę, za takie traktowanie płyt, zabiłby! – Nie dotykaj! – krzyknął, ale nawet rzężenie nie wydobyło się z jego ust, tylko stłumione „yahyhyha”. W pokój popłynęły słowa: Va, pensiero, sull’ali dorate; va, ti posa sui clivi, sui colli, ove olezzano tepide e molli l’aure dolci del suolo natal! Miał nadzieję, że przynajmniej schowa porządnie płytę. Niczego tak nie znosił jak nieporządku w płytach. Czyżby usłyszał: „na zakończenie”? Tak, na pewno to było „na zakończenie”. „Na zakończenie proponuję Nabucco”. Uchwycił się tego zdania i spróbował uspokoić oddech. Na zakończenie. Więc za chwilę będzie koniec. Za chwilę pójdzie. To miała być nauczka. Tylko nauczka. W przeciwnym wypadku nie bałby się pokazać mu twarzy. Dopóki nie widzi, kto to, jest bezpieczny. To tylko nauczka, upewniał się, owszem, związana z upokorzeniem. Trudno. Tak bywa. Na tym się świat nie kończy.
Del Giordano le rive saluta, di Sionne le torri atterrate... Oh, mia patria, sì bella e perduta! Oh, membranza, sì cara e fatal! Przy membranza zgrzytnęło, jakby dentysta przeleciał wiertłem przez szczękę i wszystkie dolne zęby. Wstrząsnął nim dreszcz odrazy. Wzdrygnął się ze wstrętu, fizjologicznego na poziomie komórkowym obrzydzenia, takiego samego jak wtedy, kiedy paznokciami po tablicy jeździła jego koleżanka z klasy, niejaka Barbara, tysiące lat temu, w innym świecie. Robiła to perfekcyjnie, wydobywając z elementu wyposażenia klasy oraz swoich paznokci dźwięk zabójczy dla uszu. Innym to się nie udawało, może jedynie za pomocą styropianu i szyby. A teraz to się dzieje na jego płycie i jego gramofonie! Dźwięk zachrobotał, raniąc jego wrażliwość. Arpa d’or dei fatidici vati, perché muta dal salice pendi? Le memorie nel petto raccendi, ci favella del tempo che fu! Le memorie się krztusiło. Jest rysa! I zostanie już na zawsze! Już na nic cała płyta! Niewybaczalne. Będzie musiał znowu szukać na forach, to nie byle jakie wykonanie. Tylko prawdziwi znawcy wiedzą, jak ważna jest orkiestra i pod czyją batutą. Laikom jest wszystko jedno. Oni zaleją świat gównem, bo nie odróżniają prawdziwej sztuki od hamburgerowatego świata papki produkowanej przez ignorantów. Ale prawdziwa sztuka zawsze się obroni. Czy jest już sam? Kto go znajdzie? Może ktoś się zaniepokoi, że nie odbiera telefonu? Ale kto? Podwładni nie mogą wszcząć alarmu, że szefa nie ma. Szefa może nie być. Szef się nie musi tłumaczyć. Sam ich tego nauczył. Czy ktoś wiedział o tym spotkaniu? Oczywiście, że nie.
Ale jest ślad w komputerze. Laptop. Do którego tylko on zna hasło. Był przecież taki ostrożny. Nawet dzwonił i zapytał Violę, czy ma znajomych na tym portalu. Fakmagiel – co za nazwa! Nie przypominała sobie. Zapytała o imię. Nie znał. – Mężatka – wyjaśnił. – A mężatki to myślisz, że zaszytą mają? – rzuciła lekceważąco. – Znam mnóstwo mężatek. Zrobią ci dobrze, nie martw się. Wyposzczone są. – Roześmiała się i skończyła rozmowę. Będzie o tym pamiętała? Pojutrze przychodzi Natasza. Nawet jeśli sam się nie uwolni z więzów, znajdzie go. Ma klucze. Wytrzyma, byleby nie wpaść w panikę, bo się może udusić. Więc bez paniki. Oddychaj spokojnie, całe życie oddychasz przez nos, upominał sam siebie, nie przez usta. Więc dalej tak będziesz oddychał. Przez traggi un suono di crudo lamento próbował wychwycić jakiekolwiek inne odgłosy. Na przykład kroki zbliżające się do drzwi wejściowych. Albo trzaśnięcie drzwiami. Może już nikogo nie ma? Chór w dalszym ciągu zawodził, zbliżając się do kulminacyjnego: o t’ispiri il Signore un concento che ne infonda al patire virtù. Igła podniosła się i z lekkim trzaskiem wróciła na miejsce. Teraz usłyszał ciszę i to go przeraziło jeszcze bardziej. Jeszcze nie był sam. – Znasz tłumaczenie? Po co to pytanie, skoro i tak nie może udzielić odpowiedzi? Oczywiście, że znał! Znał wszystkie tłumaczenia wszystkich znanych arii. Był ciekaw, o czym śpiewają, ale nawet proste słowa nie psuły mu przyjemności słuchania. Nie na tym polegało ich piękno, nie na słowach, ale na harmonii. – Niech Bóg obudzi w tobie melodię, która da nam siłę, by znosić cierpienia... Nie zabrzmiało to dobrze.
To jeszcze nie koniec. Teraz za plecami usłyszał szelest, potem dźwięk rozsuwanego zamka błyskawicznego. Stuknięcie głuche jak w plastikowy kieliszek. Co robisz? Co chcesz mi jeszcze zrobić? – wołał bezgłośnie, bo strach narastał i serce znowu zaczęło łomotać. Postać nachyliła się nad jego kroczem. Zobaczył strzykawkę i ręce ubrane w niebieskie rękawiczki, jednorazowe, trzymał takie w roboczej łazience, pakowane po sto sztuk. Kupił dla Nataszy – upomniała się o „rukawiczki dlya czyszczenija”. Zacharczał z przerażenia. Poczuł przeszywający ból, kiedy igła miękko weszła w penis, skurczony ze strachu do granic możliwości. A potem ogarnęło go coś w rodzaju spokoju. Jakby trochę oddzielił się od siebie. Jakby stanął z boku. Zarejestrował z pewnym zdziwieniem, że jednak wydobył z siebie dźwięk, głęboki, taki, jakim niedojona dawno krowa informuje, że już czas na dojenie. Prosto z brzucha, dźwięk, który rozszedł się po wnętrznościach i tam został. – Jak będziesz grzeczny, to zabiorę cię do Brygidki, do Kuki – usłyszał i w tej samej chwili z zakamarków niepamięci przedarło się wspomnienie tego zdania. To nie do niego mówiono. To on mówił. – Jak będziesz grzeczna, to tatuś cię zabierze... I dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że jest po wszystkim. * Porucznik Natan miał zamęt w sercu i w głowie. A przecież Joana była jego marzeniem. Poznał ją półtora roku temu, kiedy na dwa miesiące skierowali go do drogówki. Był z gruntu uczciwym człowiekiem, wychował się na dobrych starych wzorcach wpajanych przez ojca i dziadka; matka umarła na raka okrężnicy, kiedy miał siedem lat. Wiedział, co jest uczciwe, a co nie. Dwa miesiące w drogówce wspominałby jak koszmar, gdyby nie Joana. Skierowany na patrol z suszareczką, wiedział od kolegów, że teraz może się wykazać. Pijany kierowca potrafił bardzo hojnie obdarować zatrzymującego. A i trzeźwi dawali naprawdę dużo, żeby tylko nie stracić prawa jazdy. Porucznik Natan miał nieodparte wrażenie, iż ludzie wyssali z mlekiem matki przekonanie, że każdego można kupić. Że wszystko jest kwestią ceny. I z każdym dniem, od chwili narodzin, nabierali pewności w tym względzie.
Otóż być może to była prawda. Być może dotyczyła każdego. Z jednym jedynym wyjątkiem. Porucznika Natana nie dało się ani kupić, ani przekupić, ani przekonać, ani wynagrodzić na zapas, ani skaptować. Porucznik Natan był nieugięty, jeśli chodzi o priorytety. Po prostu wiedział, że pewnych rzeczy się nie robi. Kierował się w życiu doktryną zaszczepioną mu przez ojca i dziadka, dla których niekwestionowanym autorytetem był pewien profesor i jego słynne zdanie: „Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Z całą pewnością opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto”. Jeśli kogoś nie karał mandatem, to nie dlatego, że pojawiała się okazja to zarobku, tylko dlatego że tak decydowało jego sumienie. Trzeba mieć trochę czasu, żeby się zastanowić. Rodzina z dzieckiem zarzyganym po kokardę, parkująca w miejscu niedozwolonym – upomnienie – był przecież człowiekiem. Prowadzący pod wpływem – zatrzymanie prawa jazdy. Zawsze i nieodwołalnie, z tego samego powodu – był przecież człowiekiem. To były jasne, klarowne zasady, od których nie uznawał odstępstw. Po tygodniu nie było chętnego do pełnienia z nim służby. Koledzy patrzyli na niego, jakby był z wewnętrznego albo donosił (do czego by się nigdy nie posunął), traktowali go jak trędowatego, obchodzili z daleka, z niepokojem, przez kogo, kurwa, on jest nasłany, ale nie posuwali się do przemocy. Był samotnym wilczkiem, bo nawet nie wilkiem, traktowany bardziej jak niebezpieczny kundel, przez pomyłkę spuszczony z łańcucha. Przez te dwa miesiące, które cierpliwie przeczekiwał w nadziei na przeniesienie z powrotem do dochodzeniówki, stał się mniej rozmowny, coraz bardziej pozbawiony złudzeń, ale pozostał nieprzekupny. Stanie na mrozie i pilnowanie niesfornych kierowców nie było jego przeznaczeniem, pracę wykonywał jednak sumiennie, studiując jednocześnie prawo karne. No i czytał. Dużo czytał – w samochodzie miał Stulecie detektywów, Godzinę detektywów i rodzimego Skorpiona z Wydziału Terroru. Skorpiona do dziś traktował jak ukochane dziecko, bo dzięki niemu został tak szybko przeniesiony do dochodzeniówki. Pewnie by te dwa miesiące wymazał na dobre z pamięci, gdyby nie pewien dzień, pamięta go jak dziś, dwudziesty pierwszy grudnia, godzina siedemnasta, już ciemno. Akurat ten grudzień w niczym nie przypominał zimy, raczej wczesną wiosnę, było ciepło, powyżej ośmiu stopni, ale i tak gorączka świąteczna ogarnęła kierowców jak dżuma. Joana prowadziła trzeci samochód, który zatrzymał, niebieski sedan o niespotykanym kolorze, musiał być sprowadzony na indywidualne zamówienie, ponieważ ten kolor w krajowym przemyśle samochodowym nie występował.
Podniósł lizak i skierował wóz na pobocze, na wyświetlaczu pojawiła się liczba osiemdziesiąt cztery, dwadzieścia cztery kilometry więcej niż dopuszczalna prędkość w tym terenie. Czasami masz przeczucie, że coś się stanie. Coś wisi w powietrzu. Wstajesz rano i wiesz, że dziś jest ten dzień, że coś się zdarzy. Ale porucznik Natan tego dnia wstał tak samo jak każdego innego dnia, obudził go dźwięk dzwonka telefonu, szósta trzydzieści, niezależnie od pory roku zawsze taka sama, a potem rutynowe codzienne czynności: piętnaście minut gimnastyki – właściwie głównie pompki, prysznic, zawsze kończony lodowatym strumieniem, kawa, do kawy wiadomości z ulubionego programu radiowego, bez śniadania, i dopiero wtedy mógł rozpocząć dzień. Jeśli nie miał służby i nie spieszył się do pracy, zaczynał od książki lub przeczytania wczorajszych notatek, z których potem pisał sprawozdania. W niedzielę wyjeżdżał poza miasto z rowerem na dachu, parkował poza wytyczonymi i obleganymi trasami turystycznymi, wsiadał na rower i jechał w nieznane. Zdarzało mu się robić nawet siedemdziesiąt kilometrów, mięśnie twardniały od pedałowania, a słodkie uczucie zmęczenia, kiedy wracał do domu, nie mogło się równać z niczym innym. Ten dzień zaczął się dla niego tak samo i pewno znalazłby się w terminarzu takich samych zapomnianych dni, gdyby nie dziewczyna siedząca w szafirowoniebieskim samochodzie. Jeszcze jej nie widział, podszedł z lewej strony, przepisowo, przedstawił się, podał swój stopień, imię i nazwisko i poprosił o dokumenty. – Proszę pana – dobiegł go głos jak z nieba – a co ja zrobiłam? – Dokumenty wozu i prawo jazdy – powtórzył. – Przekroczyłam prędkość? O Boże, znowu? Porucznik Natan był profesjonalistą. – Nie wiem, co pani zrobiła znowu, wiem, z jaką prędkością jechała pani przed chwilą. Drzwi się uchyliły i zanim zdążył zaprotestować, kobieta wysiadła z samochodu. Gdzie tam kobieta! Z samochodu wysiadło zjawisko. Szczupłe, o delikatnej pociągłej twarzy, z ogromnymi oczami, które patrzyły na niego z uległością najpiękniejszego szczeniaka na ziemi. – Proszę nie wysiadać z wozu – powiedział porucznik Natan bezsensownie i parę chwil za późno. Kobieta uśmiechnęła się, a w jej oczach zabłysły najbardziej urocze chochliki, jakie miał okazję widzieć. – Nie jestem w wozie.
Patrzył na prawo jazdy, Joana Strumień. Joana, nie Joanna. Imię było tak samo dziwne i piękne jak ona. – Muszę wypisać mandat. Osiem punktów karnych – kontynuował, karcąc sam siebie za wyniosły ton. – Proszę... Nie możemy tego inaczej załatwić? Zastanawiał się przez moment, czy to prowokacja, próba przekupstwa, i jak ma zareagować, bo zwykle na taki tekst reagował natychmiastowo i w sposób niepodający w wątpliwość jego intencji. – Jechałaby pani szybciej, to musiałbym zabrać prawo jazdy. – Nie zrobiłby mi pan tego – jęknęła. Starał się na nią nie patrzeć, bo go za bardzo rozpraszała, a to mu się nie zdarzało. – Owszem, zrobiłbym. Ma pani szczęście. Sięgnął do kieszeni i wyjął bloczek. – Nie mogę panu od razu zapłacić? – Nie. Na poczcie albo przelewem. – Nic się nie da zrobić? – nie dawała za wygraną, a głos miała miękki i łagodny. – Proszę pani – powiedział ostro, starając się nie patrzeć na jej piękne smukłe dłonie, które podniosła do góry, żeby zdjąć czapkę. Złote włosy wysypały się jak niesforny deszcz jednogroszówek rzucanych na ślubach i zabłysły w świetle dalekiej latarni. – O co mnie pan prosi? Właściwie to miałam nadzieję, że mnie pan teraz o coś poprosi – powiedziała, odbierając mandat, który wypisał. Trzysta złotych. – Słucham? Joana opierała się o maskę, w drobnej dłoni mięła szafirową czapkę. – Powiedział pan przecież: proszę panią... Kręciło mu się w głowie od jej perfum, które pachniały świeżością i wiosną mimo grudniowego wieczoru. – Powiedziałem: proszę pani – poprawił ją mechanicznie. – Gdyby zabrał mi pan prawo jazdy, musiałby mnie pan wozić... Nie mam innego środka transportu. Nie wiedział, co powiedzieć. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ona – a na to był zupełnie nieprzygotowany – wyraźnie go oczarowywała. O matko, jak to brzmi! – Proszę uważać następnym razem, dziękuję. – Podał jej dokumenty i wtedy ich dłonie się spotkały. Oczywiście wiedział, że to są bujdy na resorach, dla miłośniczek romantycznych
filmów, ten prąd, iskry, coup d’oeil, ten piorun, który trafia i zostawia spaloną ziemię albo kochanków w wiecznym uścisku – ale oto ta bujda właśnie go dopadła. Ich dłonie się zetknęły, a on cofnął się jak oparzony. Nienaturalnie odskoczył, jak sztubak, a prawo jazdy chyba właśnie wtedy musiało upaść w ciemność pod nogami, bo Joana otworzyła książeczkę samochodu, sprawdziła, czy ma ubezpieczenie, i powiedziała: – A prawo jazdy? Byłby przysiągł, że prawo jazdy również jej podał, razem z książką wozu. Ale dokumentu nie było. Musiał iść po latarkę do swojego auta. Musiał schylić się i razem z nią szukać małego skrawka plastiku z jej niezwykle atrakcyjnym zdjęciem, co samo w sobie już było niespotykane, bo każdy, bez wyjątku – z wyjątkiem Joany – wyglądał na dokumentach jak osoba po ciężkich przejściach związanych z leczeniem trzeciego stadium syfilisu. Lub tuż po leczeniu. Lub w trakcie słuchania diagnozy. Prawo jazdy zniknęło. Nie mogło zniknąć, a jednak zniknęło. Panna Joana przestawiła wóz parę metrów dalej, on zbadał każdy milimetr ubitego pobocza i rozchlapanego błota – prawa jazdy nie było. Przynajmniej kwadrans zajęło mu przeszukiwanie terenu, a tymczasem samochody jadące z nadmierną prędkością, nieostrzeżone przez kierowców jadących z przeciwka mignięciem długich świateł – co było rzadkością – mijały go, zwycięsko uchodząc sprawiedliwości. Natan był w kropce. Było mu okropnie wstyd. Coś takiego nie przydarzyło mu się nigdy. Joana zaś stała cierpliwie i przyglądała mu się z niejakim zaciekawieniem. – Czy teraz ukarze mnie pan za brak prawa jazdy? – zapytała i uśmiechnęła się promiennie. – Strasznie, ale to strasznie panią przepraszam – wydusił z siebie i poczuł ciepło rozlewające się od policzków w dół po całym ciele. Poczerwieniał? Miał nadzieję, że ona tego nie zauważy. – Muszę jechać, a jak mogę jechać bez prawa jazdy? – zastanawiała się, patrząc na niego spod oka, a było to najbardziej urocze spojrzenie, jakie na nim kiedykolwiek spoczęło. – Ono przecież musi gdzieś tu być. – Rozłożył bezradnie ręce w geście wskazującym na rozległe błoto pobocza i z naciskiem na tu. – Ale ja muszę już być gdzie indziej – powiedziała Joana Strumień z naciskiem na g d z i e i n d z i e j i skierowała się do samochodu. Podążył za nią jak niepyszny.
Wydał się sam sobie największym durniem na świecie, największą łamagą, nieudacznikiem i niezgułą. Chciał odebrać jej wlepiony mandat i rzucić na wiatr, który nagle się zerwał i rozwiewał jej złote włosy. Chciał cofnąć czas, zatrzymać jej samochód i powiedzieć: musi pani ze mną iść na kawę albo będzie naprawdę źle. A przede wszystkim chciał być kimś innym, na przykład swoim przyjacielem Trawą, który miał zupełnie inaczej na imię, a który był chodzącym uwodzeniem i żadna z dziewcząt nie potrafiła się oprzeć jego zawadiackiemu urokowi. Trawa w takiej sytuacji na pewno by rzucił jakąś pikantną dykteryjką, coś by sobie przypomniał – wiele jego opowieści zaczynało się od słów: „To mi przypomina...” – i choć te przypomnienia miały się do okoliczności jak piernik do wiatraka, to zawsze rozładowywały każdą napiętą sytuację. Niestety, nie był Trawą i jedyne, co mu przychodziło w tej chwili do głowy, to uderzyć się w głowę młotem pneumatycznym, potem skremować i rozsypać prochy w morzu. Joana nachyliła się do samochodu, kożuszek podniósł się do wysokości połowy pośladków i porucznik Natan musiał przełknąć ślinę. Tył miała równie boski jak przód. – Ma pan długopis? – W ręku trzymała kartonik. Podał jej długopis, którym wypisywał mandat. Oparła się o drzwi, torbę rzuciła na siedzenie. – Proszę mi poświecić. Posłusznie skierował latarkę na kartonik. Nie mógł nie zauważyć dużego DENT i nazwiska jakiegoś mężczyzny. I zadbanych paznokci w kolorze szafirowym, drobnych palców przytrzymujących papier przy imieniu Jędrzej. Pewnie mąż, pomyślał i rozczarowanie rozpełzło się po jego ciele jak krętki boreliozy. – To wizytówka mojego dentysty – zaśmiała się, jakby czytała w jego myślach, śmiałym ruchem przekreśliła dane przychodni DENT, obróciła kartonik i napisała drukowanymi literami: „JOANA” – i numer telefonu. – Proszę do mnie zadzwonić, bo może pan znajdzie. Jak pan nie znajdzie, to też proszę zadzwonić. Na razie nie będę występować o duplikat. I proszę uważać następnym razem – posłużyła się zdaniem, które przed chwilą do niej powiedział. I nawet zabawnie to zrobiła. Przedrzeźniała go po prostu. Wziął wizytówkę DENT i schował do kieszeni. – Niech pan obieca, że pan zadzwoni. – Obiecuję – powiedział, marząc o tym, żeby już odjechała.
Żeby mógł spokojnie o niej myśleć. Przy niej czuł się roztrzepotany jak flaga na mocnym wietrze. Bez drzewca. Wsiadła do samochodu, uchyliła szybę i pomachała mu, niczym dobremu znajomemu. Stał i gapił się jak idiota za odjeżdżającym samochodem. A potem spojrzał jeszcze raz dla pewności pod nogi i zobaczył jej prawo jazdy. W miejscu, które trzykrotnie przeglądał z największą uważnością. Od tego się zaczęło. I właśnie dlatego teraz, po półtora roku, miał zamęt w głowie. Od dwóch tygodni mieszkał z Joaną. Była to ich obopólna, dojrzała, przemyślana decyzja. O niczym innym nie marzył od czasu ich pierwszego spotkania. Ale... ale coś było nie tak i nie umiał tego nazwać. Dopóki pomieszkiwała u niego, w małej kawalerce, było wszystko okej. A teraz, po przeprowadzce do dużego domu jej rodziców, coś szwankowało. Całe piętro należało do Joany, tak się mówiło, chociaż właścicielami byli jej rodzice; sto czterdzieści metrów kwadratowych, nie licząc poddasza. Okna sypialni wychodziły na taras, a taras wisiał nad bardzo zadbanym ogrodem. Na podjeździe było miejsce nie tylko na ich trzy samochody, ale również na jego starego opla. I to wszystko prawie w centrum miasta, gdzie za każdy metr kwadratowy trawy płaciło się niemal tyle, ile za metr jego kawalerki. Joana była cudowna i nie dawała mu poznać, że to jednak nie ich dom, tylko mamusi i tatusia – znakomicie sytuowanych przedsiębiorców ze znajomościami wszystkich i wszystkiego. Minister zdrowia? Nie ma problemu, jeden telefon rozwiązuje sprawę. Komendant stołecznej? Natan, jeden telefon i pracujesz, gdzie chcesz. Komunikacja? A komu trzeba coś załatwić? Trzeba się skontaktować z Grzegorzem. Samochody oclić? Sprowadzić? Na kiedy potrzebujesz? To kwestia jednej rozmowy z... – i tu padały imiona, czasem nazwiska, czasem funkcje. Dom z bali? Zadzwonię do Bartka na Kaszuby. Złe wyniki rentgena?
Dzwonię do profesora Zenobiego. Na początku był powalony uprzejmością jej rodziców. Uprzejmością, otwartością, gościnnością, przyjacielskością i tak dalej, wszystkimi innymi „ościami”. Ale kością w gardle mogą stanąć i te ości, o czym przekonał się już przy pierwszej wspólnej kolacji „w naszym wspólnym domu” – jak podkreślała Joana. – Zaprosiłam do nas rodziców, nie masz nic przeciwko temu? Nie miał, choć się zdziwił, z rodzicami mijali się rano na podjeździe, gdzie stały zaparkowane samochody, Joana schodziła na dół do matki przynajmniej parę razy dziennie, żeby poplotkować, a uroczysta kolacja – pierwsza wspólna „w naszym wspólnym domu” – odbyła się trzeciego dnia po jego wprowadzce. – Mam nadzieję, że będziesz się tu czuł jak u siebie – powiedziała matka Joany i dodała: – Dzisiaj wypijemy brudzia. Więc od razu mówmy sobie na ty. Ja jestem Elżbieta. – Natan, będę zaszczycony – odpowiedział po chwili zaskoczony porucznik. W trakcie kolacji dowiedział się o wspaniałych perspektywach, jakie roztaczają się przed Joaną i nimi dwojgiem, o możliwościach rozwijających się jak czerwony dywan (tu chichot), które trzeba wykorzystywać, póki można, słuchał o planach na ich wspólne życie, a brzmiało to tak, jakby cała czwórka, czyli on, Joana i jej rodzice, mieli wylądować wieczorem we wspólnym łóżku – po ustaleniu liczby dzieci, które mieli spłodzić właśnie tego wieczoru. – Mimo różnic oczywiście, które was, ciebie, kochanie, i Natana, jednak różnią. Mimo jednak występujących różnic, które ich różniły, udało się pozbyć rodziców przed pierwszą i resztę nocy spędzić upojnie, co było zasługą tym razem wyłącznie Joany, jakby czuła, że pomysł z kolacją nie bardzo wypalił, i starała mu się to wynagrodzić. Ale kiedy po przyjściu z łazienki (zawsze musiała wziąć prysznic po seksie) powiedziała, że liczy na to, że tak właśnie będzie zawsze, poczuł ten nieuzasadniony zamęt po raz pierwszy. Natknął się na Elżbietę od razu następnego dnia po południu. Wychodził z łazienki w ręczniku owiniętym dokoła bioder, do pracy szedł na popołudnie i prawdę powiedziawszy, spróbował, do czego go wszyscy namawiali wczoraj – czuć się swobodnie, czuć się jak we własnym domu. – Ojej – jęknęła pani Elżbieta, od wczoraj Elżbieta, i zasłoniła teatralnie ręką oczy. – Bardzo przepraszam, u nas się wkłada szlafrok. Ja tylko przyszłam po pranie. Zostawiaj brudne ubrania tutaj – wskazała na duży kosz stojący w przedpokoju pod lustrem w grubych, siermiężnych drewnianych ramach – to je wezmę na dół i dam do wyprania
pani Uleńce. Joana tak robi. Stał przed nią jak idiota, z lekko wilgotnym torsem, z rękami skrzyżowanymi na piersiach w obronnym geście, jakby był kobietą złapaną na golasa przez podglądacza. – Ja sam piorę swoje rzeczy – powiedział, czując, że głos mu zadrżał niebezpiecznie. – Nie szkodzi. – Elżbieta machnęła ręką, przysiągłby, że lekceważąco. – Teraz będzie inaczej. Joanka nie ma tu przecież pralki! – dokończyła z wyrzutem, jakby to była jego wina. Wystarczająco trudno było mu się przyzwyczaić do ciągłej obecności Joany, którą przecież uwielbiał. Ale była przy nim cały czas, z wyjątkiem krótkich wizyt u kosmetyczki i długich u fryzjera, paru godzin kursów z malarstwa i kawki z mamą – „Ona się czuje taka samotna, jak taty nie ma”. Przyszłej teściowej w pustym mieszkaniu się nie spodziewał. Kiedy Joana pojawiła się w drzwiach, był gotów do wyjścia. Zarzuciła mu ręce na szyję, a on poczuł, że chce ją porwać do swojego małego mieszkanka, bez widoku na ogród, ba, nawet bez balkonu, wrócić do siebie, razem z nią, rzucić ją na materac na podłodze i kochać się bez tchu i bez nasłuchiwania, czy ktoś lub coś jest obok, nawet jeśli tylko tu są możliwości do wykorzystania i szerokie perspektywy na przyszłość. – Idziesz? Trzeba ci znaleźć jakąś fajną pracę. Ojciec to załatwi – stwierdziła, przytulając się do jego szarego swetra. Znowu mu zapachniało wiosną, ale poczuł mrowienie na plecach. – Mam fajną pracę – odparł. – Będziesz miał fajną pracę wieczorem, a teraz całuj – powiedziała i nadstawiła usta, a usta miała słodkie i pachnące poziomkami. Kiedy go całowała, przestawał myśleć i przestawał się obawiać czegokolwiek. Przestawał też słyszeć i rozumieć, co do niego mówi. Ważne były tylko te poziomki. Oderwał się od niej z trudem. Ale naprawdę musiał już wychodzić. – Muszę iść, mamy trupa. – Odsunął ją od siebie najbardziej łagodnie, jak mógł. – Trupa! – prychnęła. – Trup ma być lepszy niż ja? Uśmiechnął się i pogłaskał ją po policzku. – Ty jesteś najlepsza na świecie. Lecę. A teraz, dojeżdżając do domu denata, czuł, jakby wszystko wracało na swoje miejsce, jakby z nierzeczywistości przenosił się na znane sobie tereny, gdzie nareszcie mógł być sobą. *
Jechała do hospicjum dość wolno. Całe miasto stało. Dłubała w radiu. Przełączała kolejne stacje, chcąc znaleźć tę, na której co kwadrans podawano informacje o stanie dróg – czyli przejezdności w stolicy. Ot, takie nowe słowo, przejezdność. O tej godzinie nie powinno być jeszcze korków – specjalnie wybierała tę porę na odwiedziny, żeby omijać ruch, żeby zdążyć przed szesnastą, a wracać do domu po osiemnastej. Kiedy już przewalą się wracający z pracy. Ona na szczęście miała wolny zawód i mogła pracować w dowolnych godzinach. Ale dzisiaj musiało się coś wydarzyć, co zaburzyło porządek na warszawskich ulicach. Stała już piętnaście minut na zjeździe z Puławskiej, światła się zmieniały co parę minut, a w lewo samochody w ogóle nie skręcały. Niestety, ominęła wcześniejszy zjazd, na którym nie było korków, i teraz nie mogła się już wycofać. Sznur samochodów huczał z włączonymi silnikami, huczał i stał. Z rur wydechowych uchodził beztrosko dwutlenek węgla i podgrzewał planetę. Szare niebo próbowało przepuścić trochę promieni słonecznych, ale były mdłe jak wszystko dookoła. Sztukę cierpliwości ćwiczyła już od jakiegoś czasu. Stoisz w korku? Pomyśl o czymś przyjemnym, przejmuj się tylko tym, na co masz wpływ, nie próbuj zmieniać tego, na co wpływu nie masz. Nie kop się z koniem – dodawała od siebie do tych złotych myśli swoje trzy grosze. Nie mogła objechać korka. Nie mogła nikogo wyprzedzić, mogła stać i czekać. Albo robić coś pożytecznego. Otworzyła schowek i zaczęła porządkować rzeczy wrzucane tam niedbale przez ostatnie tygodnie. Opakowanie po chińszczyźnie – na podłogę, łatwiej będzie sprzątnąć to, co widać, niż to, co niewidoczne. Bilety z autostrady (była w Krakowie miesiąc temu) – rozprostować, schować dla księgowej, faktura za benzynę – rozprostować, schować dla księgowej, faktura za benzynę z kwietnia zeszłego roku – zmiąć, wyrzucić na podłogę. Gazetka „Twoje Miasto” – na cholerę ją tu schowała? – wyrzucić. Cukierki, pozlepiane od upału – kiedy je kupiła? – wywalić, nie rozkleją się. Keczup w podłużnym schowanku, jednorazowy – wywalić, nie będzie go jeść. Świeczka – zachować. Przeczytała kiedyś o ludziach w Kanadzie, którzy uwięzieni w czasie potężnej burzy śnieżnej przeżyli tylko dzięki temu, że mieli świece w samochodzie. Mogli się ogrzać. Od razu kupiła wtedy sześć i wsadziła do schowka. Na wszelki wypadek. Jakby tu ją złapała jakaś śnieżyca, na przykład pod Radomiem.
I na kilka dni odcięła od świata. Usłyszała trąbienie i odruchowo nacisnęła gaz. Samochód przed nią przesunął się ze dwa metry, jednemu udało się skręcić. W takim tempie będzie tu stała do usranej śmierci. Ponownie schyliła się do schowka. Młotek do rozbijania szyb, nóż do przecinania pasów. Niezbędne. Nowoczesne samochody mogą wysiąść w każdej chwili. Wypadek wyłączy na przykład system komputerowy, nie będzie można otworzyć drzwi, nie będzie można uwolnić się z pasów. I nóż, i młotek muszą być pod ręką. Schowek nie jest pod ręką. Przełoży do kieszeni drzwi. W razie czego. Chciała być przygotowana na wszelkie ewentualności. Odczuwała silną potrzebę zadbania o siebie na wszelki wypadek i w razie czego. A wypadki zdarzały się cały czas. Nieprzewidziane i nieprzewidywalne, nagłe, niespodziewane i dziwne. Instrukcja obsługi samochodu, lub też księga wozu – nigdy jej nie przeczyta, ustawianie lusterek musiała jej pokazać Viki, chociaż też jest kobietą. Jak jakiś idiota mężczyzna na myjni jej coś popoprawiał, musiała przez dwa dni wychylać się przez szybę, żeby zobaczyć coś w lusterkach bocznych. Instrukcję schować. Podpaska – zostawić, emergency może się przydać, nigdy nie wiadomo kiedy. Dwie serwetki, które miały się do czegoś nadać – wyrzucić na podłogę, papier toaletowy, bezcenny – schować. Trzy wizytówki, ale nie pamięta, kto to są ci ludzie, których nazwiska, wytłoczone grubą czcionką, bodą oczy. Aleksander, nazwisko się starło, firma Obras? A co to jest Obras? Zakład kosmetyczny? Nie, tam nie pracują mężczyźni. Wywalić, trudno. Sama sobie winna. Na drugi raz należy napisać obok jakąś informację, na przykład „kosmetyczka Viki”. Albo „przyjaciel Tolka”. Ach, Aleksander zamazany to ten facet, którego jednak zainteresowały jej prace. Wydawnictwo Obras. Głupia nazwa. Ale na wszelki wypadek zostawić. Kupka śmieci przed prawym przednim fotelem rosła w zastraszającym tempie. Jak to się tu zmieściło, nie miała pojęcia. W bocznej kieszeni drzwi natknęła się na plastikową torbę i książkę, której szukała od tygodnia. Przełożyć na tylne siedzenie. Nachyliła się znowu – zapakuje ten burdel do torby, torbę wyrzuci na stacji, i tak musi zatankować. Ledwo się nachyliła – klakson z tyłu. Coś się ruszyło. – Spierdalaj – mruknęła pod nosem, nacisnęła pedał gazu i zamachała przyjaźnie i przepraszająco do kierowcy z tyłu. Radio zaszumiało, złapała w końcu miejscową stację. – Po wypadku na rogu Puławskiej i... gdzie czołowo zderzyły się dwa tramwaje jadące... – Reszta komunikatu zaginęła w trzaskach. Jak mogą się zderzyć dwa tramwaje czołowo? Co za kraj? Przecież chyba ci
motorniczy widzieli, że jadą nie po tych torach? Do Puławskiej dojechali? Przecież zajezdnia tramwajowa jest na Woli, dziesięć kilometrów dalej. To i tak mają szczęście, że wcześniej się nie stuknęli. Byłoby lepiej, gdyby się stuknęli na Pradze, nie byłoby tu korka. Ale nie, jak pech, to pech. Okej, na tych światłach powinna przejechać, potem będzie z górki. Wychyliła się, autobus niestety zasłaniał całą ulicę, w którą miała skręcić. Przejechał. Korek jak okiem sięgnąć. Ano oczywiście. Blaszak wybudowali kolejny, supersklep z parkingiem na milion samochodów, które nie miały jak wyjechać, a ostatnio wpadli na genialny pomysł i zrobili światła. A światła sto metrów za skrzyżowaniem z główną skutecznie powodowały korek na głównej. No, to teraz sobie postoimy. Nienawidziła dużych sklepów. Nienawidziła, chociaż robiła w nich zakupy. Było po pierwsze taniej, a po drugie bliżej. Nie wiedziała, do czego to porównanie – bo wszystkie sklepiki na jej osiedlu umarły śmiercią tragiczną po krótkiej i ciężkiej chorobie, na jej oczach, w ciągu ostatnich trzech lat. I też nie wiedziała, od czego bliżej. Ale po namyśle doszła do wniosku, że były bliżej niż na przykład Wisła, która była dalej. Ale w dużych sklepach ogarniała ją panika. Gubiła się wśród półek i zaczynała być rozdrażniona już po paru minutach. Niby wiedziała, że wszystko tam jest zupełnie nieprzypadkowo ulokowane, że jest przedmiotem bardzo poważnych badań bardzo poważnych ludzi, którzy całe życie poświęcają badaniu, jak ułożyć towary na półkach, żeby człowiek, który przyszedł wyłącznie po masło i papier toaletowy, musiał wędrować po całym sklepie, natykając się na spodnie dla dzieci i jedzenie dla psów, których nie miał zamiaru kupić. Wiedziała, że wielkie galerie handlowe zatrudniają bardzo drogich specjalistów od projektowania wnętrz, tak żeby normalny szary obywatel nie mógł wejść i wyjść tymi samymi schodami, tylko musiał obejść pół obiektu, zanim – jeśli już coś kupi – znajdzie zejście. Lub wejście na inny poziom. Które to zejścia i wejścia oddzielały setki metrów od siebie. Bo przecież gdyby jedne i drugie schody były obok siebie, narażaliby ludzi na szalone niebezpieczeństwo. A nuż taki palant przejdzie obojętnie obok jakiejś wystawy? A nuż czemuś się nie przyjrzy? A nuż czegoś nie kupi? Czegoś zbędnego a błyskotliwego w świetle nisko mocowanych lamp i przy dźwiękach pobudzającej muzyki? Więc z jednej strony korytarza rozświetlonego, zabawnego, radosnego, a niekiedy pachnącego – schody
w dół, a sto metrów dalej – schody w górę. Dla utrudnienia. Kible oczywiście w korytarzu obok, prowadzącym do zupełnie innej części sklepowej. Gdyby komuś się niedobrze zrobiło – też trzeba trafić, poszukać, obejść. A potem wrócić. Coś gdzieś komuś wpadnie w oko i świat się kręci. Nie znosiła kręcącego się świata, wolała, jak był na swoim miejscu. Tylko co to znaczyło? Samochody znowu wolno ruszyły. A przed nią następne światła. Będzie dzisiaj później. – Trzynaście osób ciężko rannych – poinformowało ją z radością radio. – Nasz reporter jest na miejscu. Halo, Mirku, słyszysz nas? Halo, tu Mirek Jar, witam cię serdecznie. Nieprzyjemne rozdrażnienie spłynęło na nią z głośnika; czuła się tak, jakby Mirek Jar mówił do niej na „ty”, a tego nie znosiła. Nie znała Mirka Jara. Wiedziała jedno, że do mikrofonu mówi się: „Proszę państwa”, i że Mirosław jest Mirkiem dla mamci i tacia, a nie dla niej, nie znosiła zdrobniałych imion w służbowym wydaniu, co to za pomysły, realizator dźwięku Ania Banialuka, reżyser Jurek Dymowski, kurwa mać, Anna, nie Ania, a siwy tłusty facet to Jerzy, nie Jurek! – Stoję na skrzyżowaniu – podniecony sztucznie głos irytował ją, jakby zdawał sprawozdanie z katastrofy co najmniej lotniczej – i prawie nic nie widzę. Tłum osób z katastrofy zasłania mi widok, są również karetki, dużo karetek, oba tramwaje w strasznym stanie, dziesiątka leży na boku, całkowicie wypadła z torów, na miejscu jest straż pożarna i służby pomocnicze. Nie udało się jeszcze wydobyć wszystkich pasażerów, ale niewiele ci mogę powiedzieć, bo nikt nie udziela mi informacji. Po prostu: nie mogę państwu wiele powiedzieć – poprawiała na głos dziennikarza Mirka, który irytował ją coraz bardziej. Mi! Ci! Lej wodę! – Co się stało, Mirku, opowiedz – namawiała go koleżanka z radia i Weronika poczuła się tak, jakby podsłuchiwała prywatną rozmowę dwojga ludzi, a nie jak radiowy słuchacz. Czy może słuchaczka? – Otóż na skrzyżowaniu, jak się przypuszcza, czołowo zderzyły się tramwaje. Nie, nie, nie jechały po tym samym torze, chociaż tak to wygląda. Nieszczęśliwie się zdarzyło, że w tym samym momencie z impetem wjechały i prawdopodobnie ich wysunięte przednie części zahaczyły jakimś cudem o siebie. „Ich wysunięte przednie części” – niech cię jasna cholera, Mirku. Ciebie niech jasna cholera, Mirku. Teraz samochód przed nią się zagapił, a w przerwę, która nagle zrobiła się w korku, spróbowały się wepchnąć te, które objechały parking sklepu X-1, jeszcze jednego spożywczaka o powierzchni kilometra kwadratowego. Nacisnęła klakson, nissan przed