Mikołaj Kołyszko
ul. Findera 3
89-600 Chojnice
Masz Wybór
ul. Findera 3
89-600 Chojnice
www.masz-wybor.com.pl
magazyn.masz.wybor@gmail.com
Wydawnictwo Wielokrotnego Wyboru (grupa nieformalna)
www.masz-wybor.com.pl
magazyn.masz.wybor@gmail.com
Od wydawcy
O stworzeniu mitologii i spotkaniu z jej wyznawcą
Mitologia Cthulhu jest literacką mitologią stworzoną przez Howarda Phillipsa
Lovecrafta, jego przyjaciół oraz pisarskich następców. Obejmuje on opisy
bogów-demów – nazywanych najczęściej Wielkimi Przedwiecznymi – ich
wzajemne relacje, wyznawców, kulty, kosmogonię, antropogenezę i
eschatologię. Jest zastanawiającym fakt, że mitologia zapoczątkowaną przez
pisarza rzadko docenianego przez krytyków literackich, którego beletrystyczny
dorobek można zamknąć w trzytomowym zbiorze opowiadań, zrobiła nie tylko
zawrotną karierę w popkulturze i zdobywa coraz większe rzesze fanów na całym
świecie, ale także zyskuje prawdziwych wyznawców i ludzi podchodzących do
niej z religijną bojaźnią.
Lovecraft w liście do Harolda S. Farnessa tłumaczył, jaki cel kryje się w
tworzeniu przez niego literackiej mitologii. Dzięki niej jego opowieści miały
poruszać ludzi, odpowiadając zarówno ich emocjonalnym, jak i duchowym
potrzebom we współczesnym, zdominowanym przez naukę świecie, przejmując
funkcję dawnych, infantylnych i niewiarygodnych już, naturalnych mitologii.
Pozostaje bezsprzecznym faktem, że została ona wykreowana sztucznie i celowo
(choć jej elementy nierzadko pochodzą z mitologii naturalnych1) o czym
Lovecraft bez skrępowania informował swoich korespondentów, często
włączając ich w proces jej tworzenia. Mimo to, zaczęła ona żyć własnym życiem
nie tylko w świecie fikcji literackiej.
Neil Gaiman wspomina o ciekawym wydarzeniu, które miało miejsce na
brytyjskim konwencie fantastyki z 1983 roku.:
Szczupły i starszy dżentelmen wstał i spytał dyskutantów, czy zastanawiali się
nad teorią, którą on sam wyznawał: że Wielcy Przedwieczni, owe obdarzone
imionami składającymi się głównie ze spółgłosek bestie, wykorzystały po prostu
biednego Howarda Phillipsa Lovecrafta, by przemówić do świata, by szerzyć
wiarę w samych siebie poprzedzającą ich nieunikniony powrót.
To nie jest odosobniony przypadek irracjonalnej wiary w Wielkich
Przedwiecznych.
Jeden z korespondentów Lovecrafta, William Lumley, poinformowany
bezpośrednio przez ojca mitologii Cthulhu o jej fikcyjności, stwierdził: Możemy
sądzić, że tworzymy fikcję literacką, a nawet [...] nie wierzyć w to, co piszemy,
lecz w gruncie rzeczy mówimy prawdę – wbrew samym sobie służąc
nieświadomie posłańcom Tsathouggy, Croma, Cthulhu i innym sympatycznym
dostojnikom z Zewnątrz.
Lovecraft otwarcie naśmiewał się z podobnych teorii. Według niego Lumley jest
wyjątkowym przeżytkiem mistycznego dzieciństwa dziejów ziemi – kombinacją
bezcennej łatwowierności i wspaniałego Munchausenizmu... Jest on święcie
przekonany, że wszyscy członkowie naszego gangu [...] są prawdziwymi
agentami niewidzialnych Mocy wykorzystujących nas do rozpowszechniania
idei, których zakres pojmowania jest zbyt mroczny i głęboki dla człowieka...
W rzeczy samej – Bill2 twierdzi, że w pełni zidentyfikował mojego Cthulhu
i Nyarlathotepa... a więc może on mi o nich powiedzieć więcej, niż ja sam wiem.
Choć Lovecraft naśmiewał się z Lumleya, w październiku 1935 pracował razem
z nim nad opublikowanym tu opowiadaniem. To jedyny przypadek w historii
Mitologii Cthulhu, gdy Lovecraft napisał utwór literacki z kimś, kto był święcie
przekonany o jej realności.3
Niewiele wiemy o Williamie Lumleyu. W okresie gdy pisał do Lovecrafta,
pracował jako nocny stróż w Bufallo w stanie Nowy Jork. Wcześniej był
marynarzem i w trakcie podróżowania po świecie spotkał tajemniczych
„mistrzów wschodu” – jeden z nich odwiedził go nawet później w Bufallo.
Także w czasie morskich wojaży pokochał opowieści niesamowite. Utrzymywał,
że niejednokrotnie widział zjawy w przeklętych dolinach i nawiedzonych
domach usytuowanych w zachodniej części Nowego Jorku. Choć Lovecraft
często wyśmiewał Williama w gronie swoich przyjaciół, prowadził z nim
ożywioną korespondencję aż do własnej śmierci.
Opowiadanie „Dziennik Alonzo Typera” jeszcze w roku jego powstania zakupił
Weird Tales, płacąc za nie 70 dolarów Lumleyowi. Lovecraft nie przyjął swojej
części honorarium.
Dwulicowe podejście Lovecrafta do postaci Lumleya może dziwić, ale wydaje
mi się, że jest ono ściśle związane z niejednolitym podejściem do siebie samego.
Z jednej strony Lovecraft uważał się za twardego ateistę i materialistę i przez
całe swoje życie budował ten wizerunek w amatorskich gazetach, polemice
publikowanej w prasie i prywatnej korespondencji. Mimo to w Boże Narodzenie
roku 1930 napisał do Augusta Derletha list, w którym inaczej, zgoła
niematerialistycznie opisuje swoje podejście do rzeczywistości. Stwierdza w nim
że pewne jej elementy (jak architektura, niektóre scenerie czy efekty
atmosferyczne) pozwalają mu poczuć rozszerzoną percepcję i niezmiennie
zawierają w sobie implikację całkowitego rozbicia praw czasu, przestrzeni
materii oraz energii – czy raczej moją osobistą niezależność od tych praw, tak że
jestem w stanie szybować przez najróżniejsze wszechświaty czasoprzestrzeni
niczym niewidzialny opar (…) nie zaburzam ich, lecz wykraczam poza ich
ograniczenia i lokalne fragmenty organizacji materii... W kontekście tych zdań
relacja ostentacyjnie ateistycznego Lovecrafta z ezoterycznym Lumleyem
nabiera nowego znaczenia.
Mikołaj Kołyszko
H. P. Lovecraft
William Lumley
Dziennik Alonzo Typera
Notka redakcyjna
Alonzo Hasbrouck Typer zameldowany w Kingston w stanie Nowy York był po
raz ostatni widziany w dniu 17 kwietnia 1908 roku, około południu, w hotelu
Richmond w Batavii. W momencie zaginięcia liczył 53 lata, był ostatnim
przedstawicielem starodawnego rodu Ulsterów,
Pan Typer uczył się prywatnie aż do studiów, po czym kontynuował naukę na
Uniwersytecie Kolumbia i Uniwersytecie w Heidelbergu. Całe swoje życie
pozostał uczniem badającym świat, zaś obszary jego zainteresowań nader często
dotyczyły mrocznych i budzących lęk punktów granicznych ludzkiej wiedzy.
Jego notatki dotyczące wampiryzmu, ghuli, fenomenu poltergeista publikował
własnym sumptem, zawsze po odrzuceniu przez wielu wydawców. Zrezygnował
z członkostwa w Stowarzyszeniu Badań Psychicznych4 w wyniku serii
osobliwych i gorzkich kontrowersji.
W różnych okresach pan Typer oddawał się rozległym podróżom, przez co
zdarzało się, że słuch o nim ginął się na długi czas. Znany był z wypraw w
mroczne miejsca takie jak Nepal, Indie, Tybet czy Indochiny, trzeba także
nadmienić, że spędził większość roku 1899 na tajemniczych Wyspach
Wielkanocnych. Szeroko zakrojone poszukiwania pana Typera po jego
oficjalnym zaginięciu nie przyniosły rezultatów, zaś jego nieruchomości zostały
podzielone między jego dalekich kuzynów w Nowym Yorku.
Niniejszy dziennik został znaleziony niedaleko ruin dużego wiejskiego domu
położonego w miejscowości Attica w stanie Nowy Yorku. Dom ów przez wiele
pokoleń cieszył się osobliwą i złowieszczą reputacją, zanim popadł w całkowitą
ruinę. Gmach budynku był niezwykle stary i poprzedzał pojawienie się w tym
regionie pierwszej dużej grupy białych osadników. Postawiła go tajemnicza
rodzina van der Heylów, która przybyła tu z Albanii w 1746 roku w atmosferze
przedziwnych podejrzeń o czary. Fundamenty i pierwotną konstrukcję budynku
datuje się na mniej więcej rok 1760.
Tak naprawdę niewiele wiadomo o historii rodziny van der Heylów. Trzymali się
możliwie jak najdalej od swoich normalnych sąsiadów, zatrudniając jedynie
komunikujących się łamanym angielskim, czarnoskórych służących
przywożonych bezpośrednio z Afryki, a ich dzieci uczyły się w domu oraz na
europejskich uczelniach. Ci z nich, którzy otworzyli się na świat, szybko z niego
znikali, choć trzeba zaznaczyć, że zdobywając wcześniej złą reputację w wyniki
koneksji z grupami oddającymi się Czarnym Mszom, a także ze znacznie
mroczniejszymi kultami.
Dookoła przerażającego domu powstała rozległa wioska zamieszkała przez
Indian, do których później dołączyli renegaci z sąsiadujących stanów. Nazywali
siebie budzącym pewne podejrzenia mianem Chorazian. Różne szczepy, które po
latach powstały w wyniku mieszania się odmiennych grup Chorazian okazały się
na tyle osobliwe, że stały się przedmiotem badań przedstawionych w kilku
etnologicznych monografiach. Tuż przed wioską, i w zasięgu wzroku od strony
domu van der Heylów, znajduje się strome wzgórze ukoronowane dziwnym,
zapewne megalitycznym kamiennym kręgiem, na który Irokezi zawsze
reagowali z przerażeniem i wstrętem.
Począwszy od roku 1795 legendy przekazywane przez nadchodzących
pionierów i późniejszą osiadłą tu ludność często wspominały o dziwnych
lamentach i chórach pojawiających się w pewnych okresach w okolicy wioski
Chorazin, wielkiego domu i wzgórza stojących kamieni. Są powody, by
przypuszczać, że jeśli legendy zawierały ziarnko prawdy, wspomniane odgłosy
bezpowrotnie zamilkły w okolicach roku 1872, gdy wszyscy mieszkańcy
wielkiego domu – wliczając w to służących – nagle i jednocześnie zniknęli.
Odtąd dom stał opuszczony, lecz wciąż były z nim wiązane tragiczne
wydarzenia, a dokładnie: trzy niewytłumaczone zgony, pięć zaginięć i cztery
przypadki nagłego obłędu – które miały miejsce, gdy późniejsi właściciele lub
ciekawscy goście postanowili zostać we wnętrzu budynku dłuższy czas.
Dom, wioska i tereny rolnicze stały się własnością stanu i zostały zlicytowane,
gdy nie było już wątpliwości, że van der Heylowie zniknęli na dobre. Od 1890
roku ostatni właściciele tej nieruchomości (przybyli z Buffalo Charles A. Shields
oraz jego syn Oscar S. Shields) opuścili posiadłość w stanie totalnego
zaniedbania i ostrzegli wszystkich ciekawskich, by nie zagłębiali się w ten
region.
Spośród ludzi, którzy przez ostatnie czterdzieści lat odwiedzali to miejsce,
większość była adeptami okultyzmu, funkcjonariuszami policji, dziennikarzami
oraz dziwnymi osobnikami z zagranicy. W tej ostatniej grupie znajdował się
mieszkaniec Euroazji, prawdopodobnie pochodzący z Kochinchiny, który został
odnaleziony z całkowicie wyczyszczonym umysłem i dziwacznymi
okaleczeniami, o czym szeroko rozpisywała się prasa w roku 1903.
Dziennik Pana Typera to zeszyt w rozmiarach 6 na 3 i pół cala, wykonany z
grubego i sztywnego papieru, dziwacznie zszyty i oprawiony w cienkie
metalowe okładki. Został odnaleziony 16 listopada 1935 roku przez
funkcjonariusza stanowej policji wysłanego, by przeprowadzić śledztwo
dotyczące plotek na temat zawalenia się opuszczonej posiadłości van der
Heylów. Śledczy znalazł dziennik na terenie posesji jednego ze
zdegenerowanych wieśniaków Chorazin. Funkcjonariusz stwierdził, że dom
rzeczywiście się zawalił, a oczywistym tego powodem był jego wiek oraz nie
dość stabilna konstrukcja, która 12 listopada nie wytrzymała szczególnie ciężkiej
wichury. Dezintegracja budynku była zaskakująco kompletna, lecz nic nie
świadczyło o tym, by ktoś gruntownie przeszukiwał ten teren w okresie ostatnich
tygodni. John Eagle, śniady, przypominający małpę wieśniak indiańskiego
pochodzenia, który przechowywał rzeczony dokument, zeznał, że znalazł go
blisko powierzchni ruin w miejscu, gdzie dawniej musiał znajdować się górny
salon starego domu.
Bardzo mała część posiadłości może zostać zidentyfikowana, chociaż ogromna
i zadziwiająco solidnie murowana kryptopodobna piwnica (ze starodawnymi,
żelaznymi drzwiami, które musiały zostać wysadzone, o czym świadczą
specyficzne wzory i dziwnie podtopiony zamek) pozostała nietknięta oraz
cechowała się kilkoma dziwnymi rzeczami. Po pierwsze, ściany były pokryte
wciąż nierozszyfrowanymi hieroglifami grubo wyrytymi w cegłach. Kolejnym
dziwactwem był duży, okrągły otwór w tyle pomieszczenia, coś w rodzaju
jaskini, zablokowanej z pewnością z powodu zawalenia się domu.
Ale najdziwniejszym ze wszystkiego był nagły „świeży” osad jakiejś cuchnącej,
śliskiej, smoliście czarnej substancji na brukowanej podłodze rozpościerający się
na szerokość jardu i o nieregularnej linii kończącej się na zablokowanym
kulistym otworze. Ci, którzy pierwsi otworzyli kryptę powiedzieli, że miejsce to
pachniała jak terrarium lub zoo.
Pamiętnik, który był przeznaczony wyłącznie do opisania śledztwa dotyczącego
przerażającego domu van der Heylów, został napisany przez zaginionego Pana
Typera, co zostało udowodnione przez biegłych grafologów. Charakter pisma
okazywał znaki narastającego napięcia psychicznego, tak dużego, że miejscami
tekst robił się prawie nieczytelny. Chorazińscy wieśniacy – których głupota i
mrukliwość wprawiała w zakłopotanie wszystkich badaczy tego regionu i jego
tajemnic – twierdzili, że pana Typera nie zapadł w ich pamięci jako postaci
szczególnie wyróżniająca się na tle innych nierozważnych osób odwiedzających
ten przerażający dom.
Tekst dziennika został tu przekazany dosłownie i bez komentarza. To, jak go
interpretować i jakie wnioski wyciągnąć po jego lekturze (oprócz tego, że jego
autora pochłonął obłęd), czytelnik musi zdecydować samodzielnie. Jedynie
przyszłość może nam powiedzieć o przydatności manuskryptu w rozszyfrowaniu
tajemnicy starych pokoleń. Może się okazać, że genealodzy potwierdzą
spóźnione wspomnienia pana Typera w sprawie Adriaena Sleghta.
DZIENNIK
17 kwietnia 1908 r.
Dotarłem tu około 6 po południu. Musiałem iść całą drogę z Atticy, nie zważając
na nadciągającą burzę, ponieważ nikt nie mógł pożyczyć mi konia lub powozu, a
samochodu niestety nie potrafię nawet uruchomić. To miejsce jest gorsze niż się
spodziewałem, i boję się tego, co nadchodzi, mimo że w tym właśnie czasie
poznam tajemnicę. Wszystko się wkrótce okaże, gdy nadejdzie ta noc – groza
pradawnego Sabatu Walpurgi – po czasie spędzonym w Walii w końcu wiem,
czego szukać. Cokolwiek nadejdzie – nie wycofam się. Pchany przez niepojęty
impuls, poświęciłem całe moje życie na poszukiwanie przeklętych tajemnic.
Przybyłem tu właśnie po nie i nie zamierzam sprzeciwiać się temu, co
przygotował mi los.
Gdy dotarłem tutaj, było bardzo ciemno, choć słońce bynajmniej nie zaszło.
Burzowe chmury były najgęstszymi, jakie kiedykolwiek widziałem i nie
mógłbym znaleźć drogi gdyby nie błyskawice. Wioska jest brzydka jak mazista
kałuża a jej nieliczni mieszkańcy to prymitywy. Jeden z nich pozdrowił mnie w
dziwny sposób, zupełnie jakby mnie znał. Krajobraz omal był dla mnie
niewidoczny – dostrzegłem jedynie małą, bagnistą dolinę pełną dziwnych
brązowych łodygowatych roślin i martwych grzybów otoczonych przez
postrzępione, złowrogie drzewa o nagich konarach. Lecz muszę jeszcze
powiedzieć, że przed wioską jest ponuro wyglądające wzgórze, na którego
szczycie jest krąg wielkich kamieni z jeszcze jednym kamieniem w jego
centrum. To, bez wątpienia, jest ohydna pierwotna rzecz, o której V????
powiedział przy N???? w czasie estbat5.
Wielki dom leżał pośrodku zarośniętego przez dziwnie wyglądające wrzosiec
parku. Ledwie udało mi się przez niego przedrzeć i kiedy tego dokonałem,
doniosły wiek i żałosny stan budynku nieomal powstrzymał mnie przed
przekroczeniem jego progu. Miejsce wyglądało na wyniszczone
i plugawe, zastanawiałem się jak ta trędowata masa może jeszcze się trzymać.
Dom był wykonany z drewna, i chociaż oryginalne linie były skryte w
oszalałych kątach jego skrzydeł dodanych w różnych okresach, myślę, że po raz
pierwszy został zbudowany w kwadratowym stylu kolonialnym tak
charakterystycznym dla Nowej Anglii. Prawdopodobnie łatwiej było go
zbudować według tej konstrukcji niż w stylu holenderskiego murowanego domu
– gdy tak rozmyślałem przypomniałem sobie, że żona Dircka van der Heyla
pochodziła z Salem i była córką niegodnego pamięci Abaddona Coreya.
Wszedłem na niedużą, podtrzymywaną przez drewniane filary werandę akurat,
gdy rozpętała się burza. Była to iście diabelska nawałnica – mroczna jak północ,
woda lała się z nieba jak z cebra, grzmoty i błyskawice waliły, jakby rozpoczął
się Dzień Ostateczny a wiatr nieomal chwytał mnie w swoje kleszcze. Drzwi nie
był zamknięte na klucz, więc wyciągnąłem moją elektryczną latarkę i wszedłem
do środka. Bród na podłodze i meblach był grubości cala, a całe to miejsce
pachniało jak zapleśniały grobowiec Był tam hol prowadzący we wszystkie
strony domu, a na prawo od niego znajdowały się schody. Przeorałem drogę do
nich i wybrałem górny salon jako miejsce mojego „obozu”. Pokój wygląda na w
pełni wyposażony, choć większość mebli była zniszczonych. Słowa te piszę o
ósmej wieczorem po zjedzeniu posiłku, który przewoziłem w mojej podróżnej
torbie. Później wieśniacy przyniosą mi dostawy jedzenia – choć nie zgodzili się
podejść bliżej niż do ruin bramy parkowej do momentu (jak mówią) aż nadejdzie
„późniejszy czas”. Chciałbym pozbyć się nieprzyjemnego uczucia związanego z
tym miejscem.
Później
Jestem świadomy obecności kilku istot w tym domu. Jedna z nich jest
szczególnie i zdecydowanie wroga w stosunku do mnie – złośliwa wola szuka
sposobu, jak mnie złamać i przejąć nade mną władzę. Nie mogę pozwolić na jej
zwycięstwo ani przez chwilę, lecz muszę używać całej mojej siły by odeprzeć ją.
Jest to przerażające zło, z pewnością nieludzkie. Myślę, że musi być powiązane
z siłami pochodzącymi spoza ziemi – siłami kosmosu spoza czasu
i egzystującymi poza granicą wszechświata. Ta istota góruje jak kolos,
potwierdza to, co zostało napisane w tekstach Aklo. Przeszywa mnie uczucie
czegoś potężnych rozmiarów połączonego z tym, co jak sądzę ta komnata
zawiera w sobie – a co jednak nie jest widoczne. Jego wiek musi być
niewypowiedzianie i szokujący stary – tak dawny, że nie można tego ująć
słowami.
18 kwietnia 1908 r.
Ostatniej nocy bardzo mało spałem. O 3 nad ranem zerwał się dziwny,
niepokojący wiatr – nieprzerwanie wzmagał się, aż w końcu pod jego wpływem
dom zaczął się trząść tak, jakby znalazł się w środku tajfunu. Kiedy zszedłem na
dół, by zobaczyć jak trzymają się rozklekotane frontowe drzwi, moja
wyobraźnia sugerowała mi, że ciemność obrała pół widoczne formy. Tuż poniżej
podestu zostałem brutalnie popchnięty – przypuszczam, że przez wiatr, ale
mógłbym przysiąc, że kiedy szybko się obróciłem, zobaczyłem rozpraszające się
kształty gigantycznej czarnej łapy. Nie straciłem gruntu pod nogami, lecz
bezpiecznie zszedłem na dół i zamknąłem ciężki zamek niebezpiecznie
trzęsących się drzwi.
Nie planowałem badać tego domu przed świtem, lecz teraz, niezdolny do
ponownego snu i pobudzony mieszanką lęku i fascynacji, niechętnie
pomyślałem o dalszym przekładaniu moich poszukiwań. Razem z moją
niezawodną latarką przebrnąłem przez zapyloną podłogę wielkiego,
południowego salonu, gdzie spodziewałem się odnaleźć portrety dawnych
mieszkańców. Były tam, dokładnie tak, jak V___ mi powiedział i jak
podejrzewałem po zgłębieniu pewnych zagadkowych źródeł. Niektóre z
malowideł były tak pociemniałe, zgrzybiałe i pokryte kurzem, że na niewiele mi
się zdały. Lecz patrząc na te z nich, które były choć trochę dla mnie widoczne,
nie miałem wątpliwości, że przedstawiają znienawidzonych van der Heylów.
Część obrazów zdawała się pokazywać twarze, które skądś już znałem, ale nie
mogłem sobie przypomnieć, kogo dokładnie one przedstawiały.
Sylwetka przerażającej hybrydy Joris – urodzonej w roku 1773 przez najmłodszą
córkę starego Dirck – była najlepiej widoczna z wszystkich sportretowanych
postaci. Bez problemu mogłem rozpoznać zieleń jej oczu rzucających wężowe
spojrzenie. Za każdy razem jak wyłączałem latarkę, jej twarz zdawała się
świecić i chyba wyobraźnia płatała mi figle, bo zdawało mi się, że oblicze Joris
lśniło samo od siebie słabym, zielonkawym światłem. Im dłużej patrzyłem na to
zjawisko, tym więcej niepokojących rzeczy dostrzegałem, aż w końcu obróciłem
się, by nie poddawać się dalszym halucynacjom... Odnosiłem wrażenie, że
emocje uwiecznione na jej twarzy się zmieniają...
Ale miejsce, na które potem natrafiły moje oczy, było jeszcze gorsze. Długa,
sroga twarz, małe wąsko rozstawione oczka i oblicze bardziej przypominające
wieprza niż człowieka, mimo że artysta najwidoczniej starał się nadać mu jak
najbardziej ludzki kształt. Tak, to o tym właśnie szeptał V____. Gdy
wpatrywałem się w tę grozę, zdawało mi się, że namalowane oczy nabierają
czerwonego blasku i na chwilę tło zdawało się zmienić w obcą i pozornie
nieistotną scenę – odludne, posępne wrzosowisko położone pod brudnym,
żółtym niebem, na którym rosły rachityczne, pokryte czarnymi kolcami krzaki.
Obawiając się o zdrowie mojego umysłu, czym prędzej poszedłem precz od tej
przeklętej galerii do mojego wolnego od kurzu zakątka na górze, gdzie
urządziłem swój „obóz”.
Później
Postanowiłem zbadać przypominające labirynty skrzydła tego domu przy
dziennym świetle. Nie muszą obawiać się, że się zgubię, skoro każdy mój krok
pozostawia widoczny ślad po mojej stopie wbijającej się w podłogę pełną kurzu
i brudu aż po kostkę – jeśli będzie to koniecznie, bez problemu odgadnę, którędy
szedłem. To ciekawe z jaką łatwością nauczyłem się schematu zawiłych
pokręconych korytarzy. Przez rozległe, północne „L” doszedłem aż do jego
końca i natrafiłem na zamknięte drzwi, które postanowiłem wyważyć. Gdy to
zrobiłem, przede mną ukazał się mały, dość zagracony meblami pokój, z
panelami dość mocno przeżartymi przez korniki. Na przeciwległej ścianie
dostrzegłem coś czarnego ukrytego pod gnijącym drewnem. W ten sposób
odkryłem wąskie tajemne przejście prowadzące po pochyłej do ciemnych głębin.
Był to stromy zsyp lub tunel bez jakichkolwiek stopni czy szczebli –
zastanawiam się, jak ktokolwiek mógł z tego korzystać.
Nad kominkiem znajdowało się zgrzybiałe malowidło; po chwili skupienia
byłem w stanie dostrzec na nim młodą kobietę ubraną w suknie modną w okresie
późnego osiemnastego wieku. Jej twarz ukazywała klasyczne piękno, lecz
mimika nadawała jej charakter tak demoniczny i zły, jakiego nigdy nie
widziałem na ludzkim obliczu. Na tym dziele została odmalowana nie tylko
nieczułość, chciwość i okrucieństwo, lecz także coś jakościowo ohydnego,
wykraczające poza ludzkie pojmowanie. I gdy spoglądałem na obraz,
pomyślałem, że artysta – lub powolny proces pleśnienia i rozkładu – przedstawił
jej bladą karnacją w niezdrowej, zielonkawej odcieni i zaznaczył ledwo
widoczne przypominające łuski ślady na skórze.
Później wspiąłem się na strych, gdzie znalazłem kilka skrzyń z dziwnymi
księgami – wiele z nich zostało spisanych za pomocą całkowicie obcych mi liter.
Jedna z nich napisana był w wariancie Aklo, o którym nie wiedziałem, że
istnieje. Muszę też dodać, że jeszcze nie przeglądałem książek znajdujących się
na zakurzonych półkach na parterze.
19 kwietnia 1908 r.
Pomimo tego, że na zakurzonej podłodze domu nie sposób znaleźć śladów stóp
innych niż moje, ewidentnie znajdują się tu inne niewidzialne byty. Wczoraj
szedłem do wejścia do parku i skróciłem sobie ścieżkę, idąc przez wrzosowisko,
aż dotarłem do miejsca, gdzie pozostawiano dla mnie paczki z żywnością, ale
dzisiejszego poranka brama wejściowa okazała się być zamknięta. Zaczyna się
robić bardzo dziwnie, widzę, że krzaki poruszają się nieznacznie, pewnie za
sprawą krążących w nich wiosennych soków. Znów miałem przeczucie czegoś
znajdującego się w zasięgu ręki, czegoś tak ogromnego, że komnaty ledwo
mogłyby to pomieścić. Tym razem czuję, że jest więcej niż jedna istota tego
rozmiaru i wiem, że trzeci rytuał Aklo – który wczoraj znalazłem opisany
w książce na poddaszu – uczyniłby ten byt stały i widzialny. Czy ośmielę się
spróbować tej materializacji? To się okaże. Niebezpieczeństw jest bez liku.
Zeszłej nocy zacząłem dostrzegać efemeryczne, cieniste twarze i kształty w
przyćmionych rogach sal i komnat... Twarze i kształty tak obrzydliwe i
odrażające, że nie ośmielę się ich opisywać. Wydawały się podobnej materii, co
ta olbrzymia łapa, która próbowała zrzucić mnie ze schodów dwie noce temu –
lecz oczywiście muszą to być widma wykreowane przez mój wyczerpany umysł.
To czego szukam, nie będzie podobne do tych rzeczy. Widuję łapę coraz częściej
– czasem samą, czasem ze swoim towarzyszem – ale postanowiłem ignorować
wszystkie tego typu zjawiska.
Wczesnym popołudniem poszedłem po raz pierwszy zbadać piwnicę – by się do
niej dostać, musiałem użyć znalezionej w schowku drabiny, ponieważ drewniane
stopnie schodów całkowicie zgniły. Całe to miejsce pokryte było skorupami z
amorficznymi kopcami wskazującymi miejsca, gdzie różne obiekty rozpadły się
na proch. W dalszym końcu wąskiego przejścia, które najwidoczniej
rozpościerało się pod północnym “L” budynku, znalazłem mały, zamknięty
pokój, a na jego końcu ujrzałem ciężką, murowaną ścianę z zamkniętymi na
klucz żelaznymi drzwiami. Przedłużenie tego kryptopodobnego pomieszczenia,
ściana i drzwi nosiły widoczne cechy XVIII-wiecznego rzemiosła i musiały być
z tego samego okresu co starsza część domu – a dokładniej z czasów
przedrewolucyjnych6. Na zamku – rzecz jasna starszym od reszty żelaznych
elementów – był wygrawerowany symbol, którego nie jestem w stanie
odszyfrować.
V____ nigdy mi nie mówił o tej krypcie. Przepełniło mnie to niepokojem
silniejszym niż kiedykolwiek. Za każdym razem, gdy zbliżałem się do
zamkniętych drzwi, ogarniał mnie wręcz niemożliwy do odparcia impuls by
“nasłuchiwać” czegoś. Dotychczas żadne niepomyślne „dźwięki” nie zaznaczyły
mojej obecności w tym złym miejscu. Gdy opuszczałem piwnicę, żarliwie
pragnąłem, by stopnie drabiny były wciąż tam, gdzie je pozostawiłem, a gdy już
wspinałem się po nich, miałem wrażenie, że mimo moich starań robię to
irytująco zbyt wolno. Nie mam ochoty wybierać się tam po raz drugi...
A mimo to jakiś zły duch w moich myślach zachęca mnie, bym spróbował tego
w nocy – o ile chcę nauczyć się tego, co jest do nauczenia.
20 kwietnia 1908 r.
Z głębin grozy dotarł do mnie nie do końca jasny przekaz – tylko po to, by
uczynić mnie świadomym jeszcze większych głębin. Zeszłej nocy pokusa była
zbyt duża i w najczarniejszą z godzin zszedłem raz jeszcze z latarką w dłoni do
tej przeklętej, piekielnej piwnicy – stąpając powoli pomiędzy amorficznymi
stertami próchna, doszedłem do tej przerażającej murowanej ściany z
zamkniętymi drzwiami. Nie wydawałem z siebie żadnych odgłosów i
powstrzymywałem się przed szeptaniem jakiejkolwiek znanej mi inkantacji –
tylko nasłuchiwałem z szaleńczą pasją.
W końcu usłyszałem dźwięki dobywające się zza tych zbitych żelaznych płyt –
groźne tupanie, mruczenie, jakby znajdowała się tam olbrzymia, nocna istota.
Później także doszedł do tego przeklęty odgłos jakby ślizgania się gigantycznego
węża lub morskiej bestii przeciągające fałdy swego ciała po gruntowanej
podłodze. Niemal sparaliżowany ze strachu spojrzałem na gigantyczny
zardzewiały zamek z wygrawerowanym na nim obcymi, tajemniczymi
hieroglifami. Były to znaki, których nie potrafiłem rozpoznać i coś w tajemnej
azjatyckiej technice ich wykonania sugerowało treść bluźnierczą i nieopisanie
pradawną. Chwilami zdawało mi się, że widzę zieloną poświatę.
Obróciłem się, by uciec, ale przede mną pojawiły się wizje ogromnych łap – ich
wielkie szpony zdawały się puchnąć, stając się tym bardziej widoczne, im dłużej
na nie patrzyłem. Rozpościerały się coraz bardziej w złej ciemności, ich
łuszczące nadgarstki zaznaczały coś cienistego za nimi. Jakaś pojawiająca się,
złośliwa wola prowadziła je po omacku. Nagle usłyszałem za mną, z tej
obrzydliwej krypty, stłumiony grzmot, który zdawał się być echem odległego
uderzenia pioruna. Ogarnięty jeszcze większym strachem, postanowiłem przejść
na wskroś tych cienistych łap, oświetlając je moją latarką i wtem ujrzałem, jak
znikają pod wiązką elektrycznego światła. Kilka chwil później, trzymając latarkę
w zębach, wspinałem się w obłąkańczym pędzie po drabinie, pędziłem przed
siebie, aż dotarłem do mojego „obozu” na górze.
Jaki będzie mój koniec? Boję się sobie to wyobrażać. Przybyłem tu jako
poszukiwacz, ale teraz wiem, że to coś poszukuje mnie. Nie mogę stąd wyjść,
choćbym nawet chciał. Tego ranka starałem się pójść do bramy po moje
zaopatrzenie, ale zamiast niego znalazłem niezwykle gęsto zarośniętą roślinność
na ścieżce. Tak było w każdym kierunku, w jaki się udałem – w jakąkolwiek
stronę próbowałem się oddalić od domu. W niektórych miejscach brązowe
winorośla sterczały sztywno, wznosząc się na niezwykłą wysokość – wyglądało
to tak, jakby formowały płot odgradzający mnie od jakiegokolwiek wyjścia.
Wieśniacy muszą mieć z tym jakiś związek. Kiedy przyszedłem pod drzwi,
znalazłem moje zaopatrzenie w wielkim salonie na parterze – nie mam pojęcia,
jak mogło się tam znaleźć. Żałuję bardzo, że wymiotłem stamtąd kurz i brud...
Powinienem rozsypać go więcej i zobaczyć, jakie ślady pozostaną.
Tego popołudnia przeczytałem niektóre książki z wielkiej, spowitej w cieniu
biblioteki ulokowanej z tyłu dom na parterze i pojawiały się we mnie pewne
podejrzenia, których niej jestem w stanie teraz tu opisać. Nigdy wcześniej nie
widziałem Manuskryptów Pnakotycznych czy Fragmentów z Eltdown i nigdy nie
przyjechałbym tu, gdybym wiedział, co zawierają. Myślę, że teraz jest już za
późno. Do ohydnego Sabatu pozostało tylko 10 dni. „Oni” przetrzymują mnie na
tę noc grozy.
21 kwietnia 1908 r.
Ponownie przyglądałem się tym portretom. Do niektórych z nich były dołączone
tabliczki z imieniem i nazwiskiem osoby, którą przedstawiają, także dotyczyło to
tego namalowanego dwa wieki temu frapującego mnie obrazu przedstawiającego
wykrzywioną w złym grymasie kobietę. Nazywała się ona Trintje van der Heyl
Sleght. Wydaje mi się, że spotkałem się już z nazwiskiem “Sleght” w jakiejś
istotnej dla mnie sprawie. Wówczas nie było to straszne, ale teraz zaczyna być.
Muszę drążyć meandry mojej pamięci, bym mógł odnaleźć właściwy trop.
Prześladują mnie oczy z obrazów. Czy jest możliwe, że niektóre z nich wyłaniają
się coraz mocniej z całunów pyłów, brudu, zniszczenia i pleśni? Wężogęba
wiedźma i świniogęby czarownik gapią się na mnie ze swoich poczerniałych
ram wraz z innymi hybrydowymi twarzami w okropny sposób. Wszyscy oni
cechują się obrzydliwym, rodzinnym podobieństwem – i to właśnie te bardziej
ludzkie oblicza są bardziej przerażające niż te nieludzkie. Wolałbym, żeby mniej
mi przypomniały inne twarze - twarze, które znam z przeszłości. To były
przeklęte linie rodowe i Korneliusz z Leyden był z nich najgorszy. To był ten,
który przełamał barierę po tym, jak jego ojciec odnalazł inny klucz. Jestem
pewien, że V______ znał tylko fragment tej przerażającej prawdy, dlatego
jestem w rzeczy samej nieprzygotowany i bezbronny. Co z linią poprzedzającą
Claes? To co zrobił w 1591 nie mogłoby być nigdy dokonane bez gromadzonej
przez pokolenia złego dziedzictwa lub bez jakiegoś związku z Zewnętrznymi. Co
z gałęziami tej potwornej linii, która została wysłana? Czy wszyscy oni
rozproszeni po świecie, czekają razem na ich wspólną schedę grozy? Muszę
sobie przypomnieć to szczególne miejsce, gdzie natknąłem się na nazwisko
Sleght.
Chciałbym być pewien, że te obrazy zostają w swoich ramach. Przez kilka
ostatnich godzin widziałem pojawiające się na chwilę istoty w ten sam sposób,
jak wcześniej widziałem łapy, cieniste twarze i dziwne kształty, ale tym razem
były bardzo podobne do tych pradawnych postaci z portretów. Nigdy nie byłem
w stanie spojrzeć na takową istotę i przypominającą ją postać z portretu w tym
samym czasie – zawsze trafiałem albo fatalne światło, albo istoty i obrazy były
w różnych pokojach.
Być może, i mam taką nadzieję, istoty te są jedynie wymysłem mojej wyobraźni;
lecz teraz nie mogę tego być pewnym. Niektóre z nich są kobietami, tak jak ta
piekielna piękność z małego, zamkniętego na klucz pokoju. Niektóre z nich nie
przypominają niczego, co widziałem na obrazach, ale mam wrażenie, że ich
namalowane podobizny czyhają nierozpoznane przeze mnie na płótnie, skryte
pod warstwą pleśni i sadzy. Kilka z nich, czego rozpaczliwie się boję, zaczyna
materializować się się w trwałej lub na wpół trwałej formie – ponadto część
posiada przerażające i niewyjaśnione związki z czymś demonicznym.
Jest wśród nich jedna kobieta, która w swoim urzekającym pięknie przoduje nad
wszystkimi innymi. Jej trujący urok jest jak słodki kwiat rosnący na skraju
piekła. Kiedy próbuję przyjrzeć się jej bliżej, znika tylko po to, by pojawić się
później. Jej twarz ma zielony odcień i zdaje mi się, że dostrzegam łuski na jej
smukłym ciele. Kim ona jest? Czy jest tą istotą, która zamieszkała w małym
zamkniętym pokoju sto lat temu lub jeszcze dawniej?
Moja kolejna porcja zapasów ponownie pojawiała się w głównym hallu – to,
najwyraźniej, staje się normą. Wcześniej rozsypałem trochę piasku i kurzu, by
uchwycić ślady stóp, lecz tego ranka jakaś nieznana mi istota wymiotła wszystko
do czysta.
22 kwietnia 1908 r.
To było przerażające odkrycie... Ponownie zbadałem pełen pajęczyn strych i
znalazłem rzeźbioną, rozsypującą się skrzynię – bez wątpienia holenderską –
pełną bluźnierczych ksiąg i notatek starszych niż wszystkie dotychczas przeze
mnie odnalezione. Były w niej m.in. greckie wydanie Necronomiconu,
normańsko-francuska Księga Eibonu i pierwsze wydanie De Vermis Mysteriis
autorstwa Ludviga Prinna „Starszego”. Lecz to wiekowy zamknięty na zatrzask
rękopis okazał się najgorszy. Zapisany był w niskiej łacinie, pełnej dziwnych i
zawiłych bazgrołów Claesa van der Heyla – z pewnością był to jego dziennik
lub notatnik prowadzony między rokiem 1560 a 1580. Gdy otworzyłem srebrny
zatrzask i rozwinąłem pożółkłe kartki, te zatrzepotały, ukazując przedstawiony
na nich barwny rysunek – przedstawiał coś w rodzaju monstrualnego stworzenia
podobnego do ośmiornicy, z dziobem i mackami, z żółtymi oczami i z kilkoma
obrzydliwymi cechami upodabniającymi go do człowieka.
Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś tak doszczętnie obrzydliwego i
koszmarnego w swej formie. Na jego łapach, stopach i pełnej macek głowie były
osobliwe szpony (przypominające mi te kolosalne, ukształtowane z cienia, które
po omacku mnie szukały), cała zaś ta postać siedziała na wielkim tronie, którego
przypominający chiński odlew cokół był inkrustowany nieznanymi mi
hieroglifami. Zarówno dookoła napisu i obrazka unosiło się wrażenie czegoś
totalnie wrogiego, tak dogłębnie złego i wszechobecnego, że nie mógłbym
przypuszczać iż jest to wytwór naszego świata czy wieku. Prędzej te
monstrualne kształty skupiały całe zło nieograniczonego kosmosu, poprzez eony,
które minęły i które nadejdą – a te upiorne symbole zdawały się na ohydny
sposób czującymi ikonami posiadającymi własne makabryczne życie, gotowymi
do wyrwania się z pergaminu by zniszczyć swego czytelnika. Nie mam pojęcia
cóż ten potwór i te hieroglify mogły znaczyć, lecz wiem, że oba zostały
odtworzone z piekielną precyzją celu, którego nie można nazwać. Gdy
studiowałem te łypiące na mnie znaki, odkrywałem coraz większe podobieństwo
między złowieszczymi symbolami z zamkiem umiejscowionym na drzwiach w
piwnicy. Pozostawiłem ten obraz na strychu, nie mógłbym zasnąć, mając coś
takiego blisko siebie.
Całe popołudnie i wieczór oddawałem się lekturze rękopisu starego Claesa van
der Heyla i cokolwiek tam przeczytałem, pozostanie tajne, gdyż wystarczy, że
wiedza, którą przyswoiłem, uczyni pozostały czas mojego życia koszmarem. Na
mych oczach powstał świat... i poprzedni świat. Poznałem miasto Shamballah
wybudowane przez Lemurian pięćdziesiąt milionów lat temu, do czasów
obecnych nietknięte, wciąż skryte za ścianą mentalnej mocy we wschodniej
pustyni. Poznałem Księgę Dzyan, której pierwsze sześć rozdziałów poprzedza
powstanie Ziemi i które były już stare, gdy władcy Wenus pokonali kosmiczną
przestrzeń na swych statkach, by cywilizować naszą planetę. I ujrzałem po raz
pierwszy uwiecznione na piśmie imię, które inni przekazali mi, co najwyżej
szepcząc i które znam bliżej z jeszcze okropniejszych źródeł – tabuizowane i
przerażające imię Yian-Ho.
Niektóre miejsca w tekście wymagały znajomości klucza umożliwiającego jego
pełne zrozumienie. Możliwe też, wnioskuję to z różnych aluzji rozsianych w
tekście, że stary Claes nie odważył się zawrzeć całej posiadanej przez siebie
wiedzy w jednej księdze, lecz opuścił jej niektóre ważne ustępy, by spisać je
gdzie indziej. Żaden z tomów nie może być całkowicie zrozumiany bez drugiego
– muszę znaleźć brakującą część, o ile ta znajduje się w tym przeklętym domu.
Choć najwidoczniej jestem tu więźniem, nie utracę mej pielęgnowanej całe życie
pasji badania rzeczy nieznanych i jestem gotów zbadać kosmos tak głęboko, jak
to tylko jest możliwe, zanim ma zagłada nadejdzie.
23 kwietnia 1908 r. Przez cały ranek szukałem drugiego pamiętnika, znalazłem go koło
południa na biurku w małym pokoju zamkniętym na klucz. Również był on
zapisany barbarzyńską łaciną Claesa van der Heyla, składał się on z
chaotycznych notatek odwołujących się do różnych fragmentów pierwszego z
pamiętników. Przeglądając kartki, od razu spostrzegłem odrażające imię Yian-
Ho z Yian-Ho, zaginionego i skrzętnie ukrytego miasta, gdzie lęgły się tajemnice
stare niczym eon, których wspomnienia czają się ukryte w myślach każdego
człowieka, choć są starsze niż ich ciała. Zostało to powtórzone wiele razy, a tekst
wokół tego był otoczony prymitywnie narysowanymi hieroglifami bardzo
podobnymi do tych na piedestale z piekielnego rysunku, który widziałem dzień
wcześniej. Jestem pewien, że to tu leży klucz do rozwiązania zagadki dotyczącej
tego potwornego mackowatego kształtu i jego zakazanej wiadomości. Uzbrojony
w tę wiedzę wspiąłem się po skrzypiących schodach na poddasze pełne pajęczyn
i przepełnione grozą.
Kiedy próbowałem otworzyć drzwi na strych, okazały się zacięte jak nigdy
wcześniej. Zdarzało się uprzednio, że przy próbie ich otwarcia musiałem się
nieźle wysilić, zanim ustąpiły, a kiedy w końcu to zrobiły, miałem czułem jakby
jakiś ogromny, niewidzialny kształt nagle je puszczał – kształt niematerialny, ale
zdający ulatywać na robiących wyraźnie słyszalny szum skrzydłach. Kiedy
odnalazłem TEN przerażający rysunek, poczułem, że nie znajdywał się
dokładnie w tym miejscu, gdzie go zostawiłem. Używając „klucza” do
pierwszego pamiętnika, szybko zorientowałem się, że nie był on przewodnikiem
umożliwiającym szybkie poznania sekretu. Była tylko wskazówką – wskazówką
do rozwikłania tajemnicy zbyt mrocznej, by pozostawić ją tak słabo strzeżoną.
Rozszyfrowanie jej może zabrać godziny, nawet dni, zanim uda się wydobyć
straszną wiadomość. Czy będę żył dostatecznie długo, by poznać ten sekret? Mroczne, czarne
łapy i ramiona nawiedzają me myśli coraz bardziej natarczywie, wydają się
jeszcze bardziej olbrzymie, niż były na początku. Nie jestem też wolny od tych
niewyraźnych, nieludzkich obecności, których mglista masa wydaje się zbyt
wielka na to, by mogła zostać pomieszczona w pokojach tego domu. I raz po raz,
groteskowe, efemeryczne twarze, formy i szydercze postacie podobne do osób
uwiecznionych na portretach gromadziły się przede mną w oszałamiającym
nieładzie. Prawdziwie, istnieją straszliwe pierwotne arkana świata, które powinny
zostać niepoznane i nieprzyzywane; straszliwe sekrety, które nie mają nic
wspólnego z ludźmi i które człowiek może poznać jedynie bezpowrotnie
zatracając spokój swego ducha i poczytalność; tajemne prawdy, które sprawiają,
że wiedzący staje się coraz bardziej obcy wśród istot swojego rodzaju, i
zmuszają go, by samotnie kroczył po świecie. Podobnie przerażającą prawdą jest
to, że istoty starsze i znacznie potężniejsze niż ludzie zdołały przetrwać; rzeczy,
które bluźnierczo zostały rozrzucone pośród eonów i wieków nigdy nie
przeznaczonych dla nich; monstrualne istoty, które spoczywają śpiąc bez końca
w nieprawdopodobnych kryptach i odległych pieczarach, ulokowanymi poza
prawami rozumu i przyczynowości, gotowe by zostać zbudzone przez tych
bluźnierców, którzy będą znali ich zakazane znaki i tajemne hasła.
24 kwietnia 1908 r. Cały dzień studiowałem na strychu klucz i obraz. Gdy słońce skryło się za
horyzontem, usłyszałem dziwne odgłosy – był to typ dźwięku, z którym nigdy
wcześniej się nie zetknąłem, zdawał się on pochodzić z daleka. Wsłuchując się
w nie, w końcu pojąłem, że musi docierać tu z tego dziwnego, stromego wzgórza
z kręgiem dziwnych, stojących kamieni, które znajduje się pomiędzy wioską a
północną częścią tego domu. Już wcześniej słyszałem, że istnieje ścieżka
prowadząca stąd aż na to wzgórze z pierwotnym kromlechem7, i
przypuszczałem, że w niektórych okresach van der Heylowie mieli wiele okazji,
by tejże drogi używać; ale cała ta sprawa leżała dotychczas ukryta w mej
świadomości. Obecne dźwięki zawierały w sobie przenikliwą brzmienie fujarki
lub dud z dziwnymi, obrzydliwym typem syczenia lub gwizdania – dziwaczny,
obcy rodzaj muzyki, nie przypominający niczego, co kiedykolwiek zostało
opisane na ziemi. Dźwięk był bardzo słaby i wkrótce zanikł, lecz ta sprawa
skłoniła mnie do refleksji. Naprzeciw tego wzgórza znajduje się północne „L”
tego domu z tajemnym przejściem przypominającym zsyp oraz zamknięta
murowana krypta pod nim. Czy może być jakiś związek między nimi, który
dotychczas mi umykał?
25 kwietnia 1908 r.
Dokonałem kilku nietypowych i niepokojących odkryć dotyczących natury
mego uwięzienia. Przyciągany na wzgórze przez złowieszczą impuls, odkryłem,
że roślinność mnie już nie blokuje, lecz czyni to tylko i wyłącznie na tej drodze,
gdy podążam w tym kierunku. Doszedłem wpierw do ruin bramy, a tam, pod
krzakami, zauważyłem, że znajduje się stara ścieżka. Gęsta roślinność rosła
przez znaczną część drogi na górę i porastała wzgórze dookoła, choć na samym
szczycie przy stojących głazach rósł tylko mech i skarlała trawa. Wspiąłem się
na samą górę i spędziłem tam kilka godzin. W tym czasie zauważyłem dziwny
wiatr, który zdawał się nieprzerwanie omiatać zapomniane monolity, wydając
przy tym dźwięk przypominający dziwacznie artykułowany szept wypowiadany
z mroczną, tajemniczą pasją.
Te głazy... zarówno pod względem ich barwy, jak i faktury nie przypominały mi
niczego, co kiedykolwiek widziałem. Nie były brązowe ani szare, lecz raczej
koloru brudnej żółci przechodzącej w nieprzyjemną zieleń i z czasem odnosiłem
wrażenie, że barwa ta może się zmieniać w zależności od warunków. Ich faktura
w dziwny sposób przypominała łuskowatą skórę węża i w niewytłumaczalny
sposób przyprawiała o mdłości, gdy się jej dotykało – była jak zimna i wilgotna
skóra ropuchy lub gada. Blisko centralnie ulokowanego menhira jest pojedynczy
kamień – otoczony wydrążonym otworem, którego istnienia nie potrafiłem
wytłumaczyć. Kiedy szukałem zejścia ze wzgórza z miejsca oddalonego od
domu, szybko dotarło do mnie, że przez gęstą roślinność udało mi się przebić
jedynie z powrotem do ścieżki prowadzącej do domu. Dałem się oszukać nadziei
na wydostanie stąd, choć nietrudno było rozpoznać tę ścieżkę...
26 kwietnia 1908 r.
Tego wieczoru ponownie wspiąłem się na wzgórze i na nim także usłyszałem ten
szepczący wiatr, tym razem znacznie wyraźniej. Niemalże groźne buczenie
przypominało coraz bardziej mowę – zawierającą niewyraźne syczące głoski – i
przypomniało mi dziwne odgłosy przypominające coś na poły chóralnego, na
poły melodię graną na fujarce lub dudach, których odgłos dochodził mnie
uprzednio z oddali. Po zachodzie słońca ujrzałem na północnym horyzoncie
interesujący błysk przedwczesnej letniej burzy, a następnie niemal natychmiast
po nim usłyszałem dziwny wybuch dobywający się z wyższych partii gasnącego
nieba. Coś w tym zjawisko bardzo mnie zaniepokoiło i nie mogłem pozbyć się
wrażenia, że dźwięk ten zakończył się czymś w rodzaju nieludzkiej syczącej
mowy, który urwał się nagle gardłowym, kosmicznym śmiechem. Czy to ja tracę
zmysły, czy moja nieostrożna ciekawość wywołała nieprawdopodobne koszmary
z przestrzeni zmierzchu? Sabat jest już niemalże na wyciągnięcie ręki. Jak to
wszystko się zakończy?
Howard Philips Lovecraft Wiliam Lumley DZIENNIK ALONZO TYPERA Wydawnictwo Wielokrotnego Wyboru
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Wielokrotnego Wyboru & Masz Wybór, 2013. Autor: Howard Phillips Lovecraft, William Lumley Tytuł oryginału: The Diary of Alonzo Typer Tłumaczenie: Mikołaj Kołyszko i Katarzyna Miłek Grafika na okładce: Arkadiusz Ostrycharz Wykorzystane tło na okładce: http://fairiegoodmother.deviantart.com/art/Batsto-Village-Stock-87- 183269443 Niniejsza publikacja nie może być modyfikowana ani odsprzedawana bez pisemnej zgody Wydawcy. Dozwolone jest jej kopiowanie, dystrybucja bezpłatna (na licencji freeware) oraz druk na papierze w dowolnej liczbie egzemplarzy. Wydawca oficjalny:
Mikołaj Kołyszko ul. Findera 3 89-600 Chojnice Masz Wybór ul. Findera 3 89-600 Chojnice www.masz-wybor.com.pl magazyn.masz.wybor@gmail.com Wydawnictwo Wielokrotnego Wyboru (grupa nieformalna) www.masz-wybor.com.pl magazyn.masz.wybor@gmail.com Od wydawcy O stworzeniu mitologii i spotkaniu z jej wyznawcą
Mitologia Cthulhu jest literacką mitologią stworzoną przez Howarda Phillipsa Lovecrafta, jego przyjaciół oraz pisarskich następców. Obejmuje on opisy bogów-demów – nazywanych najczęściej Wielkimi Przedwiecznymi – ich wzajemne relacje, wyznawców, kulty, kosmogonię, antropogenezę i eschatologię. Jest zastanawiającym fakt, że mitologia zapoczątkowaną przez pisarza rzadko docenianego przez krytyków literackich, którego beletrystyczny dorobek można zamknąć w trzytomowym zbiorze opowiadań, zrobiła nie tylko zawrotną karierę w popkulturze i zdobywa coraz większe rzesze fanów na całym świecie, ale także zyskuje prawdziwych wyznawców i ludzi podchodzących do niej z religijną bojaźnią. Lovecraft w liście do Harolda S. Farnessa tłumaczył, jaki cel kryje się w tworzeniu przez niego literackiej mitologii. Dzięki niej jego opowieści miały poruszać ludzi, odpowiadając zarówno ich emocjonalnym, jak i duchowym potrzebom we współczesnym, zdominowanym przez naukę świecie, przejmując funkcję dawnych, infantylnych i niewiarygodnych już, naturalnych mitologii. Pozostaje bezsprzecznym faktem, że została ona wykreowana sztucznie i celowo (choć jej elementy nierzadko pochodzą z mitologii naturalnych1) o czym Lovecraft bez skrępowania informował swoich korespondentów, często włączając ich w proces jej tworzenia. Mimo to, zaczęła ona żyć własnym życiem nie tylko w świecie fikcji literackiej. Neil Gaiman wspomina o ciekawym wydarzeniu, które miało miejsce na brytyjskim konwencie fantastyki z 1983 roku.: Szczupły i starszy dżentelmen wstał i spytał dyskutantów, czy zastanawiali się nad teorią, którą on sam wyznawał: że Wielcy Przedwieczni, owe obdarzone imionami składającymi się głównie ze spółgłosek bestie, wykorzystały po prostu biednego Howarda Phillipsa Lovecrafta, by przemówić do świata, by szerzyć wiarę w samych siebie poprzedzającą ich nieunikniony powrót. To nie jest odosobniony przypadek irracjonalnej wiary w Wielkich Przedwiecznych.
Jeden z korespondentów Lovecrafta, William Lumley, poinformowany bezpośrednio przez ojca mitologii Cthulhu o jej fikcyjności, stwierdził: Możemy sądzić, że tworzymy fikcję literacką, a nawet [...] nie wierzyć w to, co piszemy, lecz w gruncie rzeczy mówimy prawdę – wbrew samym sobie służąc nieświadomie posłańcom Tsathouggy, Croma, Cthulhu i innym sympatycznym dostojnikom z Zewnątrz. Lovecraft otwarcie naśmiewał się z podobnych teorii. Według niego Lumley jest wyjątkowym przeżytkiem mistycznego dzieciństwa dziejów ziemi – kombinacją bezcennej łatwowierności i wspaniałego Munchausenizmu... Jest on święcie przekonany, że wszyscy członkowie naszego gangu [...] są prawdziwymi agentami niewidzialnych Mocy wykorzystujących nas do rozpowszechniania idei, których zakres pojmowania jest zbyt mroczny i głęboki dla człowieka... W rzeczy samej – Bill2 twierdzi, że w pełni zidentyfikował mojego Cthulhu i Nyarlathotepa... a więc może on mi o nich powiedzieć więcej, niż ja sam wiem. Choć Lovecraft naśmiewał się z Lumleya, w październiku 1935 pracował razem z nim nad opublikowanym tu opowiadaniem. To jedyny przypadek w historii Mitologii Cthulhu, gdy Lovecraft napisał utwór literacki z kimś, kto był święcie przekonany o jej realności.3 Niewiele wiemy o Williamie Lumleyu. W okresie gdy pisał do Lovecrafta, pracował jako nocny stróż w Bufallo w stanie Nowy Jork. Wcześniej był marynarzem i w trakcie podróżowania po świecie spotkał tajemniczych „mistrzów wschodu” – jeden z nich odwiedził go nawet później w Bufallo. Także w czasie morskich wojaży pokochał opowieści niesamowite. Utrzymywał, że niejednokrotnie widział zjawy w przeklętych dolinach i nawiedzonych domach usytuowanych w zachodniej części Nowego Jorku. Choć Lovecraft często wyśmiewał Williama w gronie swoich przyjaciół, prowadził z nim ożywioną korespondencję aż do własnej śmierci. Opowiadanie „Dziennik Alonzo Typera” jeszcze w roku jego powstania zakupił Weird Tales, płacąc za nie 70 dolarów Lumleyowi. Lovecraft nie przyjął swojej części honorarium. Dwulicowe podejście Lovecrafta do postaci Lumleya może dziwić, ale wydaje mi się, że jest ono ściśle związane z niejednolitym podejściem do siebie samego. Z jednej strony Lovecraft uważał się za twardego ateistę i materialistę i przez całe swoje życie budował ten wizerunek w amatorskich gazetach, polemice
publikowanej w prasie i prywatnej korespondencji. Mimo to w Boże Narodzenie roku 1930 napisał do Augusta Derletha list, w którym inaczej, zgoła niematerialistycznie opisuje swoje podejście do rzeczywistości. Stwierdza w nim że pewne jej elementy (jak architektura, niektóre scenerie czy efekty atmosferyczne) pozwalają mu poczuć rozszerzoną percepcję i niezmiennie zawierają w sobie implikację całkowitego rozbicia praw czasu, przestrzeni materii oraz energii – czy raczej moją osobistą niezależność od tych praw, tak że jestem w stanie szybować przez najróżniejsze wszechświaty czasoprzestrzeni niczym niewidzialny opar (…) nie zaburzam ich, lecz wykraczam poza ich ograniczenia i lokalne fragmenty organizacji materii... W kontekście tych zdań relacja ostentacyjnie ateistycznego Lovecrafta z ezoterycznym Lumleyem nabiera nowego znaczenia. Mikołaj Kołyszko H. P. Lovecraft William Lumley Dziennik Alonzo Typera
Notka redakcyjna Alonzo Hasbrouck Typer zameldowany w Kingston w stanie Nowy York był po raz ostatni widziany w dniu 17 kwietnia 1908 roku, około południu, w hotelu Richmond w Batavii. W momencie zaginięcia liczył 53 lata, był ostatnim przedstawicielem starodawnego rodu Ulsterów, Pan Typer uczył się prywatnie aż do studiów, po czym kontynuował naukę na Uniwersytecie Kolumbia i Uniwersytecie w Heidelbergu. Całe swoje życie pozostał uczniem badającym świat, zaś obszary jego zainteresowań nader często dotyczyły mrocznych i budzących lęk punktów granicznych ludzkiej wiedzy. Jego notatki dotyczące wampiryzmu, ghuli, fenomenu poltergeista publikował własnym sumptem, zawsze po odrzuceniu przez wielu wydawców. Zrezygnował z członkostwa w Stowarzyszeniu Badań Psychicznych4 w wyniku serii osobliwych i gorzkich kontrowersji. W różnych okresach pan Typer oddawał się rozległym podróżom, przez co zdarzało się, że słuch o nim ginął się na długi czas. Znany był z wypraw w mroczne miejsca takie jak Nepal, Indie, Tybet czy Indochiny, trzeba także nadmienić, że spędził większość roku 1899 na tajemniczych Wyspach Wielkanocnych. Szeroko zakrojone poszukiwania pana Typera po jego oficjalnym zaginięciu nie przyniosły rezultatów, zaś jego nieruchomości zostały podzielone między jego dalekich kuzynów w Nowym Yorku. Niniejszy dziennik został znaleziony niedaleko ruin dużego wiejskiego domu położonego w miejscowości Attica w stanie Nowy Yorku. Dom ów przez wiele pokoleń cieszył się osobliwą i złowieszczą reputacją, zanim popadł w całkowitą ruinę. Gmach budynku był niezwykle stary i poprzedzał pojawienie się w tym regionie pierwszej dużej grupy białych osadników. Postawiła go tajemnicza rodzina van der Heylów, która przybyła tu z Albanii w 1746 roku w atmosferze przedziwnych podejrzeń o czary. Fundamenty i pierwotną konstrukcję budynku datuje się na mniej więcej rok 1760. Tak naprawdę niewiele wiadomo o historii rodziny van der Heylów. Trzymali się możliwie jak najdalej od swoich normalnych sąsiadów, zatrudniając jedynie komunikujących się łamanym angielskim, czarnoskórych służących przywożonych bezpośrednio z Afryki, a ich dzieci uczyły się w domu oraz na
europejskich uczelniach. Ci z nich, którzy otworzyli się na świat, szybko z niego znikali, choć trzeba zaznaczyć, że zdobywając wcześniej złą reputację w wyniki koneksji z grupami oddającymi się Czarnym Mszom, a także ze znacznie mroczniejszymi kultami. Dookoła przerażającego domu powstała rozległa wioska zamieszkała przez Indian, do których później dołączyli renegaci z sąsiadujących stanów. Nazywali siebie budzącym pewne podejrzenia mianem Chorazian. Różne szczepy, które po latach powstały w wyniku mieszania się odmiennych grup Chorazian okazały się na tyle osobliwe, że stały się przedmiotem badań przedstawionych w kilku etnologicznych monografiach. Tuż przed wioską, i w zasięgu wzroku od strony domu van der Heylów, znajduje się strome wzgórze ukoronowane dziwnym, zapewne megalitycznym kamiennym kręgiem, na który Irokezi zawsze reagowali z przerażeniem i wstrętem. Począwszy od roku 1795 legendy przekazywane przez nadchodzących pionierów i późniejszą osiadłą tu ludność często wspominały o dziwnych lamentach i chórach pojawiających się w pewnych okresach w okolicy wioski Chorazin, wielkiego domu i wzgórza stojących kamieni. Są powody, by przypuszczać, że jeśli legendy zawierały ziarnko prawdy, wspomniane odgłosy bezpowrotnie zamilkły w okolicach roku 1872, gdy wszyscy mieszkańcy wielkiego domu – wliczając w to służących – nagle i jednocześnie zniknęli. Odtąd dom stał opuszczony, lecz wciąż były z nim wiązane tragiczne wydarzenia, a dokładnie: trzy niewytłumaczone zgony, pięć zaginięć i cztery przypadki nagłego obłędu – które miały miejsce, gdy późniejsi właściciele lub ciekawscy goście postanowili zostać we wnętrzu budynku dłuższy czas. Dom, wioska i tereny rolnicze stały się własnością stanu i zostały zlicytowane, gdy nie było już wątpliwości, że van der Heylowie zniknęli na dobre. Od 1890 roku ostatni właściciele tej nieruchomości (przybyli z Buffalo Charles A. Shields oraz jego syn Oscar S. Shields) opuścili posiadłość w stanie totalnego zaniedbania i ostrzegli wszystkich ciekawskich, by nie zagłębiali się w ten region. Spośród ludzi, którzy przez ostatnie czterdzieści lat odwiedzali to miejsce, większość była adeptami okultyzmu, funkcjonariuszami policji, dziennikarzami oraz dziwnymi osobnikami z zagranicy. W tej ostatniej grupie znajdował się mieszkaniec Euroazji, prawdopodobnie pochodzący z Kochinchiny, który został
odnaleziony z całkowicie wyczyszczonym umysłem i dziwacznymi okaleczeniami, o czym szeroko rozpisywała się prasa w roku 1903. Dziennik Pana Typera to zeszyt w rozmiarach 6 na 3 i pół cala, wykonany z grubego i sztywnego papieru, dziwacznie zszyty i oprawiony w cienkie metalowe okładki. Został odnaleziony 16 listopada 1935 roku przez funkcjonariusza stanowej policji wysłanego, by przeprowadzić śledztwo dotyczące plotek na temat zawalenia się opuszczonej posiadłości van der Heylów. Śledczy znalazł dziennik na terenie posesji jednego ze zdegenerowanych wieśniaków Chorazin. Funkcjonariusz stwierdził, że dom rzeczywiście się zawalił, a oczywistym tego powodem był jego wiek oraz nie dość stabilna konstrukcja, która 12 listopada nie wytrzymała szczególnie ciężkiej wichury. Dezintegracja budynku była zaskakująco kompletna, lecz nic nie świadczyło o tym, by ktoś gruntownie przeszukiwał ten teren w okresie ostatnich tygodni. John Eagle, śniady, przypominający małpę wieśniak indiańskiego pochodzenia, który przechowywał rzeczony dokument, zeznał, że znalazł go blisko powierzchni ruin w miejscu, gdzie dawniej musiał znajdować się górny salon starego domu. Bardzo mała część posiadłości może zostać zidentyfikowana, chociaż ogromna i zadziwiająco solidnie murowana kryptopodobna piwnica (ze starodawnymi, żelaznymi drzwiami, które musiały zostać wysadzone, o czym świadczą specyficzne wzory i dziwnie podtopiony zamek) pozostała nietknięta oraz cechowała się kilkoma dziwnymi rzeczami. Po pierwsze, ściany były pokryte wciąż nierozszyfrowanymi hieroglifami grubo wyrytymi w cegłach. Kolejnym dziwactwem był duży, okrągły otwór w tyle pomieszczenia, coś w rodzaju jaskini, zablokowanej z pewnością z powodu zawalenia się domu. Ale najdziwniejszym ze wszystkiego był nagły „świeży” osad jakiejś cuchnącej, śliskiej, smoliście czarnej substancji na brukowanej podłodze rozpościerający się na szerokość jardu i o nieregularnej linii kończącej się na zablokowanym kulistym otworze. Ci, którzy pierwsi otworzyli kryptę powiedzieli, że miejsce to pachniała jak terrarium lub zoo. Pamiętnik, który był przeznaczony wyłącznie do opisania śledztwa dotyczącego przerażającego domu van der Heylów, został napisany przez zaginionego Pana Typera, co zostało udowodnione przez biegłych grafologów. Charakter pisma okazywał znaki narastającego napięcia psychicznego, tak dużego, że miejscami tekst robił się prawie nieczytelny. Chorazińscy wieśniacy – których głupota i
mrukliwość wprawiała w zakłopotanie wszystkich badaczy tego regionu i jego tajemnic – twierdzili, że pana Typera nie zapadł w ich pamięci jako postaci szczególnie wyróżniająca się na tle innych nierozważnych osób odwiedzających ten przerażający dom. Tekst dziennika został tu przekazany dosłownie i bez komentarza. To, jak go interpretować i jakie wnioski wyciągnąć po jego lekturze (oprócz tego, że jego autora pochłonął obłęd), czytelnik musi zdecydować samodzielnie. Jedynie przyszłość może nam powiedzieć o przydatności manuskryptu w rozszyfrowaniu tajemnicy starych pokoleń. Może się okazać, że genealodzy potwierdzą spóźnione wspomnienia pana Typera w sprawie Adriaena Sleghta. DZIENNIK 17 kwietnia 1908 r. Dotarłem tu około 6 po południu. Musiałem iść całą drogę z Atticy, nie zważając na nadciągającą burzę, ponieważ nikt nie mógł pożyczyć mi konia lub powozu, a samochodu niestety nie potrafię nawet uruchomić. To miejsce jest gorsze niż się spodziewałem, i boję się tego, co nadchodzi, mimo że w tym właśnie czasie poznam tajemnicę. Wszystko się wkrótce okaże, gdy nadejdzie ta noc – groza pradawnego Sabatu Walpurgi – po czasie spędzonym w Walii w końcu wiem, czego szukać. Cokolwiek nadejdzie – nie wycofam się. Pchany przez niepojęty impuls, poświęciłem całe moje życie na poszukiwanie przeklętych tajemnic.
Przybyłem tu właśnie po nie i nie zamierzam sprzeciwiać się temu, co przygotował mi los. Gdy dotarłem tutaj, było bardzo ciemno, choć słońce bynajmniej nie zaszło. Burzowe chmury były najgęstszymi, jakie kiedykolwiek widziałem i nie mógłbym znaleźć drogi gdyby nie błyskawice. Wioska jest brzydka jak mazista kałuża a jej nieliczni mieszkańcy to prymitywy. Jeden z nich pozdrowił mnie w dziwny sposób, zupełnie jakby mnie znał. Krajobraz omal był dla mnie niewidoczny – dostrzegłem jedynie małą, bagnistą dolinę pełną dziwnych brązowych łodygowatych roślin i martwych grzybów otoczonych przez postrzępione, złowrogie drzewa o nagich konarach. Lecz muszę jeszcze powiedzieć, że przed wioską jest ponuro wyglądające wzgórze, na którego szczycie jest krąg wielkich kamieni z jeszcze jednym kamieniem w jego centrum. To, bez wątpienia, jest ohydna pierwotna rzecz, o której V???? powiedział przy N???? w czasie estbat5. Wielki dom leżał pośrodku zarośniętego przez dziwnie wyglądające wrzosiec parku. Ledwie udało mi się przez niego przedrzeć i kiedy tego dokonałem, doniosły wiek i żałosny stan budynku nieomal powstrzymał mnie przed przekroczeniem jego progu. Miejsce wyglądało na wyniszczone i plugawe, zastanawiałem się jak ta trędowata masa może jeszcze się trzymać. Dom był wykonany z drewna, i chociaż oryginalne linie były skryte w oszalałych kątach jego skrzydeł dodanych w różnych okresach, myślę, że po raz pierwszy został zbudowany w kwadratowym stylu kolonialnym tak charakterystycznym dla Nowej Anglii. Prawdopodobnie łatwiej było go zbudować według tej konstrukcji niż w stylu holenderskiego murowanego domu – gdy tak rozmyślałem przypomniałem sobie, że żona Dircka van der Heyla pochodziła z Salem i była córką niegodnego pamięci Abaddona Coreya. Wszedłem na niedużą, podtrzymywaną przez drewniane filary werandę akurat, gdy rozpętała się burza. Była to iście diabelska nawałnica – mroczna jak północ, woda lała się z nieba jak z cebra, grzmoty i błyskawice waliły, jakby rozpoczął się Dzień Ostateczny a wiatr nieomal chwytał mnie w swoje kleszcze. Drzwi nie był zamknięte na klucz, więc wyciągnąłem moją elektryczną latarkę i wszedłem do środka. Bród na podłodze i meblach był grubości cala, a całe to miejsce pachniało jak zapleśniały grobowiec Był tam hol prowadzący we wszystkie strony domu, a na prawo od niego znajdowały się schody. Przeorałem drogę do nich i wybrałem górny salon jako miejsce mojego „obozu”. Pokój wygląda na w pełni wyposażony, choć większość mebli była zniszczonych. Słowa te piszę o
ósmej wieczorem po zjedzeniu posiłku, który przewoziłem w mojej podróżnej torbie. Później wieśniacy przyniosą mi dostawy jedzenia – choć nie zgodzili się podejść bliżej niż do ruin bramy parkowej do momentu (jak mówią) aż nadejdzie „późniejszy czas”. Chciałbym pozbyć się nieprzyjemnego uczucia związanego z tym miejscem. Później Jestem świadomy obecności kilku istot w tym domu. Jedna z nich jest szczególnie i zdecydowanie wroga w stosunku do mnie – złośliwa wola szuka sposobu, jak mnie złamać i przejąć nade mną władzę. Nie mogę pozwolić na jej zwycięstwo ani przez chwilę, lecz muszę używać całej mojej siły by odeprzeć ją. Jest to przerażające zło, z pewnością nieludzkie. Myślę, że musi być powiązane z siłami pochodzącymi spoza ziemi – siłami kosmosu spoza czasu i egzystującymi poza granicą wszechświata. Ta istota góruje jak kolos, potwierdza to, co zostało napisane w tekstach Aklo. Przeszywa mnie uczucie czegoś potężnych rozmiarów połączonego z tym, co jak sądzę ta komnata zawiera w sobie – a co jednak nie jest widoczne. Jego wiek musi być niewypowiedzianie i szokujący stary – tak dawny, że nie można tego ująć słowami. 18 kwietnia 1908 r. Ostatniej nocy bardzo mało spałem. O 3 nad ranem zerwał się dziwny, niepokojący wiatr – nieprzerwanie wzmagał się, aż w końcu pod jego wpływem dom zaczął się trząść tak, jakby znalazł się w środku tajfunu. Kiedy zszedłem na
dół, by zobaczyć jak trzymają się rozklekotane frontowe drzwi, moja wyobraźnia sugerowała mi, że ciemność obrała pół widoczne formy. Tuż poniżej podestu zostałem brutalnie popchnięty – przypuszczam, że przez wiatr, ale mógłbym przysiąc, że kiedy szybko się obróciłem, zobaczyłem rozpraszające się kształty gigantycznej czarnej łapy. Nie straciłem gruntu pod nogami, lecz bezpiecznie zszedłem na dół i zamknąłem ciężki zamek niebezpiecznie trzęsących się drzwi. Nie planowałem badać tego domu przed świtem, lecz teraz, niezdolny do ponownego snu i pobudzony mieszanką lęku i fascynacji, niechętnie pomyślałem o dalszym przekładaniu moich poszukiwań. Razem z moją niezawodną latarką przebrnąłem przez zapyloną podłogę wielkiego, południowego salonu, gdzie spodziewałem się odnaleźć portrety dawnych mieszkańców. Były tam, dokładnie tak, jak V___ mi powiedział i jak podejrzewałem po zgłębieniu pewnych zagadkowych źródeł. Niektóre z malowideł były tak pociemniałe, zgrzybiałe i pokryte kurzem, że na niewiele mi się zdały. Lecz patrząc na te z nich, które były choć trochę dla mnie widoczne, nie miałem wątpliwości, że przedstawiają znienawidzonych van der Heylów. Część obrazów zdawała się pokazywać twarze, które skądś już znałem, ale nie mogłem sobie przypomnieć, kogo dokładnie one przedstawiały. Sylwetka przerażającej hybrydy Joris – urodzonej w roku 1773 przez najmłodszą córkę starego Dirck – była najlepiej widoczna z wszystkich sportretowanych postaci. Bez problemu mogłem rozpoznać zieleń jej oczu rzucających wężowe spojrzenie. Za każdy razem jak wyłączałem latarkę, jej twarz zdawała się świecić i chyba wyobraźnia płatała mi figle, bo zdawało mi się, że oblicze Joris lśniło samo od siebie słabym, zielonkawym światłem. Im dłużej patrzyłem na to zjawisko, tym więcej niepokojących rzeczy dostrzegałem, aż w końcu obróciłem się, by nie poddawać się dalszym halucynacjom... Odnosiłem wrażenie, że emocje uwiecznione na jej twarzy się zmieniają... Ale miejsce, na które potem natrafiły moje oczy, było jeszcze gorsze. Długa, sroga twarz, małe wąsko rozstawione oczka i oblicze bardziej przypominające wieprza niż człowieka, mimo że artysta najwidoczniej starał się nadać mu jak najbardziej ludzki kształt. Tak, to o tym właśnie szeptał V____. Gdy wpatrywałem się w tę grozę, zdawało mi się, że namalowane oczy nabierają czerwonego blasku i na chwilę tło zdawało się zmienić w obcą i pozornie nieistotną scenę – odludne, posępne wrzosowisko położone pod brudnym, żółtym niebem, na którym rosły rachityczne, pokryte czarnymi kolcami krzaki.
Obawiając się o zdrowie mojego umysłu, czym prędzej poszedłem precz od tej przeklętej galerii do mojego wolnego od kurzu zakątka na górze, gdzie urządziłem swój „obóz”. Później Postanowiłem zbadać przypominające labirynty skrzydła tego domu przy dziennym świetle. Nie muszą obawiać się, że się zgubię, skoro każdy mój krok pozostawia widoczny ślad po mojej stopie wbijającej się w podłogę pełną kurzu i brudu aż po kostkę – jeśli będzie to koniecznie, bez problemu odgadnę, którędy szedłem. To ciekawe z jaką łatwością nauczyłem się schematu zawiłych pokręconych korytarzy. Przez rozległe, północne „L” doszedłem aż do jego końca i natrafiłem na zamknięte drzwi, które postanowiłem wyważyć. Gdy to zrobiłem, przede mną ukazał się mały, dość zagracony meblami pokój, z panelami dość mocno przeżartymi przez korniki. Na przeciwległej ścianie dostrzegłem coś czarnego ukrytego pod gnijącym drewnem. W ten sposób odkryłem wąskie tajemne przejście prowadzące po pochyłej do ciemnych głębin. Był to stromy zsyp lub tunel bez jakichkolwiek stopni czy szczebli – zastanawiam się, jak ktokolwiek mógł z tego korzystać. Nad kominkiem znajdowało się zgrzybiałe malowidło; po chwili skupienia byłem w stanie dostrzec na nim młodą kobietę ubraną w suknie modną w okresie późnego osiemnastego wieku. Jej twarz ukazywała klasyczne piękno, lecz mimika nadawała jej charakter tak demoniczny i zły, jakiego nigdy nie widziałem na ludzkim obliczu. Na tym dziele została odmalowana nie tylko nieczułość, chciwość i okrucieństwo, lecz także coś jakościowo ohydnego, wykraczające poza ludzkie pojmowanie. I gdy spoglądałem na obraz, pomyślałem, że artysta – lub powolny proces pleśnienia i rozkładu – przedstawił jej bladą karnacją w niezdrowej, zielonkawej odcieni i zaznaczył ledwo widoczne przypominające łuski ślady na skórze. Później wspiąłem się na strych, gdzie znalazłem kilka skrzyń z dziwnymi księgami – wiele z nich zostało spisanych za pomocą całkowicie obcych mi liter. Jedna z nich napisana był w wariancie Aklo, o którym nie wiedziałem, że
istnieje. Muszę też dodać, że jeszcze nie przeglądałem książek znajdujących się na zakurzonych półkach na parterze. 19 kwietnia 1908 r. Pomimo tego, że na zakurzonej podłodze domu nie sposób znaleźć śladów stóp innych niż moje, ewidentnie znajdują się tu inne niewidzialne byty. Wczoraj szedłem do wejścia do parku i skróciłem sobie ścieżkę, idąc przez wrzosowisko, aż dotarłem do miejsca, gdzie pozostawiano dla mnie paczki z żywnością, ale dzisiejszego poranka brama wejściowa okazała się być zamknięta. Zaczyna się robić bardzo dziwnie, widzę, że krzaki poruszają się nieznacznie, pewnie za sprawą krążących w nich wiosennych soków. Znów miałem przeczucie czegoś znajdującego się w zasięgu ręki, czegoś tak ogromnego, że komnaty ledwo mogłyby to pomieścić. Tym razem czuję, że jest więcej niż jedna istota tego rozmiaru i wiem, że trzeci rytuał Aklo – który wczoraj znalazłem opisany w książce na poddaszu – uczyniłby ten byt stały i widzialny. Czy ośmielę się spróbować tej materializacji? To się okaże. Niebezpieczeństw jest bez liku. Zeszłej nocy zacząłem dostrzegać efemeryczne, cieniste twarze i kształty w przyćmionych rogach sal i komnat... Twarze i kształty tak obrzydliwe i odrażające, że nie ośmielę się ich opisywać. Wydawały się podobnej materii, co ta olbrzymia łapa, która próbowała zrzucić mnie ze schodów dwie noce temu – lecz oczywiście muszą to być widma wykreowane przez mój wyczerpany umysł. To czego szukam, nie będzie podobne do tych rzeczy. Widuję łapę coraz częściej – czasem samą, czasem ze swoim towarzyszem – ale postanowiłem ignorować wszystkie tego typu zjawiska. Wczesnym popołudniem poszedłem po raz pierwszy zbadać piwnicę – by się do niej dostać, musiałem użyć znalezionej w schowku drabiny, ponieważ drewniane stopnie schodów całkowicie zgniły. Całe to miejsce pokryte było skorupami z amorficznymi kopcami wskazującymi miejsca, gdzie różne obiekty rozpadły się na proch. W dalszym końcu wąskiego przejścia, które najwidoczniej
rozpościerało się pod północnym “L” budynku, znalazłem mały, zamknięty pokój, a na jego końcu ujrzałem ciężką, murowaną ścianę z zamkniętymi na klucz żelaznymi drzwiami. Przedłużenie tego kryptopodobnego pomieszczenia, ściana i drzwi nosiły widoczne cechy XVIII-wiecznego rzemiosła i musiały być z tego samego okresu co starsza część domu – a dokładniej z czasów przedrewolucyjnych6. Na zamku – rzecz jasna starszym od reszty żelaznych elementów – był wygrawerowany symbol, którego nie jestem w stanie odszyfrować. V____ nigdy mi nie mówił o tej krypcie. Przepełniło mnie to niepokojem silniejszym niż kiedykolwiek. Za każdym razem, gdy zbliżałem się do zamkniętych drzwi, ogarniał mnie wręcz niemożliwy do odparcia impuls by “nasłuchiwać” czegoś. Dotychczas żadne niepomyślne „dźwięki” nie zaznaczyły mojej obecności w tym złym miejscu. Gdy opuszczałem piwnicę, żarliwie pragnąłem, by stopnie drabiny były wciąż tam, gdzie je pozostawiłem, a gdy już wspinałem się po nich, miałem wrażenie, że mimo moich starań robię to irytująco zbyt wolno. Nie mam ochoty wybierać się tam po raz drugi... A mimo to jakiś zły duch w moich myślach zachęca mnie, bym spróbował tego w nocy – o ile chcę nauczyć się tego, co jest do nauczenia. 20 kwietnia 1908 r. Z głębin grozy dotarł do mnie nie do końca jasny przekaz – tylko po to, by uczynić mnie świadomym jeszcze większych głębin. Zeszłej nocy pokusa była zbyt duża i w najczarniejszą z godzin zszedłem raz jeszcze z latarką w dłoni do tej przeklętej, piekielnej piwnicy – stąpając powoli pomiędzy amorficznymi stertami próchna, doszedłem do tej przerażającej murowanej ściany z zamkniętymi drzwiami. Nie wydawałem z siebie żadnych odgłosów i powstrzymywałem się przed szeptaniem jakiejkolwiek znanej mi inkantacji – tylko nasłuchiwałem z szaleńczą pasją.
W końcu usłyszałem dźwięki dobywające się zza tych zbitych żelaznych płyt – groźne tupanie, mruczenie, jakby znajdowała się tam olbrzymia, nocna istota. Później także doszedł do tego przeklęty odgłos jakby ślizgania się gigantycznego węża lub morskiej bestii przeciągające fałdy swego ciała po gruntowanej podłodze. Niemal sparaliżowany ze strachu spojrzałem na gigantyczny zardzewiały zamek z wygrawerowanym na nim obcymi, tajemniczymi hieroglifami. Były to znaki, których nie potrafiłem rozpoznać i coś w tajemnej azjatyckiej technice ich wykonania sugerowało treść bluźnierczą i nieopisanie pradawną. Chwilami zdawało mi się, że widzę zieloną poświatę. Obróciłem się, by uciec, ale przede mną pojawiły się wizje ogromnych łap – ich wielkie szpony zdawały się puchnąć, stając się tym bardziej widoczne, im dłużej na nie patrzyłem. Rozpościerały się coraz bardziej w złej ciemności, ich łuszczące nadgarstki zaznaczały coś cienistego za nimi. Jakaś pojawiająca się, złośliwa wola prowadziła je po omacku. Nagle usłyszałem za mną, z tej obrzydliwej krypty, stłumiony grzmot, który zdawał się być echem odległego uderzenia pioruna. Ogarnięty jeszcze większym strachem, postanowiłem przejść na wskroś tych cienistych łap, oświetlając je moją latarką i wtem ujrzałem, jak znikają pod wiązką elektrycznego światła. Kilka chwil później, trzymając latarkę w zębach, wspinałem się w obłąkańczym pędzie po drabinie, pędziłem przed siebie, aż dotarłem do mojego „obozu” na górze. Jaki będzie mój koniec? Boję się sobie to wyobrażać. Przybyłem tu jako poszukiwacz, ale teraz wiem, że to coś poszukuje mnie. Nie mogę stąd wyjść, choćbym nawet chciał. Tego ranka starałem się pójść do bramy po moje zaopatrzenie, ale zamiast niego znalazłem niezwykle gęsto zarośniętą roślinność na ścieżce. Tak było w każdym kierunku, w jaki się udałem – w jakąkolwiek stronę próbowałem się oddalić od domu. W niektórych miejscach brązowe winorośla sterczały sztywno, wznosząc się na niezwykłą wysokość – wyglądało to tak, jakby formowały płot odgradzający mnie od jakiegokolwiek wyjścia. Wieśniacy muszą mieć z tym jakiś związek. Kiedy przyszedłem pod drzwi, znalazłem moje zaopatrzenie w wielkim salonie na parterze – nie mam pojęcia, jak mogło się tam znaleźć. Żałuję bardzo, że wymiotłem stamtąd kurz i brud... Powinienem rozsypać go więcej i zobaczyć, jakie ślady pozostaną. Tego popołudnia przeczytałem niektóre książki z wielkiej, spowitej w cieniu biblioteki ulokowanej z tyłu dom na parterze i pojawiały się we mnie pewne podejrzenia, których niej jestem w stanie teraz tu opisać. Nigdy wcześniej nie widziałem Manuskryptów Pnakotycznych czy Fragmentów z Eltdown i nigdy nie
przyjechałbym tu, gdybym wiedział, co zawierają. Myślę, że teraz jest już za późno. Do ohydnego Sabatu pozostało tylko 10 dni. „Oni” przetrzymują mnie na tę noc grozy. 21 kwietnia 1908 r. Ponownie przyglądałem się tym portretom. Do niektórych z nich były dołączone tabliczki z imieniem i nazwiskiem osoby, którą przedstawiają, także dotyczyło to tego namalowanego dwa wieki temu frapującego mnie obrazu przedstawiającego wykrzywioną w złym grymasie kobietę. Nazywała się ona Trintje van der Heyl Sleght. Wydaje mi się, że spotkałem się już z nazwiskiem “Sleght” w jakiejś istotnej dla mnie sprawie. Wówczas nie było to straszne, ale teraz zaczyna być. Muszę drążyć meandry mojej pamięci, bym mógł odnaleźć właściwy trop. Prześladują mnie oczy z obrazów. Czy jest możliwe, że niektóre z nich wyłaniają się coraz mocniej z całunów pyłów, brudu, zniszczenia i pleśni? Wężogęba wiedźma i świniogęby czarownik gapią się na mnie ze swoich poczerniałych ram wraz z innymi hybrydowymi twarzami w okropny sposób. Wszyscy oni cechują się obrzydliwym, rodzinnym podobieństwem – i to właśnie te bardziej ludzkie oblicza są bardziej przerażające niż te nieludzkie. Wolałbym, żeby mniej mi przypomniały inne twarze - twarze, które znam z przeszłości. To były przeklęte linie rodowe i Korneliusz z Leyden był z nich najgorszy. To był ten, który przełamał barierę po tym, jak jego ojciec odnalazł inny klucz. Jestem pewien, że V______ znał tylko fragment tej przerażającej prawdy, dlatego jestem w rzeczy samej nieprzygotowany i bezbronny. Co z linią poprzedzającą Claes? To co zrobił w 1591 nie mogłoby być nigdy dokonane bez gromadzonej przez pokolenia złego dziedzictwa lub bez jakiegoś związku z Zewnętrznymi. Co z gałęziami tej potwornej linii, która została wysłana? Czy wszyscy oni rozproszeni po świecie, czekają razem na ich wspólną schedę grozy? Muszę sobie przypomnieć to szczególne miejsce, gdzie natknąłem się na nazwisko Sleght.
Chciałbym być pewien, że te obrazy zostają w swoich ramach. Przez kilka ostatnich godzin widziałem pojawiające się na chwilę istoty w ten sam sposób, jak wcześniej widziałem łapy, cieniste twarze i dziwne kształty, ale tym razem były bardzo podobne do tych pradawnych postaci z portretów. Nigdy nie byłem w stanie spojrzeć na takową istotę i przypominającą ją postać z portretu w tym samym czasie – zawsze trafiałem albo fatalne światło, albo istoty i obrazy były w różnych pokojach. Być może, i mam taką nadzieję, istoty te są jedynie wymysłem mojej wyobraźni; lecz teraz nie mogę tego być pewnym. Niektóre z nich są kobietami, tak jak ta piekielna piękność z małego, zamkniętego na klucz pokoju. Niektóre z nich nie przypominają niczego, co widziałem na obrazach, ale mam wrażenie, że ich namalowane podobizny czyhają nierozpoznane przeze mnie na płótnie, skryte pod warstwą pleśni i sadzy. Kilka z nich, czego rozpaczliwie się boję, zaczyna materializować się się w trwałej lub na wpół trwałej formie – ponadto część posiada przerażające i niewyjaśnione związki z czymś demonicznym. Jest wśród nich jedna kobieta, która w swoim urzekającym pięknie przoduje nad wszystkimi innymi. Jej trujący urok jest jak słodki kwiat rosnący na skraju piekła. Kiedy próbuję przyjrzeć się jej bliżej, znika tylko po to, by pojawić się później. Jej twarz ma zielony odcień i zdaje mi się, że dostrzegam łuski na jej smukłym ciele. Kim ona jest? Czy jest tą istotą, która zamieszkała w małym zamkniętym pokoju sto lat temu lub jeszcze dawniej? Moja kolejna porcja zapasów ponownie pojawiała się w głównym hallu – to, najwyraźniej, staje się normą. Wcześniej rozsypałem trochę piasku i kurzu, by uchwycić ślady stóp, lecz tego ranka jakaś nieznana mi istota wymiotła wszystko do czysta. 22 kwietnia 1908 r. To było przerażające odkrycie... Ponownie zbadałem pełen pajęczyn strych i
znalazłem rzeźbioną, rozsypującą się skrzynię – bez wątpienia holenderską – pełną bluźnierczych ksiąg i notatek starszych niż wszystkie dotychczas przeze mnie odnalezione. Były w niej m.in. greckie wydanie Necronomiconu, normańsko-francuska Księga Eibonu i pierwsze wydanie De Vermis Mysteriis autorstwa Ludviga Prinna „Starszego”. Lecz to wiekowy zamknięty na zatrzask rękopis okazał się najgorszy. Zapisany był w niskiej łacinie, pełnej dziwnych i zawiłych bazgrołów Claesa van der Heyla – z pewnością był to jego dziennik lub notatnik prowadzony między rokiem 1560 a 1580. Gdy otworzyłem srebrny zatrzask i rozwinąłem pożółkłe kartki, te zatrzepotały, ukazując przedstawiony na nich barwny rysunek – przedstawiał coś w rodzaju monstrualnego stworzenia podobnego do ośmiornicy, z dziobem i mackami, z żółtymi oczami i z kilkoma obrzydliwymi cechami upodabniającymi go do człowieka. Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś tak doszczętnie obrzydliwego i koszmarnego w swej formie. Na jego łapach, stopach i pełnej macek głowie były osobliwe szpony (przypominające mi te kolosalne, ukształtowane z cienia, które po omacku mnie szukały), cała zaś ta postać siedziała na wielkim tronie, którego przypominający chiński odlew cokół był inkrustowany nieznanymi mi hieroglifami. Zarówno dookoła napisu i obrazka unosiło się wrażenie czegoś totalnie wrogiego, tak dogłębnie złego i wszechobecnego, że nie mógłbym przypuszczać iż jest to wytwór naszego świata czy wieku. Prędzej te monstrualne kształty skupiały całe zło nieograniczonego kosmosu, poprzez eony, które minęły i które nadejdą – a te upiorne symbole zdawały się na ohydny sposób czującymi ikonami posiadającymi własne makabryczne życie, gotowymi do wyrwania się z pergaminu by zniszczyć swego czytelnika. Nie mam pojęcia cóż ten potwór i te hieroglify mogły znaczyć, lecz wiem, że oba zostały odtworzone z piekielną precyzją celu, którego nie można nazwać. Gdy studiowałem te łypiące na mnie znaki, odkrywałem coraz większe podobieństwo między złowieszczymi symbolami z zamkiem umiejscowionym na drzwiach w piwnicy. Pozostawiłem ten obraz na strychu, nie mógłbym zasnąć, mając coś takiego blisko siebie. Całe popołudnie i wieczór oddawałem się lekturze rękopisu starego Claesa van der Heyla i cokolwiek tam przeczytałem, pozostanie tajne, gdyż wystarczy, że wiedza, którą przyswoiłem, uczyni pozostały czas mojego życia koszmarem. Na mych oczach powstał świat... i poprzedni świat. Poznałem miasto Shamballah wybudowane przez Lemurian pięćdziesiąt milionów lat temu, do czasów obecnych nietknięte, wciąż skryte za ścianą mentalnej mocy we wschodniej pustyni. Poznałem Księgę Dzyan, której pierwsze sześć rozdziałów poprzedza
powstanie Ziemi i które były już stare, gdy władcy Wenus pokonali kosmiczną przestrzeń na swych statkach, by cywilizować naszą planetę. I ujrzałem po raz pierwszy uwiecznione na piśmie imię, które inni przekazali mi, co najwyżej szepcząc i które znam bliżej z jeszcze okropniejszych źródeł – tabuizowane i przerażające imię Yian-Ho. Niektóre miejsca w tekście wymagały znajomości klucza umożliwiającego jego pełne zrozumienie. Możliwe też, wnioskuję to z różnych aluzji rozsianych w tekście, że stary Claes nie odważył się zawrzeć całej posiadanej przez siebie wiedzy w jednej księdze, lecz opuścił jej niektóre ważne ustępy, by spisać je gdzie indziej. Żaden z tomów nie może być całkowicie zrozumiany bez drugiego – muszę znaleźć brakującą część, o ile ta znajduje się w tym przeklętym domu. Choć najwidoczniej jestem tu więźniem, nie utracę mej pielęgnowanej całe życie pasji badania rzeczy nieznanych i jestem gotów zbadać kosmos tak głęboko, jak to tylko jest możliwe, zanim ma zagłada nadejdzie. 23 kwietnia 1908 r. Przez cały ranek szukałem drugiego pamiętnika, znalazłem go koło południa na biurku w małym pokoju zamkniętym na klucz. Również był on zapisany barbarzyńską łaciną Claesa van der Heyla, składał się on z chaotycznych notatek odwołujących się do różnych fragmentów pierwszego z pamiętników. Przeglądając kartki, od razu spostrzegłem odrażające imię Yian- Ho z Yian-Ho, zaginionego i skrzętnie ukrytego miasta, gdzie lęgły się tajemnice stare niczym eon, których wspomnienia czają się ukryte w myślach każdego człowieka, choć są starsze niż ich ciała. Zostało to powtórzone wiele razy, a tekst wokół tego był otoczony prymitywnie narysowanymi hieroglifami bardzo podobnymi do tych na piedestale z piekielnego rysunku, który widziałem dzień wcześniej. Jestem pewien, że to tu leży klucz do rozwiązania zagadki dotyczącej tego potwornego mackowatego kształtu i jego zakazanej wiadomości. Uzbrojony w tę wiedzę wspiąłem się po skrzypiących schodach na poddasze pełne pajęczyn i przepełnione grozą.
Kiedy próbowałem otworzyć drzwi na strych, okazały się zacięte jak nigdy wcześniej. Zdarzało się uprzednio, że przy próbie ich otwarcia musiałem się nieźle wysilić, zanim ustąpiły, a kiedy w końcu to zrobiły, miałem czułem jakby jakiś ogromny, niewidzialny kształt nagle je puszczał – kształt niematerialny, ale zdający ulatywać na robiących wyraźnie słyszalny szum skrzydłach. Kiedy odnalazłem TEN przerażający rysunek, poczułem, że nie znajdywał się dokładnie w tym miejscu, gdzie go zostawiłem. Używając „klucza” do pierwszego pamiętnika, szybko zorientowałem się, że nie był on przewodnikiem umożliwiającym szybkie poznania sekretu. Była tylko wskazówką – wskazówką do rozwikłania tajemnicy zbyt mrocznej, by pozostawić ją tak słabo strzeżoną. Rozszyfrowanie jej może zabrać godziny, nawet dni, zanim uda się wydobyć straszną wiadomość. Czy będę żył dostatecznie długo, by poznać ten sekret? Mroczne, czarne łapy i ramiona nawiedzają me myśli coraz bardziej natarczywie, wydają się jeszcze bardziej olbrzymie, niż były na początku. Nie jestem też wolny od tych niewyraźnych, nieludzkich obecności, których mglista masa wydaje się zbyt wielka na to, by mogła zostać pomieszczona w pokojach tego domu. I raz po raz, groteskowe, efemeryczne twarze, formy i szydercze postacie podobne do osób uwiecznionych na portretach gromadziły się przede mną w oszałamiającym nieładzie. Prawdziwie, istnieją straszliwe pierwotne arkana świata, które powinny zostać niepoznane i nieprzyzywane; straszliwe sekrety, które nie mają nic wspólnego z ludźmi i które człowiek może poznać jedynie bezpowrotnie zatracając spokój swego ducha i poczytalność; tajemne prawdy, które sprawiają, że wiedzący staje się coraz bardziej obcy wśród istot swojego rodzaju, i zmuszają go, by samotnie kroczył po świecie. Podobnie przerażającą prawdą jest to, że istoty starsze i znacznie potężniejsze niż ludzie zdołały przetrwać; rzeczy, które bluźnierczo zostały rozrzucone pośród eonów i wieków nigdy nie przeznaczonych dla nich; monstrualne istoty, które spoczywają śpiąc bez końca w nieprawdopodobnych kryptach i odległych pieczarach, ulokowanymi poza prawami rozumu i przyczynowości, gotowe by zostać zbudzone przez tych bluźnierców, którzy będą znali ich zakazane znaki i tajemne hasła. 24 kwietnia 1908 r. Cały dzień studiowałem na strychu klucz i obraz. Gdy słońce skryło się za
horyzontem, usłyszałem dziwne odgłosy – był to typ dźwięku, z którym nigdy wcześniej się nie zetknąłem, zdawał się on pochodzić z daleka. Wsłuchując się w nie, w końcu pojąłem, że musi docierać tu z tego dziwnego, stromego wzgórza z kręgiem dziwnych, stojących kamieni, które znajduje się pomiędzy wioską a północną częścią tego domu. Już wcześniej słyszałem, że istnieje ścieżka prowadząca stąd aż na to wzgórze z pierwotnym kromlechem7, i przypuszczałem, że w niektórych okresach van der Heylowie mieli wiele okazji, by tejże drogi używać; ale cała ta sprawa leżała dotychczas ukryta w mej świadomości. Obecne dźwięki zawierały w sobie przenikliwą brzmienie fujarki lub dud z dziwnymi, obrzydliwym typem syczenia lub gwizdania – dziwaczny, obcy rodzaj muzyki, nie przypominający niczego, co kiedykolwiek zostało opisane na ziemi. Dźwięk był bardzo słaby i wkrótce zanikł, lecz ta sprawa skłoniła mnie do refleksji. Naprzeciw tego wzgórza znajduje się północne „L” tego domu z tajemnym przejściem przypominającym zsyp oraz zamknięta murowana krypta pod nim. Czy może być jakiś związek między nimi, który dotychczas mi umykał? 25 kwietnia 1908 r. Dokonałem kilku nietypowych i niepokojących odkryć dotyczących natury mego uwięzienia. Przyciągany na wzgórze przez złowieszczą impuls, odkryłem, że roślinność mnie już nie blokuje, lecz czyni to tylko i wyłącznie na tej drodze, gdy podążam w tym kierunku. Doszedłem wpierw do ruin bramy, a tam, pod krzakami, zauważyłem, że znajduje się stara ścieżka. Gęsta roślinność rosła przez znaczną część drogi na górę i porastała wzgórze dookoła, choć na samym szczycie przy stojących głazach rósł tylko mech i skarlała trawa. Wspiąłem się na samą górę i spędziłem tam kilka godzin. W tym czasie zauważyłem dziwny wiatr, który zdawał się nieprzerwanie omiatać zapomniane monolity, wydając przy tym dźwięk przypominający dziwacznie artykułowany szept wypowiadany z mroczną, tajemniczą pasją. Te głazy... zarówno pod względem ich barwy, jak i faktury nie przypominały mi niczego, co kiedykolwiek widziałem. Nie były brązowe ani szare, lecz raczej koloru brudnej żółci przechodzącej w nieprzyjemną zieleń i z czasem odnosiłem wrażenie, że barwa ta może się zmieniać w zależności od warunków. Ich faktura w dziwny sposób przypominała łuskowatą skórę węża i w niewytłumaczalny
sposób przyprawiała o mdłości, gdy się jej dotykało – była jak zimna i wilgotna skóra ropuchy lub gada. Blisko centralnie ulokowanego menhira jest pojedynczy kamień – otoczony wydrążonym otworem, którego istnienia nie potrafiłem wytłumaczyć. Kiedy szukałem zejścia ze wzgórza z miejsca oddalonego od domu, szybko dotarło do mnie, że przez gęstą roślinność udało mi się przebić jedynie z powrotem do ścieżki prowadzącej do domu. Dałem się oszukać nadziei na wydostanie stąd, choć nietrudno było rozpoznać tę ścieżkę... 26 kwietnia 1908 r. Tego wieczoru ponownie wspiąłem się na wzgórze i na nim także usłyszałem ten szepczący wiatr, tym razem znacznie wyraźniej. Niemalże groźne buczenie przypominało coraz bardziej mowę – zawierającą niewyraźne syczące głoski – i przypomniało mi dziwne odgłosy przypominające coś na poły chóralnego, na poły melodię graną na fujarce lub dudach, których odgłos dochodził mnie uprzednio z oddali. Po zachodzie słońca ujrzałem na północnym horyzoncie interesujący błysk przedwczesnej letniej burzy, a następnie niemal natychmiast po nim usłyszałem dziwny wybuch dobywający się z wyższych partii gasnącego nieba. Coś w tym zjawisko bardzo mnie zaniepokoiło i nie mogłem pozbyć się wrażenia, że dźwięk ten zakończył się czymś w rodzaju nieludzkiej syczącej mowy, który urwał się nagle gardłowym, kosmicznym śmiechem. Czy to ja tracę zmysły, czy moja nieostrożna ciekawość wywołała nieprawdopodobne koszmary z przestrzeni zmierzchu? Sabat jest już niemalże na wyciągnięcie ręki. Jak to wszystko się zakończy?