I
– Zdaje się, że moja córka jest tutaj – oznajmił starszy mężczyzna, wchodząc
pierwszy do salon de lecture. Nie był w zbyt podeszłym wieku, ale że wyglądał
na bardziej leciwego, George Flack widział w nim staruszka. Młodzieniec zastał
go na hotelowym dziedzińcu (często tam przesiadywał), podszedł doń z właściwą
sobie śmiałością i zapytał o pannę Francinę. Nieszczęsny pan Dosson podniósł
się skwapliwie i ruszył przez hol zaanonsować gościa owej pannie. Podążając
przodem, zdawał się potulny, wręcz uniżony, lecz pan Flack nie zwracał uwagi na
takie detale. Przyjął jego grzeczność, jak przyjąłby też usługę kelnera, nie
troszcząc się o zachowanie pozorów, iż zjawił się z wizytą również do niego.
Zdaniem postronnego obserwatora przybycie gościa do córki było dla pana
Dossona tak samo naturalne, jak dla młodzieńca fakt, że ojciec jej poszuka.
U wejścia do salon de lecture wisiała niepotrzebna draperia, którą pan Dosson
odgarnął, gdy George Flack wszedł za nim.
Czytelnia Hôtel d’Univers et de Cheltenham była niewielka i zdaniem pana
Dossona składała się głównie z gołej, wyfroterowanej podłogi, gdzie niebaczny
Amerykanin w słusznym wieku z łatwością mógł się pośliznąć. W dalszej
kolejności składała się ze stołu przykrytego zielonym aksamitnym obrusem,
kominka z szerokim gzymsem, ale bez ognia, a także z egzemplarza „Figaro”,
którego nie mógł przeczytać, i egzemplarza „New York Herald”, z którym już się
zapoznał. Obecnie urzędowała tu jedna osoba – młoda dama usadowiona plecami
do okna i zapatrzona na wprost. Była ubrana jak do wyjścia; ręce oparła na
poręczach krzesła (długie rękawiczki spoczywały na jej kolanach) i zdawała się
całkowicie oddana bezczynności. Mimo że twarz miała ukrytą w cieniu, prawie
niewidoczną, tożsamość damy nie wzbudziła wątpliwości nowo przybyłego.
– Ależ to nie panna Francie, tylko panna Delia! – zawołał na jej widok.
– Chyba możemy temu zaradzić – oświadczył pan Dosson i wszedł w głąb
pokoju, szurając nogami. Zawsze się snuł i roztaczał wokół siebie aurę
strudzonego, ale cierpliwego tułacza, nawet kiedy przesiadywał (a mógł to robić
godzinami) na hotelowym dziedzińcu. Zerknął na gazety wśród połaci zielonego
aksamitu i bezwiednie podniósł monokl do oka.
– Delio, kochana, gdzie podziewa się twoja siostra?
Panna nawet nie drgnęła, a jej szeroka, młodzieńcza twarz chyba nie zmieniła
wyrazu.
– Skąd się pan wziął, panie Flack? – zapytała tylko.
– To dobre miejsce do spotkań – zauważył jej ojciec, jakby mimochodem
rozgrzeszał gościa.
– Każde jest dobre na spotkanie starych przyjaciół – uzupełnił George Flack
i też przejrzał gazety. Zerknął na datę amerykańskiej i ją odłożył. – Jak się pani
podoba w Paryżu? – zagadnął dziewczynę.
– Bardzo, zdążyłyśmy już trochę pozwiedzać.
– Miałem nadzieję, że to i owo paniom pokażę.
– Zdaje się, że większość widziały – wtrącił pan Dosson.
– Na pewno więcej niż tatuś! – zaznaczyła jego córka.
– O, ja sporo widziałem, chociaż się nie ruszyłem.
Bystry słuchacz usłyszałby zapewne „prosiłem”, lecz zdarzało się, że pan
Dosson różnie wymawiał poszczególne słowa w zależności od sytuacji.
– Cóż, w Paryżu wszystko jest warte oglądania – zauważył młodzieniec. –
Uwielbiam to miasto.
– Przecież pan już tu był – stwierdziła panna Delia.
– Owszem, lecz wciąż na nowo to przeżywam. Jak się miewa panna Francie?
– Doskonale. Poszła po coś na górę, zaraz znów wychodzimy.
– Młodym się tutaj bardzo podoba – powiedział pan Dosson do gościa.
– W takim razie należę do ich grona. Czy mógłbym paniom towarzyszyć? –
zwrócił się do dziewczyny.
– Będzie jak za dawnych czasów, na pokładzie – odrzekła. – Wybieramy się do
Bon Marché.
– Dlaczego nie do Luwru? Tam jest o wiele lepiej.
– Dopiero stamtąd wróciłyśmy, spędziłyśmy przemiły poranek.
– To ciekawe miejsce. – Przybysz pokiwał głową.
– Pod pewnymi względami, pod innymi nie sprostało moim oczekiwaniom.
– O tak, wszystko widziały – oświadczył pan Dosson, po czym dodał: – Pójdę
zawołać Francie.
– Niech się pospieszy – uzupełniła panna Delia, wymachując rękawiczkami.
– Zna moje tempo – napomknął pan Flack.
– No przecież, tak pan gnał! – zawołała na wspomnienie Umbrii. – Mam
nadzieję, iż teraz nie zamierza pan pędzić!
– Zawsze pędzę. Żyję w pośpiechu. Nie sposób inaczej.
– Ja już chyba swoje przeżyłem – oznajmił pan Dosson filozoficznie.
– A ja nie! – stwierdziła jego córka stanowczym tonem.
– Musi pan częściej wpadać – powiedział starszy pan na pożegnanie.
– Ależ wpadnę! W biegu, ale wpadnę.
– Zawołam Francie. – Pan Dosson poczłapał w stronę wyjścia.
– I niech papa da jej pieniądze! – przypomniała Delia.
– Czy jest oszczędna? – zapytał George Flack.
– Oszczędna? – Pan Dosson odsunął portière i stanął w przejściu. – Och,
niewinny młodzieńcze!
– Chyba po raz pierwszy został pan tak nazwany – zauważyła Delia, kiedy
zostali sami.
– Byłem już określany tym mianem, zanim przyjechałem do Paryża.
– No cóż, nam nie przyniósł ujmy. My nie jesteśmy ekstrawaganckie.
– A czy nie miałyby panie prawa takie być?
– Nie sądzę, aby ktokolwiek miał do tego prawo.
Młodzieniec usiadł i spoglądał na nią chwilę.
– Tak samo pani mówiła kiedyś.
– I wcale się nie zmieniłam.
– A panna Francie?
– Sam pan zobaczy – ucięła i przystąpiła do wkładania rękawiczek.
Młodzieniec obserwował ją, z łokciami na poręczach fotela i dłońmi
splecionymi przed sobą.
– Bon Marché? – rzucił pytającym tonem.
– Nie, kupiłam je w pewnym małym sklepiku.
– W każdym razie są paryskie.
– Naturalnie. Ale wszędzie można kupić rękawiczki.
– Proszę koniecznie pokazać mi ten sklepik – ciągnął jowialnie pan Flack.
I dorzucił równie serdecznym tonem: – Starszy pan czuje się jak ryba w wodzie.
– Och, jest wspaniały.
– Prawdziwy dżentelmen, z krwi i kości.
– A czego pan się spodziewał?
– Że będzie zachwycony!
– I jest, kiedy robimy to, co sobie zaplanowałyśmy.
– A cóż takiego panie zaplanowały?
– To tajemnica.
– W takim razie, skąd ma wiedzieć, że tak się dzieje?
– Na pewno wiedziałby, gdyby było inaczej – skwitowała dziewczyna.
– Pamiętam, jaka w zeszłym roku była pani skryta. Z niczym się pani nie
zdradzała.
– Wiem, czego chcę – odparła.
Patrzył, jak zręcznie zapina rękawiczkę szpilką wyłuskaną spod kapelusza.
Zapadła cisza i wymienili spojrzenia.
– Wydaje mi się, że nie jestem tutaj mile widziany – odezwał się George Flack.
– Ależ jest pan: jako przyjaciel.
– To najpodlejszy z podłych sposobów na pozbycie się mężczyzny! – zawołał.
– A gdzież tu podłość, jeśli pan nie ma być kimś więcej, jak mniemam!
– Więcej dla pani siostry… czy może dla pani?
– Moja siostra to ja… drugiej nie mam – odrzekła Delia Dosson.
– Drugiej siostry?
– Niech pan nie plecie od rzeczy. Nadal pracuje pan w tej samej branży? –
zapytała, zmieniając temat.
– Zapomniałem, o jaką branżę chodzi.
– Coś wspólnego z prasą. Nie pamięta pan?
– Tak, ale jestem na usługach innej gazety.
– I wciąż zabiega pan o informacje?
– Usiłuję dać ludziom, czego chcą. A praca jest ciężka.
– Jak widać, ktoś musi to robić. Dostaną, czego chcą, nieprawdaż?
– W rzeczy samej. – Jednakże w owej chwili oczekiwania innych ludzi nie
interesowały pana Flacka na równi z jego własnymi. Zerknął na zegarek
i stwierdził, że starszy pan nie ma wielkiego posłuchu.
– Posłuchu? – powtórzyła Delia.
– U panny Francie. Pani siostra ma dużo czasu, jak widzę. I trwoni mój.
– Cóż, jeśli macie spędzać go wspólnie, proszę się z tym liczyć.
– Dobrze, oddam jej cały, który mam. – I na dowód swej prawdomówności
rozsiadł się z założonymi rękami w fotelu, co zamiast rozbroić ją albo
zaniepokoić, nie wywarło na niej żadnego wrażenia. I koniec końców to on
pierwszy dał za wygraną, zapytując po chwili młodą damę, czy jej zdaniem ojciec
powiedział siostrze, kto przyszedł.
– Myśli pan, że to konieczne? – odpowiedziała pytaniem, ale dodała bardziej
uprzejmym tonem: – Pewnie dlatego się spóźnia. Jest taka nieśmiała.
– Na taką wyglądała.
– Otóż wręcz przeciwnie. Nie wygląda, ale jest bardzo nieśmiała.
– Myślę, że pani ma śmiałości za was dwie, panno Delio – zaryzykował.
– Owszem, nie jestem nieśmiała, ani trochę.
– Gdyby nie pani, wziąłbym sprawy w swoje ręce.
– Najpierw musiałby pan mnie zabić!
– Opiszę panią w „Echu”.
– Och, nie wzbudzi to większego zainteresowania.
– Fakt, podobnie jak moja osoba.
– Francie i ja jesteśmy dla pana łaskawsze – zapewniła. – Wolimy jednak
rozdzielać pańskie sprawy od naszych.
– Ach, wasze sprawy: bardzo chciałbym je poznać! – zawołał młody
dziennikarz. I przez resztę czasu nie szczędził ku temu starań. Gdyby ktoś dalej
przysłuchiwał się ich rozmowie, być może zdziwiłby się tajemniczością jednej
strony i dociekliwością drugiej – a przynajmniej niespożytą energią dziewczyny,
która na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie dosyć pasywnej.
Fidelia Dosson (jej imię skrócono) liczyła sobie lat dwadzieścia pięć i miała
dużą, bladą twarz o bardzo szeroko rozstawionych oczach, wysokie czoło, małe
usta oraz jasne, bezbarwne włosy, a z uwagi na przysadzistą posturę wydawała
się niższa, niż była w rzeczywistości. Natura poskąpiła jej wdzięku, więc Bon
Marché oraz inne przybytki musiały to nadrabiać. Z różnym skutkiem, dodajmy,
ale Fidelia niezbyt się przejmowała. Zawsze wyglądała tak samo i nie pomogłyby
tu żadne wynalazki Paryża, toteż niezbyt je poważała. Nieładna, pusta twarz nie
wyrażała żadnych uczuć, zdradzała jednak pewien upór i mimo swoich ograniczeń
wcale nie była bezmyślna czy niemiła dla oka. Emanowała inteligentnym
spokojem – nosiła wyraz namysłu bez cienia lęku bądź nieśmiałości; prócz tego
dziewczyna miała gładką cerę oraz powściągliwy, łagodny uśmiech. Gdyby była
młodym mężczyzną (a po trosze tak wyglądała), zapewne przypisywano by jej
naukowe lub polityczne ambicje.
Postronny obserwator wywnioskowałby dalej, że znajomość pana Flacka
z panem Dossonem i jego córkami brała swój początek z rejsu przez Atlantyk
w kierunku wschodnim rok temu z okładem oraz krótkiej zażyłości tuż po zejściu
na ląd, lecz później ich drogi się rozeszły na dobre. Trzeba zaznaczyć, że panna
Dosson wraz z ojcem i siostrą powróciła wówczas na łono ojczyzny, po czym raz
jeszcze zawitała do Europy. Była to zatem nowa podróż, stwierdził pan Flack,
a nie kontynuacja tamtej wizyty. Delia nie odparła zarzutu – który zabrzmiał
w jego ustach jako coś wstydliwego – spędzenia czasu w domu w Bostonie, czy
wręcz na jego przedmieściach: wyznała, że w przypadku bostończyków to
całkowicie uzasadnione. Ale teraz przybyli do Europy na dłużej, jak jeszcze
nigdy: otóż pojechali do domu, aby dopiąć na ostatni guzik sprawy związane
z pobytem na czas bliżej nieokreślony. Tyle mu przynajmniej wyjawiła. George
Flack przyjął tę wiadomość z aprobatą – on też przebywał tutaj na zleceniu, które
może potrwać lata, więc miło mieć przyjaciół pod ręką. Znał Paryż – i wiele tym
podobnych miejsc – dużo lepiej od Bostonu; gdyby na dobre utknęli na którymś
z eleganckich przedmieść, nie znalazłby ich nigdy w życiu.
– Teraz będzie pan nas miał do woli, na naszych zasadach – oznajmiła Delia
Dosson, co skłoniło go do pytania, co też dokładnie miała na myśli, mówiąc
o zasadach, gdyż zwykł brać wszystko dosłownie.
– Och, zobaczy pan – obiecała, ucinając dalszą dyskusję. Wyraziła jednak
zaciekawienie jego „zleceniem”, zaciekawienie płynące z czystego
zainteresowania młodzieńcem.
Nieco zdziwiony obserwator, którego obecność założyliśmy, zapewne
przypisałby je domniemanej błyskotliwości pana Flacka. Czy sam odniósłby
podobne wrażenie? Czy udzieliłoby mu się to przypuszczenie? Nie zaprzeczę,
gdyż wziąłbym na siebie zbyt dużą odpowiedzialność za jego spostrzeżenia,
dlatego wolę po prostu zaznaczyć, że błyskotliwość pana Flacka zaskarbiła mu
pewną łaskawość Delii. Miał powiązania (jak przypuszczała) z literaturą, a czyż
literatura nie pasjonowała jej uwielbianej młodszej siostry? Jeśli pan Flack był
pisarzem, Francie była molem książkowym, a czyż cała trójka nie zostawiała po
sobie zaczytanych egzemplarzy, gdziekolwiek się ruszyła? Starsza siostra zbierała
je naprędce, gdy opuszczali hotele bądź wagony, po czym zwykle stwierdzała, że
to pojedyncze tomy. Uważała jednak, że dziennikarza łączy pewna więź z ich
rodziną, i przypisywała tej znajomości szczególną wartość.
Wygląd pana Flacka zależał nie tyle od niego samego, ile od tego, jak go
postrzegano, i głównie nasuwał przeświadczenie, że człowiek skądś go zna.
W ogóle nie zapadał w pamięć, dopiero jego widok wzbudzał myśl „no przecież
już go widziałem!”. Zachowanie w pamięci kogoś takiego jak on wymagało
wielkiej sympatii, gdyż żadne inne uczucie, nawet awersja, nie wyróżniłoby go na
tle pozostałych jego pokroju: zwłaszcza niechęć tylko wzbudziłaby konsternację
co do tożsamości. Nie był konkretną osobą, lecz kimś w rodzaju namiastki – jak
„towar”, na który istnieje stałe zapotrzebowanie. Człowiek wręcz spodziewał się
etykiety, numeru seryjnego, jak w codziennej gazecie, najlepiej w okolicach
któregoś miliona – nie mniej. I tak jak każdy egzemplarz gazety nosi ten sam tytuł,
tak gość panny Dosson byłby „Młodym, obrotnym Amerykaninem”. Miał
dwadzieścia siedem lat oraz małą, kanciastą głowę, a do tego lekkie, szare palto
i osobliwie przekrzywiony palec wskazujący prawej dłoni, który od biedy mógł
służyć jako jego znak rozpoznawczy. Jednak dla wygody ogółu zawsze winien
nosić coś, co rzucało się w oczy, na przykład zielony kapelusz i krawat, dajmy na
to, pąsowy. Jego zlecenie polegało na zbieraniu w Europie materiałów do
amerykańskiej „towarzyskiej gazety”.
Jeżeli powyższemu przeczy fakt, iż Francie Dosson powitała go jak starego
znajomego, odpowiedź brzmi, że została powiadomiona przez ojca – bardziej
punktualnie, niż świadczyłby o tym czas oczekiwania.
– Spada pan jak z nieba – oświadczyła z uśmiechem i wyciągnęła do niego lewą
rękę: w drugiej, a dokładniej w zagłębieniu prawego ramienia, dźwigała spore
zawiniątko. Wprawdzie kazała panu Flackowi czekać, lecz wyglądała na szczerze
ucieszoną jego widokiem, pomimo równie oczywistej i nieposkromionej chęci
folgowania swoim kaprysom, co wynikało choćby z postawy jej siostry,
a niekoniecznie jej własnej. Zachowanie Francie wobec młodzieńca skrywało –
w sposób niezaprzeczalny, acz trudny do zdefiniowania – uzasadnienie jego
osobliwej prośby, aby widzieć się właśnie z nią, z wyłączeniem jej ojca i siostry:
pewne zadowolenie wskazujące na istnienie między nimi relacji szczególnego
rodzaju. Mimo to obserwator, przenosząc wzrok z pana George’a Flacka na pannę
Francie Dosson i z powrotem, nie potrafiłby zgadnąć, co też mogło ich łączyć.
Dziewczyna była nadzwyczaj, niebywale wręcz ładna i całkiem niepodobna do
siostry; bił od niej blask, coś w rodzaju nieruchomej poświaty, odmienny od tego,
co zwykle nazywamy ożywieniem. Dość wysokiego wzrostu, smukła i delikatna,
odznaczała się lekkością ruchów, a przy tym nie kipiała przesadną energią, nie
plotła trzy po trzy ani nie była w gorącej wodzie kąpana, co wyróżniało ją na tle
typowych (i być może najbardziej uroczych) krajanek. Miała olśniewającą, ale
spokojną urodę, a podejrzeniu, iż jest odrobinę sztywna, przeczyło
przeświadczenie o jej niezwykłej miękkości. Nic nie potwierdzałoby
przypuszczenia, że brylowała na pokładzie transatlantyku u boku dziennikarza.
Była prosta jak struna i doskonała niczym klejnot; miała łabędzią szyję, żywe
spojrzenie, a wszystko, począwszy od kaskady ciemnobrązowych włosów po
doskonały zarys podbródka, zdawało się potwierdzać jej czystą i pogodną naturę.
Miała przy tym niewykształcony głos oraz nikłą wiedzę o świecie.
Delia wstała, a kiedy wychodzili z czytelni, wyraziła nadzieję, że siostra
o niczym nie zapomniała.
– Trochę się naszukałam, tyle ich mamy – odpowiedziała Francie, przeciągając
sylaby. – Nie mogłam znaleźć kilkunastu chusteczek, ale mam większość,
i większość rękawiczek.
– Po co pani je ze sobą targa? – zapytał George Flack, biorąc od niej
zawiniątko. – Ja poniosę. Czy panie kupują sto chustek naraz?
– To tylko pięćdziesiąt dla każdej z nas. – Francie się uśmiechnęła. – Są
nieładne, chcemy je wymienić.
– O, ja się w to nie mieszam. Z Francuzami lepiej nie zadzierać! – zawołał
młodzieniec.
– Od Francie wezmą wszystko – stwierdziła Delia. – Oni ją uwielbiają.
– Ja również – oznajmił pan Flack z poufałą wesołością. – Też przyjąłbym ją
z pocałowaniem ręki.
– Może jeszcze nie teraz – odrzekła wyżej wspomniana. – Ale mam szczerą
nadzieję, że będziemy jeszcze mieli okazję razem płynąć.
– Skoro mowa o pływaniu: na tych bulwarach przydałoby się koło ratunkowe! –
zauważyła Delia. Wyszli z hotelu i na wprost nich rozciągała się szeroka połać
Rue de la Paix. Jeździło po niej mnóstwo pojazdów.
– A to nie wystarczy? Przywiążę do niej obie panie. – George Flack wskazał na
paczkę. – Jeśli tak panią uwielbiają – spojrzał na młodszą dziewczynę – włos jej
z głowy nie spadnie.
– Najpierw trzeba mnie poznać – odpowiedziała ze śmiechem i rozglądała się
na boki, kiedy czekali, aby przejść na drugą stronę.
– Dałem się oczarować, chociaż pani nie znałem. – Ujął wolną ręką jej łokieć
i przeprowadził przez ulicę. Puściła mimo uszu uwagę młodzieńca, a Delia
zapytała ją z drugiej strony, czy ojciec dał pieniądze. Potwierdziła, że owszem,
znaczną sumę, jakby przekazywał jej spadek, na co George Flack wyraził
ubolewanie, że starszy pan nie jest jego ojcem.
– Chyba nie mówi pan, że chce być naszym bratem! – wykrzyknęła Francie,
kiedy ruszyli Rue de la Paix.
– Panny Delii owszem – odparł.
– Niech pan to udowodni, wzywając dorożkę – skwitowała panna Delia. –
Chyba nie myślicie, że jesteśmy na pokładzie.
– To się nazywa rozmach, nieprawdaż? – zwrócił się do Francie. – Ale
faktycznie, nie musimy dźwigać. – I skinął na żółty powozik, który zaraz stanął
przy krawężniku. Wsiedli do niego we troje i pojechali, wciąż wymieniając
niewinne żarciki, podczas gdy w Hôtel d’Univers et de Cheltenham pan Dosson
ponownie zszedł na dziedziniec i zasiadł na tym co zawsze fotelu.
===OQ9pXj1Zal5pXmxcbF5oXTsLPFg6DjwFMQUxUzAGMgQ=
II
Nad dziedzińcem rozciągał się szklany dach; panowała miła jak na kwiecień
temperatura, a płynące z ulicy nawoływania kwiaciarek, zmieszane z paryskim
rozgwarem, zdawały się nieść nikłą woń kwiatów. Były też inne zapachy, ciepłe,
soczyste i na wskroś paryskie, od smażonej ryby do palonego cukru, a prócz tego
masa innych rzeczy: stoliczki na poobiednią kawę, stosy bagażu (często na
nazwisko R.P. Scudamore bądź D. Jackson Hatch) z Filadelfii w stanie
Pensylwania albo St Louis w Montanie; brzęczały dzwonki, na które nikt nie
zwracał uwagi, przemykali kelnerzy z tacami, toczono rozmowy z wychylonymi
przez okna na drugim piętrze właścicielkami hotelu, zjawiały się młode damy
z podobnymi do trumien pudłami na kapelusze, opakowanymi czarną ceratą, ktoś
przybywał na miejsce, a ktoś inny wychodził, by go powitać, na licznych ławkach
zaś słaniały się zmordowane głowy amerykańskich rodzin. Pan Dosson miał
poniekąd swój udział w tym ostatnim, należy jednak zaznaczyć, iż nie zdradzał
skrajnie znużonej postawy co poniektórych współbraci. Roztaczał aurę cierpliwej
kontemplacji i wrodzonego pogodzenia się z losem; innymi słowy, wyglądał na
człowieka, który raczej cieszy się z kanikuły, a nie błaga o zawieszenie broni,
i wystarczało mu sił, by od czasu do czasu wstać i przejść przez porte cochère,
żeby wyjrzeć na ulicę.
Rozglądał się pięć minut z rękami w kieszeniach, a następnie wrócił; wyglądał,
jakby to go usatysfakcjonowało, miał niewielkie wymagania, więc małe
wycieczki do drzwi w pełni zaspokajały jego potrzeby. Patrzył na spiętrzony
bagaż, hałaśliwe dzwonki, młodą praczkę od lingèrie1, na gości, którzy odeszli
z kwitkiem, na wszystko prócz innych amerykańskich patriarchów. Coś mu
podpowiadało, że o nich już wie wszystko. Wszak zwierzęta w tej samej klatce
ogrodu zoologicznego rzadko kierują wzrok na siebie nawzajem. Miał w sobie
cichą towarzyskość i powierzchowną delikatność będące uzasadnieniem pewnych
cech Francie. Drobny, jasnowłosy i dosyć bezkształtny; z miejsca rzucało się
w oczy, że nigdy nie zadręczał się tym, jak powinien się nosić. W ogóle się nie
nosił, opatrzność trzymała go na niewidzialnym (i luźnym) sznurku, na którym się
kołysał, lekko podrygując. Twarz miał tak gładką, że jasne, rzadkie bokobrody,
prawie zupełnie z tyłu, wcale nie pasowały do jego policzków, wyglądały jak
przylepione dla żartu lub na potrzeby maskarady. Zazwyczaj wyglądał tak, jakby
właśnie dumał nad czymś zabawnym, co właśnie zaszło, i nie do końca to
rozumiał, a wzrok błądził mu bez ładu i składu na równi z myślami. Miał
osobliwie małe stopy, ubranie zaś, utrzymane zwykle w jasnych odcieniach,
niewątpliwie wyszło spod ręki francuskiego krawca: był Amerykaninem
i wychodził z założenia, że w Paryżu trzeba ubierać się jak najlepiej. Na Bond
Street czy Fifth Avenue jego kapelusz robiłby dziwne wrażenie, podobnie jak
krawat, który wręcz powiewał na wietrze.
Pan Dosson, można również wspomnieć, był człowiekiem o bardzo
nieskomplikowanym usposobieniu i charakterze prostym jak dwa razy dwa. Miał
wrodzoną smykałkę do interesów, tak jak inni mają piękny głos, dzięki której bez
udziału szczególnych pokładów ambicji bądź silnej woli dorobił się krociowej
fortuny jeszcze w średnim wieku. Nieomylny instynkt podpowiadał mu, że coś
„wypali”, i gdy tak siedział bezczynnie, spokojny i ukontentowany, na skraju
paryskiej ulicy, mógł uchodzić za kuglarza, który odśpiewał piosenkę albo
zaprezentował sztuczkę i nie ma nic do roboty aż do kolejnego numeru. Nie
zawdzięczał fortuny chciwości i zawziętości, lecz temu, że miał „nosa” lub
„ucho”. Bezbłędnie łowił melodię wśród zgiełku bazaru i pierwszorzędnie
wietrzył sukces w powietrzu. Drugi czynnik w owym równaniu stanowił fakt, że
pan Dosson był bezpretensjonalnym ojcem. Takim bez własnych upodobań,
koników czy wymagań. Córki tworzyły dlań cały świat. Poświęcał im więcej
uwagi aniżeli swoim udziałom na kolei i bankowym obligacjom; nic tak jak one
nie wzmagało jego poczucia zysku i posiadania. Nigdy nie oceniał ich na tle
innych dziewcząt, porównywał tylko to, kim jest obecnie, z tym, kim byłby bez
nich. Postrzegał je na prostą modłę: Delii przypisywał większy zasób ogólnej
wiedzy o świecie, Francie o literaturze i sztuce. Miał zapewne ograniczone
pojęcie na temat urody młodszej córki: nie podjąłby się jej oceny, tak jak nie
grałby roli znawcy cennego dzieła sztuki, ale wychodził z założenia, że Francie
jest obyta aż po uszy. Zachował mgliste wspomnienie rachunków za szkołę oraz
tego jak później, podczas ich podróży, wszędzie rozsiewała książki. Zresztą, czyż
tak doskonale nie władała francuskim, że ni w ząb go nie rozumiał?
Tak czy inaczej, dziewczęta były wiatrem w jego żagle i jedyną znaną mu siłą
napędową, nadawały cel błahemu zrządzeniu losu i bez nich pan Dosson czułby
się jak ogon bez latawca. Wiatr cichł i się wzmagał, rzecz jasna, bywało, że
przychodził zastój, a czasami szkwał i następowały chwile, kiedy ojciec dryfował
na nieruchomych wodach, rzucał kotwicę i czekał. Zdawało się, iż właśnie nastała
jedna z takich chwil, lecz on był człowiekiem cierpliwym i wiedział, że
niebawem powieje i żagle znów załopoczą. Gdy wychodziły, przełom stopniowo
nabierał mocy, a świadomość, że są w towarzystwie błyskotliwego młodzieńca,
tylko pogłębiała miłe poczucie spokoju. Wypłynęli na szerokie wody i pan
Dosson nie śmiał wątpić w błyskotliwość George’a Flacka. Reprezentował on
prasę, a prasa dla naszego łaskawcy symbolizowała Umysł – potęgę naszych
czasów. Świadomość, że Delia i Francie wyszły z redaktorem lub
korespondentem, była niczym ich widok na piedestale i niewątpliwie dlatego
ojciec nadal nie mógł ochłonąć z miłego zaskoczenia, jakie go ogarnęło. Wizja,
o której mówię, wisiała przed nim w pewnym oddaleniu, złączona z innymi
aspektami sytuacji, a mianowicie wspomnieniem pana Flacka w innych
kontekstach: na pokładzie statku, w hotelu w Liverpoolu i kolejowych
przedziałach. Whitney Dosson należał do grona lojalnych ojców, ale uważałby się
za prostaka, gdyby nie dwa lub trzy silne przekonania, w tym jedno, że córkom nie
wypada bywać w towarzystwie dżentelmena, którego nigdy przedtem nie
widziały. Poczucie, że już widziały – i on też widział – pana Flacka, dodało mu
otuchy, tłumiąc wyrzuty sumienia, iż sam im nie towarzyszy. Dotąd doskwierały
mu pewne obawy, że ulice i sklepy wespół z bezmiarem tego miasta to
nieodpowiednie miejsce dla młodych panien. Ale obecność miłego dżentelmena
wszystko załatwiała – człowieka obytego w świecie, czego wymagały odeń
powiązania z gazetą (nareszcie przypomniał sobie nazwę, była bardzo znana). Pan
Dosson wiedział, iż zanim doszło do tego szczęśliwego zbiegu okoliczności, jego
dziewczynki były nieco samotne, choć on sam za takiego się nie uważał. One
stanowiły dla niego towarzystwo, lecz on dla nich nie bardzo, jakby „miał” je
bardziej niż one jego.
Długo zabawiły na mieście, ale się nie martwił, wszak pan Flack, na mocy
swojej profesji, musiał być przygotowany na każdą ewentualność. Minęło
słoneczne, francuskie popołudnie, a one wciąż nie wracały, lecz pan Dosson
nadal tkwił na posterunku, aż mógł uchodzić za valet du place2, mającego
werbować klientów. Przechodząca właścicielka hotelu uśmiechała się do niego
czasami, a kiedyś nawet rzuciła bez większego zainteresowania, że szkoda
trwonić tak piękny dzień w czterech ścianach, zamiast pójść rozejrzeć się po
Paryżu. Ale pan Dosson nie miał poczucia straty: doświadczał go bardziej
w obliczu historycznych zabytków albo cudów natury bądź sztuki, których nie
pojmował i które go nie obchodziły, wówczas czuł się nieco zawstydzony
i zmieszany, co nie spotykało go nigdy, kiedy spędzał czas w sposób tak
nieskomplikowany, na hotelowym dziedzińcu. Został ledwie kwadrans do obiadu,
gdy jego oczom wreszcie ukazały się Delia i Francie, wciąż w towarzystwie pana
Flacka, które wparowały do środka w pewnym oddaleniu od siebie, zdawały się
nieco znużone, nie wynikało to jednak z braku starań z jego strony. Wszyscy troje
padli na fotele i jęli się przekomarzać z mieszaniną rozleniwienia i wesołości,
wspominali, co widzieli i co robili, a pan Dosson chwilowo w to nie wnikał. Jak
się okazało, robili mnóstwo i świetnie się bawili, co uznał za osobiste
zwycięstwo.
– Może zostanie pan z nami na obiedzie? – zaproponował z serdecznością
zrodzoną z okoliczności.
– To bardzo miła propozycja – odpowiedział George Flack, Delia zaś nie
omieszkała przypomnieć, że zjedli nie mniej niż trzydzieści ciastek.
– A ja się głowiłem, co was zatrzymało. Zresztą mniejsza o ciastka. Jest
dwadzieścia po szóstej, w hotelu zaraz podadzą obiad.
– Chyba nie zamierza pan tu się stołować! – wykrzyknął pan Flack.
– Ma pan coś przeciwko temu? – zapytała Francie słodko.
– Cóż, nie po to przyjeżdża się do Paryża. Chyba że ktoś lubi nadmiar kurzych
udek.
– Woli pan pójść do restauracji? – odezwał się pan Dosson. – Jestem jak
najbardziej za, liczę na pana, że wskaże nam dobrą.
– Proszę się o to nie martwić.
– Będzie pan musiał sam zamówić – wtrąciła Francie.
– Zobaczy pani, co potrafię! – I młodzieniec przygwoździł ją tkliwym
spojrzeniem.
– On na pewno coś z tego ma – oświadczyła Delia. – Zaprowadził nas do tylu
sklepów, że musi dostawać prowizję.
– Ja mógłbym panu zapłacić za oprowadzanie – powiedział pan Dosson i wśród
wielu miłych żarcików tego rodzaju ustalono, że na wieczorny posiłek udadzą się
pod przewodem pana Flacka.
Jeżeli przy tamtej okazji zdołał ich przekonać, że takie rozwiązanie jest lepsze
od, jak to określił, zapuszczania korzeni w hotelu, przez kolejny miesiąc, przy
okazji swych licznych wizyt, przekonał ich także do wielu innych spraw. Przede
wszystkim uświadomił im, iż jest uczynnym młodzieńcem, który mimo
zaangażowania w sprawy wielkiego świata znajduje czas dla problemów tak
błahych, jak ich problemy. Zjawiał się codziennie, aby naprowadzić ich na
właściwą ścieżkę, i dopóty wskazywał im jej uroki, dopóki sami nie wpadali na
to, jak dotąd błądzili. Ba, pokazał im, że nie wiedzieli nic o niczym, nawet
o sprawach w rodzaju zamawiania butów – w czym wedle własnego mniemania
celowali. Posiadał niezgłębione zasoby cudownie zróżnicowanej wiedzy i znał
tylu ludzi, ilu oni nie znali. Jego grafik pękał w szwach: wciąż pędził na spotkania
– często z osobistościami – a notes miał zapisany drobnym maczkiem, co
wprawiało w zakłopotanie proste duszyczki z Hôtel d’Univers et de Cheltenham,
gdyż ich życie towarzyskie, o bardzo ograniczonym zakresie, składało się głównie
z czytania list nazwisk Amerykanów, którzy „meldowali się” w banku
i Galignanim3. Zwłaszcza Delia Dosson miała zwyczaj uroczystego zagłębiania
się w tych rejestrach, co doprowadzało do szału pana Flacka; on tylko rzucał na
nie okiem i błyskawicznie odnajdował, co chciał. Wszyscy czekali, a dziewczyna
syciła się informacją, że państwo D.D. Rosenheim z panną Corą Rosenheim
i paniczem Samuelem Rosenheimem „wyjechali do Brukseli”.
Pan Flack zawsze wyłuskał to, czego szukał (a co, jak wiemy, jego zdaniem
pokrywało się z oczekiwaniami odbiorców), Delia zaś była jedyną osobą
z całego towarzystwa, wobec której czasami bywał dość ostry. Od początku
ubzdurał sobie, że jest doń wrogo nastawiona, i nawiązywał do tego uparcie, choć
zawsze żartobliwie. Jeszcze bardziej od niezdrowej fascynacji księgami
hotelowymi irytowało go jej domniemane przekonanie, że jest ich za mało, co
znaczyło, że potrzeba świeżej krwi. W zasadzie mógł spać spokojnie, bo nieraz
miał możliwość zaobserwować, że ścieżki Dossonów dziwnym trafem rozmijały
się ze ścieżkami ich znajomych. Bez przerwy zabiegali o spotkania, ale
najczęściej nie dochodziły do skutku, dowiadywali się, że ktoś zawitał do Paryża
pod ich nieobecność bądź rozminął się z nimi, gdyż nie widnieli w jakimś spisie.
Obmyślali, czy nie rzucić się za nim w pogoń do Drezna, a gdy już mieli tam
wyruszyć, dochodziły ich słuchy, że nieuchwytne grono znajomych jednak
wybrało się do Biarritz. „Znamy mnóstwo ludzi, z którymi nie mamy okazji się
spotkać”, powtarzała wielokrotnie Delia: przeczesywała kontynent osłupiałym
wzrokiem, przytaczała urywki listów znajomych z ojczyzny, według których inni
znajomi bawią „gdzieś w Europie”, i wyrażała ubolewanie, że nie raczą być
dokładniejsi. Dwa albo trzy razy ktoś wpadł do hotelu pod ich nieobecność
i zostawił bilecik z dopiskiem „Jutro wyjeżdżamy!”. Dziewczęta siedziały nad
takimi bilecikami co najmniej kwadrans, a potem jeszcze przez wiele dni głowiły
się nad nimi jak nad pierwszorzędną zagadką. George Flack na ogół wiedział, co
znaczy owo „gdzieś w Europie”, za sprawą intuicji bądź ptaszków ćwierkających
na dachu; nie była to wiedza nabyta, tak już miał. Ale z rozmysłem nie uchylał
rąbka tajemnicy: nie życzył sobie żadnych intruzów ani powiększenia swojej
„gromadki”. W myśl jego założeń miejsce pana Dossona było u boku Delii,
podczas gdy on sam trzymał pieczę nad Francie. I nic nie skłoniłoby George’a
Flacka do zaburzenia tego równania.
Młodzieniec był na gruncie zawodowym tak pochłonięty cudzymi sprawami, że
pewnie należy poczytać mu za zaletę, iż nie zapominał o własnych. Jego sprawą
była Francie i cieszył się niezmiernie, że ona nie bierze sobie do serca poczynań
państwa Rosenheimów, panicza Samuela i panny Cory. Policzył wszystkie rzeczy,
którymi się nie przejmowała, i stwierdził z zadowoleniem, że nie ma dla niego
konkurencji: skoro miała tak niewiele zainteresowań, istniało duże
prawdopodobieństwo, że młody człowiek o śmiałych poglądach i wesołym
usposobieniu znajdzie się na pierwszym miejscu. Zwykle roztaczała aurę
oczekiwania podszytego rozbawionym pogodzeniem z losem, z rzadka ulegając
nieszkodliwym kaprysom, więc być może doceni w nim cnotę wytrwałości.
George Flack był świadomy, że nie daje przyjaciółkom wytchnienia:
przyprowadzał je blade i małomówne z podmiejskich wypraw i spacerów,
podczas których często snuli się bez celu po bulwarach i alejach w śródmieściu.
Sprawiało mu to satysfakcję, w takich chwilach bowiem słabł ich opór: wmówił
sobie, że wreszcie przechytrzy Delię, kiedy ta w przypływie zmęczenia straci
czujność. Lubił, gdy czuły się bezradne i zdane na jego łaskę, co nie było trudne
w przypadku osóbek niezwykle skromnych i pełnych prostoty, nieświadomych
wszechmocnej potęgi sakiewki. Sentymenty nie stanowiły dlań źródła skrupułów
ani słabości, niemniej jednak był wzruszony, jak niewiele ci dobrzy ludzie wiedzą
o tym, co mogą począć ze swoimi pieniędzmi. Mieli w rękach broń
o nieograniczonym zasięgu i nie wiedzieli, jak jej użyć. Cechowało ich coś
w rodzaju towarzyskiej pokory: nigdy nie postało im w głowach, że majątek,
wespół z miłym usposobieniem, podnosi ich wartość. Uderzało to George’a
Flacka przy różnych okazjach, gdy powracał po załatwieniu swoich spraw
i zastawał ich na tych samych miejscach, co przed wyjściem. Zawsze grali z nim
w otwarte karty i nigdy nie mieli dość czekania; zawsze siedzieli ulegli
i cierpliwi, najczęściej w kawiarni, którą im pokazał, albo okupowali ławkę na
bulwarze, w Tuileriach lub Polach Elizejskich.
Pokazał im wiele kawiarni, w różnych częściach Paryża, starannie wybierając
te, do których (w jego mniemaniu) wypada chodzić młodym panienkom, a także
dwie lub trzy w sąsiedztwie hotelu, gdzie zaczęto je rozpoznawać. W miarę jak
dni u schyłku wiosny robiły się coraz cieplejsze i bardziej słoneczne, dziewczęta
przesiadywały zwykle na „tarasie” – przy stoliczkach u wejścia do lokalu, więc
powracający pan Flack widział je z daleka na posterunku, gdzie je zostawił. Nie
mogły się nasycić wielobarwnym rozgwarem paryskiej ulicy, a elementy
krajobrazu, które mogły budzić wątpliwości, szczęśliwie pozostawały w sferze
ich domysłów. George Flack uważał, że wyświadcza panu Dossonowi przysługę:
bo czyż starszy pan nie siedziałby cały dzień na dziedzińcu? Czy nie lepszy
bulwar? Wmówił sobie też, że schlebia ojcu Francie i go łechce, albowiem
nikogo nie wdrażał z takimi szczegółami w sprawy, widoki i projekty „Echa”. Nie
pozostawił starszemu panu wątpliwości co do wyścigu, w którym chce brać
udział, i pan Dosson witał go co rano niezmiennym „I dokąd pan dzisiaj pędzi?”,
jakby naprawdę go to interesowało. George Flack relacjonował mu wywiady, na
co dziewczęta zwracały uwagę jedynie w przypadku, kiedy wiedziały coś
o osobach, które młody emisariusz „Echa” wziął na warsztat, pan Dosson zaś
przysłuchiwał się z uprzejmym „Doprawdy?” oraz „A to dobre”, bez względu na
to, kogo dotyczyła sytuacja.
Często rozmawiał z córkami o panu Flacku, choć zwykle to one zagajały,
zwłaszcza Delia; od początku twierdziła, że wie, o co mu chodzi, i jest to
całkowicie sprzeczne z jej życzeniami. Niebawem rozwinęła tę tezę, przynajmniej
w kwestii swojej interpretacji planów pana Flacka: pewna tajemnica wciąż
owiewała jej własne plany, za którymi – jak sama twierdziła – więcej
przemawiało. Jej wizja niebezpieczeństw, a zarazem korzyści płynących z bycia
ładną dziewczyną ściśle wiązała się (co było naturalne) z ideą „zaręczyn”: była to
idea kompletna sama w sobie – wyobraźnia Delii w przedziwny sposób na niej
poprzestawała, wykluczając etap kolejny. Pragnęła, aby siostra się zaręczyła, lecz
nie życzyła sobie jej zamążpójścia i jeszcze nie zdecydowała, jak pogodzić jedno
z drugim. Po cichu ubolewała, że Francie nie jest z nikim po słowie, a jej
przekonania sprowadzały się do mglistej teorii, że mądra dziewczyna musi mieć
wielu konkurentów. Koncepcja Delii co do procedury owego procesu była
osobliwie niewinna: składał się ze spacerów, wizyt oraz przejażdżek bryczką,
a wszystko pod szyldem „zaręczyn”; nie wpadła na to, że nadmiar zalotników
mógłby nieco nadszarpnąć wizerunek obiektu ich westchnień. Sama czuła się
urodzoną starą panną i nie marzyła o ukochanym – tylko by jej zawadzał – ale
marzyła o miłości jako czymś z natury bardzo delikatnym. Przy tym okrutnie
wybrzydzała: uczucie, bądź co bądź, do czegoś prowadziło, a ona nie życzyła
sobie, aby w przypadku Francie doprowadziło do związku z panem Flackiem.
Postrzegała ów związek w świetle poglądu, z którym na razie się nie obnosiła,
lecz zamierzała wyciągnąć z rękawa przy pierwszej sposobności. Na razie tylko
zapowiedziała siostrze, że więcej się do niej nie odezwie, jeśli pozwoli mu
mniemać… – Tu zawsze pauzowała z zaciętym wyrazem twarzy.
– Co mniemać? – pytała Francie, jakby domniemywania młodzieńców były dla
niej zagadką (a naprawdę były).
– Zobaczysz, kiedy zacznie mówić rzeczy, które ci się nie spodobają. –
Brzmiało to trochę złowieszczo, jednakże Delia spała spokojnie, w przeciwnym
razie sprzeciwiłaby się ciągłym wizytom pana Flacka i wymyśliłaby sposób
(aczkolwiek sprzeczny z ich obecnym zwyczajem), aby niezwłocznie opuścić
Paryż. Powiedziała ojcu, o co jej zdaniem chodzi korespondentowi „Echa”, lecz
trzeba dodać, że niezupełnie go przekonała. Jednakże nie przywiązywała do tego
wagi, pokrzepiona przeczuciem, że Francie nie kiwnie palcem – nie pójdzie na
nic, co nie zyska ich aprobaty.
Uległość siostry dodawała jej wielkiej otuchy, zwłaszcza że w pierwszej
kolejności Francie zdawała się na nią. Delia lubiła i nie lubiła pewnych rzeczy
w większym niż ona stopniu, toteż Francie zadowalała się jej kryteriami, mając
tak niewiele własnych. Kryteria Delii świetnie służyły też panu Dossonowi,
w związku z czym Francie nie ponosiła żadnej winy za fakt, że siostra jest panią
jej losu zamiast ojca. Los stanowił w jej oczach uciążliwe brzemię, dlatego z ulgą
przystała, by ktoś inny wziął za nią ten ciężar na swoje barki. Traf chciał, że
pierwsza podjęła się Delia, jeszcze przed ojcem, o panu Flacku nie wspominając,
i wszelkie zmiany leżały w jej gestii. Francie nie przyjęłaby oświadczyn, nie
zasięgnąwszy uprzednio siostrzanej rady, tak jak nie uczesałaby włosów bez
wsparcia zwierciadła. Jedynym krokiem podjętym przez pana Dossona
w rezultacie doniesień starszej córki było obrócenie ich w żart, aż stały się
obiektem codziennych pokpiwań. W rozmowach ze swoimi dziećmi lubił
niewinne docinki i humoreski, a cóż mogło stanowić temat bardziej wdzięczny
aniżeli podboje Francie? I tak domniemane intencje pana Flacka stały się źródłem
pobłażliwych ojcowskich kpin, a dziewczyna przyjmowała je z niezmąconym
spokojem. „No cóż, właściwie powiedział nam połowę tego, co wiemy”,
kwitowała.
A powiedział między innymi, że to najlepszy czas w życiu młodej kobiety na
zamówienie portretu i najwłaściwsze ku temu miejsce na świecie, wspomniał też
o znajomym „wspaniałym artyście”, niezwykle utalentowanym młodym
Amerykaninie, który z radością się tego podejmie. Zaprowadził je do pracowni
wspomnianego pana, gdzie obejrzały kilka prac, które ogromnie je zadziwiły.
Francie oświadczyła, że nie chce zostać tak przedstawiona, a Delia uzupełniła, iż
prędzej wolałaby ujrzeć siostrę w fotoplastykonie. Szczęściem nie zastali pana
Waterlowa w domu, więc mogły swobodnie wyrazić swoje zdanie, gdyż obrazy
pokazał im służący. Dziewczęta obejrzały je jak kapelusze i confections
w drogich sklepach, jakby chodziło o dobór fasonu i koloru. Dzieła pana
Waterlowa zasługiwały w ich pojęciu na miano straszydeł, toteż wyszły stamtąd
z niskim mniemaniem o młodym amerykańskim mistrzu. George Flack
przekonywał jednak, że nie mogą się teraz wycofać, bo posłał już słówko do
„Echa”, iż Francie zamierza pozować. Uznały to za znak, że nie ma innego
wyjścia, wierzyły bowiem we wszystko, o czym pisano w gazetach. Co więcej,
zdaniem pana Flacka byłoby idiotyczne zaprzepaścić okazję zdobycia czegoś
cennego po tak niskiej cenie, albowiem powszechnie wiadomo, że impresjonizm
to sztuka przyszłości, a Charles Waterlow jest świetnie zapowiadającym się
impresjonistą. Była to zupełnie nowa szkoła i ostatnia innowacja w sztuce. Nie
będą się wszak uwsteczniać, tylko iść naprzód, a on proponuje im coś, co za kilka
lat zwróci się pięciokrotnie. Dziewczęta nie szukały okazyjnej ceny, ale
przemówiło do nich, że powinny pójść za głosem rozsądku; George Flack
przekonał je nawet, że gdy już przywykną do impresjonizmu, nie spojrzą na nic
innego. Pan Waterlow stanowi jedyny słuszny wybór, on sam zaś nie ma w tym
żadnego interesu, gdyż nie są zaprzyjaźnieni: jego sława zatacza coraz szersze
kręgi i każdy, kto ma głowę na karku, zechce uszczknąć coś z tego, zanim inni go
uprzedzą.
1 Bielizna (franc.).
2 Kamerdyner (franc.).
3 Galignani – założona w 1800 roku biblioteka angielska w Paryżu.
===OQ9pXj1Zal5pXmxcbF5oXTsLPFg6DjwFMQUxUzAGMgQ=
III
Młode damy zgodziły się wrócić na Avenue de Villiers i tym razem zastały
przyszłą sławę na miejscu. Pan Waterlow właśnie palił papierosy ze znajomym
i podano im kawę (było tuż po lunchu) na szerokiej sofie przykrytej orientalnymi
chodnikami i poduszkami; zdaniem Francie wyglądało to tak, jakby artysta
postawił w kącie stragan z dywanikami. Od razu poczuła do niego sympatię
i można zaznaczyć bez ogródek, że młoda dama przyprowadzona przez wstrętnego
amerykańskiego pismaka, który zbyt często tu wpadał (artysta był ciekaw, jakim
cudem „wpadł” na nią), z miejsca ujęła Charlesa Waterlowa jako urocza
potencjalna modelka. Trzeba dodać, iż podobne wrażenie wywarła na jego
znajomym, który nie odrywał od niej wzroku, podczas gdy ona podziwiała gotowe
i niedokończone płótna. Po upływie pięciu minut dżentelmen ów poprosił
przyjaciela, aby go przedstawił, i Francie już wiedziała, że młodzieniec nazywa
się (jakże oryginalnie, jej zdaniem) Gaston Probert. Był uśmiechniętym
młodzieńcem o życzliwym spojrzeniu, z wąsikiem, którego końce bez przerwy
trącał; pan Waterlow przedstawił go jako Amerykanina, ale mówił po angielsku
jak Francuz (przynajmniej tak jej się zdawało).
Po wyjściu Francie i pozostałych (pana Dossona tym razem nie było) obaj
młodzieńcy z powrotem padli na kanapę i wśród wykrzykników zachwytu
wyrazili swój podziw dla cnót dziewczęcia o niezwykłym wdzięku. Przesiedzieli
tak godzinę w papierosowym dymie, kontemplując rzadkie przymioty uroczej
panny. Można by wnieść z ich rozmowy (do której przydałby się słownik), że
młoda dama jest dla artysty wręcz wymarzonym obiektem, z czego bynajmniej nie
zdaje sobie sprawy. Przed wyjściem gości ustalono, iż będzie pozować panu
Waterlowowi przy jego pierwszej sposobności. Niestety, była to dość odległa
perspektywa i nie potrafił podać konkretnej daty. Miał inne zlecenia: musiał
dokończyć co najmniej trzy portrety przed wyjazdem do Hiszpanii. O wyjeździe
wspomniał z pewnym rozgoryczeniem – wybierał się do Hiszpanii ze swoim
przyjacielem Probertem w ostatnich tygodniach wiosny, na początek
południowego lata, czas długich dni i prawdziwego światła. Gaston Probert
podzielał jego żal: wprawdzie nie miał z panną Franciną (spodobało mu się to
imię) żadnej sprawy do załatwienia, lecz pragnął znów ją zobaczyć. Prawie
zgodzili się zrezygnować z Hiszpanii (przecież już tam byli), tak by Waterlow
mógł niezwłocznie przystąpić do pracy, gdy ukończy obecne zlecenia. Jednakże
nic z tego nie wyszło i stanęło na tym, co narzuciły mu panny Dosson: uznał to za
typowe dla ich narodowości, że uzgadniają takie rzeczy między sobą. Stwierdziły
bowiem, że wrócą jesienią, gdy nie będzie tak bardzo zajęty: wykorzystają lukę,
by nikt nie musiał się spieszyć. Niebawem (zanim byłby gotowy) panna Francina
zapewne wyjedzie na lato z Paryża, więc i tak trzeba by przerwać. Lubiła Paryż
i nie miała żadnych planów na jesień, potrzebowała jedynie pretekstu, aby tu
wrócić około dwudziestego września. Pan Waterlow rzucił żartobliwie, że to ona
rządzi. Tymczasem, przed wyjazdem do Hiszpanii, będą widywać się jak
najczęściej, ażeby mógł bliżej ją poznać.
Przyjaciel bardzo mu zazdrościł takiej możliwości i nie omieszkał o tym
wspomnieć. Być może, chcąc usankcjonować swoje prawo do zazdrości, pan
Probert zostawił pannom Dosson wizytówkę w Hôtel d’Univers et de Cheltenham,
upewniwszy się najpierw, że to nie wzbudzi dezaprobaty młodych Amerykanek.
Gaston Probert był Amerykaninem, który nigdy nie zawitał do Ameryki
i w podobnych sprawach musiał zasięgać rady. Wiedział, że w Paryżu młodzi
mężczyźni nie odwiedzają w hotelach cnotliwych dam, ale wiedział też, że
cnotliwe damy nie odwiedzają młodych mężczyzn w pracowniach, i nie posiadał
żadnego przewodnika, żadnej zaufanej wyroczni, prócz mądrości swojego
przyjaciela Waterlowa, przekazywanej mu na ogół w zwodniczo drwiący sposób.
Waterlow, bądź co bądź ozdoba francuskiej – bardzo francuskiej – szkoły,
wyśmiewał jego brak narodowego instynktu i niemoc w kontaktach z rodakami.
Biedny Probert przyznawał, że nie ma w tym wprawy i w natłoku znanych mu
osób nie może się połapać. Miałby ojczyznę i rodaków, o rodaczkach nie
wspominając, gdyby mógł, lecz nie zostało to za niego rozstrzygnięte, a takie
rzeczy trudno rozstrzygać samemu. Urodzony w Paryżu, został wychowany na
francuską modłę w rodzinie, którą francuska socjeta wchłonęła bezpowrotnie.
Jego ojciec, katolik z Karoliny, był frankofilem dawnego amerykańskiego typu.
Trzy siostry poślubiły Francuzów, jedna z nich mieszkała w Bretanii, a pozostałe
spędzały większość czasu w Turenii. Jedyny brat zginął w pamiętnym strasznym
roku w obronie przybranej ojczyzny. Lecz Gaston, choć miał za ojca chrzestnego
starego markiza legitymistę, nie należał formalnie do grona jego dzieci: matka na
łożu śmierci wymogła na nim obietnicę, że nie zaciągnie się do wojska; po
śmierci starszego syna doszła do wniosku (w tysiąc osiemset siedemdziesiątym
roku Gaston miał lat dziesięć), że wystarczy tych grzecznościowych porywów
patriotycznych.
I tak młodzieniec trwał w zawieszeniu: pragnął być tak amerykański, jak mógł,
a przy tym nie mniej francuski, niż był; bał się poświęcić to niewiele, czym był,
kosztem stwierdzenia, że stał się czymś jeszcze mniej – jednym słowem, obawiał
się, że zostanie z niczym. Zarazem zdawał sobie sprawę, iż jedynym sposobem,
aby poczuć się Amerykaninem, jest wypróbowanie tego na własnej skórze, więc
nosił się z poważnym zamiarem wyjazdu na Zachód. Jego rodzina była jednakże
tak zasymilowana, że sprawy jednego członka były sprawami pozostałych, a jego
ojciec, siostry i szwagrowie nie przyjęli owego planu, tak aby poczuł, że to
istotnie jego plan. Żył w rodzinie, w której nie było jednostki, tylko zbiorowa
własność. Poszukiwał tedy bezpieczniejszych dróg, a zwłaszcza odwiedzał często
Charlesa Waterlowa na Avenue de Villiers, którego uważał za swego
najserdeczniejszego przyjaciela. Wychodził z założenia, że w ten sposób
utrzymuje kontakt z rodakami, a pozostawiając wizytówkę pannom Dosson, dążył
ku temu w sposób szczególny. Poszukiwał świeżości, lecz nie musiał sięgać
daleko: wystarczyłoby zwrócić kaganek ku własnej młodej piersi, by odszukać
znaczne jej zasoby. Podobnie jak wielu młodych darmozjadów swojej epoki
poświęcał sporo uwagi sztuce i starał się żyć w równoległym świecie, gdzie
lenistwo i marazm tak łatwo rozgrzeszyć. Nadrabiał własny brak artystycznego
zacięcia gorącym poparciem dla cudzych talentów (faworyzował kilku), będąc
wobec nich tak czułym i serdecznym, jakby sam był na ich miejscu. Bronił
niektórych zieleni i fioletów Waterlowa jak własnego honoru, a w kwestii dwóch
albo trzech innych malarzy miał poglądy nie do obalenia. Brakowało mu poczucia
spełnienia, lecz przypisywał to własnej niemocy, temu, iż wiele znajduje się poza
jego zasięgiem, w tym wspomniane fiolety i zielenie. Gdyby nie zawiódł na tym
polu, reszta porażek nie miałaby takiego znaczenia, nawet brak ojczystego kraju,
i dopiero poznanie prześlicznej dziewczyny, którą tak bardzo polubił, dotkliwie
uświadomiło mu brak powołania. Odnalazł upragnioną świeżość, ale nie miał
środków, aby ją pokazać. Modlił się więc o natchnienie dla Waterlowa, by
docenił to, co opatrzność mu podsuwała, gdyż jedno tylko miał przyjacielowi do
zarzucenia: niekiedy nadmiar rutyny.
Gdy artysta wyśmiał jego pierwszą próbę nawiązania kontaktu z panną Francie,
powetował to sobie pod koniec następnego tygodnia kolejną. Około szóstej
wieczorem udał się do hotelu w nadziei, że panna Dosson wróciła już
z całodziennej wycieczki, i jego przezorność została nagrodzona widokiem panien
Dosson wraz z ojcem w recepcji. Pana Dossona widział po raz pierwszy, lecz
wykazał się niezawodną przytomnością umysłu. Pana Flacka spodziewali się lada
Plik jest zabezpieczony znakiem wodnym
===OQ9pXj1Zal5pXmxcbF5oXTsLPFg6DjwFMQUxUzAGMgQ=
Tytuł oryginału THE REVERBERATOR Projekt okładki: Agencja Interaktywna Studio Kreacji www.studio-kreacji.pl Zdjęcie na okładce: © Lee Avison/Trevillion Images Redaktor prowadzący: Joanna Maciuk Redakcja: Lucyna Łuczyńska Korekta: Mirosława Kostrzyńska; Grażyna Nawrocka ISBN 978-83-8097-810-2 Warszawa 2016 Wydawca: Prószyński Media Sp. z o.o. 02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl ===OQ9pXj1Zal5pXmxcbF5oXTsLPFg6DjwFMQUxUzAGMgQ=
I – Zdaje się, że moja córka jest tutaj – oznajmił starszy mężczyzna, wchodząc pierwszy do salon de lecture. Nie był w zbyt podeszłym wieku, ale że wyglądał na bardziej leciwego, George Flack widział w nim staruszka. Młodzieniec zastał go na hotelowym dziedzińcu (często tam przesiadywał), podszedł doń z właściwą sobie śmiałością i zapytał o pannę Francinę. Nieszczęsny pan Dosson podniósł się skwapliwie i ruszył przez hol zaanonsować gościa owej pannie. Podążając przodem, zdawał się potulny, wręcz uniżony, lecz pan Flack nie zwracał uwagi na takie detale. Przyjął jego grzeczność, jak przyjąłby też usługę kelnera, nie troszcząc się o zachowanie pozorów, iż zjawił się z wizytą również do niego. Zdaniem postronnego obserwatora przybycie gościa do córki było dla pana Dossona tak samo naturalne, jak dla młodzieńca fakt, że ojciec jej poszuka. U wejścia do salon de lecture wisiała niepotrzebna draperia, którą pan Dosson odgarnął, gdy George Flack wszedł za nim. Czytelnia Hôtel d’Univers et de Cheltenham była niewielka i zdaniem pana Dossona składała się głównie z gołej, wyfroterowanej podłogi, gdzie niebaczny Amerykanin w słusznym wieku z łatwością mógł się pośliznąć. W dalszej kolejności składała się ze stołu przykrytego zielonym aksamitnym obrusem, kominka z szerokim gzymsem, ale bez ognia, a także z egzemplarza „Figaro”, którego nie mógł przeczytać, i egzemplarza „New York Herald”, z którym już się zapoznał. Obecnie urzędowała tu jedna osoba – młoda dama usadowiona plecami do okna i zapatrzona na wprost. Była ubrana jak do wyjścia; ręce oparła na poręczach krzesła (długie rękawiczki spoczywały na jej kolanach) i zdawała się całkowicie oddana bezczynności. Mimo że twarz miała ukrytą w cieniu, prawie niewidoczną, tożsamość damy nie wzbudziła wątpliwości nowo przybyłego. – Ależ to nie panna Francie, tylko panna Delia! – zawołał na jej widok. – Chyba możemy temu zaradzić – oświadczył pan Dosson i wszedł w głąb pokoju, szurając nogami. Zawsze się snuł i roztaczał wokół siebie aurę strudzonego, ale cierpliwego tułacza, nawet kiedy przesiadywał (a mógł to robić godzinami) na hotelowym dziedzińcu. Zerknął na gazety wśród połaci zielonego aksamitu i bezwiednie podniósł monokl do oka.
– Delio, kochana, gdzie podziewa się twoja siostra? Panna nawet nie drgnęła, a jej szeroka, młodzieńcza twarz chyba nie zmieniła wyrazu. – Skąd się pan wziął, panie Flack? – zapytała tylko. – To dobre miejsce do spotkań – zauważył jej ojciec, jakby mimochodem rozgrzeszał gościa. – Każde jest dobre na spotkanie starych przyjaciół – uzupełnił George Flack i też przejrzał gazety. Zerknął na datę amerykańskiej i ją odłożył. – Jak się pani podoba w Paryżu? – zagadnął dziewczynę. – Bardzo, zdążyłyśmy już trochę pozwiedzać. – Miałem nadzieję, że to i owo paniom pokażę. – Zdaje się, że większość widziały – wtrącił pan Dosson. – Na pewno więcej niż tatuś! – zaznaczyła jego córka. – O, ja sporo widziałem, chociaż się nie ruszyłem. Bystry słuchacz usłyszałby zapewne „prosiłem”, lecz zdarzało się, że pan Dosson różnie wymawiał poszczególne słowa w zależności od sytuacji. – Cóż, w Paryżu wszystko jest warte oglądania – zauważył młodzieniec. – Uwielbiam to miasto. – Przecież pan już tu był – stwierdziła panna Delia. – Owszem, lecz wciąż na nowo to przeżywam. Jak się miewa panna Francie? – Doskonale. Poszła po coś na górę, zaraz znów wychodzimy. – Młodym się tutaj bardzo podoba – powiedział pan Dosson do gościa. – W takim razie należę do ich grona. Czy mógłbym paniom towarzyszyć? – zwrócił się do dziewczyny. – Będzie jak za dawnych czasów, na pokładzie – odrzekła. – Wybieramy się do Bon Marché. – Dlaczego nie do Luwru? Tam jest o wiele lepiej. – Dopiero stamtąd wróciłyśmy, spędziłyśmy przemiły poranek. – To ciekawe miejsce. – Przybysz pokiwał głową. – Pod pewnymi względami, pod innymi nie sprostało moim oczekiwaniom. – O tak, wszystko widziały – oświadczył pan Dosson, po czym dodał: – Pójdę zawołać Francie. – Niech się pospieszy – uzupełniła panna Delia, wymachując rękawiczkami. – Zna moje tempo – napomknął pan Flack. – No przecież, tak pan gnał! – zawołała na wspomnienie Umbrii. – Mam nadzieję, iż teraz nie zamierza pan pędzić! – Zawsze pędzę. Żyję w pośpiechu. Nie sposób inaczej.
– Ja już chyba swoje przeżyłem – oznajmił pan Dosson filozoficznie. – A ja nie! – stwierdziła jego córka stanowczym tonem. – Musi pan częściej wpadać – powiedział starszy pan na pożegnanie. – Ależ wpadnę! W biegu, ale wpadnę. – Zawołam Francie. – Pan Dosson poczłapał w stronę wyjścia. – I niech papa da jej pieniądze! – przypomniała Delia. – Czy jest oszczędna? – zapytał George Flack. – Oszczędna? – Pan Dosson odsunął portière i stanął w przejściu. – Och, niewinny młodzieńcze! – Chyba po raz pierwszy został pan tak nazwany – zauważyła Delia, kiedy zostali sami. – Byłem już określany tym mianem, zanim przyjechałem do Paryża. – No cóż, nam nie przyniósł ujmy. My nie jesteśmy ekstrawaganckie. – A czy nie miałyby panie prawa takie być? – Nie sądzę, aby ktokolwiek miał do tego prawo. Młodzieniec usiadł i spoglądał na nią chwilę. – Tak samo pani mówiła kiedyś. – I wcale się nie zmieniłam. – A panna Francie? – Sam pan zobaczy – ucięła i przystąpiła do wkładania rękawiczek. Młodzieniec obserwował ją, z łokciami na poręczach fotela i dłońmi splecionymi przed sobą. – Bon Marché? – rzucił pytającym tonem. – Nie, kupiłam je w pewnym małym sklepiku. – W każdym razie są paryskie. – Naturalnie. Ale wszędzie można kupić rękawiczki. – Proszę koniecznie pokazać mi ten sklepik – ciągnął jowialnie pan Flack. I dorzucił równie serdecznym tonem: – Starszy pan czuje się jak ryba w wodzie. – Och, jest wspaniały. – Prawdziwy dżentelmen, z krwi i kości. – A czego pan się spodziewał? – Że będzie zachwycony! – I jest, kiedy robimy to, co sobie zaplanowałyśmy. – A cóż takiego panie zaplanowały? – To tajemnica. – W takim razie, skąd ma wiedzieć, że tak się dzieje? – Na pewno wiedziałby, gdyby było inaczej – skwitowała dziewczyna.
– Pamiętam, jaka w zeszłym roku była pani skryta. Z niczym się pani nie zdradzała. – Wiem, czego chcę – odparła. Patrzył, jak zręcznie zapina rękawiczkę szpilką wyłuskaną spod kapelusza. Zapadła cisza i wymienili spojrzenia. – Wydaje mi się, że nie jestem tutaj mile widziany – odezwał się George Flack. – Ależ jest pan: jako przyjaciel. – To najpodlejszy z podłych sposobów na pozbycie się mężczyzny! – zawołał. – A gdzież tu podłość, jeśli pan nie ma być kimś więcej, jak mniemam! – Więcej dla pani siostry… czy może dla pani? – Moja siostra to ja… drugiej nie mam – odrzekła Delia Dosson. – Drugiej siostry? – Niech pan nie plecie od rzeczy. Nadal pracuje pan w tej samej branży? – zapytała, zmieniając temat. – Zapomniałem, o jaką branżę chodzi. – Coś wspólnego z prasą. Nie pamięta pan? – Tak, ale jestem na usługach innej gazety. – I wciąż zabiega pan o informacje? – Usiłuję dać ludziom, czego chcą. A praca jest ciężka. – Jak widać, ktoś musi to robić. Dostaną, czego chcą, nieprawdaż? – W rzeczy samej. – Jednakże w owej chwili oczekiwania innych ludzi nie interesowały pana Flacka na równi z jego własnymi. Zerknął na zegarek i stwierdził, że starszy pan nie ma wielkiego posłuchu. – Posłuchu? – powtórzyła Delia. – U panny Francie. Pani siostra ma dużo czasu, jak widzę. I trwoni mój. – Cóż, jeśli macie spędzać go wspólnie, proszę się z tym liczyć. – Dobrze, oddam jej cały, który mam. – I na dowód swej prawdomówności rozsiadł się z założonymi rękami w fotelu, co zamiast rozbroić ją albo zaniepokoić, nie wywarło na niej żadnego wrażenia. I koniec końców to on pierwszy dał za wygraną, zapytując po chwili młodą damę, czy jej zdaniem ojciec powiedział siostrze, kto przyszedł. – Myśli pan, że to konieczne? – odpowiedziała pytaniem, ale dodała bardziej uprzejmym tonem: – Pewnie dlatego się spóźnia. Jest taka nieśmiała. – Na taką wyglądała. – Otóż wręcz przeciwnie. Nie wygląda, ale jest bardzo nieśmiała. – Myślę, że pani ma śmiałości za was dwie, panno Delio – zaryzykował. – Owszem, nie jestem nieśmiała, ani trochę.
– Gdyby nie pani, wziąłbym sprawy w swoje ręce. – Najpierw musiałby pan mnie zabić! – Opiszę panią w „Echu”. – Och, nie wzbudzi to większego zainteresowania. – Fakt, podobnie jak moja osoba. – Francie i ja jesteśmy dla pana łaskawsze – zapewniła. – Wolimy jednak rozdzielać pańskie sprawy od naszych. – Ach, wasze sprawy: bardzo chciałbym je poznać! – zawołał młody dziennikarz. I przez resztę czasu nie szczędził ku temu starań. Gdyby ktoś dalej przysłuchiwał się ich rozmowie, być może zdziwiłby się tajemniczością jednej strony i dociekliwością drugiej – a przynajmniej niespożytą energią dziewczyny, która na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie dosyć pasywnej. Fidelia Dosson (jej imię skrócono) liczyła sobie lat dwadzieścia pięć i miała dużą, bladą twarz o bardzo szeroko rozstawionych oczach, wysokie czoło, małe usta oraz jasne, bezbarwne włosy, a z uwagi na przysadzistą posturę wydawała się niższa, niż była w rzeczywistości. Natura poskąpiła jej wdzięku, więc Bon Marché oraz inne przybytki musiały to nadrabiać. Z różnym skutkiem, dodajmy, ale Fidelia niezbyt się przejmowała. Zawsze wyglądała tak samo i nie pomogłyby tu żadne wynalazki Paryża, toteż niezbyt je poważała. Nieładna, pusta twarz nie wyrażała żadnych uczuć, zdradzała jednak pewien upór i mimo swoich ograniczeń wcale nie była bezmyślna czy niemiła dla oka. Emanowała inteligentnym spokojem – nosiła wyraz namysłu bez cienia lęku bądź nieśmiałości; prócz tego dziewczyna miała gładką cerę oraz powściągliwy, łagodny uśmiech. Gdyby była młodym mężczyzną (a po trosze tak wyglądała), zapewne przypisywano by jej naukowe lub polityczne ambicje. Postronny obserwator wywnioskowałby dalej, że znajomość pana Flacka z panem Dossonem i jego córkami brała swój początek z rejsu przez Atlantyk w kierunku wschodnim rok temu z okładem oraz krótkiej zażyłości tuż po zejściu na ląd, lecz później ich drogi się rozeszły na dobre. Trzeba zaznaczyć, że panna Dosson wraz z ojcem i siostrą powróciła wówczas na łono ojczyzny, po czym raz jeszcze zawitała do Europy. Była to zatem nowa podróż, stwierdził pan Flack, a nie kontynuacja tamtej wizyty. Delia nie odparła zarzutu – który zabrzmiał w jego ustach jako coś wstydliwego – spędzenia czasu w domu w Bostonie, czy wręcz na jego przedmieściach: wyznała, że w przypadku bostończyków to całkowicie uzasadnione. Ale teraz przybyli do Europy na dłużej, jak jeszcze nigdy: otóż pojechali do domu, aby dopiąć na ostatni guzik sprawy związane z pobytem na czas bliżej nieokreślony. Tyle mu przynajmniej wyjawiła. George
Flack przyjął tę wiadomość z aprobatą – on też przebywał tutaj na zleceniu, które może potrwać lata, więc miło mieć przyjaciół pod ręką. Znał Paryż – i wiele tym podobnych miejsc – dużo lepiej od Bostonu; gdyby na dobre utknęli na którymś z eleganckich przedmieść, nie znalazłby ich nigdy w życiu. – Teraz będzie pan nas miał do woli, na naszych zasadach – oznajmiła Delia Dosson, co skłoniło go do pytania, co też dokładnie miała na myśli, mówiąc o zasadach, gdyż zwykł brać wszystko dosłownie. – Och, zobaczy pan – obiecała, ucinając dalszą dyskusję. Wyraziła jednak zaciekawienie jego „zleceniem”, zaciekawienie płynące z czystego zainteresowania młodzieńcem. Nieco zdziwiony obserwator, którego obecność założyliśmy, zapewne przypisałby je domniemanej błyskotliwości pana Flacka. Czy sam odniósłby podobne wrażenie? Czy udzieliłoby mu się to przypuszczenie? Nie zaprzeczę, gdyż wziąłbym na siebie zbyt dużą odpowiedzialność za jego spostrzeżenia, dlatego wolę po prostu zaznaczyć, że błyskotliwość pana Flacka zaskarbiła mu pewną łaskawość Delii. Miał powiązania (jak przypuszczała) z literaturą, a czyż literatura nie pasjonowała jej uwielbianej młodszej siostry? Jeśli pan Flack był pisarzem, Francie była molem książkowym, a czyż cała trójka nie zostawiała po sobie zaczytanych egzemplarzy, gdziekolwiek się ruszyła? Starsza siostra zbierała je naprędce, gdy opuszczali hotele bądź wagony, po czym zwykle stwierdzała, że to pojedyncze tomy. Uważała jednak, że dziennikarza łączy pewna więź z ich rodziną, i przypisywała tej znajomości szczególną wartość. Wygląd pana Flacka zależał nie tyle od niego samego, ile od tego, jak go postrzegano, i głównie nasuwał przeświadczenie, że człowiek skądś go zna. W ogóle nie zapadał w pamięć, dopiero jego widok wzbudzał myśl „no przecież już go widziałem!”. Zachowanie w pamięci kogoś takiego jak on wymagało wielkiej sympatii, gdyż żadne inne uczucie, nawet awersja, nie wyróżniłoby go na tle pozostałych jego pokroju: zwłaszcza niechęć tylko wzbudziłaby konsternację co do tożsamości. Nie był konkretną osobą, lecz kimś w rodzaju namiastki – jak „towar”, na który istnieje stałe zapotrzebowanie. Człowiek wręcz spodziewał się etykiety, numeru seryjnego, jak w codziennej gazecie, najlepiej w okolicach któregoś miliona – nie mniej. I tak jak każdy egzemplarz gazety nosi ten sam tytuł, tak gość panny Dosson byłby „Młodym, obrotnym Amerykaninem”. Miał dwadzieścia siedem lat oraz małą, kanciastą głowę, a do tego lekkie, szare palto i osobliwie przekrzywiony palec wskazujący prawej dłoni, który od biedy mógł służyć jako jego znak rozpoznawczy. Jednak dla wygody ogółu zawsze winien nosić coś, co rzucało się w oczy, na przykład zielony kapelusz i krawat, dajmy na
to, pąsowy. Jego zlecenie polegało na zbieraniu w Europie materiałów do amerykańskiej „towarzyskiej gazety”. Jeżeli powyższemu przeczy fakt, iż Francie Dosson powitała go jak starego znajomego, odpowiedź brzmi, że została powiadomiona przez ojca – bardziej punktualnie, niż świadczyłby o tym czas oczekiwania. – Spada pan jak z nieba – oświadczyła z uśmiechem i wyciągnęła do niego lewą rękę: w drugiej, a dokładniej w zagłębieniu prawego ramienia, dźwigała spore zawiniątko. Wprawdzie kazała panu Flackowi czekać, lecz wyglądała na szczerze ucieszoną jego widokiem, pomimo równie oczywistej i nieposkromionej chęci folgowania swoim kaprysom, co wynikało choćby z postawy jej siostry, a niekoniecznie jej własnej. Zachowanie Francie wobec młodzieńca skrywało – w sposób niezaprzeczalny, acz trudny do zdefiniowania – uzasadnienie jego osobliwej prośby, aby widzieć się właśnie z nią, z wyłączeniem jej ojca i siostry: pewne zadowolenie wskazujące na istnienie między nimi relacji szczególnego rodzaju. Mimo to obserwator, przenosząc wzrok z pana George’a Flacka na pannę Francie Dosson i z powrotem, nie potrafiłby zgadnąć, co też mogło ich łączyć. Dziewczyna była nadzwyczaj, niebywale wręcz ładna i całkiem niepodobna do siostry; bił od niej blask, coś w rodzaju nieruchomej poświaty, odmienny od tego, co zwykle nazywamy ożywieniem. Dość wysokiego wzrostu, smukła i delikatna, odznaczała się lekkością ruchów, a przy tym nie kipiała przesadną energią, nie plotła trzy po trzy ani nie była w gorącej wodzie kąpana, co wyróżniało ją na tle typowych (i być może najbardziej uroczych) krajanek. Miała olśniewającą, ale spokojną urodę, a podejrzeniu, iż jest odrobinę sztywna, przeczyło przeświadczenie o jej niezwykłej miękkości. Nic nie potwierdzałoby przypuszczenia, że brylowała na pokładzie transatlantyku u boku dziennikarza. Była prosta jak struna i doskonała niczym klejnot; miała łabędzią szyję, żywe spojrzenie, a wszystko, począwszy od kaskady ciemnobrązowych włosów po doskonały zarys podbródka, zdawało się potwierdzać jej czystą i pogodną naturę. Miała przy tym niewykształcony głos oraz nikłą wiedzę o świecie. Delia wstała, a kiedy wychodzili z czytelni, wyraziła nadzieję, że siostra o niczym nie zapomniała. – Trochę się naszukałam, tyle ich mamy – odpowiedziała Francie, przeciągając sylaby. – Nie mogłam znaleźć kilkunastu chusteczek, ale mam większość, i większość rękawiczek. – Po co pani je ze sobą targa? – zapytał George Flack, biorąc od niej zawiniątko. – Ja poniosę. Czy panie kupują sto chustek naraz? – To tylko pięćdziesiąt dla każdej z nas. – Francie się uśmiechnęła. – Są
nieładne, chcemy je wymienić. – O, ja się w to nie mieszam. Z Francuzami lepiej nie zadzierać! – zawołał młodzieniec. – Od Francie wezmą wszystko – stwierdziła Delia. – Oni ją uwielbiają. – Ja również – oznajmił pan Flack z poufałą wesołością. – Też przyjąłbym ją z pocałowaniem ręki. – Może jeszcze nie teraz – odrzekła wyżej wspomniana. – Ale mam szczerą nadzieję, że będziemy jeszcze mieli okazję razem płynąć. – Skoro mowa o pływaniu: na tych bulwarach przydałoby się koło ratunkowe! – zauważyła Delia. Wyszli z hotelu i na wprost nich rozciągała się szeroka połać Rue de la Paix. Jeździło po niej mnóstwo pojazdów. – A to nie wystarczy? Przywiążę do niej obie panie. – George Flack wskazał na paczkę. – Jeśli tak panią uwielbiają – spojrzał na młodszą dziewczynę – włos jej z głowy nie spadnie. – Najpierw trzeba mnie poznać – odpowiedziała ze śmiechem i rozglądała się na boki, kiedy czekali, aby przejść na drugą stronę. – Dałem się oczarować, chociaż pani nie znałem. – Ujął wolną ręką jej łokieć i przeprowadził przez ulicę. Puściła mimo uszu uwagę młodzieńca, a Delia zapytała ją z drugiej strony, czy ojciec dał pieniądze. Potwierdziła, że owszem, znaczną sumę, jakby przekazywał jej spadek, na co George Flack wyraził ubolewanie, że starszy pan nie jest jego ojcem. – Chyba nie mówi pan, że chce być naszym bratem! – wykrzyknęła Francie, kiedy ruszyli Rue de la Paix. – Panny Delii owszem – odparł. – Niech pan to udowodni, wzywając dorożkę – skwitowała panna Delia. – Chyba nie myślicie, że jesteśmy na pokładzie. – To się nazywa rozmach, nieprawdaż? – zwrócił się do Francie. – Ale faktycznie, nie musimy dźwigać. – I skinął na żółty powozik, który zaraz stanął przy krawężniku. Wsiedli do niego we troje i pojechali, wciąż wymieniając niewinne żarciki, podczas gdy w Hôtel d’Univers et de Cheltenham pan Dosson ponownie zszedł na dziedziniec i zasiadł na tym co zawsze fotelu. ===OQ9pXj1Zal5pXmxcbF5oXTsLPFg6DjwFMQUxUzAGMgQ=
II Nad dziedzińcem rozciągał się szklany dach; panowała miła jak na kwiecień temperatura, a płynące z ulicy nawoływania kwiaciarek, zmieszane z paryskim rozgwarem, zdawały się nieść nikłą woń kwiatów. Były też inne zapachy, ciepłe, soczyste i na wskroś paryskie, od smażonej ryby do palonego cukru, a prócz tego masa innych rzeczy: stoliczki na poobiednią kawę, stosy bagażu (często na nazwisko R.P. Scudamore bądź D. Jackson Hatch) z Filadelfii w stanie Pensylwania albo St Louis w Montanie; brzęczały dzwonki, na które nikt nie zwracał uwagi, przemykali kelnerzy z tacami, toczono rozmowy z wychylonymi przez okna na drugim piętrze właścicielkami hotelu, zjawiały się młode damy z podobnymi do trumien pudłami na kapelusze, opakowanymi czarną ceratą, ktoś przybywał na miejsce, a ktoś inny wychodził, by go powitać, na licznych ławkach zaś słaniały się zmordowane głowy amerykańskich rodzin. Pan Dosson miał poniekąd swój udział w tym ostatnim, należy jednak zaznaczyć, iż nie zdradzał skrajnie znużonej postawy co poniektórych współbraci. Roztaczał aurę cierpliwej kontemplacji i wrodzonego pogodzenia się z losem; innymi słowy, wyglądał na człowieka, który raczej cieszy się z kanikuły, a nie błaga o zawieszenie broni, i wystarczało mu sił, by od czasu do czasu wstać i przejść przez porte cochère, żeby wyjrzeć na ulicę. Rozglądał się pięć minut z rękami w kieszeniach, a następnie wrócił; wyglądał, jakby to go usatysfakcjonowało, miał niewielkie wymagania, więc małe wycieczki do drzwi w pełni zaspokajały jego potrzeby. Patrzył na spiętrzony bagaż, hałaśliwe dzwonki, młodą praczkę od lingèrie1, na gości, którzy odeszli z kwitkiem, na wszystko prócz innych amerykańskich patriarchów. Coś mu podpowiadało, że o nich już wie wszystko. Wszak zwierzęta w tej samej klatce ogrodu zoologicznego rzadko kierują wzrok na siebie nawzajem. Miał w sobie cichą towarzyskość i powierzchowną delikatność będące uzasadnieniem pewnych cech Francie. Drobny, jasnowłosy i dosyć bezkształtny; z miejsca rzucało się w oczy, że nigdy nie zadręczał się tym, jak powinien się nosić. W ogóle się nie nosił, opatrzność trzymała go na niewidzialnym (i luźnym) sznurku, na którym się kołysał, lekko podrygując. Twarz miał tak gładką, że jasne, rzadkie bokobrody,
prawie zupełnie z tyłu, wcale nie pasowały do jego policzków, wyglądały jak przylepione dla żartu lub na potrzeby maskarady. Zazwyczaj wyglądał tak, jakby właśnie dumał nad czymś zabawnym, co właśnie zaszło, i nie do końca to rozumiał, a wzrok błądził mu bez ładu i składu na równi z myślami. Miał osobliwie małe stopy, ubranie zaś, utrzymane zwykle w jasnych odcieniach, niewątpliwie wyszło spod ręki francuskiego krawca: był Amerykaninem i wychodził z założenia, że w Paryżu trzeba ubierać się jak najlepiej. Na Bond Street czy Fifth Avenue jego kapelusz robiłby dziwne wrażenie, podobnie jak krawat, który wręcz powiewał na wietrze. Pan Dosson, można również wspomnieć, był człowiekiem o bardzo nieskomplikowanym usposobieniu i charakterze prostym jak dwa razy dwa. Miał wrodzoną smykałkę do interesów, tak jak inni mają piękny głos, dzięki której bez udziału szczególnych pokładów ambicji bądź silnej woli dorobił się krociowej fortuny jeszcze w średnim wieku. Nieomylny instynkt podpowiadał mu, że coś „wypali”, i gdy tak siedział bezczynnie, spokojny i ukontentowany, na skraju paryskiej ulicy, mógł uchodzić za kuglarza, który odśpiewał piosenkę albo zaprezentował sztuczkę i nie ma nic do roboty aż do kolejnego numeru. Nie zawdzięczał fortuny chciwości i zawziętości, lecz temu, że miał „nosa” lub „ucho”. Bezbłędnie łowił melodię wśród zgiełku bazaru i pierwszorzędnie wietrzył sukces w powietrzu. Drugi czynnik w owym równaniu stanowił fakt, że pan Dosson był bezpretensjonalnym ojcem. Takim bez własnych upodobań, koników czy wymagań. Córki tworzyły dlań cały świat. Poświęcał im więcej uwagi aniżeli swoim udziałom na kolei i bankowym obligacjom; nic tak jak one nie wzmagało jego poczucia zysku i posiadania. Nigdy nie oceniał ich na tle innych dziewcząt, porównywał tylko to, kim jest obecnie, z tym, kim byłby bez nich. Postrzegał je na prostą modłę: Delii przypisywał większy zasób ogólnej wiedzy o świecie, Francie o literaturze i sztuce. Miał zapewne ograniczone pojęcie na temat urody młodszej córki: nie podjąłby się jej oceny, tak jak nie grałby roli znawcy cennego dzieła sztuki, ale wychodził z założenia, że Francie jest obyta aż po uszy. Zachował mgliste wspomnienie rachunków za szkołę oraz tego jak później, podczas ich podróży, wszędzie rozsiewała książki. Zresztą, czyż tak doskonale nie władała francuskim, że ni w ząb go nie rozumiał? Tak czy inaczej, dziewczęta były wiatrem w jego żagle i jedyną znaną mu siłą napędową, nadawały cel błahemu zrządzeniu losu i bez nich pan Dosson czułby się jak ogon bez latawca. Wiatr cichł i się wzmagał, rzecz jasna, bywało, że przychodził zastój, a czasami szkwał i następowały chwile, kiedy ojciec dryfował na nieruchomych wodach, rzucał kotwicę i czekał. Zdawało się, iż właśnie nastała
jedna z takich chwil, lecz on był człowiekiem cierpliwym i wiedział, że niebawem powieje i żagle znów załopoczą. Gdy wychodziły, przełom stopniowo nabierał mocy, a świadomość, że są w towarzystwie błyskotliwego młodzieńca, tylko pogłębiała miłe poczucie spokoju. Wypłynęli na szerokie wody i pan Dosson nie śmiał wątpić w błyskotliwość George’a Flacka. Reprezentował on prasę, a prasa dla naszego łaskawcy symbolizowała Umysł – potęgę naszych czasów. Świadomość, że Delia i Francie wyszły z redaktorem lub korespondentem, była niczym ich widok na piedestale i niewątpliwie dlatego ojciec nadal nie mógł ochłonąć z miłego zaskoczenia, jakie go ogarnęło. Wizja, o której mówię, wisiała przed nim w pewnym oddaleniu, złączona z innymi aspektami sytuacji, a mianowicie wspomnieniem pana Flacka w innych kontekstach: na pokładzie statku, w hotelu w Liverpoolu i kolejowych przedziałach. Whitney Dosson należał do grona lojalnych ojców, ale uważałby się za prostaka, gdyby nie dwa lub trzy silne przekonania, w tym jedno, że córkom nie wypada bywać w towarzystwie dżentelmena, którego nigdy przedtem nie widziały. Poczucie, że już widziały – i on też widział – pana Flacka, dodało mu otuchy, tłumiąc wyrzuty sumienia, iż sam im nie towarzyszy. Dotąd doskwierały mu pewne obawy, że ulice i sklepy wespół z bezmiarem tego miasta to nieodpowiednie miejsce dla młodych panien. Ale obecność miłego dżentelmena wszystko załatwiała – człowieka obytego w świecie, czego wymagały odeń powiązania z gazetą (nareszcie przypomniał sobie nazwę, była bardzo znana). Pan Dosson wiedział, iż zanim doszło do tego szczęśliwego zbiegu okoliczności, jego dziewczynki były nieco samotne, choć on sam za takiego się nie uważał. One stanowiły dla niego towarzystwo, lecz on dla nich nie bardzo, jakby „miał” je bardziej niż one jego. Długo zabawiły na mieście, ale się nie martwił, wszak pan Flack, na mocy swojej profesji, musiał być przygotowany na każdą ewentualność. Minęło słoneczne, francuskie popołudnie, a one wciąż nie wracały, lecz pan Dosson nadal tkwił na posterunku, aż mógł uchodzić za valet du place2, mającego werbować klientów. Przechodząca właścicielka hotelu uśmiechała się do niego czasami, a kiedyś nawet rzuciła bez większego zainteresowania, że szkoda trwonić tak piękny dzień w czterech ścianach, zamiast pójść rozejrzeć się po Paryżu. Ale pan Dosson nie miał poczucia straty: doświadczał go bardziej w obliczu historycznych zabytków albo cudów natury bądź sztuki, których nie pojmował i które go nie obchodziły, wówczas czuł się nieco zawstydzony i zmieszany, co nie spotykało go nigdy, kiedy spędzał czas w sposób tak nieskomplikowany, na hotelowym dziedzińcu. Został ledwie kwadrans do obiadu,
gdy jego oczom wreszcie ukazały się Delia i Francie, wciąż w towarzystwie pana Flacka, które wparowały do środka w pewnym oddaleniu od siebie, zdawały się nieco znużone, nie wynikało to jednak z braku starań z jego strony. Wszyscy troje padli na fotele i jęli się przekomarzać z mieszaniną rozleniwienia i wesołości, wspominali, co widzieli i co robili, a pan Dosson chwilowo w to nie wnikał. Jak się okazało, robili mnóstwo i świetnie się bawili, co uznał za osobiste zwycięstwo. – Może zostanie pan z nami na obiedzie? – zaproponował z serdecznością zrodzoną z okoliczności. – To bardzo miła propozycja – odpowiedział George Flack, Delia zaś nie omieszkała przypomnieć, że zjedli nie mniej niż trzydzieści ciastek. – A ja się głowiłem, co was zatrzymało. Zresztą mniejsza o ciastka. Jest dwadzieścia po szóstej, w hotelu zaraz podadzą obiad. – Chyba nie zamierza pan tu się stołować! – wykrzyknął pan Flack. – Ma pan coś przeciwko temu? – zapytała Francie słodko. – Cóż, nie po to przyjeżdża się do Paryża. Chyba że ktoś lubi nadmiar kurzych udek. – Woli pan pójść do restauracji? – odezwał się pan Dosson. – Jestem jak najbardziej za, liczę na pana, że wskaże nam dobrą. – Proszę się o to nie martwić. – Będzie pan musiał sam zamówić – wtrąciła Francie. – Zobaczy pani, co potrafię! – I młodzieniec przygwoździł ją tkliwym spojrzeniem. – On na pewno coś z tego ma – oświadczyła Delia. – Zaprowadził nas do tylu sklepów, że musi dostawać prowizję. – Ja mógłbym panu zapłacić za oprowadzanie – powiedział pan Dosson i wśród wielu miłych żarcików tego rodzaju ustalono, że na wieczorny posiłek udadzą się pod przewodem pana Flacka. Jeżeli przy tamtej okazji zdołał ich przekonać, że takie rozwiązanie jest lepsze od, jak to określił, zapuszczania korzeni w hotelu, przez kolejny miesiąc, przy okazji swych licznych wizyt, przekonał ich także do wielu innych spraw. Przede wszystkim uświadomił im, iż jest uczynnym młodzieńcem, który mimo zaangażowania w sprawy wielkiego świata znajduje czas dla problemów tak błahych, jak ich problemy. Zjawiał się codziennie, aby naprowadzić ich na właściwą ścieżkę, i dopóty wskazywał im jej uroki, dopóki sami nie wpadali na to, jak dotąd błądzili. Ba, pokazał im, że nie wiedzieli nic o niczym, nawet o sprawach w rodzaju zamawiania butów – w czym wedle własnego mniemania
celowali. Posiadał niezgłębione zasoby cudownie zróżnicowanej wiedzy i znał tylu ludzi, ilu oni nie znali. Jego grafik pękał w szwach: wciąż pędził na spotkania – często z osobistościami – a notes miał zapisany drobnym maczkiem, co wprawiało w zakłopotanie proste duszyczki z Hôtel d’Univers et de Cheltenham, gdyż ich życie towarzyskie, o bardzo ograniczonym zakresie, składało się głównie z czytania list nazwisk Amerykanów, którzy „meldowali się” w banku i Galignanim3. Zwłaszcza Delia Dosson miała zwyczaj uroczystego zagłębiania się w tych rejestrach, co doprowadzało do szału pana Flacka; on tylko rzucał na nie okiem i błyskawicznie odnajdował, co chciał. Wszyscy czekali, a dziewczyna syciła się informacją, że państwo D.D. Rosenheim z panną Corą Rosenheim i paniczem Samuelem Rosenheimem „wyjechali do Brukseli”. Pan Flack zawsze wyłuskał to, czego szukał (a co, jak wiemy, jego zdaniem pokrywało się z oczekiwaniami odbiorców), Delia zaś była jedyną osobą z całego towarzystwa, wobec której czasami bywał dość ostry. Od początku ubzdurał sobie, że jest doń wrogo nastawiona, i nawiązywał do tego uparcie, choć zawsze żartobliwie. Jeszcze bardziej od niezdrowej fascynacji księgami hotelowymi irytowało go jej domniemane przekonanie, że jest ich za mało, co znaczyło, że potrzeba świeżej krwi. W zasadzie mógł spać spokojnie, bo nieraz miał możliwość zaobserwować, że ścieżki Dossonów dziwnym trafem rozmijały się ze ścieżkami ich znajomych. Bez przerwy zabiegali o spotkania, ale najczęściej nie dochodziły do skutku, dowiadywali się, że ktoś zawitał do Paryża pod ich nieobecność bądź rozminął się z nimi, gdyż nie widnieli w jakimś spisie. Obmyślali, czy nie rzucić się za nim w pogoń do Drezna, a gdy już mieli tam wyruszyć, dochodziły ich słuchy, że nieuchwytne grono znajomych jednak wybrało się do Biarritz. „Znamy mnóstwo ludzi, z którymi nie mamy okazji się spotkać”, powtarzała wielokrotnie Delia: przeczesywała kontynent osłupiałym wzrokiem, przytaczała urywki listów znajomych z ojczyzny, według których inni znajomi bawią „gdzieś w Europie”, i wyrażała ubolewanie, że nie raczą być dokładniejsi. Dwa albo trzy razy ktoś wpadł do hotelu pod ich nieobecność i zostawił bilecik z dopiskiem „Jutro wyjeżdżamy!”. Dziewczęta siedziały nad takimi bilecikami co najmniej kwadrans, a potem jeszcze przez wiele dni głowiły się nad nimi jak nad pierwszorzędną zagadką. George Flack na ogół wiedział, co znaczy owo „gdzieś w Europie”, za sprawą intuicji bądź ptaszków ćwierkających na dachu; nie była to wiedza nabyta, tak już miał. Ale z rozmysłem nie uchylał rąbka tajemnicy: nie życzył sobie żadnych intruzów ani powiększenia swojej „gromadki”. W myśl jego założeń miejsce pana Dossona było u boku Delii, podczas gdy on sam trzymał pieczę nad Francie. I nic nie skłoniłoby George’a
Flacka do zaburzenia tego równania. Młodzieniec był na gruncie zawodowym tak pochłonięty cudzymi sprawami, że pewnie należy poczytać mu za zaletę, iż nie zapominał o własnych. Jego sprawą była Francie i cieszył się niezmiernie, że ona nie bierze sobie do serca poczynań państwa Rosenheimów, panicza Samuela i panny Cory. Policzył wszystkie rzeczy, którymi się nie przejmowała, i stwierdził z zadowoleniem, że nie ma dla niego konkurencji: skoro miała tak niewiele zainteresowań, istniało duże prawdopodobieństwo, że młody człowiek o śmiałych poglądach i wesołym usposobieniu znajdzie się na pierwszym miejscu. Zwykle roztaczała aurę oczekiwania podszytego rozbawionym pogodzeniem z losem, z rzadka ulegając nieszkodliwym kaprysom, więc być może doceni w nim cnotę wytrwałości. George Flack był świadomy, że nie daje przyjaciółkom wytchnienia: przyprowadzał je blade i małomówne z podmiejskich wypraw i spacerów, podczas których często snuli się bez celu po bulwarach i alejach w śródmieściu. Sprawiało mu to satysfakcję, w takich chwilach bowiem słabł ich opór: wmówił sobie, że wreszcie przechytrzy Delię, kiedy ta w przypływie zmęczenia straci czujność. Lubił, gdy czuły się bezradne i zdane na jego łaskę, co nie było trudne w przypadku osóbek niezwykle skromnych i pełnych prostoty, nieświadomych wszechmocnej potęgi sakiewki. Sentymenty nie stanowiły dlań źródła skrupułów ani słabości, niemniej jednak był wzruszony, jak niewiele ci dobrzy ludzie wiedzą o tym, co mogą począć ze swoimi pieniędzmi. Mieli w rękach broń o nieograniczonym zasięgu i nie wiedzieli, jak jej użyć. Cechowało ich coś w rodzaju towarzyskiej pokory: nigdy nie postało im w głowach, że majątek, wespół z miłym usposobieniem, podnosi ich wartość. Uderzało to George’a Flacka przy różnych okazjach, gdy powracał po załatwieniu swoich spraw i zastawał ich na tych samych miejscach, co przed wyjściem. Zawsze grali z nim w otwarte karty i nigdy nie mieli dość czekania; zawsze siedzieli ulegli i cierpliwi, najczęściej w kawiarni, którą im pokazał, albo okupowali ławkę na bulwarze, w Tuileriach lub Polach Elizejskich. Pokazał im wiele kawiarni, w różnych częściach Paryża, starannie wybierając te, do których (w jego mniemaniu) wypada chodzić młodym panienkom, a także dwie lub trzy w sąsiedztwie hotelu, gdzie zaczęto je rozpoznawać. W miarę jak dni u schyłku wiosny robiły się coraz cieplejsze i bardziej słoneczne, dziewczęta przesiadywały zwykle na „tarasie” – przy stoliczkach u wejścia do lokalu, więc powracający pan Flack widział je z daleka na posterunku, gdzie je zostawił. Nie mogły się nasycić wielobarwnym rozgwarem paryskiej ulicy, a elementy krajobrazu, które mogły budzić wątpliwości, szczęśliwie pozostawały w sferze
ich domysłów. George Flack uważał, że wyświadcza panu Dossonowi przysługę: bo czyż starszy pan nie siedziałby cały dzień na dziedzińcu? Czy nie lepszy bulwar? Wmówił sobie też, że schlebia ojcu Francie i go łechce, albowiem nikogo nie wdrażał z takimi szczegółami w sprawy, widoki i projekty „Echa”. Nie pozostawił starszemu panu wątpliwości co do wyścigu, w którym chce brać udział, i pan Dosson witał go co rano niezmiennym „I dokąd pan dzisiaj pędzi?”, jakby naprawdę go to interesowało. George Flack relacjonował mu wywiady, na co dziewczęta zwracały uwagę jedynie w przypadku, kiedy wiedziały coś o osobach, które młody emisariusz „Echa” wziął na warsztat, pan Dosson zaś przysłuchiwał się z uprzejmym „Doprawdy?” oraz „A to dobre”, bez względu na to, kogo dotyczyła sytuacja. Często rozmawiał z córkami o panu Flacku, choć zwykle to one zagajały, zwłaszcza Delia; od początku twierdziła, że wie, o co mu chodzi, i jest to całkowicie sprzeczne z jej życzeniami. Niebawem rozwinęła tę tezę, przynajmniej w kwestii swojej interpretacji planów pana Flacka: pewna tajemnica wciąż owiewała jej własne plany, za którymi – jak sama twierdziła – więcej przemawiało. Jej wizja niebezpieczeństw, a zarazem korzyści płynących z bycia ładną dziewczyną ściśle wiązała się (co było naturalne) z ideą „zaręczyn”: była to idea kompletna sama w sobie – wyobraźnia Delii w przedziwny sposób na niej poprzestawała, wykluczając etap kolejny. Pragnęła, aby siostra się zaręczyła, lecz nie życzyła sobie jej zamążpójścia i jeszcze nie zdecydowała, jak pogodzić jedno z drugim. Po cichu ubolewała, że Francie nie jest z nikim po słowie, a jej przekonania sprowadzały się do mglistej teorii, że mądra dziewczyna musi mieć wielu konkurentów. Koncepcja Delii co do procedury owego procesu była osobliwie niewinna: składał się ze spacerów, wizyt oraz przejażdżek bryczką, a wszystko pod szyldem „zaręczyn”; nie wpadła na to, że nadmiar zalotników mógłby nieco nadszarpnąć wizerunek obiektu ich westchnień. Sama czuła się urodzoną starą panną i nie marzyła o ukochanym – tylko by jej zawadzał – ale marzyła o miłości jako czymś z natury bardzo delikatnym. Przy tym okrutnie wybrzydzała: uczucie, bądź co bądź, do czegoś prowadziło, a ona nie życzyła sobie, aby w przypadku Francie doprowadziło do związku z panem Flackiem. Postrzegała ów związek w świetle poglądu, z którym na razie się nie obnosiła, lecz zamierzała wyciągnąć z rękawa przy pierwszej sposobności. Na razie tylko zapowiedziała siostrze, że więcej się do niej nie odezwie, jeśli pozwoli mu mniemać… – Tu zawsze pauzowała z zaciętym wyrazem twarzy. – Co mniemać? – pytała Francie, jakby domniemywania młodzieńców były dla niej zagadką (a naprawdę były).
– Zobaczysz, kiedy zacznie mówić rzeczy, które ci się nie spodobają. – Brzmiało to trochę złowieszczo, jednakże Delia spała spokojnie, w przeciwnym razie sprzeciwiłaby się ciągłym wizytom pana Flacka i wymyśliłaby sposób (aczkolwiek sprzeczny z ich obecnym zwyczajem), aby niezwłocznie opuścić Paryż. Powiedziała ojcu, o co jej zdaniem chodzi korespondentowi „Echa”, lecz trzeba dodać, że niezupełnie go przekonała. Jednakże nie przywiązywała do tego wagi, pokrzepiona przeczuciem, że Francie nie kiwnie palcem – nie pójdzie na nic, co nie zyska ich aprobaty. Uległość siostry dodawała jej wielkiej otuchy, zwłaszcza że w pierwszej kolejności Francie zdawała się na nią. Delia lubiła i nie lubiła pewnych rzeczy w większym niż ona stopniu, toteż Francie zadowalała się jej kryteriami, mając tak niewiele własnych. Kryteria Delii świetnie służyły też panu Dossonowi, w związku z czym Francie nie ponosiła żadnej winy za fakt, że siostra jest panią jej losu zamiast ojca. Los stanowił w jej oczach uciążliwe brzemię, dlatego z ulgą przystała, by ktoś inny wziął za nią ten ciężar na swoje barki. Traf chciał, że pierwsza podjęła się Delia, jeszcze przed ojcem, o panu Flacku nie wspominając, i wszelkie zmiany leżały w jej gestii. Francie nie przyjęłaby oświadczyn, nie zasięgnąwszy uprzednio siostrzanej rady, tak jak nie uczesałaby włosów bez wsparcia zwierciadła. Jedynym krokiem podjętym przez pana Dossona w rezultacie doniesień starszej córki było obrócenie ich w żart, aż stały się obiektem codziennych pokpiwań. W rozmowach ze swoimi dziećmi lubił niewinne docinki i humoreski, a cóż mogło stanowić temat bardziej wdzięczny aniżeli podboje Francie? I tak domniemane intencje pana Flacka stały się źródłem pobłażliwych ojcowskich kpin, a dziewczyna przyjmowała je z niezmąconym spokojem. „No cóż, właściwie powiedział nam połowę tego, co wiemy”, kwitowała. A powiedział między innymi, że to najlepszy czas w życiu młodej kobiety na zamówienie portretu i najwłaściwsze ku temu miejsce na świecie, wspomniał też o znajomym „wspaniałym artyście”, niezwykle utalentowanym młodym Amerykaninie, który z radością się tego podejmie. Zaprowadził je do pracowni wspomnianego pana, gdzie obejrzały kilka prac, które ogromnie je zadziwiły. Francie oświadczyła, że nie chce zostać tak przedstawiona, a Delia uzupełniła, iż prędzej wolałaby ujrzeć siostrę w fotoplastykonie. Szczęściem nie zastali pana Waterlowa w domu, więc mogły swobodnie wyrazić swoje zdanie, gdyż obrazy pokazał im służący. Dziewczęta obejrzały je jak kapelusze i confections w drogich sklepach, jakby chodziło o dobór fasonu i koloru. Dzieła pana Waterlowa zasługiwały w ich pojęciu na miano straszydeł, toteż wyszły stamtąd
z niskim mniemaniem o młodym amerykańskim mistrzu. George Flack przekonywał jednak, że nie mogą się teraz wycofać, bo posłał już słówko do „Echa”, iż Francie zamierza pozować. Uznały to za znak, że nie ma innego wyjścia, wierzyły bowiem we wszystko, o czym pisano w gazetach. Co więcej, zdaniem pana Flacka byłoby idiotyczne zaprzepaścić okazję zdobycia czegoś cennego po tak niskiej cenie, albowiem powszechnie wiadomo, że impresjonizm to sztuka przyszłości, a Charles Waterlow jest świetnie zapowiadającym się impresjonistą. Była to zupełnie nowa szkoła i ostatnia innowacja w sztuce. Nie będą się wszak uwsteczniać, tylko iść naprzód, a on proponuje im coś, co za kilka lat zwróci się pięciokrotnie. Dziewczęta nie szukały okazyjnej ceny, ale przemówiło do nich, że powinny pójść za głosem rozsądku; George Flack przekonał je nawet, że gdy już przywykną do impresjonizmu, nie spojrzą na nic innego. Pan Waterlow stanowi jedyny słuszny wybór, on sam zaś nie ma w tym żadnego interesu, gdyż nie są zaprzyjaźnieni: jego sława zatacza coraz szersze kręgi i każdy, kto ma głowę na karku, zechce uszczknąć coś z tego, zanim inni go uprzedzą. 1 Bielizna (franc.). 2 Kamerdyner (franc.). 3 Galignani – założona w 1800 roku biblioteka angielska w Paryżu. ===OQ9pXj1Zal5pXmxcbF5oXTsLPFg6DjwFMQUxUzAGMgQ=
III Młode damy zgodziły się wrócić na Avenue de Villiers i tym razem zastały przyszłą sławę na miejscu. Pan Waterlow właśnie palił papierosy ze znajomym i podano im kawę (było tuż po lunchu) na szerokiej sofie przykrytej orientalnymi chodnikami i poduszkami; zdaniem Francie wyglądało to tak, jakby artysta postawił w kącie stragan z dywanikami. Od razu poczuła do niego sympatię i można zaznaczyć bez ogródek, że młoda dama przyprowadzona przez wstrętnego amerykańskiego pismaka, który zbyt często tu wpadał (artysta był ciekaw, jakim cudem „wpadł” na nią), z miejsca ujęła Charlesa Waterlowa jako urocza potencjalna modelka. Trzeba dodać, iż podobne wrażenie wywarła na jego znajomym, który nie odrywał od niej wzroku, podczas gdy ona podziwiała gotowe i niedokończone płótna. Po upływie pięciu minut dżentelmen ów poprosił przyjaciela, aby go przedstawił, i Francie już wiedziała, że młodzieniec nazywa się (jakże oryginalnie, jej zdaniem) Gaston Probert. Był uśmiechniętym młodzieńcem o życzliwym spojrzeniu, z wąsikiem, którego końce bez przerwy trącał; pan Waterlow przedstawił go jako Amerykanina, ale mówił po angielsku jak Francuz (przynajmniej tak jej się zdawało). Po wyjściu Francie i pozostałych (pana Dossona tym razem nie było) obaj młodzieńcy z powrotem padli na kanapę i wśród wykrzykników zachwytu wyrazili swój podziw dla cnót dziewczęcia o niezwykłym wdzięku. Przesiedzieli tak godzinę w papierosowym dymie, kontemplując rzadkie przymioty uroczej panny. Można by wnieść z ich rozmowy (do której przydałby się słownik), że młoda dama jest dla artysty wręcz wymarzonym obiektem, z czego bynajmniej nie zdaje sobie sprawy. Przed wyjściem gości ustalono, iż będzie pozować panu Waterlowowi przy jego pierwszej sposobności. Niestety, była to dość odległa perspektywa i nie potrafił podać konkretnej daty. Miał inne zlecenia: musiał dokończyć co najmniej trzy portrety przed wyjazdem do Hiszpanii. O wyjeździe wspomniał z pewnym rozgoryczeniem – wybierał się do Hiszpanii ze swoim przyjacielem Probertem w ostatnich tygodniach wiosny, na początek południowego lata, czas długich dni i prawdziwego światła. Gaston Probert podzielał jego żal: wprawdzie nie miał z panną Franciną (spodobało mu się to
imię) żadnej sprawy do załatwienia, lecz pragnął znów ją zobaczyć. Prawie zgodzili się zrezygnować z Hiszpanii (przecież już tam byli), tak by Waterlow mógł niezwłocznie przystąpić do pracy, gdy ukończy obecne zlecenia. Jednakże nic z tego nie wyszło i stanęło na tym, co narzuciły mu panny Dosson: uznał to za typowe dla ich narodowości, że uzgadniają takie rzeczy między sobą. Stwierdziły bowiem, że wrócą jesienią, gdy nie będzie tak bardzo zajęty: wykorzystają lukę, by nikt nie musiał się spieszyć. Niebawem (zanim byłby gotowy) panna Francina zapewne wyjedzie na lato z Paryża, więc i tak trzeba by przerwać. Lubiła Paryż i nie miała żadnych planów na jesień, potrzebowała jedynie pretekstu, aby tu wrócić około dwudziestego września. Pan Waterlow rzucił żartobliwie, że to ona rządzi. Tymczasem, przed wyjazdem do Hiszpanii, będą widywać się jak najczęściej, ażeby mógł bliżej ją poznać. Przyjaciel bardzo mu zazdrościł takiej możliwości i nie omieszkał o tym wspomnieć. Być może, chcąc usankcjonować swoje prawo do zazdrości, pan Probert zostawił pannom Dosson wizytówkę w Hôtel d’Univers et de Cheltenham, upewniwszy się najpierw, że to nie wzbudzi dezaprobaty młodych Amerykanek. Gaston Probert był Amerykaninem, który nigdy nie zawitał do Ameryki i w podobnych sprawach musiał zasięgać rady. Wiedział, że w Paryżu młodzi mężczyźni nie odwiedzają w hotelach cnotliwych dam, ale wiedział też, że cnotliwe damy nie odwiedzają młodych mężczyzn w pracowniach, i nie posiadał żadnego przewodnika, żadnej zaufanej wyroczni, prócz mądrości swojego przyjaciela Waterlowa, przekazywanej mu na ogół w zwodniczo drwiący sposób. Waterlow, bądź co bądź ozdoba francuskiej – bardzo francuskiej – szkoły, wyśmiewał jego brak narodowego instynktu i niemoc w kontaktach z rodakami. Biedny Probert przyznawał, że nie ma w tym wprawy i w natłoku znanych mu osób nie może się połapać. Miałby ojczyznę i rodaków, o rodaczkach nie wspominając, gdyby mógł, lecz nie zostało to za niego rozstrzygnięte, a takie rzeczy trudno rozstrzygać samemu. Urodzony w Paryżu, został wychowany na francuską modłę w rodzinie, którą francuska socjeta wchłonęła bezpowrotnie. Jego ojciec, katolik z Karoliny, był frankofilem dawnego amerykańskiego typu. Trzy siostry poślubiły Francuzów, jedna z nich mieszkała w Bretanii, a pozostałe spędzały większość czasu w Turenii. Jedyny brat zginął w pamiętnym strasznym roku w obronie przybranej ojczyzny. Lecz Gaston, choć miał za ojca chrzestnego starego markiza legitymistę, nie należał formalnie do grona jego dzieci: matka na łożu śmierci wymogła na nim obietnicę, że nie zaciągnie się do wojska; po śmierci starszego syna doszła do wniosku (w tysiąc osiemset siedemdziesiątym roku Gaston miał lat dziesięć), że wystarczy tych grzecznościowych porywów
patriotycznych. I tak młodzieniec trwał w zawieszeniu: pragnął być tak amerykański, jak mógł, a przy tym nie mniej francuski, niż był; bał się poświęcić to niewiele, czym był, kosztem stwierdzenia, że stał się czymś jeszcze mniej – jednym słowem, obawiał się, że zostanie z niczym. Zarazem zdawał sobie sprawę, iż jedynym sposobem, aby poczuć się Amerykaninem, jest wypróbowanie tego na własnej skórze, więc nosił się z poważnym zamiarem wyjazdu na Zachód. Jego rodzina była jednakże tak zasymilowana, że sprawy jednego członka były sprawami pozostałych, a jego ojciec, siostry i szwagrowie nie przyjęli owego planu, tak aby poczuł, że to istotnie jego plan. Żył w rodzinie, w której nie było jednostki, tylko zbiorowa własność. Poszukiwał tedy bezpieczniejszych dróg, a zwłaszcza odwiedzał często Charlesa Waterlowa na Avenue de Villiers, którego uważał za swego najserdeczniejszego przyjaciela. Wychodził z założenia, że w ten sposób utrzymuje kontakt z rodakami, a pozostawiając wizytówkę pannom Dosson, dążył ku temu w sposób szczególny. Poszukiwał świeżości, lecz nie musiał sięgać daleko: wystarczyłoby zwrócić kaganek ku własnej młodej piersi, by odszukać znaczne jej zasoby. Podobnie jak wielu młodych darmozjadów swojej epoki poświęcał sporo uwagi sztuce i starał się żyć w równoległym świecie, gdzie lenistwo i marazm tak łatwo rozgrzeszyć. Nadrabiał własny brak artystycznego zacięcia gorącym poparciem dla cudzych talentów (faworyzował kilku), będąc wobec nich tak czułym i serdecznym, jakby sam był na ich miejscu. Bronił niektórych zieleni i fioletów Waterlowa jak własnego honoru, a w kwestii dwóch albo trzech innych malarzy miał poglądy nie do obalenia. Brakowało mu poczucia spełnienia, lecz przypisywał to własnej niemocy, temu, iż wiele znajduje się poza jego zasięgiem, w tym wspomniane fiolety i zielenie. Gdyby nie zawiódł na tym polu, reszta porażek nie miałaby takiego znaczenia, nawet brak ojczystego kraju, i dopiero poznanie prześlicznej dziewczyny, którą tak bardzo polubił, dotkliwie uświadomiło mu brak powołania. Odnalazł upragnioną świeżość, ale nie miał środków, aby ją pokazać. Modlił się więc o natchnienie dla Waterlowa, by docenił to, co opatrzność mu podsuwała, gdyż jedno tylko miał przyjacielowi do zarzucenia: niekiedy nadmiar rutyny. Gdy artysta wyśmiał jego pierwszą próbę nawiązania kontaktu z panną Francie, powetował to sobie pod koniec następnego tygodnia kolejną. Około szóstej wieczorem udał się do hotelu w nadziei, że panna Dosson wróciła już z całodziennej wycieczki, i jego przezorność została nagrodzona widokiem panien Dosson wraz z ojcem w recepcji. Pana Dossona widział po raz pierwszy, lecz wykazał się niezawodną przytomnością umysłu. Pana Flacka spodziewali się lada