Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Droga do Sweetwater
Nie oglądaj się za siebie
Réparateur ze Strasburga
Praca przy zmarłych
Co by zrobił Lenin
Przyrodoznawstwo w świecie duchów
Dom z luster i szkła
Księżyc nad Manhattanem
Szofer stoi przy krawężniku wśród zawiewającego na West
Houston Street pierwszego śniegu tej zimy. Skulone postacie,
mokre kapelusze, warczące samochody przepychają się,
poszturchują, iskrzą, jak w całym tym mieście, które wyrosło,
zdaje się, w jedną noc z mokradeł Manhattanu.
Po drugiej stronie, za chodnikiem pokrytym śniegowym
błotem, obok ociekających wodą mioteł i ocynkowanych balii
reklamujących podupadające sklepy żelazne i chemiczne, wisi
łuszczący się szyld „Neville Tildsley i Wspólnicy, Architekci.
Zapraszamy po bezpłatną wycenę”, choć ewidentnie żadnych
wspólników nie ma, a i klientów nie ma zbyt wielu.
– Proszę zaczekać tutaj.
Szofer kiwa głową, jego potężna sylwetka wsuwa się
z powrotem do packarda. Architekt w biurze znajdującym się
na szczycie ciemnych schodów jest wyraźnie zaskoczony tak
późną wizytą.
Droga do Sweetwater
1.
Wiadomość od dawnego przyjaciela, Morgana Callaghana,
otrzymał zaraz po tym, jak mieszkańcy Monasty w stanie
Missouri podziękowali mu za zabicie dwóch ludzi. Dwa
wyschnięte trupy, człowieka niegdyś chudego i człowieka
niegdyś grubego, położono na wrotach w niechroniącej przed
wiatrem szopie, służącej także za miejscową kaplicę. Odmówiono
modlitwy, odśpiewano hymny. Potem ludzie ustawili się do niego
w kolejce.
– Dobrześ się pan sprawił, uwalniając nas od tych dwóch
potworów.
– Mam nadzieję, że nie zginęli bezboleśnie. Nie zasłużyli.
– Jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni.
– Myślę, że oni już cierpią, oby cierpieli wiecznie – i chwała
Panu!
– Dziękuję, panie Haupmann.
– Dzięki Bogu.
– Uratował nas pan.
– Uratował pan nasze miasto.
Głosy jednak szybko cichły, spojrzenia szybko odwracały się
od jego barwionych szkieł, a i dłonie nie pozostawały długo
w uścisku jego rękawiczki.
Jedna z mieszkanek, pulchna kobieta nazwiskiem Prudence
Van Heyke, którą względy Timona Thackera i Elmera Buckleya
pozbawiły najstarszej córki, podeszła do ich zwłok. Popatrzyła
na nich wzrokiem niepasującym do jej łagodnych rysów, potem
usiłowała plunąć im w poszarzałe twarze. Widać było, że
nieczęsto to praktykuje, bo plwocina spłynęła jej po podbródku.
Po wszystkim ustawili się na zewnątrz do zdjęcia dla
miejscowego tygodnika.
Na niebie kłębiły się październikowe chmury. Wiatr giął kilka
chudych drzew. Szopa skrzypiała, jakby zbierała się z wysiłkiem
do lotu.
Stanął z tyłu grupy, naciągnął mocniej kapelusz. Czuł już
nadchodzącą zimę, prawie wyczuwał smak śniegu. Gdy fotograf
zdjął z obiektywu mosiężną klapkę, pokręcił głową na boki. Tym
sposobem na fotografii z Karla Haupmanna pozostanie jedynie
duch.
I właśnie wtedy, gdy tłum już się rozchodził, ulicą nadbiegł
chłopaczek z biura Western Union, trzymając w dłoni kawałek
żółtego telegraficznego papieru. Wziął go od niego
i rozprostował.
KARL STOP WNOSZE Z OSTATNICH WIADOMOSCI
ZE TAM JESTES STOP OONAGH UMIERA STOP PRZYJEZDZAJ
DO SWEETWATER JAK NAJSZYBCIEJ BO BEDZIE ZA POZNO
STOP USCISKI JAK ZAWSZE STOP MORGAN CALLAGHAN
STOP
Mówiło się, że wieczorem w tej samej szopie będą smażone
kurczaki i babka piaskowa, jednak mieszkańcy Monasty woleli
już nie oglądać na oczy swojego morderczego zbawcy. Uzupełnił
więc zapasy w miejscowym sklepie i zajrzał do stajni. Garbaty
staruszek nie chciał słyszeć o zapłacie. Zaproponował
mu zgrabną srokatą klacz. Mogłaby być rok czy dwa młodsza, ale
i tak wyglądała na silną i krzepką. Nawet nie spłoszyła się, jak
większość koni, gdy podszedł, by pogładzić ją po grzywie.
Miejscowi stali wzdłuż Main Street i patrzyli, jak odjeżdża. Nikt
nie machał, nikt nie krzyczał. Nic, tylko spojrzenia z ukosa
i nerwowe wzruszenia ramion. Jedna dziewczynka pobiegła
za nim z bukiecikiem polnych kwiatków, lecz matka wrzasnęła
na nią gniewnie i przycisnęła mocno do fartucha. Na blaszanym
dachu biura Western Union podskakiwała wrona, patrząc
na niego jednym błyszczącym, czarnym okiem. Potem odleciała,
zlewając się z ciemnym niebem.
Pojechał drogą prowadzącą na północny zachód. Po obu jej
stronach ciągnęły się rowy. Gdy pierwszy raz się obejrzał,
Monasta w Missouri już rozpłynęła się w zmierzchu.
* * *
Na noc znalazł sobie osłonięty od wiatru dół i rozpalił ognisko
z chrustu. Nie tyle dla światła i ciepła, ile po to, aby odpychało
świadomość nadciągającej zimy i wszystkiego, co stracił.
Zaopatrzył srokatkę, potem zrobił sobie nad ogniem kawy,
przełknął jakiś suchy herbatnik i parę pasków suszonej
wołowiny, aż wreszcie w żołądku zrobiło się pełno. Ściągnął
rękawiczki, zdjął z nosa okulary, wyjął z górnej kieszeni
telegram, przyjrzał mu się, jakby wypatrywał w migotliwym
blasku ognia jakichś ukrytych znaczeń, i złożył go z powrotem.
Przez chwilę siedział tak nieruchomo, że wydawał się nasiąkać
nocą. Potem ożywił się nagle, tak nagle, że aż klacz zarżała.
Otworzył sakwę przy siodle, wyjął zawiniątko z czarnego płótna,
które skrywało dwa pudełka i oprawiony w cielęcą skórę
notatnik.
Notatnik, kiedyś porządnie wykonany, teraz był podniszczony,
ale i tak widać było solidną okładkę i porządne szycie oraz
dedykację na pierwszej stronie, nad którą zatrzymał wzrok... Dla
ciebie, Karl, żebyś miał gdzie zapisywać te wszystkie swoje
pomysły. Z serdecznymi życzeniami, Oonagh... a potem przerzucił
kartki zabazgrane poprzekreślanymi wersami żałosnych
wierszy, amatorskich szkiców krajobrazów i kobiecej twarzy
z profilu, docierając do innych, trochę lepiej wykonanych,
anatomicznych rysunków ludzkich wnętrzności oraz uszkodzeń
różnych części ciała, spowodowanych ołowianą kulą kalibru .69.
Tu stronice były bardziej poplamione, widać było odciski palców,
ślady krwi. Potem, po poszarzałym i poplamionym odstępie,
pojawiały się zapisane mocniejszym pismem, jakbym należącym
do zupełnie kogoś innego, listy koncepcji, objawów, zapisy
współczesnych okropności i starożytnych okrucieństw, były
i wycinki z gazet, dotyczące najnowszych teorii przenoszenia się
chorób, pomieszane z innymi, mówiącymi o opętaniu i obłędzie.
A wszystko to zdobiły obszerne przypisy i dziwnie eleganckie
szkice twarzy, przypominające gargulce, oraz szkice rzeźbionych
kamieni, kończące się równymi słupkami liczb, dat i dawek,
opatrzone obok symbolami faz Księżyca.
Potem otworzył mniejsze z pudełek, odkręcił kałamarz i wyjął
pióro. Zawahał się na moment, patrząc na niebo – zachmurzone
dziś, jak prześwitująca czarna kopuła – odczekał, aż w myślach
przemielą się obliczenia. Zanurzył mosiężną stalówkę, zrobił
notatkę na dziś i skupił się na większym pudełku, wydzielającym
słodki, apteczny zapach.
Teraz jego dłonie poruszały się znacznie szybciej. Coś
brzęknęło. Z niebieskiej szklanej fiolki wysypał się proszek,
odmierzony składaną wagą. Przesypał go do wypolerowanej
miedzianej miseczki i połączył z naparstkiem słabego kwasu.
Zaiskrzyło krzesiwo. Zapłonął maleńki knot, przez chwilę zmagał
się z wiatrem, póki go nie zgasił i nie wlał rozpuszczonego płynu
przez lejek do strzykawki. Rozpiął spinki na mankiecie koszuli.
Odsłonił lewe przedramię, drugą ręką owinął je powyżej łokcia
kawałkiem gumowej rurki. Zacisnął ją, pociągając zębami, póki
tętnica nie uwypukliła się jak robak. Wbił w nią igłę.
2.
Był rok 1859.
Foucault wyznaczył prędkość światła, niewolnictwo miało
niedługo zostać zniesione, Richard J. Gatling wynalazł nowy typ
szybkostrzelnego karabinu, a Karl Haupmann był na pierwszym
roku studiów na Harvardzie. To, że był w Bostonie i studiował
fizykę, było jego własnym aktem buntu przeciwko ojcu, który
uważał, że handel jest jedynym sposobem zarabiania na życie,
a Nowy Jork – jedynym sensownym miejscem, gdzie człowiek
interesu może mieszkać i prosperować.
Wykład dotyczył nauk przyrodniczych, a profesor Heely
monotonnie rozwodził się nad głupotą tak zwanej teorii
katastrof. Niespodziewanie dla samego siebie – Karl wziął udział
w dyskusji.
– Dokładnie tego nam było trzeba, przyjacielu – odezwał się
energiczny głos za jego plecami, gdy studenci wychodzili z auli.
Bez odwracania się wiedział, że to Morgan Callaghan,
i spodziewał się, że będzie obiektem jakiegoś żartu. Morgan
należał do zupełnie innego towarzystwa niż Karl, który
w zasadzie nie miał żadnego towarzystwa. Morgan miał
pieniądze. Morgan pochodził ze starej, uprzywilejowanej
bostońskiej rodziny, a jego żarty i wygłupy cieszyły się równie
dużym uznaniem, co jego nazwisko. Tym razem jednak na tej
szerokiej, chłopięco przystojnej twarzy, pod szopą
ciemnobrązowych włosów widniał szczery uśmiech.
– Karl Haupmann, prawda? Aleś pokazał temu staremu
piernikowi. Badałeś świadectwo kamieni z Pozzuoli? Czytałeś
Zasady geologii Lyella? Oczywiście, że tak. Ale czy zastanawiałeś
się, gdzie moglibyśmy razem zjeść obiad?
* * *
Morgan, przyjacielski, szczery, z gestem, pokazał
mu rzeczywistość bardzo odmienną od niedogrzanych pokojów
jego nowojorskiego dzieciństwa. Tutaj ludzie witali się całusami
i zamaszyście obejmowali. Tutaj alkoholu nie przechowywało się
pod kluczem w szafce na leki, o północy wieczór dopiero się
zaczynał, a każdy świt ekscytował na nowo.
Była jeszcze Oonagh Callaghan, siostra Morgana, starsza
o niecały rok, choć równie dobrze mogliby być bliźniętami.
Wszyscy zgadzali się, że ona jest równie piękna, jak
on przystojny. O nie, była o wiele piękniejsza. A może
i inteligentniejsza.
Oonagh chodziła na wykłady. Oonagh pisała prace. Oonagh
zadawała pytania, urządzała wieczorki towarzyskie, zabierała
swych licznych wielbicieli i zwolenników na długie, wypełnione
żywą dyskusją przechadzki po Boston Commons. Jako kobieta nie
mogła zdawać egzaminów ani uzyskać żadnych dyplomów, więc
buntowała się przeciwko tym przestarzałym ograniczeniom
i zawzięcie uczestniczyła w intelektualnym i towarzyskim życiu
Harvardu. Oonagh Callaghan była czarująca, piękna i wybitnie
zdolna. Niejeden w tajemnicy pisywał o niej wiersze. Niejeden
śnił o niej gorąco.
* * *
Karl Haupmann nie łudził się, że zostanie kimś więcej niż ciemną
planetą krążącą w wielkiej odległości od świetlistej gwiazdy
Oonagh. Od czasu śmierci matki, która zmarła bardzo młodo,
kobiety stanowiły dlań nieodgadnione i osobliwe istoty,
a Oonagh wydawała się należeć do jeszcze bardziej elitarnego
gatunku niż reszta.
Szczególnie zaś nie cierpiał przyjęć z tańcami. Wielkich,
bezsensownych zbiegowisk, gdzie ludzie przerzucali się
bezmyślnymi słowami, a potem ciągali się nawzajem przy
akompaniamencie skrzypiących zelówek i nieszczerej radości.
Lecz udział w niektórych tego typu imprezach był dla studenta
Harvardu obowiązkowy. Jedna z nich odbyła się podczas
wiosennego semestru drugiego roku w miejscu pełnym
kolonialnych kolumn i barokowych sufitów, znanym jako Old
State House.
Wypożyczył sobie garnitur, który miał przykrótkie nogawki,
i buty, które cisnęły jak kleszcze, kiedy szedł przez miasto. Potem
odstał na imprezie przepisową liczbę godzin, gdy wokół
do ryczącej muzyki podrygiwały i kręciły się absurdalnie odziane
postacie. Wraz z wybiciem północy – utykający, niewahający się
Kopciuszek – ruszył z powrotem przez ciemne trawniki.
– Karl, to ty? Co się stało? Dlaczego już idziesz? Jest jeszcze tak
wcześnie.
Zatrzymał się i obejrzał.
Oonagh Callaghan stała sama w szerokim wejściu u szczytu
frontowych schodów i wyglądała tak pięknie, że nigdy już nie był
w stanie sobie dokładnie przypomnieć, w co była ubrana.
Musiała to być jakaś suknia balowa, niewykluczone, że
ciemnoniebieska, z odsłoniętymi ramionami, niewykluczone, że
z dekoltem, chyba także zdobiona perłami.
– Dlaczego nie poprosiłeś mnie do tańca?
Zapewne wzruszył ramionami, zapewne bąknął coś o pracy,
którą trzeba pisać. Lecz ona wyciągnęła ku niemu nagie ramiona.
– Karl, jaki ty jesteś głupi. I jaki słodki. To może tu sobie
zatańczymy?
Następne, co pamięta, to że tańczą na mokrym od rosy
trawniku przed Old State House, co wydawało się samo w sobie
niemożliwe, zważywszy, że prawie nie odróżniał walca od jiga.
Lecz Oonagh nuciła, a on jakimś sposobem obejmował ją
ramionami. Była piękna ponad wszystko – piwne oczy lśniły
w półmroku, długa, ciemna suknia falowała swobodnie. Czy
tańczyli do muzyki, która grała w środku? Czy grała w ogóle
jakaś muzyka? Wydawała się raczej odległym chórem głosów –
a może to nocne powietrze dźwięczało mu w uszach?
– No widzisz, Karl? Ty umiesz tańczyć, tylko ktoś musi cię
poprowadzić. A tak naprawdę robi to melodia. – Po czym odeszła
z powrotem w kierunku Old State House i pochłonęło ją światło
i zgiełk.
* * *
Przez parę kolejnych tygodni Karlem targały sprzeczne myśli
i niepokoje. Myśli głupie. Myśli tęskne. Wiedział, że każdy
zdrowy mężczyzna musi tak myśleć o kobiecie, której pragnie,
a jednak się tego wstydził.
Wyobrażał sobie, że trzymają się za ręce. Widział ją siedzącą
razem z nim przed kominkiem w jakimś przyjemnie zamożnym
domu. Budził się z gorączkowych snów, czując łaskotanie jej
oddechu. W prawdziwym życiu tłumów w kawiarniach
i wieczornych spotkań najrozmaitszych towarzystw, do których
oboje należeli, także wydawało mu się, że coraz bardziej się
do siebie zbliżają. Oonagh pytała go o zdanie w różnych
bieżących kwestiach, a gdy przebywali z innymi ludźmi, niekiedy
zerkała na niego psotnie, jakby dzieląc się z nim jakimś
prywatnym żartem.
Zastanawiał się często, czy wiąże go z nimi szczególne
pokrewieństwo. Podobnie jak on, stracili matkę we wczesnym
dzieciństwie, choć im niedługo potem zmarł także ojciec, a jego
wciąż żył i na swój cyniczny sposób cieszył się życiem w Nowym
Jorku. Musiało to być samotne życie: to wychowanie pod okiem
szeregu prawników, opiekunek, guwernerów i krewnych
zarządzających majątkiem, póki nie osiągnęli pełnoletniości i nie
przejęli nad nim kontroli.
Oczekiwano oczywiście, że Oonagh poślubi kogoś z innego
bostońskiego bramińskiego rodu, a zainteresowanie przyrodą
pozostanie w najlepszym razie miłym hobby wypełniającym czas
pomiędzy rodzeniem dzieci. On był z krwi i urodzenia Żydem,
mimo że ojciec zapamiętale wypierał się jakiejkolwiek religii.
Oonagh zaś – mimo postępowych poglądów – była stuprocentową
rzymską katoliczką. Nie byli parą stworzoną do przyziemnych
warunków tego świata, lecz... ile w tym nowym, zmiennym
świecie może kosztować nadzieja i miłość?
* * *
Był rok 1861.
Na prezydenta zaprzysiężono Abrahama Lincolna, Elisha Otis
opatentował windę parową, w ślad za Południową Karoliną
z Unii odeszło parę innych południowych stanów. Tego lata Karl
Haupmann, Morgan Callaghan i pozostali absolwenci
wiwatowali i rzucali birety w powietrze na harwardzkim
dziedzińcu, a potem wyruszyli wziąć udział w szczytnej
i oczywistej misji, która z pewnością zakończy się przed jesienią,
a do Świąt – to już na pewno...
3.
Choć słońce raziło go w oczy, i tak postanowił jechać za dnia.
Z każdym dniem wiało coraz bardziej przenikliwie. Każda noc
przynosiła skorupę szronu. Palił więc ogniska, zmuszał się
do jedzenia sucharów i suszonej wołowiny w ilości, której
zgodnie z jego obliczeniami powinien potrzebować mężczyzna
o jego wadze i w jego wieku. Zalegały mu w żołądku jak
kamienie. Co noc, przed podaniem sobie końskiej dawki morfiny,
niezbędnej, by powstrzymać chorobę, ponownie czytał ten sam
telegram.
Jechał na północny zachód. W którymś momencie musiał
wjechać na teren zwany na mapach Wielką Pustynią
Amerykańską, Ziemią Nieznaną czy Terytorium Bezprawia –
przynajmniej do niedawna, póki nie powstał stan Kansas.
Te określenia kojarzyły mu się z wydmami i fatamorganami
z Tysiąca i jednej nocy, które matka czytała mu, gdy był
dzieckiem. Jednak tu krajobraz był dziki, rozległy i ponury.
Morgan także zwierzył mu się ze swoich marzeń, jeszcze tam,
w eleganckim domu, który wynajmowali z Oonagh
na Devonshire Street na czas studiów w Bostonie. Pakty, które
mają uspokoić Indian. Linie wyrysowane przez Kongres,
z pozoru dzielące pustkę. Propozycję zjednoczenia tego
podzielonego kontynentu.
Dziesiątego dnia podróży kamienne chmury zaiskrzyły
i wypuściły powódź marznącego deszczu. Jechał dalej, na ile się
dało, jednak o zmierzchu poczuł zapach dymu z palonego
drewna oraz zmieszaną woń ludzkich i zwierzęcych odchodów.
Srokatka zarżała i skręciła w tamtą stronę, musiałby się z nią
szarpać, żeby skierować ją gdzie indziej. Ustąpił, bardziej dla niej
niż dla siebie.
Jechali, kierując się węchem, aż dotarli do ogrodzenia
z ułożonych na przemian kłód. Zsiadł, uniósł belkę,
przeprowadził srokatkę do środka, gdzie wypatrzył błotnistą
ścieżkę pomiędzy zagonami kapusty. Po chwili, pomiędzy
błyskami burzy, dostrzegł światło w okienku o jednej szybce,
zaraz potem zauważył przysadzisty kontur domu z dachem
pokrytym darnią. Wszystko bardzo realne, bardzo proste
i bardzo rodzime.
Już miał zawrócić w stronę prerii, gdy ze szpary w drzwiach
wysunęła się długa lufa muszkietu.
– Niech was diabli... Mam to... – Lufa poruszyła się. – Czego
u diabła chcecie? Wiem, że tam jesteście.
– Schronienia szukam. Tylko tyle.
– Chodź no bliżej, żebym cię widziała. – W drzwiach ukazała
się kobieca twarz. Zaczęła się przyglądać jemu i jego klaczy.
Ogorzała, o ostrych rysach. Ani młoda, ani stara. – Możecie wejść.
– Głos miała chrapliwy i niski. – W taką noc to i szatana by nie
wygnał, a na szatana nie wyglądacie...
Dom był długi, niski, z klepiskiem zamiast podłogi.
Przeciwległy koniec izby zajmowały wół i wieprz. Pośrodku
dymiło palenisko. Z dachu kapał deszcz. Ciężko się w czymś
takim żyło, lecz kobieta, która przedstawiła się jako pani Knox,
miała mocne dłonie i szeroki, choć przygarbiony grzbiet. Jej mąż
siedział bezczynnie w kącie, na jedynym w tym pomieszczeniu
krześle. Brodę miał pokrytą szczeciną i zaschniętymi resztkami
jedzenia. Mokre usta poruszały się, jakby mówił, lecz nie
wychodziły z nich artykułowane słowa.
– Niebezpiecznie jest teraz na preriach. – Pani Knox nabrała
z wiszącego nad ogniem garnka tłustej brei, podczas gdy
on zaopatrywał srokatkę i strząsał z siebie przemoczone
wierzchnie ubranie. – Zanim ta kolej nastała, było lepiej. Paroma
osadnikami Indiany się nie przejmowały. Teraz nie są już tacy
łagodni.
– A skąd pani pochodzi? – zapytał, biorąc miskę.
– Normalnie to ze Szkocji. Przyjechaliśmy, bo dziedzic nas
wyrzucił. Młodzi byliśmy, dopiero co po ślubie, przy nadziei
byłam. Dziedzic zabrał ziemię, żeby owce paść. A po drodze
i dziecko mi zabrało. No, a później jeszcze wiele innych rzeczy.
Kiedy żeśmy tę ziemię brali, powiedzieli, że prawie tak dobra jak
w Sutherland.
Para parującej brei, którą mu dała, mieszała się z innymi
woniami domu. Poczuł, że maca językiem boleśnie ostry ząb.
– I... – Niechętnie uniósł drewnianą łyżkę. Odłożył ją
z powrotem. – I dobra jest?
– Im bliżej tych tam gór, tym gorsze burze. Zimy bardzo
mroźne, a lata skwarniejsze niż wszystkie piece w piekle.
Czasem, mówię, chodzę tu w stroju Ewy, nie idzie inaczej. A jemu
to i tak wszystko jedno... – Łypnęła na męża, podnosząc brew. –
Tak wygląda, odkąd z wojny wrócił. Inni tracą oko albo nogę,
a on stracił zmysły.
Karl Haupmann kiwnął głową. Służąc jako lekarz, nabadał się
podobnych przypadków. W książkach nazywali to „żołnierskim
sercem”.
– Dobry Pan Bóg tak to urządził, że jedna próba od początku
do końca... – Pani Knox patrzyła, jak odstawia jedzenie. – Ale pan,
jak nie będzie jadł jak trzeba, to prześliźnie się, że Pan Bóg się nie
obejrzy...
Bez sprawdzania w notatniku wiedział, że Księżyc, wysoko
nad tym dachem, chudnie teraz prawie do zera. Dziura w niebie
albo nadstawione Ziemi czarne zwierciadło. Trzeba było nie
wchodzić do tego domu. Teraz będzie musiał się pod jakimś
pretekstem wymówić, wymknąć się na burzę z sakwą spod
siodła, choć podejrzewał, że wychodek gdzieś muszą mieć.
– Lepiej zabiorę się za mycie.
Pani Knox nalała mu z czajnika wody do wiadra z mosiężnym
kabłąkiem. Zdjął rękawiczki, ciemne szkła i odłożył je na bok.
Gdy luzował pasek i szelki, owijając się koszulą w pasie, duszne
powietrze oblepiło mu plecy.
– To z wojny pan ma, nie?
– Tak... – Nie podobało mu się, że stoi tak blisko i przygląda
mu się, że maca palcami bliznę na złączeniu barku i szyi.
– I to też? – Wyprostowała się, obróciła, spojrzała
na oparzelinę we wnętrzu lewej dłoni.
– Można tak powiedzieć.
– Musi być ciężko...
– Czasem jest. – Spróbował powstrzymać dygotanie. –
Przyznam.
– A no, i wygląda pan na prostego chłopa, udaje pan prostego
chłopa, a od razu widać, że pan kształcony. – Wciąż przesuwała
mu palcami po plecach i ramionach, gdy brał z wyszczerbionego
talerzyka resztkę mydła i polewał sobie dłonie mętną wodą. Gdy
to robił, zapachniało mu delikatnie, a ten zapach, jak wiadomość
ze snu, przypomniał mu dobitnie o czymś utraconym.
– Z mydłem oszczędnie. To chyba jedyna rzecz tutaj, co nie
cuchnie dymem i świniami. A dokądże pan jedzie?
– Miejscowość nazywa się Sweetwater.
– Tutaj to mówią na nią Szlachtuz, bo podobno rzeźnię tam
budują. Byliśmy w tamtych stronach na wiosnę, żeby się
zaopatrzyć.
– Daleko to jest?
– Jak na tutejsze pustkowia, to niedaleko. Z pańskim koniem
to będą dobre trzy dni.
– I jak tam jest?
– A, miasteczko jak każde inne. Albo raczej będzie jak każde
inne, jak się zbuduje. Na razie to parę budynków, co się jeszcze
nie zdecydowały, co z nich będzie. Tym się pan może wytrzeć. –
Podała mu kwadratowy kawałek szorstkiego płótna.
– A wie pani coś o tych ludziach, do których to należy? –
zapytał, osuszając się. – O człowieku nazwiskiem Callaghan? Jego
siostrze?
– W takim wielkim domu mieszkają. Ta siostra to się za wiele
nie pokazuje, choć mówią, że podobno całkiem ładna. Podobno
jakaś chora jest. Nic więcej nie wiem.
Poczuł, że kładzie mu dłoń na ramieniu.
– Boże, jaki pan zimny. – Zrogowaciałe palce zaścisnęły się
na jego skórze. – O, to on. Mój tak zwany mąż. Słyszy go pan?
Pan Knox śpiewał, wysokim, słabiutkim głosikiem.
– Zdarza mu się czasami. Żadnej nowej piosenki się nie
nauczył. Nic z tej ziemi. Śpiewa o Cailleach Bheur, co czasem jest
dziewicą, a czasem wiedźmą. A czasem on ją tu słyszy, jak chodzi
za domem i stuka laską. W tym kraju wszędzie pełno takich
rzeczy – istot, co się pogubiły w obcym kraju i tak się błąkają. A o
Baobhan Sith pan słyszał? Napadają nieuważnych podróżnych,
wysysają z nich cały rozum. Ja podejrzewam, że i mój mąż taką
gdzieś na polu bitwy napotkał. I tyle zostało z człowieka, którego
kiedyś znałam.
– Bardzo mi przykro, pani Knox – Karl pokiwał głową
i spróbował odsunąć się od niej. – Ale ja zupełnie w takie rzeczy
nie wierzę. – A jednak... może to był tylko deszcz? Wydało mu się
bowiem, że słyszy z zewnątrz szuranie kroków i postukiwanie
laski. I jeszcze jakieś odległe odgłosy. Głosy, może, a może krzyki
zwierząt. Lecz ona dotykała go dłońmi, oddychała szybko
i wszystko groziło tym, że zaraz się rozpłynie.
– Pan całkiem młody i taki silny, ale taki zimny. Odkąd moje
dzieciątko na tym statku straciłam, nie dotykałam kogoś, komu
tak by było trzeba dać trochę ciepła. Jakby z marmuru pan był.
Jak jakaś figura poranionego człowieka. – Nadal wodziła po jego
ciele palcami. – Albo jakby w środku było coś, co czai się
w mroku. Ale może jednak jest tam trochę ciepła? Może przy
mnie je pan odnajdzie? A co tam, nim się przejmować nie trzeba.
To będzie tylko taka krótka chwila między nami.
Zwierzęta pod przeciwległą ścianą poruszyły się niespokojnie.
Usta wypełniła mu ślina, powietrze wyostrzyło się jak nóż
przeciągnięty po kamieniu, ogień wygasł, a cała chałupa
wydawała się tylko cieniem. Jedynie panią Knox widział teraz
wyraźnie. Napierała na niego, żądza naprzeciw jego żądzy. Jej
ciało płonęło żarem jak płomień gazu na bagnach. Jeszcze chwila
i tego pragnienia nie da się racjonalnie opanować.
Odepchnął ją i zatoczył się w tył, przewracając meble. Skulił
się, rozdygotany, pod ścianą.
Pani Knox wytrzeszczyła oczy w świetle latarni. Drżącymi
dłońmi zrobiła znak krzyża. – Co to?
– Nic – wybełkotał. Ostry posmak wciąż palił go w gardło. –
Taka choroba.
Stała tak jeszcze chwilę, patrząc na niego z góry, potem
uspokoiła się trochę. Widział, że zbiera myśli. Już niedługo, jak
każda zdrowa na umyśle istota, zepchnie to wspomnienie gdzieś
głęboko, jako chwilowy koszmar, albo zupełnie wymaże go z
pamięci.
– Skoro tak, to przygotuję panu jakieś posłanie. – Odwróciła się
od niego, ale chwilę później znów stanęła z nim twarzą w twarz.
– Ale ma pan spać tam, przy zwierzynie. I trzymać się ode mnie
z daleka z tą swoją chorobą, z tym, kim pan tam naprawdę jest.
I niech pan pamięta, że jestem z tych kobiet, co śpią z bronią pod
ręką.
Rozłożył się w zagrodzie razem ze zwierzętami. Odczekał, aż
uspokoją się oddechy pani Knox i jej męża. Potem pogrzebał
w swojej sakwie, wyciągnął jedną z niebieskich fiolek, wysypał
na rękę trochę gorzkiego, suchego proszku i zlizywał go, póki nie
ogarnął go rozlewający się po ciele mrok trucizny. Przez chwilę
miał wrażenie, że znajduje się w warsztacie z wysokim stropem,
wypełnionym dekoracjami ze starych kościołów, że stoi przed
nim osobliwie piękna kobieta i wytrząsa spod ciemnego kaptura
złote włosy. Potem stał na chodniku na jakiejś miejskiej ulicy,
było prawie ciemno i prawie padał śnieg, a jezdnią sunęły,
buchając dymem i warcząc, dziwne, podłużne machiny. A potem
była już tylko nicość.
4.
Z rana nadal czuł w ustach posmak jakby wilgotnej rdzy. Pani
Knox stała w drzwiach i obserwowała go, gdy siodłał srokatkę.
Obok stała oparta o ścianę stara strzelba.
– Przepraszam, że narobiłem kłopotu – powiedział. – Jeśli mam
coś pani jeszcze zapłacić...
– Ależ nie, zapłacił pan już wystarczająco dużo. – Wzdrygnęła
się. Cały czas widział pulsowanie tej miękkiej części szyi, gdzie
biegnie śliczna i odsłonięta tętnica. – Lepiej niech pan już jedzie.
Kiwnął głową i wsiadł na konia. Szarpnął wodze i szturchnął
piętami. Niebo, nie licząc paru szybko pędzących białych chmur,
było czyste. Ziemia na prerii chlupotała klaczy pod kopytami,
z daleka widział połyskujące, falujące od wiatru kałuże. Nawet
w ciemnych okularach, z naciągniętym na oczy kapeluszem, miał
wrażenie, że patrzy prosto w słońce.
Przypomniał sobie długi pościg za Timem Thackerem
i Elmerem Buckleyem, gdy kolejne informacje doprowadziły
go w końcu do miejscowości Monasta w Missouri. Przypomniał
sobie tamtejszych ludzi, jakby uwięzionych w koszmarnym śnie.
Ostatni odcinek tamtej trasy doprowadził go pod zalesione
wzgórza na wschód od miasteczka; ci dwaj ewidentnie doszli
do wniosku, że nikt nie jest im w stanie nic zrobić – nawet nie
starali się zacierać za sobą śladów. Był wieczór, gdy udało mu się
do nich zbliżyć. Uwiązał konia u podstawy ostatniego
ze wzniesień i zabrał się za przygotowanie swego colta.
Przesunął przez lufę wyciorem, wysypał standardowe ołowiane
kule. Naoliwił mechanizm i załadował doń sześć innych kul,
prosto z zawiniątka, w którym tkwiły, odkąd sporządził mu je
złotnik w St. Louis. Uważał przy tym, aby nie dotknąć srebra. Gdy
zamykał otwór do ładowania i zakręcał bębenkiem, przemknęło
mu przez myśl, że mógłby się nawet pomodlić, ale nigdy nie
należał do tego typu ludzi.
Księżyc wisiał na niebie jasny i pyzaty; wydawał mu się teraz
świecić tak mocno, jak niegdyś słońce w południe. Zaczął szybko
podchodzić pod górę. Brzozowe witki pobłyskiwały jak iskry.
Potem dobiegły go głosy i pasma dymu. Gdy wyszedł na polanę,
gdzie siedzieli dwaj mężczyźni, pijąc i śmiejąc się, do tego stopnia
stapiał się z mrokiem, że nawet ich trzy wychudzone koniki nie
zauważyły go, póki nie zbliżył się do ognia.
– Dobry wieczór... – powiedział.
Za nimi kilka rozrośniętych ciernistych krzewów czepiało się
prawie gołej, pionowej skały z piaskowca. To na ich gałęziach, jak
ubrania na wieszakach, wisiały ich ostatnie ofiary. Przypomniał
sobie, że kiedy służyli razem z nim w armii Unii, mówili mu, że
zajmują się pędzeniem bydła – dlatego zwrócił uwagę
na wyjątkowo starannie zawiązane węzły, choć rozkład ciał był
już tak daleko posunięty, że rozpadały się pod własnym
ciężarem. Śmierdziało potwornie.
– Przypadkiem tędy przejeżdżałem.
Ich dłonie natychmiast powędrowały do rewolwerów.
Wiedział jednak z doświadczenia, że nawet najgorsi mordercy
przeważnie poczekają, aż skończy się mówić. Zresztą, czego oni
mają się bać? Podczas morderczej wyprawy przez prerie musieli
nabrać przekonania, że są niezwyciężeni. Zresztą widział, gdy
migotliwy ogień oświetlał ich twarze, że przybycie samotnego
jeźdźca raczej rozbawiło ich niż przestraszyło. Powoli zaczęli
go rozpoznawać.
– Kto...? – Timo Thacker spojrzał przez falujące powietrze nad
ogniem. – Przecież to chyba kapitan Haupmann...! – Szturchnął
w łokieć kolegę. – Nie pamiętasz? Był lekarzem, kiedy
taszczyliśmy nosze u generała Shermana.
Elmer Buckley, wlepiając w niego wzrok, przecierał oczy
w prawie komicznej parodii zrozumienia. – Niemożliwe!
– Nie ma potrzeby wstawać – powiedział Karl Haupmann,
siadając po drugiej stronie ogniska. – Wszyscy jesteśmy cywilami.
– Chyba rzeczywiście. – W tej dwójce to Timo zawsze wiódł
prym, choć oczy zapadły mu się tak głęboko w niegdyś
pucołowatą twarz, że widać było z nich tylko rubinowe iskierki –
ogólnie wyglądał na niezdrowo opuchniętego, wręcz śmiertelnie
chorego. Był ubrany niczym strach na wróble – w męski surdut
i damską bluzkę w kratkę. Gdyby Karl kiedykolwiek potrzebował
naocznego świadectwa, jak straszna jest ta przypadłość, miał
je teraz przed sobą.
Elmer Buckley zachichotał. W odróżnieniu od Thackera, który
zachował nieco swej dawnej pulchności, acz w chorobliwej
formie, Elmer, od zawsze chudy, teraz był wiązką opiętych
żyłami kości. Miał na sobie zbutwiały mundur żołnierza Stanów
Zjednoczonych, choć o różnych dystynkcjach w różnych
miejscach. Obaj zdjęli buty i wyciągali stopy do ognia, jakby nie
czuli gorąca, choć i jednemu, i drugiemu brakowało po kilka
palców u stóp. Gdyby jakimś sposobem zignorować okropne
otoczenie i ich równie straszny wygląd, właściwie można by ich
uznać za wychudzone dzieci bawiące się w przebieranki. Elmer
sięgnął za siebie, wyjął spory brązowy dzban i przechylił go,
biorąc długi łyk.
– Chce pan?
Nie miał ochoty pić, bez względu na to, co mu proponują,
zgodził się jednak, żeby zagrać na zwłokę. Myśl, że w środku
może być ludzka krew, przyszła mu do głowy dopiero, gdy uniósł
dzban. Lecz to nie była krew, choć ciecz paliła, aż zaparło
mu dech.
– O, proszę! – Elmer Buckley znów chrapliwie zachichotał. –
Spi-ry-tus do odkażania. Mocna rzecz, bez dwóch zdań.
– Zastanawiałem się – powiedział, nachylając się, żeby oddać
dzbanek – ile właściwie pamiętacie z czasów, kiedy byliśmy
razem na wojnie?
– Za wiele to do opowiadania nie ma, nie? – odparł Timo
Thacker. – W jednej chwili jesteśmy młodzi i piękni, w drugiej
przychodzi pobór, pakują nas w mundury jak byle jaką kiełbasę
i wywożą na front jako ruchome cele dla armat cholernych
secesjonistów. Przepraszam za słownictwo.
– Możesz się wyrażać do woli.
Timo Thacker uznał to za bezbrzeżnie zabawne. Gdy skończył
się śmiać, splunął do ognia wielką, ciemną gulą, która nie
składała się tylko ze śliny.
– No i tak wyszło... wyglądało, że lepiej targać te nosze niż dać
się pokroić bagnetami przez jakichś wieśniaków z Alabamii,
chociaż jednej rzeczy nam nie powiedzieli – że z tymi noszami
masz leźć jak jeszcze strzelają. No ale rozkaz to rozkaz, jak nie
robisz, co ci każą, to szybko się przekonujesz, że kulkę można
dostać na wiele sposobów...
Patrzył w ogień, nagle przepełniony apatyczną pustką, którą
zdarzało się odczuwać i Karlowi.
– No właśnie – podsunął. – I co pamiętasz z tej ostatniej
potyczki?
– Z której? Znaczy – tej w Karolinie Północnej?
– Teraz to się chyba nazywa Bitwa pod Bentonville.
– Też mi bitwa, nie, panie kapitanie? Jak się widziało tyle tego
cholerstwa, to żadna bitwa.
– Masz rację.
– Za wiele to do powiedzenia nie mam. Poza tym, że to było
na samym gównianym końcu tej wojny. – Thacker nachylił się
ku niemu, jakby na nowo go teraz rozpoznał. – Byliśmy
za noszowych, razem z panem, nie, panie kapitanie? Dwoiliśmy
się i troiliśmy, patrzyliśmy, kto żywy, kto martwy.
– Tak to właśnie pamiętam.
– No właśnie... I potem... potem...
– Potem?
Twarz mu obwisła jak przekłuty balon.
– Tam pod koniec bitwy pojawił się taki jeden człowiek,
prawda? Taki obdartus jakby. Zresztą, ledwo go było widać,
ciemno już było. Chciał chyba szabrować trupy. I jakieś dziwne
palce miał. Jakby tylko szpony z nich zostały. Twarz też nie
za bardzo. Ale szaber to przestępstwo, nie, panie kapitanie? Coś
złego i niedozwolonego.
Nie spodziewał się, że aż tak wciągnie go przeszłość. Poczuł
smród błota i dymu na pobojowisku o zmierzchu. Widział tę
obdartą postać, jak kuli się, posuwa się naprzód, szybko,
osobliwie szybko i trochę bokiem, jak krab. Słyszał dziwne
załamanie we własnym głosie, gdy krzyczał, żeby się zatrzymała.
– Na pewno, do diabła, nie miał dobrych zamiarów. Bo wtedy
uciekł, prosto między drzewa. A my za nim. Nie tak, panie
kapitanie?
– Mniej więcej – zgodził się. – Ale potem, co się stało potem?
Timo z wyraźnym wysiłkiem wrócił do teraźniejszości,
podniósł długi kij, a może nadpaloną ludzką kość udową,
i przegrzebał ogień.
– To mniej więcej wszystko, panie kapitanie. No i to było
bardzo, bardzo dawno temu. Odtąd przelało się sporo krwi
i innego gówna. Elmer, a może ty? – Głos mu zadrżał z dziwną
nadzieją, gdy zwracał się do swego towarzysza. – Ty może byś coś
pamiętał z tych spraw, o które pyta pan kapitan?
– Ja? – Elmer Buckley żachnął się jak skarcony uczeń
z ostatniej ławki. – Ja to przeważnie pamiętam... ten... – Popękane
usta wydały dźwięk, jak trzask. Potem urwał i znów po swojemu
spazmatycznie zachichotał. – W zasadzie to nic.
– Była jakaś walka?
– Może i była – przyznał Timo Thacker, choć jego głos nabrał
teraz nieufnego tonu szeregowca przepytywanego przez oficera
w sprawie jakiegoś rzekomego wykroczenia. – Ale dużo się wtedy
działo różnych rzeczy, walk i nie walk, i w ogóle. Pamiętam tylko,
że zaraz potem skończyła się ta cała zasrana wojna i chwała
Bogu.
– Ano chwała Bogu. A potem co robiliście? Jak się czuliście?
– Co robiliśmy? Jak się czuliśmy? – To go naprawdę
rozśmieszyło. Zakołysał się tam i z powrotem, zarzęził, zatrząsł
mu się brzuch. – Słyszysz to, Elmer? To nie przez takie gówno
jesteśmy teraz tutaj?
– Na przykład, co się stało z twoimi zębami?
– No... – Timo uśmiechnął się czarno. – Dawno się z nimi
pożegnałem. I krzyżyk im na drogę, nic tylko bolały.
– Nasilona wrażliwość na światło?
– Na-si-lo-na wy-raż-li-wość, i co jeszcze! No teraz to pan
kapitan mówi jak prawdziwy alegancki doktór!
– Ale...
– Ale nic, panie kapitanie. Choć chyba mogę odpowiedzieć i za
siebie, i za Elmera, że zawsze raczej woleliśmy jak jest ładnie
i ciemno. Ciemno-przyjemno. Bo to wtedy zamtuziki[1] są
pootwierane. I bary też.
– A fazy księżyca, czujecie jakiś wpływ?
– Księżyca? Taki sam wpływ, jak nasz na księżyc. Czyli żaden.
– Nie czujecie żadnych... nowych pragnień w różnych fazach
księżyca?
Spojrzeli na niego tępo.
– No nie.
– Nic a nic – podsumował Timo Thacker. – Pan to zawsze był
z tych oficerów, co ciągle zadają durne pytania. Ale jedna rzecz
jest straszna, wie pan, ja ciągle się czuję, jakbym walczył na tej
wojnie, to wszystko, co potem, to wszystko, czego narobiliśmy...
Jak jeden długi pijacki sen.
– „Ze snu zbudziłem się, wciąż leżąc na chłodnym wzgórza
stoku”[2].
– Znaczy?
Wzruszył ramionami.
– Wiersz taki.
– Aaa, wiersz. Taka jakby piosenka czy coś, napisana na kartce,
dla tych, co umią czytać, ale bez tego całego śpiewania, nie?
– Mniej więcej tak.
– A, to dziękuję. Ciągle się nad tym zastanawiałem, ale nie
przyszło mi do głowy zapytać kogoś uczonego w książkach jak
pan. Może być, że pan masz rację. Bo i ja, i Elmer, jedno jest
jasne, szukamy czegoś. I jaśniejsze jak cholerne słońce jest to, że
tego nie znaleźliśmy.
– Na razie, przynajmniej – wtrącił z solennym namysłem
Elmer Buckley. – Ale to nie znaczy, że przestaniemy szukać.
No nie, Timo?
Timo Thacker przegarnął ogień.
– Pewnie nie. To tak, jak z tym miejscem, o którym ciągle
gadały niektóre chłopaki, kiedy jeszcze służyłem u Abe’a. Lokal,
gdzie każdy mógł sobie ulżyć, secesjonista czy unionista, bohater
czy dezerter, nieważne. Niektórzy mówili, że to był elegancki
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Droga do Sweetwater Nie oglądaj się za siebie Réparateur ze Strasburga Praca przy zmarłych Co by zrobił Lenin Przyrodoznawstwo w świecie duchów Dom z luster i szkła Księżyc nad Manhattanem
Tytuł oryginału: Red Snow Copyright © 2017 by Ian R. MacLeod Copyright for the Polish translation © 2018 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Iwona Sośnicka Korekta: Elwira Wyszyńska Projekt graficzny serii i opracowanie graficzne okładki: Piotr Chyliński Ilustracja na okładce: Irek Konior Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-948-1 Wydanie II Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227213000 www.olesiejuk.pl Skład wersji elektronicznej: pan@drewnianyrower.com
Szofer stoi przy krawężniku wśród zawiewającego na West Houston Street pierwszego śniegu tej zimy. Skulone postacie, mokre kapelusze, warczące samochody przepychają się, poszturchują, iskrzą, jak w całym tym mieście, które wyrosło, zdaje się, w jedną noc z mokradeł Manhattanu. Po drugiej stronie, za chodnikiem pokrytym śniegowym błotem, obok ociekających wodą mioteł i ocynkowanych balii reklamujących podupadające sklepy żelazne i chemiczne, wisi łuszczący się szyld „Neville Tildsley i Wspólnicy, Architekci. Zapraszamy po bezpłatną wycenę”, choć ewidentnie żadnych wspólników nie ma, a i klientów nie ma zbyt wielu. – Proszę zaczekać tutaj. Szofer kiwa głową, jego potężna sylwetka wsuwa się z powrotem do packarda. Architekt w biurze znajdującym się na szczycie ciemnych schodów jest wyraźnie zaskoczony tak późną wizytą.
Droga do Sweetwater 1. Wiadomość od dawnego przyjaciela, Morgana Callaghana, otrzymał zaraz po tym, jak mieszkańcy Monasty w stanie Missouri podziękowali mu za zabicie dwóch ludzi. Dwa wyschnięte trupy, człowieka niegdyś chudego i człowieka niegdyś grubego, położono na wrotach w niechroniącej przed wiatrem szopie, służącej także za miejscową kaplicę. Odmówiono modlitwy, odśpiewano hymny. Potem ludzie ustawili się do niego w kolejce. – Dobrześ się pan sprawił, uwalniając nas od tych dwóch potworów. – Mam nadzieję, że nie zginęli bezboleśnie. Nie zasłużyli. – Jesteśmy panu niezmiernie wdzięczni. – Myślę, że oni już cierpią, oby cierpieli wiecznie – i chwała Panu! – Dziękuję, panie Haupmann. – Dzięki Bogu. – Uratował nas pan. – Uratował pan nasze miasto. Głosy jednak szybko cichły, spojrzenia szybko odwracały się od jego barwionych szkieł, a i dłonie nie pozostawały długo w uścisku jego rękawiczki. Jedna z mieszkanek, pulchna kobieta nazwiskiem Prudence Van Heyke, którą względy Timona Thackera i Elmera Buckleya pozbawiły najstarszej córki, podeszła do ich zwłok. Popatrzyła na nich wzrokiem niepasującym do jej łagodnych rysów, potem usiłowała plunąć im w poszarzałe twarze. Widać było, że
nieczęsto to praktykuje, bo plwocina spłynęła jej po podbródku. Po wszystkim ustawili się na zewnątrz do zdjęcia dla miejscowego tygodnika. Na niebie kłębiły się październikowe chmury. Wiatr giął kilka chudych drzew. Szopa skrzypiała, jakby zbierała się z wysiłkiem do lotu. Stanął z tyłu grupy, naciągnął mocniej kapelusz. Czuł już nadchodzącą zimę, prawie wyczuwał smak śniegu. Gdy fotograf zdjął z obiektywu mosiężną klapkę, pokręcił głową na boki. Tym sposobem na fotografii z Karla Haupmanna pozostanie jedynie duch. I właśnie wtedy, gdy tłum już się rozchodził, ulicą nadbiegł chłopaczek z biura Western Union, trzymając w dłoni kawałek żółtego telegraficznego papieru. Wziął go od niego i rozprostował. KARL STOP WNOSZE Z OSTATNICH WIADOMOSCI ZE TAM JESTES STOP OONAGH UMIERA STOP PRZYJEZDZAJ DO SWEETWATER JAK NAJSZYBCIEJ BO BEDZIE ZA POZNO STOP USCISKI JAK ZAWSZE STOP MORGAN CALLAGHAN STOP Mówiło się, że wieczorem w tej samej szopie będą smażone kurczaki i babka piaskowa, jednak mieszkańcy Monasty woleli już nie oglądać na oczy swojego morderczego zbawcy. Uzupełnił więc zapasy w miejscowym sklepie i zajrzał do stajni. Garbaty staruszek nie chciał słyszeć o zapłacie. Zaproponował mu zgrabną srokatą klacz. Mogłaby być rok czy dwa młodsza, ale i tak wyglądała na silną i krzepką. Nawet nie spłoszyła się, jak większość koni, gdy podszedł, by pogładzić ją po grzywie. Miejscowi stali wzdłuż Main Street i patrzyli, jak odjeżdża. Nikt nie machał, nikt nie krzyczał. Nic, tylko spojrzenia z ukosa i nerwowe wzruszenia ramion. Jedna dziewczynka pobiegła za nim z bukiecikiem polnych kwiatków, lecz matka wrzasnęła na nią gniewnie i przycisnęła mocno do fartucha. Na blaszanym
dachu biura Western Union podskakiwała wrona, patrząc na niego jednym błyszczącym, czarnym okiem. Potem odleciała, zlewając się z ciemnym niebem. Pojechał drogą prowadzącą na północny zachód. Po obu jej stronach ciągnęły się rowy. Gdy pierwszy raz się obejrzał, Monasta w Missouri już rozpłynęła się w zmierzchu. * * * Na noc znalazł sobie osłonięty od wiatru dół i rozpalił ognisko z chrustu. Nie tyle dla światła i ciepła, ile po to, aby odpychało świadomość nadciągającej zimy i wszystkiego, co stracił. Zaopatrzył srokatkę, potem zrobił sobie nad ogniem kawy, przełknął jakiś suchy herbatnik i parę pasków suszonej wołowiny, aż wreszcie w żołądku zrobiło się pełno. Ściągnął rękawiczki, zdjął z nosa okulary, wyjął z górnej kieszeni telegram, przyjrzał mu się, jakby wypatrywał w migotliwym blasku ognia jakichś ukrytych znaczeń, i złożył go z powrotem. Przez chwilę siedział tak nieruchomo, że wydawał się nasiąkać nocą. Potem ożywił się nagle, tak nagle, że aż klacz zarżała. Otworzył sakwę przy siodle, wyjął zawiniątko z czarnego płótna, które skrywało dwa pudełka i oprawiony w cielęcą skórę notatnik. Notatnik, kiedyś porządnie wykonany, teraz był podniszczony, ale i tak widać było solidną okładkę i porządne szycie oraz dedykację na pierwszej stronie, nad którą zatrzymał wzrok... Dla ciebie, Karl, żebyś miał gdzie zapisywać te wszystkie swoje pomysły. Z serdecznymi życzeniami, Oonagh... a potem przerzucił kartki zabazgrane poprzekreślanymi wersami żałosnych wierszy, amatorskich szkiców krajobrazów i kobiecej twarzy z profilu, docierając do innych, trochę lepiej wykonanych, anatomicznych rysunków ludzkich wnętrzności oraz uszkodzeń różnych części ciała, spowodowanych ołowianą kulą kalibru .69. Tu stronice były bardziej poplamione, widać było odciski palców, ślady krwi. Potem, po poszarzałym i poplamionym odstępie,
pojawiały się zapisane mocniejszym pismem, jakbym należącym do zupełnie kogoś innego, listy koncepcji, objawów, zapisy współczesnych okropności i starożytnych okrucieństw, były i wycinki z gazet, dotyczące najnowszych teorii przenoszenia się chorób, pomieszane z innymi, mówiącymi o opętaniu i obłędzie. A wszystko to zdobiły obszerne przypisy i dziwnie eleganckie szkice twarzy, przypominające gargulce, oraz szkice rzeźbionych kamieni, kończące się równymi słupkami liczb, dat i dawek, opatrzone obok symbolami faz Księżyca. Potem otworzył mniejsze z pudełek, odkręcił kałamarz i wyjął pióro. Zawahał się na moment, patrząc na niebo – zachmurzone dziś, jak prześwitująca czarna kopuła – odczekał, aż w myślach przemielą się obliczenia. Zanurzył mosiężną stalówkę, zrobił notatkę na dziś i skupił się na większym pudełku, wydzielającym słodki, apteczny zapach. Teraz jego dłonie poruszały się znacznie szybciej. Coś brzęknęło. Z niebieskiej szklanej fiolki wysypał się proszek, odmierzony składaną wagą. Przesypał go do wypolerowanej miedzianej miseczki i połączył z naparstkiem słabego kwasu. Zaiskrzyło krzesiwo. Zapłonął maleńki knot, przez chwilę zmagał się z wiatrem, póki go nie zgasił i nie wlał rozpuszczonego płynu przez lejek do strzykawki. Rozpiął spinki na mankiecie koszuli. Odsłonił lewe przedramię, drugą ręką owinął je powyżej łokcia kawałkiem gumowej rurki. Zacisnął ją, pociągając zębami, póki tętnica nie uwypukliła się jak robak. Wbił w nią igłę. 2. Był rok 1859. Foucault wyznaczył prędkość światła, niewolnictwo miało niedługo zostać zniesione, Richard J. Gatling wynalazł nowy typ szybkostrzelnego karabinu, a Karl Haupmann był na pierwszym roku studiów na Harvardzie. To, że był w Bostonie i studiował
fizykę, było jego własnym aktem buntu przeciwko ojcu, który uważał, że handel jest jedynym sposobem zarabiania na życie, a Nowy Jork – jedynym sensownym miejscem, gdzie człowiek interesu może mieszkać i prosperować. Wykład dotyczył nauk przyrodniczych, a profesor Heely monotonnie rozwodził się nad głupotą tak zwanej teorii katastrof. Niespodziewanie dla samego siebie – Karl wziął udział w dyskusji. – Dokładnie tego nam było trzeba, przyjacielu – odezwał się energiczny głos za jego plecami, gdy studenci wychodzili z auli. Bez odwracania się wiedział, że to Morgan Callaghan, i spodziewał się, że będzie obiektem jakiegoś żartu. Morgan należał do zupełnie innego towarzystwa niż Karl, który w zasadzie nie miał żadnego towarzystwa. Morgan miał pieniądze. Morgan pochodził ze starej, uprzywilejowanej bostońskiej rodziny, a jego żarty i wygłupy cieszyły się równie dużym uznaniem, co jego nazwisko. Tym razem jednak na tej szerokiej, chłopięco przystojnej twarzy, pod szopą ciemnobrązowych włosów widniał szczery uśmiech. – Karl Haupmann, prawda? Aleś pokazał temu staremu piernikowi. Badałeś świadectwo kamieni z Pozzuoli? Czytałeś Zasady geologii Lyella? Oczywiście, że tak. Ale czy zastanawiałeś się, gdzie moglibyśmy razem zjeść obiad? * * * Morgan, przyjacielski, szczery, z gestem, pokazał mu rzeczywistość bardzo odmienną od niedogrzanych pokojów jego nowojorskiego dzieciństwa. Tutaj ludzie witali się całusami i zamaszyście obejmowali. Tutaj alkoholu nie przechowywało się pod kluczem w szafce na leki, o północy wieczór dopiero się zaczynał, a każdy świt ekscytował na nowo. Była jeszcze Oonagh Callaghan, siostra Morgana, starsza o niecały rok, choć równie dobrze mogliby być bliźniętami. Wszyscy zgadzali się, że ona jest równie piękna, jak
on przystojny. O nie, była o wiele piękniejsza. A może i inteligentniejsza. Oonagh chodziła na wykłady. Oonagh pisała prace. Oonagh zadawała pytania, urządzała wieczorki towarzyskie, zabierała swych licznych wielbicieli i zwolenników na długie, wypełnione żywą dyskusją przechadzki po Boston Commons. Jako kobieta nie mogła zdawać egzaminów ani uzyskać żadnych dyplomów, więc buntowała się przeciwko tym przestarzałym ograniczeniom i zawzięcie uczestniczyła w intelektualnym i towarzyskim życiu Harvardu. Oonagh Callaghan była czarująca, piękna i wybitnie zdolna. Niejeden w tajemnicy pisywał o niej wiersze. Niejeden śnił o niej gorąco. * * * Karl Haupmann nie łudził się, że zostanie kimś więcej niż ciemną planetą krążącą w wielkiej odległości od świetlistej gwiazdy Oonagh. Od czasu śmierci matki, która zmarła bardzo młodo, kobiety stanowiły dlań nieodgadnione i osobliwe istoty, a Oonagh wydawała się należeć do jeszcze bardziej elitarnego gatunku niż reszta. Szczególnie zaś nie cierpiał przyjęć z tańcami. Wielkich, bezsensownych zbiegowisk, gdzie ludzie przerzucali się bezmyślnymi słowami, a potem ciągali się nawzajem przy akompaniamencie skrzypiących zelówek i nieszczerej radości. Lecz udział w niektórych tego typu imprezach był dla studenta Harvardu obowiązkowy. Jedna z nich odbyła się podczas wiosennego semestru drugiego roku w miejscu pełnym kolonialnych kolumn i barokowych sufitów, znanym jako Old State House. Wypożyczył sobie garnitur, który miał przykrótkie nogawki, i buty, które cisnęły jak kleszcze, kiedy szedł przez miasto. Potem odstał na imprezie przepisową liczbę godzin, gdy wokół do ryczącej muzyki podrygiwały i kręciły się absurdalnie odziane postacie. Wraz z wybiciem północy – utykający, niewahający się
Kopciuszek – ruszył z powrotem przez ciemne trawniki. – Karl, to ty? Co się stało? Dlaczego już idziesz? Jest jeszcze tak wcześnie. Zatrzymał się i obejrzał. Oonagh Callaghan stała sama w szerokim wejściu u szczytu frontowych schodów i wyglądała tak pięknie, że nigdy już nie był w stanie sobie dokładnie przypomnieć, w co była ubrana. Musiała to być jakaś suknia balowa, niewykluczone, że ciemnoniebieska, z odsłoniętymi ramionami, niewykluczone, że z dekoltem, chyba także zdobiona perłami. – Dlaczego nie poprosiłeś mnie do tańca? Zapewne wzruszył ramionami, zapewne bąknął coś o pracy, którą trzeba pisać. Lecz ona wyciągnęła ku niemu nagie ramiona. – Karl, jaki ty jesteś głupi. I jaki słodki. To może tu sobie zatańczymy? Następne, co pamięta, to że tańczą na mokrym od rosy trawniku przed Old State House, co wydawało się samo w sobie niemożliwe, zważywszy, że prawie nie odróżniał walca od jiga. Lecz Oonagh nuciła, a on jakimś sposobem obejmował ją ramionami. Była piękna ponad wszystko – piwne oczy lśniły w półmroku, długa, ciemna suknia falowała swobodnie. Czy tańczyli do muzyki, która grała w środku? Czy grała w ogóle jakaś muzyka? Wydawała się raczej odległym chórem głosów – a może to nocne powietrze dźwięczało mu w uszach? – No widzisz, Karl? Ty umiesz tańczyć, tylko ktoś musi cię poprowadzić. A tak naprawdę robi to melodia. – Po czym odeszła z powrotem w kierunku Old State House i pochłonęło ją światło i zgiełk. * * * Przez parę kolejnych tygodni Karlem targały sprzeczne myśli i niepokoje. Myśli głupie. Myśli tęskne. Wiedział, że każdy zdrowy mężczyzna musi tak myśleć o kobiecie, której pragnie, a jednak się tego wstydził.
Wyobrażał sobie, że trzymają się za ręce. Widział ją siedzącą razem z nim przed kominkiem w jakimś przyjemnie zamożnym domu. Budził się z gorączkowych snów, czując łaskotanie jej oddechu. W prawdziwym życiu tłumów w kawiarniach i wieczornych spotkań najrozmaitszych towarzystw, do których oboje należeli, także wydawało mu się, że coraz bardziej się do siebie zbliżają. Oonagh pytała go o zdanie w różnych bieżących kwestiach, a gdy przebywali z innymi ludźmi, niekiedy zerkała na niego psotnie, jakby dzieląc się z nim jakimś prywatnym żartem. Zastanawiał się często, czy wiąże go z nimi szczególne pokrewieństwo. Podobnie jak on, stracili matkę we wczesnym dzieciństwie, choć im niedługo potem zmarł także ojciec, a jego wciąż żył i na swój cyniczny sposób cieszył się życiem w Nowym Jorku. Musiało to być samotne życie: to wychowanie pod okiem szeregu prawników, opiekunek, guwernerów i krewnych zarządzających majątkiem, póki nie osiągnęli pełnoletniości i nie przejęli nad nim kontroli. Oczekiwano oczywiście, że Oonagh poślubi kogoś z innego bostońskiego bramińskiego rodu, a zainteresowanie przyrodą pozostanie w najlepszym razie miłym hobby wypełniającym czas pomiędzy rodzeniem dzieci. On był z krwi i urodzenia Żydem, mimo że ojciec zapamiętale wypierał się jakiejkolwiek religii. Oonagh zaś – mimo postępowych poglądów – była stuprocentową rzymską katoliczką. Nie byli parą stworzoną do przyziemnych warunków tego świata, lecz... ile w tym nowym, zmiennym świecie może kosztować nadzieja i miłość? * * * Był rok 1861. Na prezydenta zaprzysiężono Abrahama Lincolna, Elisha Otis opatentował windę parową, w ślad za Południową Karoliną z Unii odeszło parę innych południowych stanów. Tego lata Karl Haupmann, Morgan Callaghan i pozostali absolwenci
wiwatowali i rzucali birety w powietrze na harwardzkim dziedzińcu, a potem wyruszyli wziąć udział w szczytnej i oczywistej misji, która z pewnością zakończy się przed jesienią, a do Świąt – to już na pewno... 3. Choć słońce raziło go w oczy, i tak postanowił jechać za dnia. Z każdym dniem wiało coraz bardziej przenikliwie. Każda noc przynosiła skorupę szronu. Palił więc ogniska, zmuszał się do jedzenia sucharów i suszonej wołowiny w ilości, której zgodnie z jego obliczeniami powinien potrzebować mężczyzna o jego wadze i w jego wieku. Zalegały mu w żołądku jak kamienie. Co noc, przed podaniem sobie końskiej dawki morfiny, niezbędnej, by powstrzymać chorobę, ponownie czytał ten sam telegram. Jechał na północny zachód. W którymś momencie musiał wjechać na teren zwany na mapach Wielką Pustynią Amerykańską, Ziemią Nieznaną czy Terytorium Bezprawia – przynajmniej do niedawna, póki nie powstał stan Kansas. Te określenia kojarzyły mu się z wydmami i fatamorganami z Tysiąca i jednej nocy, które matka czytała mu, gdy był dzieckiem. Jednak tu krajobraz był dziki, rozległy i ponury. Morgan także zwierzył mu się ze swoich marzeń, jeszcze tam, w eleganckim domu, który wynajmowali z Oonagh na Devonshire Street na czas studiów w Bostonie. Pakty, które mają uspokoić Indian. Linie wyrysowane przez Kongres, z pozoru dzielące pustkę. Propozycję zjednoczenia tego podzielonego kontynentu. Dziesiątego dnia podróży kamienne chmury zaiskrzyły i wypuściły powódź marznącego deszczu. Jechał dalej, na ile się dało, jednak o zmierzchu poczuł zapach dymu z palonego drewna oraz zmieszaną woń ludzkich i zwierzęcych odchodów.
Srokatka zarżała i skręciła w tamtą stronę, musiałby się z nią szarpać, żeby skierować ją gdzie indziej. Ustąpił, bardziej dla niej niż dla siebie. Jechali, kierując się węchem, aż dotarli do ogrodzenia z ułożonych na przemian kłód. Zsiadł, uniósł belkę, przeprowadził srokatkę do środka, gdzie wypatrzył błotnistą ścieżkę pomiędzy zagonami kapusty. Po chwili, pomiędzy błyskami burzy, dostrzegł światło w okienku o jednej szybce, zaraz potem zauważył przysadzisty kontur domu z dachem pokrytym darnią. Wszystko bardzo realne, bardzo proste i bardzo rodzime. Już miał zawrócić w stronę prerii, gdy ze szpary w drzwiach wysunęła się długa lufa muszkietu. – Niech was diabli... Mam to... – Lufa poruszyła się. – Czego u diabła chcecie? Wiem, że tam jesteście. – Schronienia szukam. Tylko tyle. – Chodź no bliżej, żebym cię widziała. – W drzwiach ukazała się kobieca twarz. Zaczęła się przyglądać jemu i jego klaczy. Ogorzała, o ostrych rysach. Ani młoda, ani stara. – Możecie wejść. – Głos miała chrapliwy i niski. – W taką noc to i szatana by nie wygnał, a na szatana nie wyglądacie... Dom był długi, niski, z klepiskiem zamiast podłogi. Przeciwległy koniec izby zajmowały wół i wieprz. Pośrodku dymiło palenisko. Z dachu kapał deszcz. Ciężko się w czymś takim żyło, lecz kobieta, która przedstawiła się jako pani Knox, miała mocne dłonie i szeroki, choć przygarbiony grzbiet. Jej mąż siedział bezczynnie w kącie, na jedynym w tym pomieszczeniu krześle. Brodę miał pokrytą szczeciną i zaschniętymi resztkami jedzenia. Mokre usta poruszały się, jakby mówił, lecz nie wychodziły z nich artykułowane słowa. – Niebezpiecznie jest teraz na preriach. – Pani Knox nabrała z wiszącego nad ogniem garnka tłustej brei, podczas gdy on zaopatrywał srokatkę i strząsał z siebie przemoczone wierzchnie ubranie. – Zanim ta kolej nastała, było lepiej. Paroma osadnikami Indiany się nie przejmowały. Teraz nie są już tacy
łagodni. – A skąd pani pochodzi? – zapytał, biorąc miskę. – Normalnie to ze Szkocji. Przyjechaliśmy, bo dziedzic nas wyrzucił. Młodzi byliśmy, dopiero co po ślubie, przy nadziei byłam. Dziedzic zabrał ziemię, żeby owce paść. A po drodze i dziecko mi zabrało. No, a później jeszcze wiele innych rzeczy. Kiedy żeśmy tę ziemię brali, powiedzieli, że prawie tak dobra jak w Sutherland. Para parującej brei, którą mu dała, mieszała się z innymi woniami domu. Poczuł, że maca językiem boleśnie ostry ząb. – I... – Niechętnie uniósł drewnianą łyżkę. Odłożył ją z powrotem. – I dobra jest? – Im bliżej tych tam gór, tym gorsze burze. Zimy bardzo mroźne, a lata skwarniejsze niż wszystkie piece w piekle. Czasem, mówię, chodzę tu w stroju Ewy, nie idzie inaczej. A jemu to i tak wszystko jedno... – Łypnęła na męża, podnosząc brew. – Tak wygląda, odkąd z wojny wrócił. Inni tracą oko albo nogę, a on stracił zmysły. Karl Haupmann kiwnął głową. Służąc jako lekarz, nabadał się podobnych przypadków. W książkach nazywali to „żołnierskim sercem”. – Dobry Pan Bóg tak to urządził, że jedna próba od początku do końca... – Pani Knox patrzyła, jak odstawia jedzenie. – Ale pan, jak nie będzie jadł jak trzeba, to prześliźnie się, że Pan Bóg się nie obejrzy... Bez sprawdzania w notatniku wiedział, że Księżyc, wysoko nad tym dachem, chudnie teraz prawie do zera. Dziura w niebie albo nadstawione Ziemi czarne zwierciadło. Trzeba było nie wchodzić do tego domu. Teraz będzie musiał się pod jakimś pretekstem wymówić, wymknąć się na burzę z sakwą spod siodła, choć podejrzewał, że wychodek gdzieś muszą mieć. – Lepiej zabiorę się za mycie. Pani Knox nalała mu z czajnika wody do wiadra z mosiężnym kabłąkiem. Zdjął rękawiczki, ciemne szkła i odłożył je na bok. Gdy luzował pasek i szelki, owijając się koszulą w pasie, duszne
powietrze oblepiło mu plecy. – To z wojny pan ma, nie? – Tak... – Nie podobało mu się, że stoi tak blisko i przygląda mu się, że maca palcami bliznę na złączeniu barku i szyi. – I to też? – Wyprostowała się, obróciła, spojrzała na oparzelinę we wnętrzu lewej dłoni. – Można tak powiedzieć. – Musi być ciężko... – Czasem jest. – Spróbował powstrzymać dygotanie. – Przyznam. – A no, i wygląda pan na prostego chłopa, udaje pan prostego chłopa, a od razu widać, że pan kształcony. – Wciąż przesuwała mu palcami po plecach i ramionach, gdy brał z wyszczerbionego talerzyka resztkę mydła i polewał sobie dłonie mętną wodą. Gdy to robił, zapachniało mu delikatnie, a ten zapach, jak wiadomość ze snu, przypomniał mu dobitnie o czymś utraconym. – Z mydłem oszczędnie. To chyba jedyna rzecz tutaj, co nie cuchnie dymem i świniami. A dokądże pan jedzie? – Miejscowość nazywa się Sweetwater. – Tutaj to mówią na nią Szlachtuz, bo podobno rzeźnię tam budują. Byliśmy w tamtych stronach na wiosnę, żeby się zaopatrzyć. – Daleko to jest? – Jak na tutejsze pustkowia, to niedaleko. Z pańskim koniem to będą dobre trzy dni. – I jak tam jest? – A, miasteczko jak każde inne. Albo raczej będzie jak każde inne, jak się zbuduje. Na razie to parę budynków, co się jeszcze nie zdecydowały, co z nich będzie. Tym się pan może wytrzeć. – Podała mu kwadratowy kawałek szorstkiego płótna. – A wie pani coś o tych ludziach, do których to należy? – zapytał, osuszając się. – O człowieku nazwiskiem Callaghan? Jego siostrze? – W takim wielkim domu mieszkają. Ta siostra to się za wiele nie pokazuje, choć mówią, że podobno całkiem ładna. Podobno
jakaś chora jest. Nic więcej nie wiem. Poczuł, że kładzie mu dłoń na ramieniu. – Boże, jaki pan zimny. – Zrogowaciałe palce zaścisnęły się na jego skórze. – O, to on. Mój tak zwany mąż. Słyszy go pan? Pan Knox śpiewał, wysokim, słabiutkim głosikiem. – Zdarza mu się czasami. Żadnej nowej piosenki się nie nauczył. Nic z tej ziemi. Śpiewa o Cailleach Bheur, co czasem jest dziewicą, a czasem wiedźmą. A czasem on ją tu słyszy, jak chodzi za domem i stuka laską. W tym kraju wszędzie pełno takich rzeczy – istot, co się pogubiły w obcym kraju i tak się błąkają. A o Baobhan Sith pan słyszał? Napadają nieuważnych podróżnych, wysysają z nich cały rozum. Ja podejrzewam, że i mój mąż taką gdzieś na polu bitwy napotkał. I tyle zostało z człowieka, którego kiedyś znałam. – Bardzo mi przykro, pani Knox – Karl pokiwał głową i spróbował odsunąć się od niej. – Ale ja zupełnie w takie rzeczy nie wierzę. – A jednak... może to był tylko deszcz? Wydało mu się bowiem, że słyszy z zewnątrz szuranie kroków i postukiwanie laski. I jeszcze jakieś odległe odgłosy. Głosy, może, a może krzyki zwierząt. Lecz ona dotykała go dłońmi, oddychała szybko i wszystko groziło tym, że zaraz się rozpłynie. – Pan całkiem młody i taki silny, ale taki zimny. Odkąd moje dzieciątko na tym statku straciłam, nie dotykałam kogoś, komu tak by było trzeba dać trochę ciepła. Jakby z marmuru pan był. Jak jakaś figura poranionego człowieka. – Nadal wodziła po jego ciele palcami. – Albo jakby w środku było coś, co czai się w mroku. Ale może jednak jest tam trochę ciepła? Może przy mnie je pan odnajdzie? A co tam, nim się przejmować nie trzeba. To będzie tylko taka krótka chwila między nami. Zwierzęta pod przeciwległą ścianą poruszyły się niespokojnie. Usta wypełniła mu ślina, powietrze wyostrzyło się jak nóż przeciągnięty po kamieniu, ogień wygasł, a cała chałupa wydawała się tylko cieniem. Jedynie panią Knox widział teraz wyraźnie. Napierała na niego, żądza naprzeciw jego żądzy. Jej ciało płonęło żarem jak płomień gazu na bagnach. Jeszcze chwila
i tego pragnienia nie da się racjonalnie opanować. Odepchnął ją i zatoczył się w tył, przewracając meble. Skulił się, rozdygotany, pod ścianą. Pani Knox wytrzeszczyła oczy w świetle latarni. Drżącymi dłońmi zrobiła znak krzyża. – Co to? – Nic – wybełkotał. Ostry posmak wciąż palił go w gardło. – Taka choroba. Stała tak jeszcze chwilę, patrząc na niego z góry, potem uspokoiła się trochę. Widział, że zbiera myśli. Już niedługo, jak każda zdrowa na umyśle istota, zepchnie to wspomnienie gdzieś głęboko, jako chwilowy koszmar, albo zupełnie wymaże go z pamięci. – Skoro tak, to przygotuję panu jakieś posłanie. – Odwróciła się od niego, ale chwilę później znów stanęła z nim twarzą w twarz. – Ale ma pan spać tam, przy zwierzynie. I trzymać się ode mnie z daleka z tą swoją chorobą, z tym, kim pan tam naprawdę jest. I niech pan pamięta, że jestem z tych kobiet, co śpią z bronią pod ręką. Rozłożył się w zagrodzie razem ze zwierzętami. Odczekał, aż uspokoją się oddechy pani Knox i jej męża. Potem pogrzebał w swojej sakwie, wyciągnął jedną z niebieskich fiolek, wysypał na rękę trochę gorzkiego, suchego proszku i zlizywał go, póki nie ogarnął go rozlewający się po ciele mrok trucizny. Przez chwilę miał wrażenie, że znajduje się w warsztacie z wysokim stropem, wypełnionym dekoracjami ze starych kościołów, że stoi przed nim osobliwie piękna kobieta i wytrząsa spod ciemnego kaptura złote włosy. Potem stał na chodniku na jakiejś miejskiej ulicy, było prawie ciemno i prawie padał śnieg, a jezdnią sunęły, buchając dymem i warcząc, dziwne, podłużne machiny. A potem była już tylko nicość. 4.
Z rana nadal czuł w ustach posmak jakby wilgotnej rdzy. Pani Knox stała w drzwiach i obserwowała go, gdy siodłał srokatkę. Obok stała oparta o ścianę stara strzelba. – Przepraszam, że narobiłem kłopotu – powiedział. – Jeśli mam coś pani jeszcze zapłacić... – Ależ nie, zapłacił pan już wystarczająco dużo. – Wzdrygnęła się. Cały czas widział pulsowanie tej miękkiej części szyi, gdzie biegnie śliczna i odsłonięta tętnica. – Lepiej niech pan już jedzie. Kiwnął głową i wsiadł na konia. Szarpnął wodze i szturchnął piętami. Niebo, nie licząc paru szybko pędzących białych chmur, było czyste. Ziemia na prerii chlupotała klaczy pod kopytami, z daleka widział połyskujące, falujące od wiatru kałuże. Nawet w ciemnych okularach, z naciągniętym na oczy kapeluszem, miał wrażenie, że patrzy prosto w słońce. Przypomniał sobie długi pościg za Timem Thackerem i Elmerem Buckleyem, gdy kolejne informacje doprowadziły go w końcu do miejscowości Monasta w Missouri. Przypomniał sobie tamtejszych ludzi, jakby uwięzionych w koszmarnym śnie. Ostatni odcinek tamtej trasy doprowadził go pod zalesione wzgórza na wschód od miasteczka; ci dwaj ewidentnie doszli do wniosku, że nikt nie jest im w stanie nic zrobić – nawet nie starali się zacierać za sobą śladów. Był wieczór, gdy udało mu się do nich zbliżyć. Uwiązał konia u podstawy ostatniego ze wzniesień i zabrał się za przygotowanie swego colta. Przesunął przez lufę wyciorem, wysypał standardowe ołowiane kule. Naoliwił mechanizm i załadował doń sześć innych kul, prosto z zawiniątka, w którym tkwiły, odkąd sporządził mu je złotnik w St. Louis. Uważał przy tym, aby nie dotknąć srebra. Gdy zamykał otwór do ładowania i zakręcał bębenkiem, przemknęło mu przez myśl, że mógłby się nawet pomodlić, ale nigdy nie należał do tego typu ludzi. Księżyc wisiał na niebie jasny i pyzaty; wydawał mu się teraz świecić tak mocno, jak niegdyś słońce w południe. Zaczął szybko podchodzić pod górę. Brzozowe witki pobłyskiwały jak iskry. Potem dobiegły go głosy i pasma dymu. Gdy wyszedł na polanę,
gdzie siedzieli dwaj mężczyźni, pijąc i śmiejąc się, do tego stopnia stapiał się z mrokiem, że nawet ich trzy wychudzone koniki nie zauważyły go, póki nie zbliżył się do ognia. – Dobry wieczór... – powiedział. Za nimi kilka rozrośniętych ciernistych krzewów czepiało się prawie gołej, pionowej skały z piaskowca. To na ich gałęziach, jak ubrania na wieszakach, wisiały ich ostatnie ofiary. Przypomniał sobie, że kiedy służyli razem z nim w armii Unii, mówili mu, że zajmują się pędzeniem bydła – dlatego zwrócił uwagę na wyjątkowo starannie zawiązane węzły, choć rozkład ciał był już tak daleko posunięty, że rozpadały się pod własnym ciężarem. Śmierdziało potwornie. – Przypadkiem tędy przejeżdżałem. Ich dłonie natychmiast powędrowały do rewolwerów. Wiedział jednak z doświadczenia, że nawet najgorsi mordercy przeważnie poczekają, aż skończy się mówić. Zresztą, czego oni mają się bać? Podczas morderczej wyprawy przez prerie musieli nabrać przekonania, że są niezwyciężeni. Zresztą widział, gdy migotliwy ogień oświetlał ich twarze, że przybycie samotnego jeźdźca raczej rozbawiło ich niż przestraszyło. Powoli zaczęli go rozpoznawać. – Kto...? – Timo Thacker spojrzał przez falujące powietrze nad ogniem. – Przecież to chyba kapitan Haupmann...! – Szturchnął w łokieć kolegę. – Nie pamiętasz? Był lekarzem, kiedy taszczyliśmy nosze u generała Shermana. Elmer Buckley, wlepiając w niego wzrok, przecierał oczy w prawie komicznej parodii zrozumienia. – Niemożliwe! – Nie ma potrzeby wstawać – powiedział Karl Haupmann, siadając po drugiej stronie ogniska. – Wszyscy jesteśmy cywilami. – Chyba rzeczywiście. – W tej dwójce to Timo zawsze wiódł prym, choć oczy zapadły mu się tak głęboko w niegdyś pucołowatą twarz, że widać było z nich tylko rubinowe iskierki – ogólnie wyglądał na niezdrowo opuchniętego, wręcz śmiertelnie chorego. Był ubrany niczym strach na wróble – w męski surdut i damską bluzkę w kratkę. Gdyby Karl kiedykolwiek potrzebował
naocznego świadectwa, jak straszna jest ta przypadłość, miał je teraz przed sobą. Elmer Buckley zachichotał. W odróżnieniu od Thackera, który zachował nieco swej dawnej pulchności, acz w chorobliwej formie, Elmer, od zawsze chudy, teraz był wiązką opiętych żyłami kości. Miał na sobie zbutwiały mundur żołnierza Stanów Zjednoczonych, choć o różnych dystynkcjach w różnych miejscach. Obaj zdjęli buty i wyciągali stopy do ognia, jakby nie czuli gorąca, choć i jednemu, i drugiemu brakowało po kilka palców u stóp. Gdyby jakimś sposobem zignorować okropne otoczenie i ich równie straszny wygląd, właściwie można by ich uznać za wychudzone dzieci bawiące się w przebieranki. Elmer sięgnął za siebie, wyjął spory brązowy dzban i przechylił go, biorąc długi łyk. – Chce pan? Nie miał ochoty pić, bez względu na to, co mu proponują, zgodził się jednak, żeby zagrać na zwłokę. Myśl, że w środku może być ludzka krew, przyszła mu do głowy dopiero, gdy uniósł dzban. Lecz to nie była krew, choć ciecz paliła, aż zaparło mu dech. – O, proszę! – Elmer Buckley znów chrapliwie zachichotał. – Spi-ry-tus do odkażania. Mocna rzecz, bez dwóch zdań. – Zastanawiałem się – powiedział, nachylając się, żeby oddać dzbanek – ile właściwie pamiętacie z czasów, kiedy byliśmy razem na wojnie? – Za wiele to do opowiadania nie ma, nie? – odparł Timo Thacker. – W jednej chwili jesteśmy młodzi i piękni, w drugiej przychodzi pobór, pakują nas w mundury jak byle jaką kiełbasę i wywożą na front jako ruchome cele dla armat cholernych secesjonistów. Przepraszam za słownictwo. – Możesz się wyrażać do woli. Timo Thacker uznał to za bezbrzeżnie zabawne. Gdy skończył się śmiać, splunął do ognia wielką, ciemną gulą, która nie składała się tylko ze śliny. – No i tak wyszło... wyglądało, że lepiej targać te nosze niż dać
się pokroić bagnetami przez jakichś wieśniaków z Alabamii, chociaż jednej rzeczy nam nie powiedzieli – że z tymi noszami masz leźć jak jeszcze strzelają. No ale rozkaz to rozkaz, jak nie robisz, co ci każą, to szybko się przekonujesz, że kulkę można dostać na wiele sposobów... Patrzył w ogień, nagle przepełniony apatyczną pustką, którą zdarzało się odczuwać i Karlowi. – No właśnie – podsunął. – I co pamiętasz z tej ostatniej potyczki? – Z której? Znaczy – tej w Karolinie Północnej? – Teraz to się chyba nazywa Bitwa pod Bentonville. – Też mi bitwa, nie, panie kapitanie? Jak się widziało tyle tego cholerstwa, to żadna bitwa. – Masz rację. – Za wiele to do powiedzenia nie mam. Poza tym, że to było na samym gównianym końcu tej wojny. – Thacker nachylił się ku niemu, jakby na nowo go teraz rozpoznał. – Byliśmy za noszowych, razem z panem, nie, panie kapitanie? Dwoiliśmy się i troiliśmy, patrzyliśmy, kto żywy, kto martwy. – Tak to właśnie pamiętam. – No właśnie... I potem... potem... – Potem? Twarz mu obwisła jak przekłuty balon. – Tam pod koniec bitwy pojawił się taki jeden człowiek, prawda? Taki obdartus jakby. Zresztą, ledwo go było widać, ciemno już było. Chciał chyba szabrować trupy. I jakieś dziwne palce miał. Jakby tylko szpony z nich zostały. Twarz też nie za bardzo. Ale szaber to przestępstwo, nie, panie kapitanie? Coś złego i niedozwolonego. Nie spodziewał się, że aż tak wciągnie go przeszłość. Poczuł smród błota i dymu na pobojowisku o zmierzchu. Widział tę obdartą postać, jak kuli się, posuwa się naprzód, szybko, osobliwie szybko i trochę bokiem, jak krab. Słyszał dziwne załamanie we własnym głosie, gdy krzyczał, żeby się zatrzymała. – Na pewno, do diabła, nie miał dobrych zamiarów. Bo wtedy
uciekł, prosto między drzewa. A my za nim. Nie tak, panie kapitanie? – Mniej więcej – zgodził się. – Ale potem, co się stało potem? Timo z wyraźnym wysiłkiem wrócił do teraźniejszości, podniósł długi kij, a może nadpaloną ludzką kość udową, i przegrzebał ogień. – To mniej więcej wszystko, panie kapitanie. No i to było bardzo, bardzo dawno temu. Odtąd przelało się sporo krwi i innego gówna. Elmer, a może ty? – Głos mu zadrżał z dziwną nadzieją, gdy zwracał się do swego towarzysza. – Ty może byś coś pamiętał z tych spraw, o które pyta pan kapitan? – Ja? – Elmer Buckley żachnął się jak skarcony uczeń z ostatniej ławki. – Ja to przeważnie pamiętam... ten... – Popękane usta wydały dźwięk, jak trzask. Potem urwał i znów po swojemu spazmatycznie zachichotał. – W zasadzie to nic. – Była jakaś walka? – Może i była – przyznał Timo Thacker, choć jego głos nabrał teraz nieufnego tonu szeregowca przepytywanego przez oficera w sprawie jakiegoś rzekomego wykroczenia. – Ale dużo się wtedy działo różnych rzeczy, walk i nie walk, i w ogóle. Pamiętam tylko, że zaraz potem skończyła się ta cała zasrana wojna i chwała Bogu. – Ano chwała Bogu. A potem co robiliście? Jak się czuliście? – Co robiliśmy? Jak się czuliśmy? – To go naprawdę rozśmieszyło. Zakołysał się tam i z powrotem, zarzęził, zatrząsł mu się brzuch. – Słyszysz to, Elmer? To nie przez takie gówno jesteśmy teraz tutaj? – Na przykład, co się stało z twoimi zębami? – No... – Timo uśmiechnął się czarno. – Dawno się z nimi pożegnałem. I krzyżyk im na drogę, nic tylko bolały. – Nasilona wrażliwość na światło? – Na-si-lo-na wy-raż-li-wość, i co jeszcze! No teraz to pan kapitan mówi jak prawdziwy alegancki doktór! – Ale... – Ale nic, panie kapitanie. Choć chyba mogę odpowiedzieć i za
siebie, i za Elmera, że zawsze raczej woleliśmy jak jest ładnie i ciemno. Ciemno-przyjemno. Bo to wtedy zamtuziki[1] są pootwierane. I bary też. – A fazy księżyca, czujecie jakiś wpływ? – Księżyca? Taki sam wpływ, jak nasz na księżyc. Czyli żaden. – Nie czujecie żadnych... nowych pragnień w różnych fazach księżyca? Spojrzeli na niego tępo. – No nie. – Nic a nic – podsumował Timo Thacker. – Pan to zawsze był z tych oficerów, co ciągle zadają durne pytania. Ale jedna rzecz jest straszna, wie pan, ja ciągle się czuję, jakbym walczył na tej wojnie, to wszystko, co potem, to wszystko, czego narobiliśmy... Jak jeden długi pijacki sen. – „Ze snu zbudziłem się, wciąż leżąc na chłodnym wzgórza stoku”[2]. – Znaczy? Wzruszył ramionami. – Wiersz taki. – Aaa, wiersz. Taka jakby piosenka czy coś, napisana na kartce, dla tych, co umią czytać, ale bez tego całego śpiewania, nie? – Mniej więcej tak. – A, to dziękuję. Ciągle się nad tym zastanawiałem, ale nie przyszło mi do głowy zapytać kogoś uczonego w książkach jak pan. Może być, że pan masz rację. Bo i ja, i Elmer, jedno jest jasne, szukamy czegoś. I jaśniejsze jak cholerne słońce jest to, że tego nie znaleźliśmy. – Na razie, przynajmniej – wtrącił z solennym namysłem Elmer Buckley. – Ale to nie znaczy, że przestaniemy szukać. No nie, Timo? Timo Thacker przegarnął ogień. – Pewnie nie. To tak, jak z tym miejscem, o którym ciągle gadały niektóre chłopaki, kiedy jeszcze służyłem u Abe’a. Lokal, gdzie każdy mógł sobie ulżyć, secesjonista czy unionista, bohater czy dezerter, nieważne. Niektórzy mówili, że to był elegancki