Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 419
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 395

Ian R. MacLeod - Pieśń czasu. Podróże

Dodano: 4 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 4 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Ian R. MacLeod - Pieśń czasu. Podróże.pdf

Filbana EBooki Książki -I- Ian R. MacLeod
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 4 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 49 osób, 56 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 474 stron)

Ian R. MacLeod PODRÓŻE PIEŚŃ CZASU Journeys. Song of Time PRZEŁOŻYŁ GRZEGORZ KOMERSKI

Spis treści Strona tytułowa Spis treści PODRÓŻE OPOWIEŚĆ MŁYNARZA DBAJ O SIEBIE BUNT ANGLIKÓW ZWIEŃCZENIE ŻYWIOŁY WAINWRIGHTOWIE NA WAKACJACH DYWAN Z HOBÓW O SPOTKANIACH Z INNYMI WYSPAMI DRUGA PODRÓŻ KRÓLA PIEŚŃ CZASU

PODRÓŻE

OPOWIEŚĆ MŁYNARZA Na Burlish Hill pozostały już tylko ruiny, nierówny kamienny krąg. Trakt, który przedtem wił się pod górę z leżącej w dolinie wioski Stagsby, stał się zaledwie wgłębieniem wśród traw, a skrzydeł wiatraka, niegdyś się tu obracającego, nie pamiętał już nikt. Czas pobiegł naprzód, unosząc ze sobą życie. Pozostał tylko wiatr. Dawniej Westoverowie byli młynarzami. Należeli do swego młyna tak samo, jak on do nich, a Burlish Hill tak mocno kojarzyło się wszystkim z ich profesją, że słowa „młyn” i „wzgórze” zlały się w lokalnym dialekcie w jedno. Młyn stał się wzgórzem, wzgórze młynem, a jeden czy drugi Westover, syn lub ojciec, sprawował nadzór nad jego obracającymi się skrzydłami i żaden z mieszkańców Stagsby czy robotników pracujących na okolicznych farmach i gospodarstwach nie potrzebował wiedzieć nic więcej. Sam wiatrak, z czterema pochyłymi żebrowanymi ścianami z desek bielonych wapnem i pogodą, dopóki nie stały się niemal bielsze od skrzydeł, należał do typu zwanego koźlakiem. Jego konstrukcja została osadzona na słupie, który stanowił oś, umożliwiającą obracanie całości w tę stronę, z której wiały najbardziej korzystne wiatry. Co prawda, w Alford zbudowano wiatrak wieżowy, a w Lough i Screamby pracowały młyny wodne, ale Burlish, stojący na Burlish Hill od dawna, dobrze służył swemu celowi. W innych okolicach można było niekiedy otrzymać lepsze ceny, ale równoważyły je koszta dłuższej podróży, myta, jakie należało uiszczać po drodze, oraz to, że Stagsby to Stagsby, a Westoverowie pracowali w swym fachu od niepamiętnych czasów. Pokolenie za pokoleniem, młynarze cementowali ten związek, biorąc za żony córki farmerów, którzy wjeżdżali wozami na Burlish Hill, podczas gdy ci synowie, którzy żony nie znaleźli, podejmowali pracę na kilku z wielu tysięcy akrów, na jakie spoglądał wiatrak. Wszyscy oni rodzili się bladymi mężczyznami o piaskowych włosach, tęgich ramionach i blisko osadzonych oczach, które – będąc niemal przezroczystymi – jakby nosiły w sobie część górującego nad ich domem nieba. Wcześnie łysieli – niektórzy żartowali, że to wiatry porywają im włosy – ciężko pracowali i w charakterystyczny sposób oszczędzali oddech, mówili niewiele, poświęcając energię na pracę. *** Chociaż, żeby się tego dowiedzieć, musiał przeżyć niemal całe swoje życie, Nathan Westover był ostatnim z młynarzy na Burlish Hill. Dorastając,

nigdy nawet nie pomyślał, że cokolwiek może się tu zmienić. Niekończące się zgrzytanie, mamrotanie obracającego się wiatraka nie opuszczało go ani na chwilę, wrosło głęboko w jego kości. Kazano mu obserwować grożący awarią element mechanizmu. – Zobacz, jak ten blok osiada, a ta metalowa obręcz ledwie utrzymuje go na miejscu... – tłumaczyła mu matka, która często zajmowała się drobniejszymi naprawami młyna. – Pracował dłużej, niż pamiętam ja sama czy twój ojciec, lecz teraz jego życie dobiega końca... Blok drgnął, mąka syknęła, wiatrak zahurgotał, a mała rolka obróciła się dziwnie rwanym ruchem. – ...A my nie możemy zatrzymać młyna na czas naprawy. Mamy zbyt dużo pracy. Dlatego potrzeba nam kogoś, kto będzie się temu elementowi przyglądać. Chcę, żebyś śpiewał tej rolce, to pomoże jej utrzymać cały blok w jednym kawałku. Rozumiesz? Nathan skinął głową. Wiatrak bez przerwy wyśpiewywał zaklęcia swym głębokim, zwielokrotnionym, grzmiącym głosem, a teraz matka podjęła niewielką część pieśni swym własnym, miękkim. Jej usta układały kolejne frazy ze słownika maszyny i Nathan się dołączył. Rolka i cały mechanizm zaczęły się obracać swobodniej. Po niedługim czasie Nathan wykonywał coraz więcej podobnych obowiązków. Nauczył się nawet śpiewać niektóre silniejsze zaklęcia, zapewniające nieprzerwane działanie wiatraka, i wkrótce nabrał takiej wprawy, że był w stanie unieść z ich pomocą pełen worek ziarna. Obsługiwał wciągarki, zwilżał mlewo, zamiatał zsypnie, oliwił maszynerię. Uwielbiał elegancję, z jaką młyn zachowywał równowagę wagi, długości, ilości, jakości. Zadania z wioskowej szkoły, w których piętnastu ludzi kopało dół głęboki na ich łączną wysokość, nie znaczyły dla niego nic, ale nawet w snach bez trudu rozwiązywał wszystkie, które miały cokolwiek wspólnego z ziarnem, mąką, a zwłaszcza z wiatrem. Czasami składali im wizytę tędzy mężczyźni, przedstawiciele lokalnej filii Cechu Młynarzy. W takich przypadkach wszystko musiało być jak należy – księgi sprawdzone i aktualne, górne piętra wyczyszczone, niższe nawoskowane, skrzydła umyte, a wszystkie żelazne elementy miały lśnić czernią niczym nowe buty – ale Nathan wkrótce dowiedział się, że ci goście szczególnie upodobali sobie łowienie chwil, kiedy młyn się blokował, zwalniał i zatrzymywał. Traktowali go po prostu jak martwą konstrukcję stojącą pod zimnym niebem i Nathan zaczął czuć do nich, do tych tak zwanych mistrzów cechowych, taką samą wzgardę, jaką czułby każdy

szanujący się młynarz. Na trzecim piętrze wiatraka, ponad księgami rachunkowymi, kałamarzami z zielonym i czerwonym atramentem, w przesłoniętej kratką wnęce stał trzytomowy Tezaurus zaklęć. Pewnego cichego dnia pod koniec przedwiośnia, gdy skrzydła miarowo cykały, obracając się powoli i spokojnie, ojciec wyjął te księgi i zdmuchnął z ich okładek warstwę tego samego białego pyłu, jaki – bez względu na to, jak często sprzątali i wietrzyli – piętrzył się na wszystkim we młynie. – To, mój synu... – Odchrząknął. – Cóż, sam już wiesz co to jest. Któregoś dnia przejdzie na twoją własność. W pewien sposób już teraz należy do ciebie... Pożółkłe karty falowały i szeleściły. Zupełnie jak sam wiatrak, nie mogły spocząć choćby na krótką chwilę. Pokrywały je rzędy znaków fonetycznego kodu, takie same, jakie Nathan widział wymalowane, wyryte lub wyrzeźbione na belkach, dźwigarach i mechanizmach młyna. Były tam też diagramy. Ręcznie dopisane komentarze. Ciemniejsze smugi i zagięcia w miejscach, gdzie na szczególnie użytecznych zaklęciach często spoczywał kciuk czytelnika. Nathan chłonął to wszystko. Znajdowały się tu owe pierwsze frazy, których nauczyła go matka przy bloku, a także bardziej złożone melodie, zdolne powstrzymywać cztery apokaliptyczne demony ich profesji: wołki zbożowe, korniki, pożary i szczury. Jak zawsze, gdy poznawał cokolwiek związanego z wiatrakiem, Nathan odniósł wrażenie, że dowiaduje się czegoś, co wiedział już wcześniej. *** Zdarzały się okresy zastoju i wzmożonej pracy. Późny sierpień, kiedy farmerom pilno było zemleć i zapakować w worki ich letnie żniwa i kiedy na nieruchomym niebie nie pojawiała się ani jedna chmura, należał do najgorszych. To właśnie w takie długie, gorące, duszne dni, gdy rozedrgana brązowa ziemia ciągnęła się po czysty horyzont, a młyn szeptał i trzeszczał suchymi jękami, na Burlish Hill pojawiał się sprzedawca wiatrów. Ojciec Nathana stał już wtedy przygotowany i czekał z założonymi na piersi rękoma. Przyglądał się niewielkiej samotnej postaci pojawiającej się na tle wyblakłego blasku doliny. Sprzedawca wiatrów był niski, ciemnowłosy, wychudzony i blady. Nosił skrzypiące wysokie buty i płaszcz o barwie burzowej szarości, takiej samej jak kolor worka, który dźwigał na szczupłych barkach. Właśnie w nim przechowywał wiatry. – Więc to twój następca, co? – Pochylił się i przyjrzał Nathanowi. Jego

powieki niemal nie mrugały. Chłopak zamarł, nie był w stanie dobyć z siebie nawet słowa, póki ojciec nie odciągnął przybysza na bok. – Zajmijmy się interesami, dobrze? Było jasne, że ojciec nie darzył gościa szczególną sympatią. W końcu każdy młynarz wart tego miana szczycił się umiejętnością sprowadzania najlepszej pogody dowolnego rodzaju, nadejścia burz i ciszy, podtopień lub suszy. Niemniej, gdy sprzedawca zrzucał worek na ziemię i wyciągał z niego splątane, wystrzępione węzełki – zwłaszcza w taki upalny i beznadziejny dzień jak ten – nie można było nie chcieć na nie patrzeć, nie chcieć nimi oddychać i czuć ich dotyku. – Proszę, spróbujcie tego... – Patykowate palce przegrzebały syczący, rozszeptany stosik i wydobyły szare pasemko czegoś, co według Nathana wyglądało jak brudna owcza wełna, której kłębki widuje się czasem na nagim żywopłocie w najmroczniejsze zimowe poranki. – ...Zupełnie nowy, świeży wiatr ze wschodu. Rozcina letni zaduch tak lekko, jak nóż kroi masło. Ostry jak cytryna i dwakroć tak słodki. Owszem, delikatny, ale jednocześnie dobry i mocny. Bez trudu poradzi sobie z waszymi skrzydłami. Nathan od razu zwąchał smak wiatru, jego życie i siłę. Ojciec, niechętnie i powoli, wziął supełek do rąk, a usta sprzedawcy wykrzywiły się w grymasie, który nie był ani promienny, ani kpiący. – A ten... Tak, ten dopiero potrafi się rozszaleć. Ogon burzy, ogon nocy, ogon zimy. Pozwala odczuć prawdziwe ukąszenia mrozu, nieprawdaż? Owszem, bywa kapryśny, ale jest też silny, chłodny i czysty... W dłoniach trzymał zwykłe kawałki starej wierzbowej kory, oderwane podczas wichury i zmiękczone we wzburzonych kałużach, ale już w tej chwili skrzydła wiatraka tęsknie skrzypnęły. Ojciec Nathana kręcił głową i burmuszył się, ale targi, jakie następowały po tak bezpośrednim rytuale zachwalania towaru, okazywały się zawsze rozczarowująco krótkie. Wszyscy wiedzieli, zanim jeszcze postać sprzedawcy wiatrów po raz pierwszy ukształtowała się we mgle doliny, że – choć były to dziwne rzeczy, splątane oddechy zapomnianych dni – młynarz będzie musiał niektóre z nich kupić. *** Choć nikt w to nie wierzył, młynarze z przekonaniem twierdzili, że są w stanie rozpoznać smak konkretnego wiatru w zmielonej za jego pomocą partii mąki. Na Burlish Hill najczęściej wieją wschodnie wiatry; ich aromat o delikatnym, słonawym posmaku i morskiej jasności pochodzi znad fal

porywczego Morza Północnego. Nie ma jednak dwóch takich samych wiatrów, każdy powiew każdego dnia jest odmienny, a ustawienie wiatraka pod właściwym kątem, by wyłowić ten odpowiedni, stanowiło wedle Nathana największą tajemnicę młynarskiej sztuki. Śpiewając wiatrakowi, kotwicząc go w należytej pozycji, odpowiadał na zmienne nastroje wichrów i chwytał je w skrzydła. Niemniej, uczucia i smaki rodzące się z wiatrów skupionych u sprzedawcy były jeszcze innego rodzaju. W martwe, suche popołudnia, gdy niebo robiło się twarde jak moździerz, ojciec Nathana porzucał wszelkie zajęcia i, gderając pod nosem, szedł za młyn otworzyć przybudówkę, w której trzymał zakupione towary. Wszystkie wyglądały równie podle jak wówczas, gdy wypadały z worka handlarza – luźne kawałki starych, żeglarskich lin, splątane pnącza z którejś suchej jesieni, znoszone resztki zapomnianego prania – ale każdy z nich tętnił utkaną, zaplecioną w węzeł zawiłą magią. Jak inaczej mogłyby wyglądać w dzień taki jak ten? Od razu wyczuwało się wokół nich wijącą i syczącą – szarą, na pół przeczuwaną, na poły widzialną i szukającą wolności – obecność jakiegoś wiatru. W skrzypiącym bezruchu piętra z kamieniem młyńskim, z błyskiem w oku, ojciec rozrywał węzeł i do wtóru głośnego syku, uwalniał zawarty w nim wiatr. Natychmiast, niczym po otwarciu niewidzialnych drzwi, przeistoczeniu ulegała atmosfera w całym młynie. Belki jęczały w odmienionym powietrzu, a skrzydła, z początku lekko drgające na głównej osi, napierały na kolejne elementy mechanizmu, które przekazywały wzbierający dech wiatru dalej, poprzez wszystkie przekładnie wiatraka. Odległe niebo, cały szeroki świat wciąż pozostawały w pułapce tego samego dusznego dnia. Ale zeschnięta trawa na Burlish Hill srebrzyła się i falowała, a młyn demonstrował innym wzgórzom, że tutaj, właśnie dziś, jest wystarczająco wiele powiewu, by skrzydła mogły wznowić pracę. Same wiatry okazywały się często kapryśne, zbyt gorące i suche jak na daną porę roku lub nieodpowiednio mokre i ponure. Wydawało się, że wieje – o ile wiały skądkolwiek – z kierunków kompasu, które znajdowały się gdzieś poza północą i południem, poza wschodem i zachodem. W takie dni atmosfera w wiatraku pozostawała osobliwa. Wyglądając na zewnątrz, pomiędzy obracającymi się skrzydłami, Nathan był niemal pewien, że ujrzy przeobrażony horyzont; znajdzie świat w jakiejś innej, niezwykłej konfiguracji. Potem, leżąc w ciche noce na swej pryczy, gdy wiatry już wygasły, wyobrażał sobie sprzedawcę wędrującego po zachmurzonej krainie

wieczystej jesieni, ukradkiem zbierającego i związującego swymi zręcznymi palcami węzełki zagubionych resztek burz, mamrocącego zaklęcia nad gałązkami i szmatkami. *** Inne dzieci z wioskowej szkoły – synowie i córki farmerów, stolarzy, robotników rolnych, sklepikarzy – młodzież, która wkrótce miała podjąć profesję rodziców lub wżenić się w inną – od zawsze były bez wyjątku zwyczajne. Może – jak wspominał później Nathan – Fiona Smith wyróżniała się nieco, ale wtedy była po prostu jedną z tych dziewcząt, które siadają z tyłu klasy i swym sennym zachowaniem sugerują, że tkwią właśnie na skraju jakiegoś nieokreślonego wybryku, na który jednak nigdy nie wystarcza im energii. Niemniej, kiedy dochodziło do bójek, potrafiła się sama obronić i zdumiewająco – jak na dziewczynę – celnie rzucała kamieniami. Gdyby Nathan poświęcił jej więcej uwagi, dowiedziałby się również, że Fiona Smith mieszkała w Stagsby Hall – budynku o wiele większym niż pozostałe i najmniej typowym dla wioski – obok którego rozlewało się jezioro, migocące pod zmiennym niebem, gdy oglądało się je z wysokości Burlish Hill. Chłopak nikomu jednak nie zazdrościł wielkich domostw, miał przecież u swych stóp całe Lincolnshire i żył w skrzypiącym, obracającym się, oddychającym wiatraku. Zaskoczył go zamęt wszczęty przez rodziców, gdy do Westoverów i najwyraźniej do wszystkich pozostałych mieszkańców Stagsby – dotarło zaproszenie na przyjęcie, mające uświetnić czternaste urodziny Fiony Smith. Zdziwił się też, widząc stroje, które miała włożyć cała rodzina. Gdy w wyznaczone popołudnie szli ku otwartej bramie Stagsby Hall, przez cały czas czuł, że ociera go nowy, sztywny kołnierzyk i cisną buty. Martwił się tym, że marnują taki porządny, południowy wiatr. Potem jednak musiał z wielką niechęcią przyznać, że dość ciekawie było ujrzeć imponującą rezydencję z bliska, miast przyglądać się jej ze wzgórza. Pod licznymi złocącymi się światłem oknami budynku rozciągały się przestronne, zielone trawniki, sięgające aż po ciemną linię lasu i jezioro, w którym nawet tutaj, na dole, odbijały się błękitne spojrzenia niemal bezchmurnego nieba. Były tam też nieprzyzwoicie skąpo odziane posągi i wijące się między nimi, jakby wiedzione własną wolą, alejki. O wiele jednak ważniejszy dla Nathana – i dla większości pozostałych wieśniaków – był poczęstunek. Jedzenia było tak wiele! Galaretki i kiełbasy. Sery i biszkopty z owocami. Ciasta i pieczyste. Podano również wielobarwne syropy, słodkie

wina i wielką rozmaitość gatunków jasnego piwa. Młodsze dzieci – z lepkimi palcami i wysmarowanymi łakociami buziami – spierały się o swą kolej w rozmaitych zabawach. Także rówieśnicy Nathana wkrótce odrzucili własne poczucie wyższości i dołączyli do gier maluchów, podczas gdy dorośli, z identyczną ekscytacją, tłoczyli się wokół namiotu z piwem. Pojawił się też prawdziwy osioł, osiodłany i przystrojony wstążkami, gotowy do przejażdżek. Kiedy jednak spróbowano złapać zwierzę, zaczęło ryczeć i uciekać, przewracając przy tym wyładowany jadłem stół, pod którym powstała w trawie lśniąca masa wymieszanych galaretek, biszkoptów i ciast. Dorośli się śmiali, a dzieci szalały, gdy osiołek pomknął ku drzewom, ścigany przez posępnych mężczyzn i kobiety w ciasnych, czarnych strojach, którzy, jak się dowiedział Nathan, byli w Stagsby Hall służącymi. Popołudnie – przynajmniej wieśniakom – upływało w bezczasowym, pełnym szczęścia wirze. Pito dużo piwa i wina, a syropy dla dzieci wydawały się równie upajające. Wspinano się na drzewa, czynili to także ci w wieku, w jakim – zdawałoby się – powinni być już mądrzejsi. Puszczano kaczki na jeziorze – kamieniami oraz kilkoma srebrnymi tacami. Potem z rezydencji wyniesiono jeszcze więcej łakoci, tym razem pod postacią niemal niewiarygodnie olbrzymiego, wielopiętrowego tortu. To dzieło zostało ustawione w cieniu jednego z potężnych, rosnących na skraju trawnika dębów. Kiwając głowami, trącając się łokciami, pomrukując z uznaniem, zebrali się wokół niego wieśniacy. Strzelistą słodkość ozdobiono lukrowymi wstęgami i kwiatami; wznosiła się niczym katedra, którą wieńczyło czternaście świec, uroczyście zapalonych przez służbę. Jeszcze głośniejszy szmer niż ten, który towarzyszył pojawieniu się płomyków, przebiegł przez tłum gości, gdy przy torcie pojawiła się Fiona Smith. Nathan aż do tej pory nie zarejestrował świadomie jej obecności. Teraz jednak wywarła na nim wstrząsające wrażenie. Zarówno on, jak i wielu jego szkolnych kolegów, byli już wyżsi i silniejsi niż rodzice, do których cechów mieli wkrótce wstępować. Niektórzy łączyli się w pary – „szli wspólną drogą” jak to się w okolicy mawiało – i nawet Nathan zauważył, że część dziewcząt przestała już być po prostu dziewczynkami. Niemniej, żadna z nich nie wyglądała nigdy tak, jak Fiona Smith tego wieczoru. Mimo że sukienka, którą miała na sobie, była podobna krojem do tych, w jakie przystroiły się inne kobiety, została uszyta z substancji tak intensywnie lśniącej i błyszczącej, że ciężko było określić jej kolor. Gęste, rude włosy dziewczyny – Nathan widywał je dotąd jedynie spięte w kucyk – luźno

opadały jej na ramiona i połyskiwały jeszcze mocniej niż strój. Było trochę tak, jakby przed tortem zjawiła się inna, zupełnie nowa Fiona Smith, a płomienie świec rozbłysły jaśniej, niczym muśnięte niewidzialnym powiewem, zanim jeszcze zdążyła nadąć policzki. Potem dmuchnęła i wszystkie świeczki poza jedną zmalały i zgasły, a w powietrze poniosło się trzynaście smużek dymu. Dziewczyna z uśmiechem wyciągnęła dłoń, jakby chciała zdławić ostatnią świeczkę, lecz gdy ją odsunęła od tortu, płomyk wciąż się chybotał niczym gorejąca igła pomiędzy jej palcem wskazującym i kciukiem. Wtedy delikatnie poruszyła ręką i światełko zgasło. Poruszony mocą zaklęcia zadrżał cały dąb. Kilka suchych liści i kawałków kory spłynęło w dół – niektóre na tort. Wieśniacy wracali już przez trawnik, mamrocąc i kręcąc głowami. Służący zaczęli odkrawać miękkie, żółte porcje. Ta zbędna demonstracja cechowej magii nie wywarła na gościach najmniejszego wrażenia. Żaden też nie czuł się już szczególnie głodny. Nie do końca rozumiejąc, w jaki sposób do tego doszło, Nathan znalazł się sam na sam z Fioną Smith przy resztkach tortu. – Mieszkasz tam na wzgórzu, prawda? – Skinęła poprzez konary w stronę młyna. – Założę się, że wolałbyś być teraz u siebie, co? Patrzeć, jak obracają się skrzydła? Zamiast siedzieć tu i marnować dobry dzień. Mimo że nie do końca się z nią zgadzał, skinął głową. – Sprytna sztuczka – zauważył. – Ze świeczką. Roześmiała się. – Te ich twarze i zdębiałe spojrzenia! Poczułam, że muszę coś zrobić, albo wybuchnę. Powiem ci coś, może wybierzemy się obejrzeć twój młyn? Nathan przestąpił z nogi na nogę. – Nie jestem pewien. Mój ojciec nie lubi, kiedy obcy kręcą się koło maszyn. Poza tym, są twoje urodziny i... – Chyba masz rację. Wiesz co? Pokażę ci kilka moich rzeczy. Ogłupiały Nathan ruszył za Fioną Smith ku wielookiennemu budynkowi. Przeszli przez wysadzane ćwiekami drzwi. Wnętrze było duszne i ciepłe. Pomieszczeń nie był nawet w stanie zliczyć, nikt nie mógł mieszkać w tylu pokojach naraz, większość mebli była przykryta prześcieradłami. Zupełnie jakby cały dom zasypał gorący, przykurzony śnieg. – Tutaj. – Fiona otworzyła podwójne drzwi. Zaskrzypiały. Pokój za nimi miał wysoki, niebieski sufit, ozdobiony wizerunkami cherubinów i wieloramiennych gwiazd. – To... – potrząsnęła wielką paczką, kształtem przypominającą nieco trumnę, leżącą wśród innych prezentów na podłodze –

...to dostałam od ojca. Niedorzeczne, prawda? Ze środka, martwymi, szklistymi oczyma wpatrywało się w nich porcelanowe ciało. Nathan od zawsze uważał lalki za głupie, ale ta konkretna robiła wrażenie, choćby tylko wielkością. – Tak przynajmniej myślę, że to od niego. Bilecik jest napisany straszliwie paskudnym charakterem. Nie mogę przeczytać. – Twojego ojca tu nie ma? – Oczywiście, że nie. Zapewne jest w Londynie, w jednym ze swoich klubów. – W Londynie? – To takie miasto, wiesz. – Fiona wzruszyła ramionami i kopnęła pudełko z lalką. – Zresztą postanowił, że nie mogę już dłużej zostać w naszej szkole. Ani nawet w Stagsby. W zasadzie jestem pewna, że podjąłby tę decyzję już dawno, gdyby tylko częściej sobie o mnie przypominał. Dlatego właśnie wszyscy tu dziś jesteście. I dlatego mam na sobie tę głupią sukienkę. To ma wam uświadomić kim jestem, zanim odeślą mnie do jakiejś beznadziejnej akademii dla tak zwanych młodych dam. Fiona przeszła przez duży pokój do największego z przysłoniętych mebli, który, gdy ściągnęła prześcieradło, okazał się olbrzymim łożem. Emaliowane ptaki wzbijały się ze spowitych jedwabiem słupków, jakby chcąc wzlecieć do gwiaździstego nieba na powale. Nathan widywał mniejsze domy. I mniejsze sprzęty. – To była dawniej sypialnia matki. Przychodziłam tu i rozmawiałam z nią, kiedy zachorowała, próbując urodzić syna. Oczywiście, to i tak nie pomogło, więc teraz ojciec ma za spadkobiercę jedynie dziewczynę, chyba że się ponownie ożeni, co według jego słów nastąpi dopiero po jego trupie. – I to wszystko przypadnie kiedyś tobie? Fiona wzięła się pod boki i rozejrzała dookoła. – Wiem, co myślisz, ale ojciec powiada, że toniemy po uszy w długach. Jestem pewna, że wy, Westoverowie, macie więcej pieniędzy niż moja rodzina. W końcu ten młyn należy do was. Mój dziadek, o, ten to był dopiero sprytny! Miał żyłkę do interesów. Był prawdziwym mistrzem kowalskim. Zaszedł w cechu wysoko, ale nigdy nie zapomniał, jak to jest stać przy kowadle. Pokazywał mi wiele różnych rzeczy. Jak rozniecić ogień w palenisku, lub najlepsze zaklęcia, dzięki którym powstaje mocne żelazo... – A ta sztuczka z płomieniem? Fiona spojrzała na Nathana i się uśmiechnęła. Miała chłodne,

niebieskozielone oczy. Chłopak nigdy wcześniej nie doznał tak zawrotnego poczucia wspólnoty, nawet w chwilach, kiedy ciężko pracował w wiatraku. – Pokażę ci jego stary pokój – mruknęła. Udali się na górę po białych marmurowych stopniach, minęli kolejne zasłonięte meble, i okna o zamkniętych okiennicach. Między ich deszczułkami Nathan widział błyszczące na zewnątrz jezioro, trawniki, Burlish Hill, i znów jezioro. Korytarze były tu węższe. Weszli na kręte schody. Wreszcie dotarli na ciasny, zagracony książkami, dokumentami i szafkami strych. Zupełnie nie przypominał przestronnych pomieszczeń z parteru. Fiona z wysiłkiem otworzyła okiennicę, wpuszczając do wnętrza wąskie pasmo jaskrawych promieni słońca. Nathan zmarszczył nos i kichnął potężnie jak wulkan. – Nosisz na sobie więcej kurzu niż te wszystkie rupiecie – powiedziała ze śmiechem. Stojący w kolumnie światła chłopak zauważył, że istotnie otoczyła go ulotna, zwiewna mgła. – To nie kurz – burknął. Trafiła w jego wrażliwy punkt. W szkole koledzy często nabijali się z tej białej, pylistej aury. – To mąka. – Wiem. Coś załopotało mu w piersi, kiedy wyciągnęła rękę i potarmosiła jego czuprynę. Mgiełka zgęstniała jeszcze bardziej. – Przecież jesteś mistrzem swego fachu. Albo będziesz. Mąka to część ciebie. A teraz patrz. Fiona przetarła do czysta kawałek rozświetlonego słońcem blatu i otworzyła stare księgi, o wiele większe i dziwniejsze niż młynarski Tezaurus zaklęć. Te same ciepłe palce, których dotyk czuł jeszcze na głowie, powędrowały pośród symboli i diagramów. Cechy zazdrośnie strzegły swych tajemnic i chłopak wiedział, że nie powinna mu takich rzeczy pokazywać, lecz coś go przyciągnęło. – W ten sposób hartuje się żelazo... To jest zaklęcie do wyżarzania, znamy takich wiele... – Karty znów zaszeptały. – A tutaj masz nazwy ognia. Przynajmniej jakąś ich część. Bo zawsze coś się zmienia, za każdym razem, kiedy dosypujesz do paleniska, kiedy rozniecasz płomień, czy nawet zapalasz świeczkę. Nathan skinął głową. Wszystko to było dla niego dziwne, ale rozumiał wystarczająco wiele, by zdać sobie sprawę, że dla Fiony Smith ogień jest – zupełnie jak wiatr – wiecznie zmienny.

– Oczywiście, mojego ojca zupełnie to nie interesuje. Lubi żartować, że zdał egzaminy w cechu tylko dlatego, by mieć zawód pasujący do nazwiska. A ja jestem kobietą i nie ma możliwości, żebym uczyła się kowalstwa... Na chwilę umilkła. Słońce usiało jej włosy miedzianymi refleksami. Dziewczyna zapatrzyła się w otchłań wypełniających stronicę płomieni. – Co więc będziesz robić? – Nie wiem. – Podniosła na niego spojrzenie. Oparła się pięściami o stół, jej twarz pokraśniała. – To jest właśnie frustrujące, Nathan. Te nasze czasy. Wszystkie te stare zaklęcia, wiesz, głupie obyczaje, mamrotane przesądy i amulety, pradawne metody pracy. Wszystko to wychodzi z użycia. Nowoczesne zaklęcia są inne od tych stosowanych przez tradycyjnie pracujących rzemieślników, teraz magię można wydobywać wprost spod ziemi. Właśnie tak się teraz robi na północy, w miejscach takich jak Redhouse czy Bracebridge. Czerpią ją z gruntu, prawie dokładnie tak samo, jak wykopuje się węgiel, sól, smołę czy saletrę. Nathan pokiwał głową. Wiedział to wszystko, ale tylko na zasadzie znajomości suchych faktów. Nigdy jednak nie słyszał, żeby ktoś na te tematy rozmawiał, a już na pewno nie z taką pasją. – Mam szczęście. To właśnie powtarzał mi dziadek. Mówił, że mam szczęście, że urodziłam się w takiej epoce. – Pokręciła głową i zachichotała. – Przyszłość otacza nas zewsząd, zupełnie jak świat, który na pewno widzisz ze swojego wzgórza. A teraz zobacz to... – Odepchnęła księgę na bok i zdjęła z półki dziwny, złożony mechanizm. – Sam to zrobił, na swój egzamin cechowy. Urządzenie zajmowało niemal cały stół. Składało się z wielu różnej wielkości ceramicznych kulek, zainstalowanych na połączonych w skomplikowany system wysięgnikach i kółkach zębatych. Wszystkie sfery zwisały dookoła większej i jaśniejszej środkowej, która została chyba odlana ze srebra, złota lub jakiegoś jeszcze cenniejszego metalu. – To planetarium, model wszechświata. To są planety, a tu Słońce. Te maleńkie paciorki dookoła to nasze największe gwiazdy. Widzisz... – pochyliła się i blask maszyny zlał się z lśnieniem jej loków – ...znajdujemy się tutaj. Ty, ja i wszyscy inni. Nawet pogańscy Hotentoci. To właśnie jest nasza planeta. Nazywa się Ziemia... Nathan obserwował jej dłonie, włosy, sunące, frunące ze światła w cień wśród delikatnych i pięknych ramion modelu. Jego myśli i jego płuca, i serce, i żołądek poszybowały wraz z nimi. Choć nie miał serca do filozoficznych

rozważań, nie był w stanie oprzeć się wrażeniu, że jest świadkiem czegoś egzotycznego, że coś zakazanego tkwi w tym dziwnie bezbożnym przedstawieniu wszechświata, jaki opisywała Fiona Smith. A jednak było to fascynujące. – A teraz uważaj. Dziewczyna pochyliła się nisko nad stołem, jakby płynęła w promieniach słońca, nadęła policzki i dmuchnęła, tak samo jak wtedy, gdy gasiła świeczki na torcie. Planety, gładko i bezszelestnie, zaczęły się obracać. – Sam spróbuj. Ustąpiła mu miejsca i Nathan podszedł do planetarium. Równie świadomy ciepłego sąsiedztwa Fiony, jak słonecznego żaru, schylił głowę i dmuchnął. – I to naprawdę działa w ten sposób? Roześmiała się. – Nathanie ze Wzgórza, akurat ty powinieneś rozumieć to doskonale. Planetarium – ciche, jakby gnane własną wolą, w błysku i pysze planet oraz ich szeroko oplatających pokój cieni – kręciło się nadal. Nathan patrzył. Chciał, by ta chwila trwała, by nigdy nie przeminęła. Ale wreszcie nastał koniec. Kiedy, oszołomiony, pomógł Fionie zamknąć okiennicę i zszedł za nią na dół po schodach i dalej korytarzami domu, miał wrażenie, że jakaś część jego głowy wciąż wiruje. Wszystko, zasłonięte prześcieradłami meble, gorące powietrze, wszystko się zmieniło. Na dworze nawet słońce znalazło się już niżej i było teraz bardziej czerwone. Rzucało na trawnik dziwne, długie cienie. Nathan pomyślał, że świat naprawdę się obrócił. Poczuł zawrót głowy. *** Gdy Nathan i jego koledzy wrócili potem do szkoły, miejsce w ławce, które zwykle zajmowała Fiona, było puste. Nie znaleźli w tym jednak niczego szczególnie godnego uwagi. Wkrótce wszyscy kończyli naukę, wciągani przez swe życia, zawody i odpowiedzialność, do której od początku byli przeznaczeni. Urodzinowe przyjęcie Fiony Smith, o ile jeszcze w ogóle ktoś je wspominał, pamiętano głównie ze względu na poczęstunek i trunki. Wiatrak na Burlish Hill obracał się jak zawsze i w jego rytm zmieniały się pory roku. Nathan przejmował coraz więcej ważnych zadań i śpiewał młynowi co bardziej skomplikowane zaklęcia, których nie potrafił już unieść głos jego ojca. Jedyną rozrywką, jakiej się świadomie oddawał, był udział w kościelnym chórze. Kiedy otwierał płuca, by wypuścić słodki, przydymiony

tenor, który pojawił się u niego wraz z zarostem na policzkach, kiedy podnosił oczy na łuszczących się z sufitu świętych i gwiazdy, odnosił wrażenie, że śpiewa Starszemu Bogu i jednocześnie wiatrakowi, i że obie te rzeczy były prawie jedną i tą samą. Potem, zamiast zaglądać do pubu lub wałęsać się i grać w piłkę, śpieszył z powrotem na Burlish Hill, bacznie obserwując horyzont. Zawsze potrafił dokładnie powiedzieć, jak sprawnie miele młyn, wiedział, na jakim ziarnie pracuje – poznawał to po sposobie, w jaki obracały się skrzydła. Jednakże pewnego dnia, z niewyjaśnionych przyczyn stało się coś złego. Oczywiście nie aż tak złego, jak zniszczony tryb, ale ruch wiatraka nie do końca odpowiadał słodkiemu smakowi powietrza. Nathan puścił się biegiem. Wołając matkę, wbiegł po schodach i drabinach do młyna. Piętro, na którym pakowano mąkę do worków, było ogarnięte szarą burzą. Mąka unosiła się wszędzie i coraz więcej jej lało się ze zsypni. Ojciec Nathana, skulony wśród tych chmur, dyszący rwanym oddechem, wyglądał jak umęczony duch. Mimo że był słaby, udało mu się oprzeć Nathanowi i żonie, którzy starali się go wyprowadzić na świeże powietrze. Bez przerwy mamrotał, że „młynarz nigdy nie opuszcza swojego młyna”, i próbował zająć się resztą worków, zanim dopadnie je wiatr, mimo że ta partia mąki i tak została już zniszczona. Ostatecznie jednak udało się im go przekonać, by udał się do łóżka na wyższym piętrze wiatraka. Leżał w nim przez kilka dni, na pół świadomy i na pół pogrążony w majakach, wykrzykując między okresowymi atakami kaszlu zaklęcia do swojej maszyny, która wciąż skrzypiała i się obracała. Jako że nieszczęścia chodzą parami, wkrótce umilkły wiatry. Zrobiło się również gorąco. Wydawało się, że niebo się zatrzasnęło na cztery spusty. Nathan tęsknił za powiewem, bardziej nawet ze względu na ojca niż na sam młyn. Poszukał więc ukrytego klucza do przybudówki i znalazł go bez trudu w puszce z gwoździami, w miejscu, które nigdy dotąd nie przyszło mu do głowy. W niewielkim pomieszczeniu wciąż było kilka węzełków. Wisiały na żelaznych hakach, niczym zasuszone nietoperze. Nathanowi przebiegło przez myśl, że przez całe życie nie widział niczego tak zniszczonego i bezużytecznego, lecz od razu poczuł też tę dziwną, radosną emocję, jaką zawsze przynosiły ze sobą wiatry. W młynarskim Tezaurusie nie znalazł żadnego zaklęcia, które pomogłoby mu uwolnić zamknięty w supełkach powiew, nie dowiedział się też, jakie dźwięki powinien przy tym wyśpiewać. Kiedy jednak stanął na piętrze z kamieniem młyńskim, przyszło mu to równie łatwo, jak innym ludziom przychodzi śmiech czy płacz. Powietrze się

zmieniło. Wypełniły je donośne jęki. Skrzydła wiatraka skrzypnęły i poruszyły się. Wreszcie! Czekała na niego praca i Nathan zajął się nią w o wiele już lepszym nastroju. Nawet nie wchodząc po drabinie na górę, wiedział, że teraz, kiedy młyn znowu się obraca i pracuje jak należy, jego ojcu oddycha się o wiele lżej. Mimo że był zbyt wyczerpany, by z niego skorzystać, chłopak uwolnił o zmroku jeszcze jeden wiatr – po to tylko, by poczuć ten wspaniały moment, kiedy bryza szumi na wszystkich dziurawych piętrach wiatraka. Ten wiatr, w o wiele większym stopniu niż większość towarów handlarza, odpowiadał jego kwiecistym zachętom, pełnym jasnych, wiosennych poranków i wysokich traw falujących na wzgórzach, nad którymi gnały obłoki. Gdy Nathan wreszcie poszedł na górę do ojca, matka – siedząca cały dzień przy mężu – uśmiechnęła się przez łzy. Chłopak ujął dłoń starego mężczyzny i poczuł jej gorącą lekkość, poczuł odciski powstałe wskutek długich lat dźwigania worków i napierania na dźwignie, poczuł gładkie, miękkie ziarenka mąki pokrywającej skórę każdego młynarza. On także rozpromienił się i zapłakał. Ostatnią noc starca spędzili razem, oddychając humorami wiatraka, obserwując poprzez jego pracujące skrzydła obroty gwiazd. *** Matka Nathana zamieszkała w starym, przerobionym na przytułek magazynie nieopodal wydm w Donna Nook, gdzie dawniej, zanim muł zatkał kanały, przechowywano chmiel z południa. Odwiedzał ją tam w świąteczne dni, jechał wtedy o świcie na wozie mleczarza, a ostatnie mile słonych równin pokonywał piechotą. Mimo że oddech kobiety także stał się już chrapliwy i łatwo się męczyła, wydawała się szczęśliwa, dni spędzała, rozmawiając z wdowami po innych młynarzach, mówiły o jaśniejszych, bardziej wietrznych godzinach i pomyślniejszych zbiorach. W tamtych czasach Cech Młynarzy wciąż dbał o swoich, ale oczywiście w przytułku nigdy nie pojawiali się sami mistrzowie. Nathan wiedział i to od dawna – że młynarz nigdy nie opuszcza swego młyna. On także stał się teraz mistrzem – choć ceremonia nadania mu owego tytułu, która, jak sobie dotąd wyobrażał, miała się odbyć pod złocistym dachem wspaniałej siedziby cechu, przybrała formę opatrzonego odpowiednimi podpisami, sporządzonego w trzech kopiach dokumentu – i był z tego dumny. Wracając po ciemku z Donna Nook na Burlish Hill, spotykał czekający na niego wiatrak, cykający, skrzypiący, wzdychający niecierpliwie, by wziąć w objęcia kolejny powiew. Często śpiewał mu na

głos, mimo że żadne zaklęcia nie były akurat potrzebne. Dopiero w towarzystwie innych ludzi zdarzało mu się pomyśleć, że niekiedy czuje się samotny. Młyn należał do Nathana, i to rekompensowało niemal wszystko, chociaż miał coraz mniej i mniej czasu na chór i na wszystkie te spisane w szepcących księgach zaklęcia. Jego życie kształtowały teraz skrzypnięcia i nastroje, i wonie, i smaki, każde nasiono kukurydzy i każda szczypta mąki. Jeśli w ogóle odpoczywał, to po to, by posmakować wiatru na szczycie Burlish Hill. Stamtąd, w najlepszą pogodę, naprawdę było widać całe Lincolnshire, kulące się dachy Stagsby i rozmigotane wiatrem fale jeziora rozlanego obok Stagsby Hall, rezydencji o zamkniętych drzwiach i oknach. W tych latach wszyscy doceniali energię Nathana Westovera. Młynarze nigdy nie bywali leniami, lecz niewielu harowało tak ciężko i sumiennie jak on. Farmerzy i handlarze zbożem mogli udawać się gdzie indziej, ale to tutaj pracował młynarz, który zawsze wykonywał zlecenia na czas i nigdy nie marnował ani jednego worka. Podczas pełni księżyca, nocami, można było unieść głowę i zobaczyć, że skrzydła wiatraka wciąż się obracają. Wydawało się, że Nathan nigdy nie sypia, ponieważ następnego dnia, wczesnym rankiem, widywano go już na rynku w Alford czy Louth, kupującego i sprzedającego mąkę na własny rachunek, dobijającego targów, poklepującego po ramionach i wymieniającego uściski dłoni, co zyskiwało mu zarówno pieniądze, jak i szacunek. Był to pomyślny czas dla całego żyznego, rolniczego Lincolnshire. Wielkie miasta środkowej Anglii rozrastały się, wsysając pod swoje obłoki dymu licznych robotników. Tych nowych pracowników – wraz z coraz liczniejszą, bogacącą się dzięki nim klasą średnią i wyżej postawionymi członkami cechów, którzy spekulowali udziałami, akcjami i długami należało wykarmić. Rozmaite towary, pośród których mąka na ciasta, biszkopty i chleb nie była najmniej ważnym, jechały ku metropoliom nieskończonym strumieniem wozów, a potem po torach, ciągnięte maszynami napędzanymi tymi samymi płomieniami i parą, które poiły rozkwitający przemysł. Czasami – choć jakby rzadziej niż w dzieciństwie Nathana – na Burlish Hill pojawiał się sprzedawca wiatrów. W te rzadkie, gorące i bezwietrzne dni coś pobłyskiwało – z początku mógł to być zwykły mamiący oczy tuman kurzu – i formowało się na drodze z doliny. Nathan zastanawiał się wówczas, jakie inne miejsca odwiedzał handlarz i czym się zajmował, gdy pogoda nie była tak niepomyślna. Zawsze kupował kilka towarów, choć prawdę rzekłszy, nieczęsto ich potrzebował, ponieważ skrzętnie wykorzystywał

wszystkie wiatry, które zsyłało mu samo niebo, i staromodne zaklęcia przestały być niezbędne. Świat się zmieniał, dokładnie tak, jak to niegdyś przewidziała Fiona Smith. W miastach północy pompowano magię spod ziemi. Można było nabyć natchnięte nią oleje i nowe łożyska. Zwano ją najczęściej eterem. W jasnym świetle dnia rzucał dziwomrok, a w ciemności płonął dziwoblaskiem. Nathan korzystał z niego z zadowoleniem – przynajmniej w tych przypadkach, kiedy wiązało się to z korzyścią dla jego pracy. Wiedział, czy też po prostu przypuszczał, że dawniej samo Wzgórze stanowiło źródło mocy młynarskich zaklęć. Może jednak zaczęło właśnie wysychać, a co innego można było począć, jak żyć i pracować na takich warunkach, jakie dyktował czas; i śpiewać, i czekać, i uśmiechać się z nadzieją na poprawę losu? Niewielu ludzi na tym świecie panuje nad czymkolwiek w taki sposób, w jaki Nathan Westover panował nad swym wiatrakiem. Radość sprawiały mu nawet zajęcia znienawidzone przez większość innych młynarzy, i w najzimniejsze noce, gdy lód obciążał skrzydła młyna, uwielbiał wypełniać kolumny ksiąg zielenią i czerwienią zysków i strat. Liczby miały swój własny klimat, swą własną magię. Nawet kiedy atrament zamarzał, a palce płonęły od chłodu, powtarzały mu szeptem, jak daleko zaszedł. Oszczędności gromadził na rachunku bankowym w Louth – potem korzystał z nich, inwestował, bez przerwy zwiększając swój stan posiadania, i czasami wydawało mu się, gdy stawał na mroźnym powietrzu, a noc skrzyła się drobinami szronu, że ciemny kształt wielkiej rezydencji nad jeziorem raz jeszcze rozbłyska światłami. „Jestem pewna, że wy, Westoverowie, macie więcej pieniędzy niż moja rodzina”. Nawet jeśli wtedy nie było to prawdą, to teraz niemal na pewno tak. Któregoś dnia gruchnęła plotka, że wielka mistrzyni Fiona Smith wkrótce wróci do swego domu w Stagsby Hall. Nathan czekał. W końcu Londyn i wszystkie inne odległe miasta były takimi samymi zwykłymi miejscami jak Stagsby, a kapryśna pogoda Lincolnshire wyćwiczyła go do tego stopnia, że nie pozwalał się dręczyć niecierpliwości. Sprawił sobie nawet garnitur, którego po przymiarce u krawca nie włożył ani razu, choć często go wyjmował i z podziwem oglądał, po starannym oczyszczeniu z szarej warstewki pyłu. Następnej wiosny Nathan wzbogacił się jeszcze bardziej na handlu żytem i pszenicą, a skrzydła wiatraka obracały się jeszcze bardziej rzutko. Potem nadeszło kolejne lato. Słowiki śpiewały, fruwając nad dojrzewającą

kukurydzą, a niebo przystroiło się w błękit tak głęboki i niezmienny, że prawie nie było już niebieskie. Wtedy pogoda się ustabilizowała i nie spadła już ani jedna kropla deszczu. Od upału skurczyło się jezioro opodal Stagsby Hall, kukurydza wyschła, psy ciężko dyszały i nawet skrzydła wiatraka na Burlish Hill zwolniły, aż wreszcie nadeszło popołudnie, kiedy można było odnieść wrażenie, że zatrzymał się cały świat – w tym i młyn. Nathan wyglądał właśnie z ostatniego piętra wiatraka, gdy ujrzał ciemny kształt wyłaniający się z rozedrganej upałem, nieruchomej drogi wiodącej z doliny. Z pewnością nie był to farmer. Kukurydza umierała i nikt nie miał jej na sprzedaż. Zszedł na dół po linach i drabinach i wpatrywał się w zakurzony miraż, mrużąc oczy, ocierając pot z czoła, czekając, aż przemieni się w sylwetkę. Gorąco płatało figle. Postać nie chciała znieruchomieć, a jej ruch był zbyt szybki. Z gęstego, płaskiego powietrza doleciał Nathana raźny tętent kopyt. Czekał. Jeździec na lśniącym, spoconym kasztanie zbliżył się, zeskoczył z siodła i podszedł szybkim krokiem. Kobieta, wysoka i dobrze ubrana. Zdjęła kapelusz i odrzuciła w tył rude włosy. Uśmiechając się na widok jego zdumienia, wielka mistrzyni Fiona Smith postąpiła o krok bliżej i Nathan zauważył, że choć wiele się w niej zmieniło, ognista, niebieskozielona iskra w jej spojrzeniu pozostała taka sama. Spojrzała w górę na skrzydła i jej uśmiech przeszedł w wyraz zachwytu, jaki Nathan widywał dotąd jedynie na twarzach kolegów po fachu. Wciąż rozpromieniona, wciąż z zadartą głową ruszyła wokół brązowego wierzchołka Burlish Hill. Nathan poszedł za nią. Fiona Smith miała na sobie ciemny strój do konnej jazdy – wysokie buty, kurtkę, długą spódnicę – zupełnie nowy, o surowym kroju i obrębiony lśniącymi jedwabnymi tasiemkami. W niczym nie przypominała dziewczyny, która stała kiedyś przed świeczkami na wielopiętrowym torcie. W tym rzecz, że nie marzył, nie w tym, że nie ośmielał się zastanawiać – lecz, patrząc na tę kobietę, obserwując sposób, w jaki się porusza, nie mógł wyjść z podziwu nad tym, jak się odmieniła i jak wyrosła na kogoś tak bardzo różnego od jego wyobrażeń, a mimo to, nadal pozostała Fioną Smith. Wszystkie te niedorzeczne myśli, wszystkie te lata, i w końcu jednak była tu – tak prawdziwa, że aż nierzeczywista. – To tutaj trzymasz wiatry? – Mimo gorąca, powietrze wokół kamiennej przybudówki smakowało inaczej. – Wiesz o sprzedawcy?

– Dowiedziałam się co nieco na temat twojego fachu. – Fiona zadrżała. Oczy jej zabłysły. – Może skorzystasz teraz z któregoś? – Jej spojrzenie przybrało nowy odcień. – Ale to zbyt staromodne, prawda? A żaden szanujący się młynarz nie lubi się przyznawać, że nie wystarczają mu jedynie naturalne powiewy. Poza tym, to kosztuje. I to właśnie w tobie podziwiam, Nathanie Westover. Jesteś człowiekiem pasji, ale jednocześnie pozostajesz praktyczny. Powinieneś usłyszeć, co mówią ludzie. Wszyscy – obróciła się pod nieruchomymi skrzydłami, rozłożyła ramiona, obejmując cały horyzont – dobrze cię znają. – Ale pewnie nie z nazwiska. – Młynarz z Burlish Hill. – Zaśmiała się. – Ale tym właśnie jesteś, prawda? To dziwne, że tak konkretny mężczyzna uczynił fundamentem swego życia coś do tego stopnia ulotnego, jak tchnienie powietrza. Nathan również się roześmiał i poczuł, że coś się w nim rozluźnia, jakby puścił w nim jakiś zastały trybik. Nigdy dotąd nie pomyślał o tym w ten sposób, ale miała rację. – Zawsze miałem nadzieję – wyznał – że się tu pojawisz. – I jestem. – Wykonała gest, który, jak uznał, był dygnięciem. – Mam dla ciebie propozycję, Nathan. Może mógłbyś mi pokazać wiatrak od środka? W innej sytuacji odjęłoby mu mowę, ale młyn był tym jedynym tematem, na który zawsze miał wiele do powiedzenia, i wkrótce duma wyrwała go ze wstrząsu spotkania z Fioną. Zdołał nawet odegnać myśli o tym, jak fatalnie musi wyglądać, z nagimi ramionami, w ogrodniczkach wciąż uwalanych pyłem po porannym sprzątaniu, zapewne cuchnący potem i lnianym olejem. Na szczęście, dzisiejszy trud sprawił, że jego wiatrak był niemal w idealnym stanie. Nawet gdyby Fiona Smith była jednym z cechowych inspektorów, którzy zjawiali się tu za życia jego ojca, wątpił, by udało się jej zgłosić choć jedno zastrzeżenie. Nieskazitelny młyn, jak zawsze gotów do podjęcia swych obrotów, powitał ich ukośnymi kolumnami słonecznych promieni, wpadających przez ściany do wonnego, rozgrzanego wnętrza. – Ty i ja – szepnęła, gdy wspięła się na ostatnią drabinę i ujęła go za rękę, by bezpiecznie wejść na piętro. – Zawsze patrzyłam na wzgórze, na ten wiatrak i zastanawiałam się, czy nie mogłabym stać się jego częścią. Zbliżyła się do niego tak bardzo, że poczuł wyraźnie jej szybki oddech i zauważył, że świeży brąz jej skóry składa się z konstelacji niezliczonych piegów. Cudownie blisko siebie, schylili się do okna i wyjrzeli na świat z

połączonych wyżyn Burlish Hill i młyna. Łaskotały go jej ciepłe włosy. Tego dnia było mglisto, ale w swej głowie widział wszystko tak wyraźnie jak w najpogodniejszy dzień. Leżało przed nimi całe Lincolnshire. Przysunęła się jeszcze bardziej i poczuł miękki nacisk jej ciała. Mimo że wszystko to go rozpraszało, okazało się, że rozmowa z nią jest czynnością równie prostą, jak wyśpiewanie najłatwiejszego zaklęcia. Większość osób, które wyglądały z tego okna, wypytywała o nazwę tego czy tamtego miasta, starała się dojrzeć morze lub wieżę katedry w Lincoln. Widzieli budynki, miejsca, życia, odległości do przemierzenia, ale Nathan dostrzegał i wyczuwał przyciąganie nieba, niezmiennie zmienne nastroje powietrza. A Fiona Smith to rozumiała. Rozumiała też – tak naprawdę już wcześniej – wymagania rozmaitych odmian zboża. Wiedziała, jak należy ustawiać kamień młyński w zależności od rodzaju mlewa i pogody, rozumiała złożone procesy przesiewania i odsiewania, sprawdzania i nawilżania, na których nie znali się nawet farmerzy produkujący mąkę i piekarze wytwarzający z niej chleb. Mogła być urodzoną żoną młynarskiego mistrza. Potem, nie odrywając się od niego, opowiedziała o latach spędzonych poza Stagsby. Szkoła, do której posłał ją ojciec, okazała się tak okropna, jak się obawiała, ale po jej ukończeniu zaczęła podróżować. Zbiegła z Anglii i ruszyła na dalekie południe, ku ciepłym, przyprószonym piachem krainom. Wyglądając przez okno, Nathan czuł zapach tamtejszego powietrza, ostry żar żywotów tych ludzi o ciemniejszej skórze, którzy – jak to ujęła – spali, kiedy chciało im się spać, i tańczyli, gdy tylko nachodziła ich ochota. On sam nigdy nie interesował się podróżami, ponieważ wiatry z całego świata zawsze przybywały do niego same, lecz teraz pojął. Obrócił młyn prosto na południe i skierował go ponad Anglią ku innym, dalekim regionom. Wtedy, choć nie wypowiedział ani jednego zaklęcia, cała wielka maszyna zadrżała, tryby zaczęły się kręcić i skrzydła wykonały jeden powolny obrót. To był znak. Pomagając Fionie zejść, unosząc ją w ramionach, czuł jej zadziwiającą lekkość i ciepło. Śmiała się, oddychała coraz szybciej i przysuwała się wciąż bliżej. Gdy znaleźli się na piętrze z kamieniem młyńskim, oparła się o niego całą sobą i złożyła mu na wargach długi, gorący pocałunek. Kiedy wyszli chwiejnie na zewnątrz, wiatrak na powrót znieruchomiał, ale Nathanowi świat wirował w głowie. – Prawie żałuję, że wróciłam do Anglii. – Westchnęła, poruszyła głową i odgarnęła włosy. – Nie cierpię Londynu, całego tego tłoku, mgły i smrodu. Ale tutaj, tutaj, być tutaj. Wiesz, niemal o tym zapomniałam, ale w

Lincolnshire czuję się u siebie. A ty i ja, Nathan, naprawdę moglibyśmy zostać partnerami, równymi sobie. Pozwól, że ci pokażę... – Sięgnęła do kieszeni spódnicy i dobyła z niej coś małego i okrągłego. Moneta, koralik albo zwykły kamyk. A jednak przedmiot połyskiwał czarnym lśnieniem eteru. Przykucnęła i rzuciła go niczym kość na szorstką, zbrązowiałą trawę i czerń rozeszła się dookoła. Nathanowi skojarzyło się to z upadającym na ziemię workiem handlarza wiatrów, ale zjawisko było inne i o wiele bardziej potężne. W czerni pojawiły się wzorzyste płomienie, przyćmiewające nawet blask słońca. Wywołały iskry we włosach Fiony. Kiedy podniosła na niego wzrok, ujrzał w jej oczach ten sam ogień. – To – powiedziała – jest mapa, plan. Sięga o wiele dalej niż twój wzrok, nawet z tego wzgórza. Tutaj są wielkie miasta, porty, osady i fabryki całej Anglii. Spójrz, Nathan, jak świecą! Nawet ty, tutaj, na swojej wyżynie, musisz się posługiwać ogniem. Ale zastanów się, co on tak naprawdę oznacza. Ogień to potęga. Ta sama, jaką czujesz, kiedy rozgrzewają ci się ramiona, gdy poruszasz tymi wszystkimi przemyślnymi dźwigniami, ta sama, lecz pomnożona, zwielokrotniona niemal poza wszelkie wyobrażenie. I teraz wyobraź sobie tę moc, ten żar, ujarzmione. Jasność na mrocznym zwierciadle przed nimi nabrała intensywności. Rozlała się i zaczęła pulsować rozedrganymi żyłami. Nathan poczuł się jak sam Bóg, spoglądający z wyżyn na świat. Każde poruszenie i szczegół widział tak wyraźnie, jak delikatną opaleniznę na odsłoniętej szyi Fiony. Widział migotanie pary, paszcze pieców, nieskończoną pracę metalowych tłoków. Poczuł smak węgla i dymu. – Świat się zmienia, Nathan, a ty i ja, my, musimy się zmieniać wraz z nim. Zapomnieć o dawnych czasach, o starych pieśniach i zaklęciach. Spójrz tutaj, kolej sięgnęła już do Spalding. Wkrótce dotrze i tutaj, i tu jeszcze, i tu. Z jej palców kapał ogień, rozlewając się szeroko pomiędzy węgielkami miast. – Lokomotywy, pociągi zbliżą wszystko wzajem do siebie. A także ludzi, ich pracę i życie. Nathan zamrugał. Widział, jak maleńkie maszyny stają się większe i niebywale potężne dzięki zmyślnej złożoności żelaza. Tylko dlaczego ona mu to wszystko mówi? Głowił się, ale nie rozumiał. – Kazałam już zbadać tereny wokół Stagsby Hall. Samą drogę z łatwością da się poszerzyć, a jezioro zapewni nam aż nadto wody, przynajmniej wtedy, gdy porządnie popada. Czy wiesz, że całe Nottinghamshire leży na węglu?

Transport też nie powinien okazać się przeszkodą, nawet zanim podciągną do Stagsby tory. Inżynierowie już teraz projektują parowozownię. Ale oni są tylko ekspertami, Nathan, ludźmi, którzy siedzą za biurkiem z piórem w dłoni. Ja potrzebuję kogoś, kto naprawdę rozumie lokalne rynki i wie o mieleniu zboża prawdopodobnie więcej od dowolnie wskazanej osoby w kraju. Potrzebuję kogoś, kto ma ten interes we krwi. – Mówisz o... – Mówię, że moglibyśmy pracować wspólnie. Tutaj. Żyjemy u zarania nowego wieku. Zapomnij o cechach i wszelkich dawnych ograniczeniach. Możemy stać się królem i królową nowych czasów. Gdy tylko pieniądze zostaną uwolnione, czyli zaraz po ślubie, a jeśli uda mi się dopiąć swego, jeszcze przed nim, wydam polecenie, by zaczęto kopać fundamenty młyna parowego. Nathan Westover był co prawda człowiekiem interesu, ale rozmowa zaczęła zbaczać w zaskakującym kierunku. – Ale co z tym? Co z wiatrakiem? – Wiem, wiem, to wspaniała maszyna. Oczywiście miną długie miesiące, zanim zdobędziemy dość zleceń, by w pełni wykorzystać młyn parowy. A nawet potem, uważam, że nie powinniśmy od razu zamykać wiatraka. Wręcz przeciwnie. Jestem przekonana, że będzie nam potrzebny jeszcze przez lata, na chudsze okresy, a także na sezonowy wzrost zamówień. Ale to nie jest zwykła mrzonka, Nathan. Tu nie chodzi o sentymenty czy fantazje. Mój narzeczony jest starszym mistrzem Cechu Erudytów. Ma udziały w niemal wszystkich liczących się spółkach kolejowych, które rozwijają najnowszą i najpotężniejszą magię pary i żelaza. Jest oczywiście stary, ale wciąż... – O kim ty mówisz? Chcesz mi powiedzieć, że jesteś zaręczona? – A skąd, myślisz, miałabym pieniądze na sfinansowanie tego projektu? Nathan się wyprostował. Mimo że słońce nadal jasno świeciło, ciemność mapy jakby się rozprzestrzeniała. Wybuchnął śmiechem, potężnym, zmuszającym płuca do czerpania wielkich haustów powietrza. – I myślałaś, ty, nikt inny, pomyślałaś, że z tego zrezygnuję? Z całego swojego życia? Przyjechałaś tu pracować... – Uniósł drżącą dłoń. – A co ty sobie wyobraziłeś, Nathan? – Znów stanęła tuż obok niego, o wiele za blisko. Musiał się odwrócić. – Przez wszystkie te lata, przez te wszystkie, cholerne lata... Miałem nadzieję... – Nadzieję? Na co, Nathan? – Światło się wzmogło. Wyczuł zmianę w jej