Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 419
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 395

Izabela Czajka Stachowicz - Płyne w świat

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Izabela Czajka Stachowicz - Płyne w świat.pdf

Filbana EBooki Książki -I- Izabela Czajka Stachowicz
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 86 osób, 49 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 23 miesiące temu

szukam moja wielka miłość tej autorki możesz masz

Transkrypt ( 25 z dostępnych 201 stron)

Płynę w świat Izabela Stachowicz Czajka Spis treści Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII Rozdział XVIII Rozdział XIX

Rozdział I Niebo szare, zimny wiatr przenika do kości. Rysiek, mój dawny kumpel z M/S „Piast” - już od samego rana jest jakiś niechętny: - Zakryj łeb szalem, bo od początku rejsu będziesz smarkać! Posłusznie okryłam głowę. - Potrzebne ci to jest? Nie możesz przy mężu siedzieć, jak Bóg przykazał? Niesie cię i niesie… Dopiero dwa lata, jak byłaś w Ameryce Południowej. Co ci do łba strzeliło? Czego po świecie szukasz? Zgubiłaś coś? Ha? Odwrócił się i liczył walizki. Przestawił bliżej plecak, zajrzał do koszyka. Wzruszył ramionami. - Diabli nadali, diabli nadali. Stara już jesteś i serce nawala. W chałupie ciepło, chłop do rzeczy, do gęby jest co włożyć… I czego ty pętasz się po morzach? Co? Tu spojrzał na mnie groźnie. Jego mały, w górę zadarty nos czmychnął w bok. - Rysiek, bo to… bo to widzisz, ja to mam po Szymonie Bocku. - Co? Jak? Po Szymonie Bocku? Pierwsze słyszę. Bock? - Ech, bo ja ci tajemnic rodzinnych do dnia dzisiejszego nie wyjawiałam. Szymon Bock to mój cioteczno-stryjeczny dziadek… Oo, bo to naprawdę było bardzo dawno. Rysiek wbił we mnie ponury wzrok. Nieufność, podejrzliwość i coś jeszcze, czego nie potrafię bliżej określić, czaiło się w tych oczach. - Czajka! Ostrzegam cię, bacz na słowa… Już ja cię znam. Jeden tamten poprzedni rejs starczył! Płynęliśmy razem tygodnie. Pamiętam - od Buenos Aires do Rotterdamu. Ile to tych tygodni było? Cztery tygodnie w morzu. Wieczory przesiadywałaś z nami na lukach. W tropikach… to nawet i noce całe do wschodu słońca gadu, gadu. Gadałaś i gadałaś… Z Andrzejem Żmichem ażeśmy się za boki brali: Psiakrew! Gada, jakby jej kto za to płacił. To o wojnie, to o partyzantce, to o dawniejszych przedwojennych rejsach, kiedyśmy jeszcze koszulę w zębach trzymali, a o tym Szymonie, jak mu tam? Bocku ani słóweczka… A może ty teraz, tak w „try miga”, na chybcika, tego Szymona wymyśliłaś? Mów prawdę! - Rysiu, Rysiu! Prawdę ci mówię. Przysięgam! Samą prawdę! Wtedy widocznie

do tego nie doszło - jakoś nie trafiliśmy na Szymona Bocka. Ale teraz, właśnie dzisiaj, właśnie przed chwilą spytałeś, po co znowu ruszam w świat, choć jestem stara i niby że w domu ciepło i, i… Więc od razu przypomniał mi się Szymon Bock - i to było jak objawienie! Zrozumiałam, z miejsca zrozumiałam i wiem teraz, dlaczego w tym wieku muszę tak przez równik „raz wte, to znów we wte stronę”. Wiesz? Jeśli dwa razy do roku nie przepłynę równika, to czuję, że śmierć się zbliża, i strach mnie oblatuje. Po prostu dla ratowania tych ostatnich lat muszę się tak pętać - rozumiesz? Siedzieliśmy na walizkach, tuż przed drzwiami Polskich Linii Oceanicznych w Gdyni. Wiatr dął od morza, nogi w zamszowych pantoflach zamieniły się w sople lodu. Palcami w wełnianych rękawiczkach poruszyć nie mogłam. Wiatr przewiewał jesionkę, wdzierał się pod zamszową kurtkę, którą miałam pod płaszczem, przenikał nawet wełniany sweter i ciepłą bieliznę. - Brr, Boże! jak zimno. Rysiek? A może bym tak gorącej kawy się napiła… Opowiem ci o dziadziusiu Bocku… Wszystko ci opowiem. Daj mi tylko ogrzać się. Czuję, jak mózg powoli mi zamarza… - Czekaj! Odstawię te twoje klamoty - znam tu kogoś, kto ci dopilnuje, a my wejdziemy do kawiarni w tym samym domu, tu zaraz na rogu. Siedzieliśmy nareszcie w ciepłym lokalu. Przede mną stała gorąca szklanka z „pół czarnej”. O, lube ciepło! Palce zaczęły tajać, szare komórki mózgu tajały… - To było bardzo dawno, jeszcze nawet twojej matki nie było na świecie… To było, zaczekaj - tak, to było przed rokiem 1900. W tamtych czasach ludzie szanowali bardzo starszych w rodzinie. Mój ojciec miał ciotecznego czy też stryjecznego dziadka, właśnie tego Szymona Bocka… Ale czekaj, zaraz, przecież ty, Rysiu, pojęcia nie masz, jaka kiedyś była rodzina. Ludzi co niemiara, a trzymali się kupy, bo nawet jeśli nie znali się osobiście, to wszyscy wiedzieli, że w Sierpcu żyją kuzynostwo z Włocławka, dzieci po tym pomylonym Józiu, a w Kole mieszka rodzina Jakuba. Pod Kielce przeniosła się wdowa po Zenonie, z czworgiem dzieci. Tę Malwinę stawiano za wzór wszystkim dziewczętom z familii. Podobno była bardzo piękna, wzbudzała w mężczyznach, nawet najrozsądniejszych, zupełnie nierozsądne pragnienia. Malwina nie posiadała majątku, a zamiast zdać się na radę familijną i pozostać w Kaliszu, w swym własnym domku, który Jakub po ślubie kupił i urządził według smaku babuni, i zamiast żyć z comiesięcznych składek rodziny, która sama chętnie się opodatkowała - Malwina sprzedała dom i przeniosła się z czwórką

dzieci pod Kielce, na Słowik. Tam, za pieniądze ze sprzedaży domu w Kaliszu, kupiła mały, murowany domek z sadem i pasieką. Malwina, której uroda była przedmiotem plotek prawie wszystkich kobiet w rodzinie, okazała energię niebywałą jak na tamte lata i zgoła niespodziewaną przedsiębiorczość. „Po prostu miała szczęście” - wzruszając ramionami powtarzała cioteczna babunia z Mławy, ilekroć była mowa o Malwinie. A w Sosnowcu znowu mieszkał Herman, syn Eliasza z Włocławka. Ożenił się wbrew woli rodziców z warszawianką - Helcia było jej na, imię. Helcia, czyli Helena, na pewno urzekła Hermana: ,.Ko-kie-ter-ią - lekko wydymając wargi cedziła babunia z Mławy - te warszawianki mają swoje sposoby – już w kołysce matka przyucza je, jak zawracać głowy poważnym ludziom z prowincji, żeby bez grosza posagu potrafiły wejść do szanowanych rodzin”. Biedny Herman, babunia sama miała dla niego na oku pannę, jedynaczkę. Ojciec jej posiadał „Kantor Wymiany” w Krakowie. Panna świetnie mówiła po francusku, prezentowała się ho, ho - i na dworze angielskim pokazać ją było można. Wysoka, postawna, książki od rana czytała, w fotelu bujającym siedziała w salonie pod palmą - prawdziwie pańskie dziecko. Gabriela było jej na imię. Nawet na co dzień kanausowe halki nosiła, a przy pasku złote i srebrne breloki. Jak Gabriela przez pokój przechodziła, to wszystkim przyjemnie się robiło, bo to szumiało, brzęczało - zupełnie jak pozytywka w zegarze. Dla każdego byłby to zaszczyt taką żonę w towarzystwie pokazać. A Herman? On zamiast Gabrieli wolał Helcię-warszawiankę. Dołki, powiada, lubi… Co za dołki? Jakie dołki? Gdzie panna z dobrego domu ma dołki? A Herman tylko na żyrandol w mławskim, stołowym pokoju patrzy i cicho mówi: „Jak Helcia się uśmiecha, to jej z obu stron na policzkach robią się dołki”. „Nie patrz wciąż na te wisiorki przy żyrandolu! Słyszysz? Hermanku, nie patrz cięgiem na te wisiorki, bo to dla ciebie niedobrze… Hermanku, pomyśl - zastanów się, człowieku, co są warte takie dołki na policzkach? Gabriela ma sto tysięcy rubli posagu, Gabriela jest jedynaczką u swojego taty, źrenicą jego oka… Stary da drugie tyle na urządzenie, wolant kupi, parę gniadych… Jak hrabia żyć będziesz, Hermanku…” A on na te wisiorki patrzy i w tych wisiorkach czyta. „Ja, mamusiu, wolę dołki na policzkach Helci - powiada. - Ja bez tych dołków szczęścia nie zaznam…”

- I wiesz ty, Rysiu, kto w rodzinie Hermanka zrozumiał? Właśnie on, Szymon Bock. „Człowiek nie może drugiemu człowiekowi pokazywać, jaką ma iść drogą. Niech każdy idzie tylko jemu przeznaczoną ścieżką!” - tak powiedział. - Tak, tak… Szymon Bock. Szymon Bock - powtórzyłam, popijając drobnymi łyczkami kawę. I nagle trzasnęły drzwi wejściowe, powiało lodowatym, morskim wiatrem i tuż, tuż przed sobą zobaczyłam żywego Szymona Bocka. Nie! Naprawdę to go wcale nie było, tylko to przypomnienie po tylu dziesiątkach lat wydało się tak mocne i dojmujące, że za krzesłem Rysia, troszeczkę na prawo, na tle w dali ciemniejącego bufetu ujrzałam Szymona Bocka. Srebrnobiała broda sięgała mu pasa. Srebrnobiałe włosy, zaczesane do tyłu, opadały na kołnierz szarej bluzy. Oczy miał takie jak wtedy, kiedy go ostatni raz widziałam: wypłowiałe, niebieskie, trochę tylko smutne, a trochę uśmiechnięte. Właściwie trzeba powiedzieć, że wyraz tych oczu nie pasował do poważnego dziadka. Mój ojciec szeptał o nim, uśmiechając się tajemniczo, jakby powierzał sekret: „On, on, on jest me-ta-fi-zy-kiem, mistykiem, poetą albo czymś w tym guście, a to nie jest odpowiednie dla szanującego się Żyda. On nie ma nawet oczu szanującego się Żyda. Żyd powinien mieć oczy czarne, piwne, może nawet mieć niebieskie, ale uważne, myślące, inteligentne - a on ma oczy wypłowiałe, ni to smutne, ni to wesołe. On ma takie jakieś nieuważne, niewidzące oczy. Ech, ten Szymon Bock! Trudno, będę musiał jutro sam go odwieźć do Sierpca, inaczej to znowu na miesiące się zawieruszy, a całą rodzinę będą męczyć wyrzuty sumienia i niepokój. Ach, ten dziadziunio Bock! Ma przeszło siedemdziesiąt lat, a wciąż go niesie i niesie po całym kraju, po całej Polsce - wzdłuż i wszerz. No, pomyśl sama, moje dziecko, czy to jest zajęcie dla poważnego, starszego Żyda - bez celu, bez interesu wędrować pieszo, na bosaka, szosami, gościńcami, wiejskimi drogami. I dokąd? Dokąd? I po co? Dlaczego?” Tatuś podobnie jak Herman wbił wzrok w wisiorki wielkiego, kryształowego żyrandola, który mamusia przywiozła jeszcze z Francji w posagu. „Przeważnie w końcu lutego albo w początkach kwietnia napada go »to« i trwa prawie pół roku, bo gdzieś dopiero we wrześniu, a dwa lata temu dopiero w końcu października »to« go opuściło”. „Ale co, tatusiu? Co go tak napada?”

„Nie wiem, córuchno, jak to właściwie nazwać. Może to jest nawet choroba. Ty mało wiesz o Szymonie Bocku… bo widzisz, w rodzinie niechętnie się o tym mówi. My powinniśmy bardzo szanować Szymona, on całe życie dbał o rodzinę, i to nie tylko o najbliższą. O, nie! On dbał o wszystkich. Jak Mundek - ten z Kalisza - siedział w więzieniu za komunizm, to właśnie Szymon przyjechał do Warszawy, zapłacił tego znakomitego adwokata - adwokata »z głową« - i wyciągnął Mundka. Malwinie starczyło na kupno domu i na sad, ale na pasiekę to już zabrakło; wyasygnował potrzebną sumę bez słowa, bez docinków. Babcia z Mławy też dawała pieniądze, ale czego przy tym trzeba było wysłuchać! Pamiętam dobrze, jak to było po powrocie z podróży. Wyznałem, że chcę się ożenić z twoją matką. Jaka burza wybuchła, kiedy babcia z Mławy przyjechała od razu tego samego dnia do Zgierza! Pamiętam, jak w obecności mojej matki krzyczała: - Do tego mezaliansu nie można dopuścić - przecież to zwykła siksa, gorzej nawet, francuska siksa! Wolałabym, żeby ożenił się już z Kaśką z Brzezia. Wstyd! Hańba! Cała rodzina była mi przeciwna. Tylko Szymon Bock stanął w mojej obronie: - Jeśli Wilek znalazł we Francji swoją dziewczynę, zostawcie! Nie wy, ale on z nią żyć będzie. Ona nie wam, ale jemu rodzić będzie dzieci…” - Rysiek, to właśnie mnie urodziła! Widzisz? Rysiek zapalił papierosa. - Ciebie. Hm, no to nieźle urodziła! „Szymonowi wiele, wiele dobrego cała rodzina ma do zawdzięczenia. Wiesz, on był kiedyś odpowiedzialny i bardzo energiczny. Miał wielkie interesy… Drzewo, rozumiesz? Drzewo skupował, sprzedawał. Miał nawet pod Łomżą dwa tartaki. Jedenaścioro dzieci - pięciu synów i sześć córek. Córki pożenił. Dobrze pożenił - wszystkie mają dobrych, rozsądnych mężów i wszystkie mają dzieci. Synowie ożenili się, też im się dobrze wiedzie… tylko z Szymonem od paru lat mamy hm, hm, jak to powiedzieć? Tak, córuchno, to się nie da ukryć - mamy z nim poważny kłopot”. „A jaki, tatusiu? Powiedz, jaki? Co dziaduś Bock takiego robi?”

(O, stoi teraz za krzesłem Ryśka, ma jasne, bardzo wyblakłe bladoniebieskie oczy, podnosi pomarszczone, żółtawe ręce i gładzi swoją srebrnobiałą brodę. I znowu nie wiem, czy jest smutny, czy też zadowolony). „Co? co? Hm, tak, nic. Po prostu na wiosnę wychodzi z domu, wychodzi bez walizki, bez neseseru - i wraca jesienią”, „A gdzie on się tyle czasu podziewa?” „Ot, w tym właśnie cała bieda. Jego… (Tatuś zniżył do szeptu głos) jego niesie po całej Polsce, chodzi, wędruje, wstępuje do krewnych po miasteczkach, do dalszej i bliższej rodziny. Zupełnie dobrze nawet pamięta, kto i gdzie mieszka. Zostaje parę dni - tydzień, a w Dobrzyniu zeszłego roku został całe dwa tygodnie, aż nagle któregoś dnia bez uprzedzenia poszedł. Ot, po prostu odchodzi, bo »niesie« go dalej”. „Jak to odchodzi? - zdziwiłam się nie na żarty - wychodzi? Czy on nie podróżuje koleją?” „Nigdy! - odpowiedział żywo ojciec. - Nigdy nie wsiada do pociągu. Na fury chłopskie tak, i to często. Przysiada się do chłopa, jedzie z nim. Czasami sam bierze lejce, a chłop drzemie z tyłu. Czasami wstępują razem do jakiegoś zajazdu, łykną sobie dwa »głębsze«, zagryzają obarzankami, śledziem i znów jadą dalej. Bywa i tak, że pozostaje u tego chłopa w chałupie dzień, dwa, a potem rusza dalej. Aż przykro powiedzieć - idzie boso gościńcem, bo mu się kamaszki zdarły, niesie je związane na patyku jak chłop. Boso, z zawiniętymi nogawkami łazi po drogach. Rodzina płacze, molestuje, a on powiada, że mu to teraz, na starość, do życia jest potrzebne. Wyobrażasz sobie, co wyprawiała babcia z Mławy, gdy on się u nich w domu, boso, z tymi długimi, siwymi włosami, w zdartej marynarce, ze źdźbłami siana i trawy we włosach nagle pojawił? Służąca podobno weszła do jadalni, było to podczas obiadu, i oznajmiła: - Lirnik albo może i guślarz przyszedł. Chce do mieszkania wejść. Powiada, że państwo go znają. Więc babunia mówi do Gucia: - Lirnik, guślarz? Całkiem coś nowego. Idź, synku, zobacz, co to za człowiek? A Gucio po paru minutach wpada pędem, czerwony, z oczyma błyszczącymi i od progu krzyczy: - Babuniu! Ojej, ojej! To dziadzio z Sierpca. Dziadzio Bock. Na bosaka przyszedł, w ręku ma witkę wierzbową, a wygląda całkiem jak żebrak!

Babunią aż zatrzęsło. Podniosła się z krzesła i sama poszła mu naprzeciw. Co mówili, nikt się z rodziny nie dowiedział. Kazała natychmiast zagrzać sagan wody, balię do kuchni wstawić. Podobno mu pół torby sody do tej kąpieli wsypała. Fryzjera z rynku do domu zamówiła, w pokoju gościnnym oblec pościel kazała… Powiedziała, że dziadzio Bock chory i parę dni musi w łóżku poleżeć. Zabić kazała najtłuściejszą kurę (a wiadomo, że babcia z Mławy odznaczała się od urodzenia nadzwyczajną oszczędnością, jeśli nie rzec skąpstwem). Z tej kury sama własnoręcznie ugotowała rosół, nawet makaronu nie dała zrobić kucharce, bo… nie potrafi. Sama gotowała, sama mu do łóżka nosiła. Siedziała na krześle, gdy jadł. - Szymonku, Szymonku! Co się z tobą dzieje? Czy cię nie stać na to, żebyś u siebie w domu w łóżku czystym leżał? Czy po to całe życie harowałeś, aby teraz na starość krwawić bose nogi po szosach, gościńcach i drogach? Panu Bogu podobało się, żebyś i rodzinę dobrą miał: synów i córki, wnuki i prawnuki… Co ja gadam, Panu Bogu się podobało, żebyś i szacunek u ludzi, a w kasie ładne parę groszy miał. A ty co? W stogu siana albo w stodole, na strychu albo jeszcze gorzej, na twardej ławie w chłopskiej kuchni śpisz. I ja się ciebie, ja, Malwina Buchholtz, pytam - ciebie, Szymona Bocka: po co ci to jest potrzebne? Szymon Bock otwierał szeroko wypłowiałe oczy. Uśmiechał się przepraszająco i cichym, starczym głosem odpowiadał: - Człowiekowi ckni się do świata. Człowiek chce się światem nacieszyć przed śmiercią. Babcia strzepywała nie istniejący pył z koronkowego żabotu: - Zaraz napiszę do twojej biednej żony i dzieci, że jesteś tu u mnie. Oni tam pewno z niepokoju od zmysłów odchodzą…” Kiedyś na wiosnę Szymon Bock zadzwonił do nas. Mieszkaliśmy wtedy na Nowogrodzkiej 36, zajmowaliśmy cały parter od frontu. Tatusia odwiedziny dziadziusia bardzo ucieszyły, moją siostrę Ewunię i mnie wprawiły w zdumienie. Zupełnie nie był podobny do ludzi odwiedzających nasz dom. Widziałam, jak Michalina pogardliwie odęła wargi, a Józefowa wzruszyła ramionami: - I do cegój to podobne? Jak dziad, żebrak, łachudra jaka! Łachy na grzbiecie, kamaszki na patyku związane - ja tam jego bielizny prała nie będę… Żal mi było dziadziusia. Zrozumiałam, że mu się coś na starość w głowie

pomyliło. Tatuś zabrał go do łazienki i sam mu kąpiel szykował, potem mu swoją osobistą bieliznę, szlafrok, skarpetki i pantofle ranne zaniósł. Dziadziuś wykąpany i przebrany usiadł z nami do kolacji. Rozglądał się dłuższą chwilę, na „kolekcji obrazów” wzrok zatrzymał, oglądał meble, aż wreszcie cichutko zapytał: - Po co ci, Wilek, tyle obrazów? Nie ma wolnego miejsca na ścianie. Czy ty je tak lubisz? Tatuś mu odpowiedział, że każdy ma swoje zamiłowania, że on, Szymon Bock, lubi chodzić po świecie, a on znowu lubi patrzeć na obrazy. Dla Szymona świat znaczy gościniec, las, pola, rzeka i góry, a dla tatusia świat to znaczy książki i obrazy… Szymon Bock nic nie odpowiedział. Powoli jadł, powoli popijał herbatę, potem coś mruknął i poszedł spać do przygotowanego dla siebie pokoju. Następnego dnia przykazane było dziadziusiowi, żeby nie wychodził z domu. Miał czekać na tatusia, który zapowiedział, że przyniesie mu wygodne trzewiki i odpowiednie do jego włóczęgi ubranie. Akurat miałam parę kresek temperatury i tatuś mnie również kazał pozostać w domu. Wtedy to po raz pierwszy i ostatni w życiu spędziłam trzy godziny z Szymonem Bockiem. A więc to było tak. Po śniadaniu, w olbrzymim stołowym pokoju, przy wielkim na dwadzieścia cztery osoby stole, zasłanym lśniącym adamaszkowym obrusem, siedzieliśmy tuż przy sobie. Michalina nie wychodziła z pokoju. Stała za moim krzesłem i zmieniała talerze. Jej wyniosła, drwiąco-ironiczna mina doprowadzała mnie do rozpaczy. Dziadziuś widocznie nie zdawał sobie sprawy, jakie swoim wyglądem wzbudzał uczucia. Spokojnie smarował bułeczkę masłem, jadł ze smakiem jajecznicę i bardzo swobodnie poprosił: - Jeszcze jedną szklaneczkę kawy z mlekiem. Michalina nalała z imbryka i podała. Znowu miała zaciśnięte usta. Po śniadaniu zaprosiłam dziadziusia do swojego pokoju. Chętnie przystał, człapiąc za mną w za dużych tatusinych pantoflach. Usiadł w foteliku przed moją sekreterą i z zaciekawieniem rozglądał się po pokoju. - Czy to są twoje obrazy? To znaczy, czyś ty to sama wybrała? - zapytał wskazując na piękny rysunek konia Orłowskiego, dumę i chlubę tatusinych zbiorów. - Nie, dziadziusiu, tatuś powiesił. Moje, moje są tylko książki.

- Tak, widzę właśnie, masz bardzo dużo książek. Czy je wszystkie przeczytałaś? - O tak, a niektóre, jak ta (podałam mu Serce Amicisa), to chyba z pięć razy. Dziadziuś kiwał głową. - Hm, hm, a czy to ci nic nie szkodzi? Głowa cię od tego nie boli? Przecież masz psa - powiedział nagle - dlaczego z nim nie biegasz po podwórzu? To niezdrowo tak dużo czytać. Zdziwił mnie ten zgoła nieoczekiwany pomysł. Zaskoczył, wydał mi się niedorzeczny. Ja? Po podwórzu? W parku, w Łazienkach, można, ale na podwórzu? Szymon Bock patrzał przez okno na wielkie, wyasfaltowane podwórze z trzepakiem po lewej stronie, tuż pod murem. Przy białej, długiej brodzie i srebrnych włosach jego wyblakłe niebieskie oczy były zupełnie takie jak zbielałe bławatki, które zapóźnione, już po dożynkach, wyrastają na ścierniskach. - Czy, czy umiesz robić bańki mydlane? Rzeczywiście dziwny był ten nasz dziadzio, zupełnie niepodobny do innych dziadziusiów. - O, tak! Naturalnie! A może dziadziuś ma ochotę na bańki? Bo jeśli ojciec wychodzi rano z domu, to dopiero na obiad wróci. My byśmy mogli przez ten czas… Naturalnie jeśli dziadzio ma ochotę. Szymon Bock pogłaskał mnie po głowie. Tajemniczo szepnął: - Idź do łazienki, przynieś kawałek mydła, trochę wody, ale lepiej byłoby odrobinę gliceryny i… spirytusu lub wódki, co tam znajdziesz w kredensie. Po dziesięciu minutach staliśmy przy oknie i ostrożnie, w skupieniu wydmuchiwaliśmy bańki. Dziadziusiowi na wąsach i brodzie lśniły tęczowe mydliny. Bańki na spirytusie i glicerynie okazały się niewiarygodne: piękne, duże i trwałe. Olbrzymie, tęczowe, olśniewały oczy, cieszyły serce. - Och, co za cudo! Dziadziusiu, spójrz na moją szmaragdową, zieleń przeszła w fiolet. Dziadziusiu! Dziadziusiu! patrz, ona wcale nie ma zamiaru umrzeć. Ach, Boże, żebym tak mogła ją wziąć w ręce i podrzucać! Dziadek przestał dmuchać. Biała kropla z powrotem opadła do mydelniczki. - Podrzucać? Podrzucać? Czekaj, doskonały pomysł. Będziemy podrzucać. Dawaj poduszeczki z tapczanu.

Podałam mu większą, obleczoną w pasiasty jedwab. Dla siebie zatrzymałam małą, szkarłatną, aksamitną. To była cudowna zabawa! Każde z nas podrzucało na poduszce swoją bajkowo lśniącą, mydlaną piłkę. Wpadaliśmy na siebie śmiejąc się, zamienialiśmy swoje kule. Dziadzio przemawiał do nich pieszczotliwie, nazywając je najdziwniejszymi imionami: - Roksano, Balladyno, krótkie twoje życie, ale jak bogate, jak migotliwe, olśniewające… Po twoim pięknie zostanie kropelka, która po chwili też się ulotni. Cóż? Nie widziałam więcej mojego dziadka, Szymona Bocka… następnego dnia w nowym ubraniu i kamaszkach odszedł od nas w świat… Rysiek zapalił papierosa i podejrzliwie uśmiechnął się do siebie: - No, Czajeczko - ani jednemu słowu z tej całej historii nie wierzę. Zmyśliłaś to wszystko na poczekaniu. Nie biorę ci tego za złe. Co prawda żadnego poszanowania dla swoich przodków nie masz. Ale niech ci tam będzie, chciałaś mi wyjaśnić, dlaczego tak na starość tułasz się po świecie, co? I że to niby wdałaś się w nie istniejącego dziadka Bocka… W tej chwili podszedł do nas młody człowiek. Rysiek zerwał się od stolika. - No, jadziem! Wóz PLO stoi - załadujemy te twoje klamoty i „dawaj” na statek. Odprawa odbyła się bez bólu. Celnicy znali już mnie z poprzednich rejsów. Na widok trzech walizek wypełnionych książkami sprawdzili tylko dwa egzemplarze leżące na samym wierzchu. - Wszystkie z dedykacjami - zapewniałam, co zresztą było zgodne z prawdą. Wiozłam książki na prezenty dla licznych przyjaciół. I oto najważniejszy moment. Po trapie wchodzę na statek. Ooo, kremowy komin… Tarcza z widełkami Neptuna, a na tej czerwonej tablicy litery PMH (Polska Marynarka Handlowa). Witam marynarzy stojących na pokładzie koło trapu. Steward bierze walizki i prowadzi mnie do kabiny; do dużej, pięknej kabiny z własną łazienką, toaletą i wygodnym, szerokim łóżkiem, z dwiema szafami w ścianie, z szerokim blatem wysuwanym spod lustra, co może imitować biurko. Siadam na fotelu i przymykam oczy. A więc już spełniło się. Niepokój tkwiący we krwi i sercu,

żarliwe pragnienie świata odziedziczone po Szymonie Bocku… Nie! Teraz już muszę wyznać prawdę - to nie tylko dziedzictwo po Szymonie Bocku i gwałtowna potrzeba zobaczenia Fredka i Ewy. Przecież dwa lata temu byłam u nich i… i nie bardzo się udało to spotkanie. Tak, nadeszła chwila, że muszę wyznać całą prawdę. Właściwie to nie Montevideo jest tym portem, którego z takim upragnieniem wyczekuję, nie Urugwaj i nie Argentyna - w moim wieku nie tak łatwo napisać prawdę, a może tylko w moim wieku człowiek może zdobyć się na wyznanie prawdy? A więc wtedy dwa lata temu na lotnisku w São Paulo, gdzie przybyło mnie powitać aż czterdzieści siedem osób, no wtedy, kiedy po powrocie do samolotu stewardessa pomagająca mi układać kwiaty i prezenty zapytała: Vous êtes madame Gomolka? - wtedy wśród wzruszonych, radosnych twarzy moich przyjaciół zobaczyłam siwą głowę Dzika… Wspominałam, pisałam przecież o Dziku w Lecę w świat, wspominałam naszą młodość, miłość i rozstanie. Wówczas na lotnisku włożył mi plik dolarów do torebki. Chciałam mu podziękować i tak się jakoś zdarzyło, że mój nos zetknął się z jego uchem. Na pozór nieważny incydent. Nie, incydent to brzmi zbyt poważnie, raczej nieważny szczegół. Mój Boże, jak często w życiu tak bywa, że coś najbardziej błahego, coś zupełnie, wydawałoby się, znikomego - urasta nagle do niebosiężnych szczytów, do rozmiaru istnienia. Mój nos lekko musnął czubek jego ucha. Na jeden ułamek sekundy poczułam jego zapach, zapach sosnowych lasów Skolimowa. Poczułam niespożytą radość życia mojej młodości i wróciła mi dawna, gdzieś zapomniana, drżąca tęsknota oczekiwania. Spojrzałam na niego, a on cicho powiedział: - Napiszę do ciebie do Montevideo… A potem były uściski, pocałunki, no i powrót do samolotu. Pisaliśmy do siebie długie listy. W Montevideo czułam się bardzo samotna. List od męża z Warszawy pocztą lotniczą szedł dwa tygodnie. Odpowiedź zawsze przychodziła poniewczasie. Listy Dzika przychodziły w porę. Z Urugwaju do Brazylii tylko skok, najbliższy kraj. Ot, przez granicę… Dzik się nie ożenił. Wspomnienia zachował dziwnie świeże, nie do pojęcia świeże. Minęło od 1937 roku ile? - policzyłam - dwadzieścia dwa lata! Przemiany czasu? Widmowe przemijanie czasu? Rozpiętość czasu? Chemiczny

odczynnik czasu? Ale zapach? Zapach włosów tuż przy uchu - nikły zapach okazał się silniejszy… Jak tam było? A la recherche du temps perdu. A więc niech będzie: A la recher che d’une odeur perdue. „W poszukiwaniu utraconego zapachu” albo „W poszukiwaniu zagubionego zapachu”. Mój nos jest jak trąbka jerychońska, nos najbardziej chwytliwy, czujny nos, który z daleka potrafi odróżnić najbardziej subtelne odcienie zapachów. Dziwne, nie? Czytać i pisać teraz już bez okularów nie potrafię, słuch? - szkoda gadać! przygłucha jestem, naprawdę przygłucha! Ale nos! - jak u wyżła, niezawodny. A la recherche d’une odeur perdue. Obiecałam mu wtedy, że wracając z Montevideo odwiedzę go, że zostanę parę dni w jego szklanym domu, który wybudował sobie na Gaspar Laurence i że na tarasie nad jego ogrodem, gdzie hoduje najdziwniejsze odmiany orchidei, wypijemy kawę i wyjaśnimy nierozwikłane problemy sprzed ćwierć wieku… Ale cóż - stało się inaczej. M/S „Czech”, który miał mnie z Buenos Aires zabrać do Gdyni, wiózł ładunek argentyńskich jabłek „Rio Negro” do Rotterdamu. Przyniosło to dużo tysięcy dolarów Polsce, ale transport musiał nadejść w terminie - iw najlepszym stanie. Słowem nie stanęliśmy w ani jednym porcie Brazylii i nie dotrzymałam obietnicy. Tak jest. Nie dotrzymałam obietnicy i… i umrę nie poczuwszy już więcej zapachu fioletowych floksów, sosny rozpalonej lipcowym upałem Skolimowskich lasów, dawnego zapachu minionej na zawsze młodości. Pamiętam, jakby to było wczoraj - Kazimierz nad Wisłą, na piaszczystej łasze szukaliśmy jajeczek rybitwy. Wtedy pachniało tatarakiem i wierzbą, a w Przytułach Wielkich, u Franciszka Fiszera, w tamto mroźne słoneczne rano, gdy siedzieliśmy w saniach, okryci baranicą, no, wtedy pachniało mrozem, świeżym udojem mleka i tąże baranicą. Ale, ale dlaczego zdradzałam go tak często i zapamiętale? Może już od urodzenia byłam płocha i zdradliwa… może to już leży w naturze kobiecej? Ach, racja, przecież on mnie tak bardzo często niecierpliwił. Tak! Przypomniałam sobie, zupełnie wyraźnie sobie przypomniałam: nieprzytomnie to go kochałam, a przytomnie to mnie niecierpliwił. Nie umiem tego inaczej wytłumaczyć. Był bardzo piękny i ślicznie śpiewał piosenki. Pamiętam nawet melodię jednej. Przyjaźnił się z Tadziem Hollendrem - pili razem wódkę u pana Paradisa na rynku w Kazimierzu, akurat naprzeciwko kamienicy Św. Krzysztofa.

Wyrazem twarzy i sposobem zachowania dawał do zrozumienia, że cierpi. Że cierpi nad podziw i że się męczy (kobiety wszystkich epok, czasów i najrozliczniejszych ustrojów pasjami to lubią). A jak taki przestaje cierpieć, to już mu się bardzo chętnie daje powód do nowego cierpienia. Wszystko jedno, nie należy tyle rozpamiętywać. A może teraz, po jednej czwartej wieku zapomniałam i zmieniam rzeczywistość? Nie trzeba sobie przypominać, to tylko utrudnia. Wszystko może okazać się z gruntu fałszywe… Wtedy był młodym chłopcem, teraz jest starym człowiekiem. Życie jest już poza nim. Byłam smarkatą, a teraz jestem siwą kobietą. Dzika ominęła wojna i okupacja w Polsce. Siedział w dziewiczych lasach dżungli brazylijskich i cierpiał, ale z daleka. Brat mój był wówczas z rodzicami w Santiago w Chile. Jak trudno jest znaleźć wspólny język z tymi, którzy uszli łapom gestapo i esesmanów. Oni ani w ząb nie tylko nie rozumieją tamtego czasu, ale podkładają jakieś swoje nie do pojęcia dla nas wyobrażenia o owym okresie. Oni mówią słowa: „przemoc”, „niewola”, „okrucieństwo”, „mord”, ale to są słowa z drukowanych książek, z literatury, z gazet. Oni nie wiedzą, co to jest groza, która paraliżuje trzewia, oni nie mogą pojąć, co to znaczy nie mieć prawa życia, ich nikt nie bił, nie ścierali wstydliwie krwi z rozbitego nosa czy ust. Oni nie rozumieją trudnych, skomplikowanych uczuć na przemian dumy i wstydu znieważanego człowieka i dlatego ich słowa znaczą zupełnie coś innego niż nasze słowa. A przecież nowych słów nikt nie wymyśli. Wszyscy na całym świecie - ci, co bili, ci, co byli bici i ci, co gdzieś na uboczu przeczekali - używają wciąż tych samych starych słów. No trudno, ale będziemy siedzieli na tarasie jego szklanego domu, orchidee będą pachniały migdałami i dżunglą, będziemy popijać mokkę, słodką i gorącą. Prawdę powiedziawszy gdzieś na dnie, tak jak fusy w kawie, osiadły czarne wątpliwości. I po co roztrząsać problemy dawno minione? Przecież jestem dostatecznie doświadczona i wiem, że nie ma powrotów, że nieporozumienie tylko pogłębia się. Zresztą co ja wiem o „tym” Dziku? W tamtych czasach świat koncentrował się dla mnie raczej w naskórku. Jeśli ogień wygasł, po co przetrząsać żużle i popioły? Tak, tak - papier cierpliwy - napisać to łatwo, ale najmądrzejsza mądrość na papierze nie ostoi się przed najgłupszym z głupstw w prawdziwym życiu…

Rozdział II Każdy człowiek jest inny i każdy statek jest inny. I statki, i ludzie mają pewną organiczną i psychiczną odmienność. Tylko szczurom lądowym wydaje się, że M/S „Waryński” jest identyczny z M/S „Mickiewiczem”, że M/S „Piast” jest taki sam jak M/S „Czech”. Nieprawda! Wiem, że nie wierzycie mi, nie jestem starym wilkiem morskim, a jednak to najprawdziwsza prawda. W okresie międzywojennego dwudziestolecia, co tu dużo gadać - byłam przy narodzinach naszej marynarki, po wojnie też „pływałam” i zapewniam was - kładę rękę na sercu - nie ma i nie może być dwóch takich samych statków. Statek to żyjący organizm. Cały zespół spraw składa się na jego odmienność. W jednym, tylko w jednym wszystkie są podobne - tak kapitan, jak i każdy z marynarzy, począwszy od chiefa, a skończywszy na trzecim kuchciku, wszyscy ciałem i duszą przynależą do swojej „łajby”. Każdy z osobna i wszyscy razem przysięgają, że ich właśnie statek jest „najlepszy” z całej floty, że jest najpiękniejszy, najsprawniejszy i jedyny, wyjątkowo udany i ma… szczęście. Oczywiście wcale się temu nie dziwię, bo od pierwszego rejsu ja też uległam tej magii. Tam, na dalekich oceanach, wobec wielkości świata, świadomi potęgi żywiołu, w najbarwniejszych portach, przytłoczeni „innością” tamtejszego świata, różnorodnością ras kolorowych ludzi, tworzyliśmy zwartą jedność, miłością do tej naszej „łajby” zjednoczeni. Jak wyjaśnić ludziom z lądu, na czym polega swoista odrębność życia marynarza? Bo to tak się wydaje, że każdy marynarz to szaławiła i chojrak. Ach, jak ja dobrze znam tę stugłową hydrę nikczemności, zazdrości, nędznych plotek, które urastają w „opinię”. Zapewniam was, że nie jestem ani przemytnikiem, ani starą pijaczką. I nie posądzajcie, że mnie marynarze przekupili. Z całą odpowiedzialnością twierdzę, że nie ma czystszych i piękniejszych duchowo ludzi jak prawdziwi marynarze. Pamiętam ich twarze, ich słowa, ich piosenki. Pamiętam ich dobrze, na lukach przysiadłych, jak ptactwo, które z wiosną ciągnie do kraju. Jakby to było wczoraj, widzę jasną jak dojrzałe kłosy pszenicy czuprynę Wojtka Czerskiego, jego rozumne, pełne niezgłębionej dobroci oczy.

Pamiętam, pływałam na M/S „Lewancie”. Ten ostatni rejs przed 1-szym września 1939 roku niech będzie jak echo pieśni w tej książce, jak fraza muzyczna, do której wciąż i na nowo powracać muszę: M/S „Lewant” - kapitan Ciundziewicki, pierwszy oficer - Bolek Szołkowski, Olgierd Około-Kułak, Wojtek Czerski i najlepszy bosman Żeglugi Polskiej - wspaniały, niezrównany „Biernaki”… Wojtusiu, Wojtusiu - pamiętasz w Pireusie „drakę” z greckimi marynarzami? Oni byli pod gazem i my też nie najtrzeźwiejsi. W wirze walki na pięści wydałeś krótki rozkaz: - Bulinder, zabierz marchew! Nie wiem, po co i dlaczego nasi przeciwnicy taszczyli trzy ogromne wiąchy marchwi. Według rozkazu natychmiast zabrałam się do czynu. Pod razami kułaków, drapana, wyrzucana na bruk, bez słowa sprzeciwu wyniosłam z pola bitwy trzy naręcza tej marchwi. Nie mogąc się zorientować w rozplanowaniu ulic, składałam je w jakimś zaułku pod murem. Za każdym razem, wracając po następną partię, drżałam, czy nikt nie ukradnie poprzedniej. Z nosa ciekła krew, w chaosie rękoczynów nie wiedziałam nawet, czy otrzymany cios wymierzył mi wróg czy przyjaciel - zresztą nie było to ważne. Marchew, marchew - całą odstawię pod mur. W pewnej chwili ktoś krzyknął: - Carabiniero! (czyli po naszemu „glina”) - i wszystko znikło jak sen złoty. Nagle pozostałam sama, skulona przed stertą marchwi - starając się chustką do nosa doprowadzić pokrwawioną gębę do jakiegoś ludzkiego wyglądu. I wtedy właśnie usłyszałam przejmujący szept spoza muru: - Bu-lin-der, Bulinder! Nad murem ukazały się dwie głowy - jedna ta pszeniczna, a druga? Druga z najmilszą twarzą, jaką mi było sądzone oglądać na tej planecie bałaganu, chuligaństwa i bezsensu - z twarzą Bolka Szołkowskiego. - Jestem tu z marchwią - odszepnęłam. Bolek, pierwszy oficer M/S „Lewantu”, zdziwił się: - Z marchwią? Po co ci tyle marchwi? - Pst! Idą! Głowy znikły za murem, a ja udając prawą właścicielkę marchwi, pochylona, układałam starannie stertę. Carabinieros przeszli obok, rozglądając się bacznie

dokoła. Stali chwilę na miejscu bitwy, a potem głośno gadając i gestykulując ruszyli w stronę rynku. - Bolek. Wojtek! Poszli już! Poszli. Po paru chwilach obaj stali przede mną. - Oszalałaś? Po co ci aż tyle marchwi? - indagował niecierpliwie Bolek. - Dotychczas, o ile wiem, nie zdradzałaś specjalnego upodobania do tej jarzyny. Wojtek milczał, nastawiał sobie wybity palec, wydając przy tym syk węża. - Przecież Wojtek… Wojtek w czasie bójki dał taki rozkaz… Rozkazu nie trzeba rozumieć, rozkazy należy wypełniać - odpowiedziałam z dumą. Wojtek milczał. Bolek przyglądał się chwilę moim brudnym rękom, potarganym włosom, podrapanej twarzy. Aż nagle rozzłościł się: - I po co tyś jej kazał dźwigać tyle marchwi? I w ogóle! Ona jest kobietą i nie powinna była brać udziału w drace - przecież mogli ją skrzywdzić! Ty, Wojtek, całkiem zdumiałeś! Wypraszam sobie, żebyś ją wciągał w nasze burdy. No i co teraz chcesz robić z tą marchwią? Wojtek posępnie patrzył na swój palec. Dumnie podnosząc głowę oznajmiłam: - Bolek, przecież to była „ich” marchew - prawo wojenne nakazuje konfiskować dobra przeciwników. Większą część „dobra przeciwników” zostawiliśmy pod murem, resztę zanieśliśmy parze osłów pasących się na wzgórzu. - Widzisz tę drogę na lewo? - dopytywał się Wojtek. Osły z lubością chrupały długie, pomarańczowozłote laski marchwi. Szarobrudne, mięciutkie uszy sterczały ku górze, wilgotne nosy poruszały się żwawo. Jedynie zęby miały brzydkie: długie, żółte i wyraźnie nie pielęgnowane. - No pewnie, że widzę tę drogę, i co z tego? - Tą drogą idzie się na Maraton. Zostawiliśmy marchew. Maraton, Termopile, Cheronea… Ożyły zamierzchłe dzieje Grecji. Dopiero wczoraj oglądałam z Bolkiem Akropol.

Z Pireusu do Aten pojechaliśmy autobusem. W muzeum zatrzymaliśmy się przy rzeźbie głowy Sokratesa, a później w jakiejś małej albergo jedliśmy skorupiaki - „frutti del mare” i popijaliśmy bardzo złotym winem. Po skorupiakach Bolek zażądał pomidorów, ogórków, oliwek, pieprzu tureckiego i pół melona. Z natchnioną miną obierał, kroił, wąchał, próbował. Potem dodał ćwierć litra oliwy, wcisnął całą cytrynę, znowu wąchał, próbował - kazał sobie przynieść cebuli i jabłek, roztarł cząsteczkę czosnku, znowu mieszał, przymknął oczy, skupił się i orzekł: - Czerwonego wina. Jeszcze raz wszystko wymieszał na głębokiej misce kamiennej, w końcu skinął głową: - Dobra jest! A teraz niech dadzą szaszłyk barani przekładany słoniną. Piliśmy wino, a w smugach słońca tańczyła dawna Grecja. Szaszłyk jedliśmy z tą sałatką - arcydziełem Bolczynym. Wyraźnie czułam, że duch Sokratesa bierze udział w naszej uczcie. Wypluwałam pestki oliwek na spodeczek i wiedziałam, że Platon, który przepadał za oliwkami, zupełnie tak samo je wypluwał. Przeżywam cię, Grecjo, od zamierzchłych czasów, od czasów Zeusa Gromowładnego, Hermesa ze skrzydełkami u nóg, Afrodyty, która właśnie pod tym miastem po raz pierwszy wyłoniła się z piany morskiej. Przeżywam cię, Grecjo, całym ciałem opalonym twoim gorącym słońcem, całym ciałem przesiąkniętym solą twojego najbardziej poetycznego ze wszystkich mórz - Morza Egejskiego. Przeżywam cię gębą rozsmarowaną w oliwkach, pomidorach, skorupiakach, baraninie - odwiecznych potrawach, które - jak dzisiaj podejrzewam - spożywał Zeus z małżonką swoją Herą. Lekko pijana od tego wina, podobnie jak tamte boginie na Olimpie - czuję odwieczne ciągoty w biodrach i wzdłuż krzyża i tak jak one uważam, że Śmiertelni tylko wtedy dorównują Nieśmiertelnym, jeśli potrafią drogą cielesnej miłości, jak ścieżkami labiryntu, dotrzeć do ostatecznej śmiertelnej rozkoszy. A teraz wracam do ostatniej mojej podróży, do rejsu M/S „Mickiewicza”. Wypłynęliśmy nareszcie z kanału La Manche w Biskaje - szkwał i mgła, syreny buczą, a ja wciśnięta w kącik zdrzemnęłam się na nawigacyjnej. Tak samo drżąca i pełna lęku jak przed laty. Ach, gdyby ludzie na lądzie, spokojnie śpiący w swoich łóżkach w bezpiecznych

domach, umieli wyobrazić sobie, co czuje w czas sztormu dwunożny, pozbawiony skrzeli i łuski stwór człowieczy! Wsłuchuję się w stuk, łomot, trzeszczenie całego statku. Ciemność kompletna, absolutna ciemność i ryk bałwanów, i szum wichru, i znowu taniec na grzbiecie fali, aby po chwili spaść na dno przepaści. I znowu, i znowu podniebny wzlot i na łeb, na szyję - upadek. Nieraz w wietrzne noce jesienne - w Warszawie na Karłowicza - budziłam się nagle z sercem ściśniętym niepokojem. We śnie dochodziło mnie dalekie buczenie syreny, mgła… mgła na Biskajach, mgła na Morzu Północnym, mgła na Atlantyku. Może lepiej zarzucić kotwicę i stanąć? Budzę się w wygodnym łóżku, pod puchową kołderką, aż nagle niespokojnie zapałam lampkę - naprzeciwko w mroku rozbłysły faramuśnie poprzeginane złocenia ramy lustrzanej. Różowe, strzępiaste goździki w wysokim, bladoniebieskim wazonie nic wiedzieć nie chcą o morzu, mgle i sztormach. Siadam, odrzucam kołdrę, wsłuchuję się w noc. Wiatr szumi w odartych z liści gałęziach bzu. Doszło mnie we śnie wołanie syreny okrętowej. I już wypełza z dna serca przyczajony lęk. Jak bardzo są mi bliscy ci moi kumple-marynarze, którzy w tej chwili na szeroko rozstawionych nogach czuwają na mostku, z oczyma wlepionymi w ciemność. Z gumowych kapeluszy spływają strugi deszczu, gumowe buty brodzą w wodzie, ręce w skórzanych rękawicach zdrętwiały z zimna. Klękam przy łóżku i nisko pochylając głowę modlę się do Matki Boskiej Nieustającej Pomocy: - Okaż łaskę, zmiłuj się… Odbierz moc wichrom, uspokój fale, pozwól, aby moi chłopcy na dalekich wodach mogli zejść do mesy i napić się gorącej kawy. Zmiłuj się nad zabłąkanymi w morzu, zmiłuj się nad zabłąkanymi we mgle, doprowadź ich łodzie do bezpiecznego portu. Kapitan M/S „Mickiewicza” - Jerzy Nierojewski to naprawdę wspaniały typ marynarza. Piękny, wysoki, barczysty - jak magnes przyciąga spojrzenia wszystkich kobiet. W kawiarni, w salonie, gdziekolwiek się pojawi, panny, mężatki, rozwódki, wdowy jak urzeczone wlepiają w niego oczy. A on? Wcale się tym nie przejmuje, uważa, że to już jest takie prawo natury, żeby baby wytrzeszczały gały, a on miał swoją żonę i swoje dzieci, co jest dla niego najważniejsze. Mądry, przenikliwy, odważny, w każdej przygodzie przytomny i zaradny - potomek Wikingów polskiego morza, Jarla Bronisza prawnuk

nieodrodny. Pierwszym oficerem na M/S „Mickiewiczu” był Telesfor Bielicz - uroczy młody człowiek. Wysoki, szczupły, o delikatnym wdzięku intelektualisty, a o wytrzymałości i poczuciu odpowiedzialności, jaką tylko i jedynie spotyka się wśród naszych oficerów. Pierwszy inżynier, Jerzy Matuszewski, to człowiek, którego życie najboleśniej uderzyło, a mimo to zachował uśmiech, dobroć, łagodność i umiejętność niedziwienia się niczemu na świecie. Już po paru dniach odnosiłam wrażenie, że znam ich od urodzenia - nie tylko byli mi bliscy, nie tylko dobrzy i serdeczni, ale uznali mnie za starego wilka morskiego i naprawdę poczułam się wśród nich jak w rodzinie. A więc płyniemy. Niebo jest wciąż ciemne i szare, a niezmierzone zwały wód przypominają gotującą się kawę. Siedzę na rufie i poddaję się szumowi i kołysaniu, aż nagle dzieje się cud: zagubiona melodia z młodości ożywa we mnie - melodia od dawien dawna zapomniana sama zaczyna we mnie śpiewać. Cały dzień włóczyłam się po mokrych pokładach, włóczyłam się po nawierzchni, schodkami wchodziłam, to znów schodziłam do maszynowni. W huku, łomocie przyglądałam się pracy stolarza pokładowego, zaglądałam do kuchni, to znów do radiotelegrafisty, wspinałam się na mostek kapitański, aby zerknąć do nawigacyjnej, gdzie chief mierzył cyrklem odległości na mapie - szukałam, nie wiedząc, czego właściwie szukam. Przysiadłam na rufie i tu nagle olśnienie - znalazłam - znalazłam utraconą melodię. Melodię nie dającą się ująć w znaki muzyczne. Melodię, którą chyba każdy człowiek nosi nieświadomie przez całe życie, swoją własną, jedyną. Siedziałam na rufie i myślałam, że samotność to przyrodzony stan człowieka - przyrodzony i najistotniejszy. Niebyt, nieskończoność, wieczność szumi za burtą i po co się było plątać w te jakieś lokalne, krótkodystansowe historie i tymczasowe powikłania? Przecież najważniejsze i jedynie istotne jest trwanie w płynięciu i płynięcie w trwaniu - rytm wieczności. Tak było przed urodzeniem i tak będzie po śmierci. Zbędne, nieważne, głupio nieważne jest to angażowanie się we wszystko inne. Parę chwil świadomości - jednomilionowy ułamek przez ludzi wyimaginowanego czasu. Trzeba mocno i głęboko oddychać morzem. Słyszysz? - śpiewa ocean. Słyszysz - śpiewa też we mnie. Poddaję twarz wiatrom, niepomna na wczoraj, dziś i jutro, ulegając wewnętrznej

potrzebie, przekrzykując szum i łopot, na głos śpiewam tę odnalezioną melodię. Czuję, że dzieje się we mnie ważna, chyba najważniejsza sprawa, jaka jest dana człowiekowi, czuję, że żyję. Wiem już, że melodia, która we mnie wezbrała, wcale nie jest moją melodią - bezwiednie, nędznie, och, jakże nieporadnie nikle staram się powtórzyć śpiew otaczającego mnie sinoołowianego nieba - śpiew szalejącego wiatru. I wiem już, że ta melodia, którą tak nieporadnie wydobywam z siebie, to Wielka Modlitwa sławiąca akt stworzenia Świata. - Czajka! Trzymaj się burty! Idzie trzecia fala. Psiakrew! Złaź stamtąd - że cię jeszcze szlag nie trafił! Rozglądam się dookoła. Ach, to trzeci kuchcik, Zbyszek Jaworzak - kogut galijski marynarki polskiej. Niezapomniany wielki kochanek i najbardziej bezinteresowny wyznawca potęgi „wiecznie kobiecego”. Uparty w miłości, przemierza szlaki wodne, oddany gwiazdom i księżycowi - stacje postoju znaczy miłosnymi portami. - Złaź z rufy! Nie widzisz, że rekin pokazał mordę i ostrzy na ciebie zęby, będzie miał niezłą przekąskę. I przestań wyć, bo go tylko drażnisz. Te monstra ciągną za statkiem jak za ścierwem. Po dobroci ci powiadam, drzesz się jak stare prześcieradło. Milknę. Schodzę z rufy. Że ten Jaworzak ma taką niewyparzoną gębę. Niby to ja przyciągam rekiny? Nic innego tylko mój śpiew? I traktuj go jak kolegę, przyjaciela! Wczoraj wieczorem siedziałam u niego w kabinie do północy. Opowiadał mi o podziale kuli ziemskiej. Naprawdę ciekawe i trudno powiedzieć, że niesłuszne. A więc świat dzieli się na port macierzysty, gdzie ma się ślubną żonę, dzieci, mieszkanie, kuchnię, spiżarnię - i na porty przejściowe, gdzie ma się nieślubne żony. Po zakotwiczeniu schodzi się na ląd i… - Ona czeka… (Czy akurat na niego? Taktownie nie zadałam mu tego pytania). - Ona czeka… czy to w barze portowej dzielnicy, czy też w domu, to jest w maleńkim pokoiku, czy też w zamkniętym lokalu, również w portowej dzielnicy… Zbyszek dla każdej wiezie prezent. Najwdzięczniejsza, o której najczęściej podczas swoich długich rejsów wspomina, to blondynka z Hamburga. - Mówię ci, Czajka, wychowanie ma i kulturę. Nigdy się sama do niczego nie

przymówi. Jakbyś na nią popatrzyła, to i do głowy by ci nie przyszło, że ona nocą czterech, a nawet sześciu odwali. Ciche to i grzeczne, łagodne i potulne - w granatowej sukience i takim samym bereciku. Panienka, powiesz. Aha! Panienka z dobrego domu. Idziemy wieczorem do restauracji, to prosić ją muszę, żeby coś zjadła i czegoś się napiła. „Nie głodna” - powiada. Owszem, lody zje, szklaneczkę wina się napije, ale o jedzeniu nie ma mowy. Ostatnim razem płynęliśmy z Ameryki Południowej, kupiłem jej w „Bonesie” liliową nylonową bluzeczkę. Żebyś wiedziała, aż pokraśniała z radości po same korzonki włosów. Tak na mnie spojrzała, że mi gorąc przeszedł przez krzyże. Ani chwili nie chciała czekać, niecierpliwość ją tak paliła, że z miejsca sukienkę zdjęła i dalej tę bluzkę przymierzać. Wiesz, Czajka? W porcie macierzystym mam żonę i jedenaścioro dzieci. Zapytaj się w Gdyni - wszyscy ci powiedzą, że nie ma drugiego takiego męża i ojca jak ja… (walnął się przy tym ręką w opaloną pierś) - zresztą moja też nie ułomek, jak krok postawi, to posadzka pod nią trzeszczy. Przypływamy do Gdyni, ona z dziećmi na kei czeka, chłopaków siedmiu, dziewczyny cztery - wszystko pomyte, poczesane, wstążki w warkoczach. Chłopaki w nakrochmalonych na glanc kołnierzach. A Jadziunia loczki zakręcone, klipsy w uszach, zegarek, bransoletki na rękach. Nacieszyć się nie mogę, a czuję się tak jak ten Jakub z Biblii albo, jak mu tam, wiesz już, hm, jak mu tam było, no taki święty patriarcha, ojciec rodu. Schodzę z łajby i pytam: - Jak się macie, moje dzieci? Jadziunia uperfumowana, aż w nosie kręci, pierwsza nastawia policzek, a potem po kolei dzieci. Dla każdego musowo coś jest z podróży, a Jadziuni albo pantofelki, albo paltocik, albo sukienkę, i to nie z „Bonesu” byle tandeta, ale z Rotterdamu. Ja to już taki: gulden - dwa guldeny więcej, ale żeby pucu nie było: matka jedenaściorga dzieci - żona marynarza, nie wypada jej się przed koleżankami wstydzić, że to ją nie stać na to, co inne mają. No, nie? - Sprawiedliwie mówisz, Zbyszku, sprawiedliwie, a żona twoja na pewno jest dumna z ciebie, na pewno cię kocha. Bo rzeczywiście jesteś śliczny chłopak. Zbyszek uśmiecha się. O, nieprzeniknione są drogi ludzkich pragnień. W jego kasztanowatych włosach przebłyska stare złoto. W opalonej twarzy jaskrawym błękitem migocą oczy. Częstuję go papierosem.

- Dziękuję, niepalący. - A może byśmy wypili po kieliszeczku koniaku? Mam butelkę dobrego Hennessy. - O, dziękuję, niepijący. - Zbyszek uśmiecha się. - Jak chcesz, Czajka, w Bahii zaprezentuję ci jedną, już piąty rok, jak z nią chodzę. Czarna jak szuwaks, ale w sobie całkiem, całkiem. Ma na wzgórzu niby po naszemu chałupę z bambusu i trzciny cukrowej. Zobaczysz, będzie czekała na kei, z dziećmi przyjdzie, mam z nią troje, ale chyba już teraz czworo, bo w poprzednim rejsie zaczął jej się piąty miesiąc. Dzieciaki nawet ładne, rozumie się, że nie takie jak Piotruś; Marysia albo Tomek. Całkiem czarne to one już nie są, ale białe też nie. Jej na imię Żuaninia. Zabawne - nie? Dobra matka, dzieci czysto trzyma, tylko nie lubię ichniej kuchni. „Cziurasko” to zjem nawet z apetytem, ale te placki z pomidorami, te ryby z jakimiś liściami - z palmy czy kaktusa - to nie na polski smak. I dzieci też mają imiona do niczego niepodobne. Starszemu mówię Jaś, dziewczynie Józia, a małemu Kuba, po kumplu, któremu się w Bahii życie nagle w szpitalu skończyło. Ale ona je po swojemu nazywa. Nie myśl, że ja o nich nie dbam, wiozę im, a jakże, dwa koce - w Gdyni okazyjnie kupiłem. Dla Żuaninii kretonu czerwonego w zielone kwiaty na sukienkę, ona lubi takie coś kolorowe, u nich to bardzo w modzie, a dla tego, co teraz miało przyjść na świat, grzechotkę z orzełkiem, żeby wiedziało od pierwszej chwili, że ojciec spod tego znaku - no, niby Polak. - A dla Jasia, Józi i Kuby? - pytam ciekawie, wciągnięta w sprawy czarnej rodziny Zbyszka. - Dla dzieci? Dla dzieci kilo landrynek w blaszanej puszce w kwiaty - taka puszka to też dla nich skarb rodzinny, bo i orzechy czy kukurydzę, czy ziarno w nią wsypie. Jadłaś te ziarna? - Nie - powiadam - ziaren ich nie jadłam, ale trzciny cukrowej próbowałam; na mój gust trochę za słodka. Zbyszek się śmieje. - Zła to ona nie jest, może i za słodka, ale dla dzieci to bardzo zdrowe. Kiedyś zabrałem do Gdyni dla moich białych - to sobie z rąk wyrywali. Trzeba, widzisz, uwzględniać warunki etnograficzne. Ech, zagadałem się z tobą, a jutro niedziela, muszę włoszczyznę do rosołu oskrobać. Rosół będzie z trzydziestu pięciu kur.

I podśpiewując ruszył korytarzem w stronę kuchni. Wspaniały chłopiec - myślałam idąc do kabiny. - Niepalący, niepijący, tylko i jedynie „miłujący” - i dumna z koleżeństwa z takim męskim mężczyzną zasiadłam do pisania wspomnień z mojej młodości. Wieziemy z sobą na M/S „Mickiewiczu” dziesięć niedźwiedzi, dwadzieścia sarn i jeleni. Jest to dar Związku Radzieckiego dla Argentyny. Dar czy może wymiana, albowiem podczas jednego z poprzednich rejsów polski statek zabrał z Buenos Aires jakieś zwierzęta, które pozostawiono w Rydze. Codziennie odwiedzam zwierzaki, są one ulubieńcami całej załogi. Począwszy od kapitana; każdy z osobna i wszyscy razem czujemy się ich opiekunami. Kapitan odkomenderował jednego z marynarzy specjalnie do karmienia i pielęgnowania podopiecznych niedźwiedzi, jelonków i sarn. Z biegiem czasu wszyscy poznaliśmy indywidualność misiów. Jednego z białych syberyjskich niedźwiedzi nazwano „Jankiem Muzykantem”, bo ciągle łapą przebierał po żelaznych prętach klatki, jakby grał na harfie. Tego Janka Muzykanta najbardziej załoga lubiła: - Jasiu, trzymaj się, jeszcze parę dni będzie bujać. Trzymaj się, Jasiu, potem będzie jak na stawie. Ale biedny Jasio, nie przywyczajony do huśtawki, chorował. Nie chciał jeść, leżał osowiały w kącie klatki i płakał: - Nie mogę już dłużej, to jest nie do wytrzymania. Żołądek podjeżdża mi do szyi, łapy nie trzymają się ziemi. Mięso, które mi dają na śniadanie, wzbudza we mnie wstręt i obrzydzenie. Prócz jakichś sznurów, patyków i beczek niczego nie widać, a dalej gdzie okiem sięgnę, obrzydliwe przestrzenie wody, ani jednego drzewa, ani trochę zielonej trawy. Nie wytrzymam, nie wytrzymam naprawdę. Olbrzymi jego towarzysz, również syberyjski niedźwiedź, ogryzał wielką kość z łopatki cielęcej. Gniewnym, surowym okiem toczył wokoło: - Mołczi, cziepucha, miedwied’ kak czeławiek wsio wydierżit. Tuż przy schodkach stała klatka z niedźwiedziem himalajskim - wyjątkowo złośliwym nienawistnikiem. Zaprawdę dziwny ten stwór miał język podobny do długiej, fioletowej wstążki, która stale zwieszała się z jego czarnej mordy. Po prawej stronie rufy stały cztery klatki z dobrymi, serdecznymi misiami, które były nad podziw towarzyskie i przepadały za cukierkami. Codziennie też zanosiłam im pokaźną porcję słodyczy.