Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 221
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 335

Jax Miller - Mam na imię Freedom

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-J-

Jax Miller - Mam na imię Freedom.pdf

Filbana EBooki Książki -J- Jax Miller
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 44 osób, 38 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 216 stron)

Tytuł oryginału FREEDOM'S CHILD Copyright © 2015 by Jax Miller Limited All rights reserved. Projekt okładki Wojciech Wawoczny Ilustracje na okładce © Nelepl/iStockphoto © Stephen Mulcahey/Arcangel Redaktor prowadzący Anna Czech Redakcja Joanna Habiera Korekta Małgorzata Denys ISBN 978-83-8069-907-6

Warszawa 2015 Wydawca Prószyński Media Sp. z o.o. 02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28 www.proszynski.pl

DLA BABCHI I SZEFA MIASTA. A TAKŻE DLA PAT RAI, ROBINA W MOIM GOTHAM.

PROLOG Nazywam się Freedom Oliver i zabiłam swoją córkę. To naprawdę surrealistyczne i sama nie wiem, co bardziej wydaje się snem, jej śmierć czy jej istnienie. Jestem winna jednego i drugiego. Jeszcze niedawno pole miękko falowało w ciepłym wietrze i mieniło się złotem w żarze, który lał się z nieba. Skrajem pola Whistlera galopowały konie pełnej krwi angielskiej, z których Goshen było dumne. Gdyby wytężyć słuch, udałoby się złowić śmiech dzieci farmerów dobiegający ze zboża, z łanów pełnych niewinnych tajemnic młodych, którzy chcą gdzieś uciec, ale nie mają dokąd pójść. Jak moja Rebekah, moja córka. Boże, ależ musiała być piękna. Dwa tygodnie to bardzo dużo w podróży takiej jak moja. Ta wyprawa mogłaby się zakończyć cudownie. Mogłaby. Przypominam sobie i wstrzymuję oddech. Gdzieś na tym polu są rozsypane kawałki mojej córki. Goshen, nazwane tak na cześć ziemi Goszen z Księgi Rodzaju, gdzieś między słynnymi szlakami bourbona w Kentucky, przebiegającymi przez „biblijne” stany na południu Ameryki. Zamiast tętentu kopyt koni pełnej krwi angielskiej, którego echo brzmi jeszcze na tym pustym pastwisku, słyszę głuchy łomot w mojej klatce piersiowej. Błoto trzeszczy mi pod stopami, gdy idę przez zmarznięte pole, ziemia pęka z każdym przelotnym wspomnieniem. Niebo ma charakterystyczny srebrny odcień, który pojawia się tuż przed śnieżycą; teraz to kolor mojej popieprzonej duszy. Przypominam sobie, że za mną stoi szeryf, który celuje z remingtona w moje plecy i świerzbi go palec na spuście. Przypominam sobie, że sama kurczowo ściskam w dłoni pistolet. Możecie mnie nazwać, jak wam się podoba: morderczynią, zabójczynią policjanta, uciekinierką, pijaczką. Myślicie, że to cokolwiek dla mnie teraz znaczy? W tym momencie? Mróz szczypie mnie w płuca tak mocno, że chce mi się wymiotować. Ale nie wymiotuję. Ciągle nie mogę złapać tchu, skrajem brudnej białej bluzy ścieram krew z twarzy. Nawet nie wiem, czyja to krew. W moich żyłach wciąż krąży tyle adrenaliny, że nawet nie czułabym bólu. – To koniec, Freedom! – krzyczy szeryf ze znajomym południowym akcentem. Po zimnych policzkach płyną mi ciepłe strużki łez, od płaczu drętwieje twarz, mrowią wargi. W gardle czuję wielką gulę, przez którą ledwie mogę oddychać. Co ja złego zrobiłam? Jak się tu znalazłam? Co uczyniłam w życiu, że Bóg uznał mnie za śmiecia niezasługującego na nic dobrego? Sama nie wiem. Zawsze miałam tylko pytania, żadnych odpowiedzi.

CZĘŚĆ I

1 FREEDOM I PROŚKI DWA TYGODNIE WCZEŚNIEJ Mam na imię Freedom i spędzam zwykły wieczór w barze. Pojawiła się dzisiaj nowa dziewczyna, blondynka, może szesnastoletnia. Jej oczy mają jeszcze żywy kolor; za krótko pracuje w tym interesie. Ale to kwestia czasu. Powinna więcej jeść, przydałoby się jej nabrać trochę ciała. Wiem, że jest nowa, bo ma białe zęby i ładny uśmiech. Za miesiąc czy dwa na dziąsłach pojawi się czarny osad i dziewczyna zacznie przypominać szkielet obciągnięty skórą. Tak to jest w tej robocie. Uroki młodości giną zniszczone przez chore żądze mężczyzn i niewolnicze uzależnienie od narkotyków. Takie jest życie. Jakiś gość z gangu motocyklowego ciągnie ją za złote loki w stronę parkingu. Za duży tłok, nikt nie zwraca na to uwagi. Facet wtapia się w morze innych skórzanych kamizelek i tłustych włosów związanych w końskie ogony, które wypełniają salę po brzegi. Ale ja zwracam na to uwagę. Widzę ją. I ona mnie widzi. Patrzy z niemym błaganiem w oczach, błyszczy w nich niewinność, która może ocaleć, jeżeli coś zrobię. Muszę coś zrobić. – Pilnuj baru! – wołam, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Zdziwiona własną zwinnością, przeskakuję przez kontuar i z krzykiem wpadam w hordę, roztrącam ją łokciami i kopniakami. Znajduję ich po zapachu perfum dziewczyny. Zębami zdejmuję kapsel z sosu tabasco i wypluwam. Motocyklista kieruje się do drzwi i nie widzi, jak podchodzę z tyłu. Jest ode mnie wyższy o dobre półtorej głowy. Ostry sos kapie w moją stuloną dłoń. * * * Ciągle mam w domu ubranie, w którym zostałam zgwałcona. Co mogę powiedzieć? Jestem cierpiętnicą. Mam na imię Freedom, chociaż rzadko czuję się wolna. Takie były warunki prośków, na które musiałam się zgodzić – jeżeli spełnię ich żądania, dostanę imię Freedom. Z nazwiskiem się nie udało. Podobno McFly za bardzo kojarzy się z Burger Kingiem. Z latami osiemdziesiątymi. Pieprzone prośki. No więc jestem Freedom Oliver.

Mieszkam w Painter w stanie Oregon, małym miasteczku często skrapianym przez deszcz, przysypanym warstwą pyłu i krystalicznej metamfetaminy, gdzie prowadzę rockandrollowy Whammy Bar. Moja stała klientela to grubasy z gangów motocyklowych Zachodniego Wybrzeża w rodzaju Hells Angels, Free Souls i Gypsy Jokers, którzy obmacują mnie i szczypią w krzepkie, wytatuowane ciało. – Nie chowałabyś tego tyłka tylko dla siebie. – Pojedziemy na przejażdżkę motorem, chcesz? – Może uwolnić cię z tych spodni, co? Maskuję obrzydzenie uśmiechem, który przekonuje tłum gości, i odrobinę wypinam biust do przodu; dzięki temu dostaję napiwki, chociaż wzdrygam się ze wstrętem. Kiedy mnie pytają, skąd mam ten akcent, mówię, że z Secaucus w New Jersey. W rzeczywistości pochodzi z Mastic Beach, podejrzanej okolicy na Long Island w stanie Nowy Jork. Zresztą dla tych prostaków to żadna różnica. Wczesnym rankiem po pracy i zamknięciu baru wyciągam parasol. Mrużę oczy, patrząc przez październikowy deszcz i obłok dymu z pall malla. Przysięgam na Boga, że odkąd się urodziłam, codziennie pada. Po lewej, tuż obok Whammy Bar, stoi hotel Painter. W deszczu buczy neon, w którym wytłuczono kilka istotnych liter, więc napis brzmi „HOT PIE”. Nazwa pasuje1, zwłaszcza że to zapyziały motelik z pokojami na godziny, oferujący nędzne schronienie każdemu, kto ma ochotę na tanie ciupcianie. Panie tłoczą się pod daszkiem przed recepcją, chowając się przed deszczem, i głośno mnie żegnają. Macham do nich. Złotowłosej nie widzę. To dobrze. Chyba wieczór trochę się uspokoił. Pieprzyć ten parasol, skoro nie chce się zamknąć. Rzucam go w błoto i wsiadam do pordzewiałego, zdezelowanego kombi. Wyjmuję kółko z nosa i rozgniatam peta w przepełnionej popielniczce. – Chryste Panie! – krzyczę, przestraszona pukaniem w okno. Szyba zaparowała, więc odkręcam ją i widzę dwóch w garniturach. – Wredne prośki. – Patrzą na mnie, jakbym miała świra, ale jestem prawie pewna, że właśnie tego się spodziewają. Ludzie na ogół nie rozumieją tego, co mówię. – Nie za późno na was? – Przez ciebie ciągle musimy tu wracać – mówi jeden. – To był wypadek. – Wzruszam ramionami i wysiadam z samochodu. – Próbę oślepienia faceta sosem tabasco nazywasz wypadkiem? – Błąd semantyczny, Gumm – mówię, bawiąc się kluczykami. – Facet zaczął być niemiły dla jednej z dziewczyn, więc dałam mu w gębę. Nie trafiłam w policzek, tylko w oczy. Akurat chwilę wcześniej rozlał mi się na rękę sos tabasco. Poza tym nie zamierza składać żadnej skargi, więc przykro mi, chłopcy, że fatygowaliście się aż z Portland. – Stąpasz po cienkim lodzie – mówi Howe. – Tabasco nikogo nie oślepi. – Strząsam z włosów krople deszczu. – Tylko kurewsko piecze i nie pozwala zasnąć. – Ale gość wkurzył się do tego stopnia, że zadzwonił po gliny. Gdyby nie my, siedziałabyś już w pudle – zauważa Gumm. – Poza tym do twarzy mu w opasce na oku. – Wprowadzam ich do nieczynnego baru, włączam prąd i stawiam trzy budweisery. Przypatrują się butelkom. – Spokojnie, nikomu nie powiem – zapewniam. Na bar-wyspę ustawioną na drewnianej podłodze pośrodku dużej sali i na stół bilardowy pada przyćmione światło, prawie jak podczas przesłuchania. W powietrzu unosi się woń zastałego

dymu, wżarta w bruzdy drewna jak piosenka wytłoczona na winylowej płycie. Rozlega się muzyka Lynyrd Skynyrd. Szeryfowie federalni Gumm i Howe zdejmują stołki z baru i siadają. – Sama wiesz, jak to jest – rzuca agent Gumm o szpakowatych włosach, podkręconych wąsach i obwisłych policzkach. Widzę, że nie ma ochoty tu być. Ja też nie chcę, żeby tu był. Z nakazu sądu. Pieprzyć system. Trzeba to szybko załatwić. Wypełnimy formularze. Posłucham kazania. Potraktuj to jako ostrzeżenie. W porządku, oczywiście, jak zawsze. Obok Gumma siedzi agent Howe, który przegląda dokumenty z szarych kopert. – Jak traktują cię w pracy, Freedom? – Wymyśliłabym jakąś inteligentną odpowiedź, ale jestem za bardzo zmęczona na takie bzdety. – Wycieram skórzaną kurtkę barową ściereczką. – Może po prostu udzielicie mi nagany i każdy pójdzie w swoją stronę, co? – Pytałem cię tylko o pracę – mówi Howe, przystojny facet tuż po czterdziestce, o kruczoczarnych włosach i zielonych oczach. Chętnie bym go przeleciała. Gdyby nie był takim dupkiem. Chociaż wątpię, czy to mogłoby mnie powstrzymać. – Dość tych bzdur. Nie przyjechaliście z Portland, żeby mnie ochrzanić za głupią awanturę w barze. Obracają piwo w dłoniach. Gumm rękawem ociera z drewna krople wilgoci pozostawione przez butelkę. Patrzą po sobie, unosząc brwi, upewniają się nawzajem: Powiesz jej czy ja mam to zrobić? – Wydusicie w końcu z siebie? – Przewracam oczami i wskakuję na bar. Wsuwam sobie pod tyłek dokumenty szeryfów i siadam przed nimi po turecku z kolanami na wysokości ich oczu. – Freedom, dwa dni temu Matthew wyszedł z więzienia. Złożył apelację i wygrał. – Gumm udaje, że się krztusi przy tych słowach. Prawda, że fantastycznie? Kładę łokcie na kolanach i brodę opieram na dłoniach. Jaką minę powinnam przybrać? Wybieram obojętność, jak gdybym nie miała pojęcia, kim jest ten Matthew, o którym mówią. Ale wiem. Dlatego właśnie jestem chronionym świadkiem. Objętym Programem Ochrony Świadków. PROŚ. Prośków. Ale na szczęście zarzuty wobec mnie zostały oddalone prawomocnym wyrokiem, czyli nie mogę być sądzona drugi raz za to samo przestępstwo. Dzięki, Boże, za te drobne łaski, które mi zsyłasz. – No i? – Nie chcę, żeby wiedzieli, że łomocze mi serce i zaczynam się pocić. Gumm pochyla się bliżej. – Na czas nieokreślony zwiększamy ochronę. Jeden z naszych ludzi będzie cię odwiedzał co tydzień. Staraj się nie rzucać w oczy. – Mogę bardziej nie rzucać się w oczy w barze dla gangów motocyklowych na takim odludziu? – To i tak niewielka kara za zabicie policjanta, Freedom. – Znowu te paskudne spojrzenia i uśmieszki, które znam aż za dobrze. – Daj spokój, przecież możesz się już przyznać, nie masz nic do stracenia. Nie wytoczą ci nowego procesu. I tak wiemy, że to zrobiłaś. – Spróbujcie mi to udowodnić, powodzenia. Miło z waszej strony, gnojki, że mnie uprzedziliście. – Pociągam duży łyk i brodą pokazuję na drzwi. – Uważajcie, jak będziecie jechać w tym deszczu do miasta. Nie chcę, żebyście zginęli w jakimś strasznym wypadku. – Kończę piwo. – To by było straszne. Przynajmniej zrozumieli aluzję. Czasem zupełnie nie kumają. Czasem za długo zawracają mi głowę. Czasem robią to celowo, żeby mnie wkurzyć.

– Przy okazji. – Howe podnosi się ze stołka i zapina kurtkę. – Muszę o to zapytać. Rozumiesz, procedury... – Cedzi przez zęby, jakby ktoś nasypał mu soli do majtek. Oszczędzę mu trudu, żeby szybciej się wynieśli. Zeskakuję z baru, a ich dokumenty przyklejają mi się do mokrych butów. Zbieram przemoczone kartki i podaję szeryfom. – Nie martwcie się, biorę leki. – Wierutne kłamstwo. Chyba wiedzą, że nie mówię prawdy, ale mają to gdzieś. – Nie musicie pytać. Myślę o Matthew zwolnionym z więzienia po osiemnastu latach; jego osiemnaście lat spędzone w pudle to moich osiemnaście lat wolności. Sama w obskurnym mieszkaniu zrzucam mokre ciuchy i osuszam nagie ciało w zalatujące stęchlizną tweedowe obicie kanapy. Jestem sama i płaczę. Jestem sama i patrzę na stare zdjęcie mojego nieżyjącego męża Marka, zdjęcie, które przetrwało wypadek ze zlewem i pudełkiem zapałek dwadzieścia lat temu. Jestem sama i otwieram butelkę whiskey. Sama wypowiadam w ciemności dwa imiona. – Ethan. – Layla. Sama. Pieprzone prośki. 1 Pie to nie tylko „placek”, ale także slangowe określenie kobiecych genitaliów (przyp. tłum.).

2 MASON I VIOLET Jestem chłopcem. Ramiona tej kobiety chronią mnie przed ogromem oceanu, którego błękit rozciąga się, jak okiem sięgnąć, aż do szarej linii, na której widać kropki statków. Wtulam twarz w jej szyję; jej śmiech wstrząsa moim drobnym ciałem. Ale nie wiem, kim ona jest. Patrzę w niebo przez jej rude włosy; między mokrymi lokami urzekająco przebijają słoneczne plamy. Jej ciało, najcieplejsze na świecie, otula mnie jak koc i broni przed chłodem fal. Jej skóra pachnie kokosem i limonką. Moje uszy wypełnia krzyk mew i wiem, że kocham tę kobietę, tylko nie mam pojęcia, kto to jest. „Kim jesteś?” – pytam. W tych snach nigdy mi nie odpowiada, w jej ustach lśnią tylko równiutkie rządki białych zębów. Nie potrafię się obudzić i nie wiem, czy w ogóle tego chcę. Kiedy się odwraca, fale rozbijają się o jej plecy, moja szyja wibruje od jej radosnych okrzyków. Mocniej obejmuję ją nogami w pasie. A w chwilach między jednym a drugim hukiem fal przesuwam palec po tatuażach na jej ramionach, zdejmuję z końców włosów ziarenka piasku i mówię jej, że ją kocham. – Gdzie twoja siostra? – pyta. * * * Mason Paul budzi się, drżąc od chłodu własnego potu. Choć odkąd się kochali, upłynęło już wiele godzin, powietrze wciąż jest gęste, a na wargach ciągle czuje jej smak. Nie wie, dlaczego ten sen stale powraca do niego koszmarem. Mason kciukiem i palcem wskazującym delikatnie ujmuje nadgarstek Violet, zdejmując jej rękę ze swojego brzucha. Wyjmuje paczkę papierosów schowaną w szufladzie pod skarpetkami i bezszelestnie wymyka się na zewnątrz. Ciągle jest ciepło jak na październikową noc w Louisville w Kentucky. Mason stoi nago w otwartych drzwiach balkonowych i zastanawia się, czy unosi barki o centymetr wyżej dzięki satysfakcji, którą dała mu Violet, czy z trwogi, którą wywołał w nim sen. Słyszy za sobą pochrapywanie Violet rozciągniętej w jedwabnej fioletowej pościeli – w kolorze swojego imienia. Mason zaciąga się marlboro, patrząc na gwiazdy, których pomarańczowy blask dopasowuje się do nadchodzącego dnia Wszystkich Świętych. Robi manhattan z bourbona

i odrobiny karmelowego likieru. Drink pachnie jak cukierki kukurydzianki, pachnie jak Halloween. Przez te sny można by pomyśleć, że mam nierówno pod sufitem. Odchrząkuje flegmę, pozostałość lekkiego kaca. Wiatr kołysze lekko oplątwą, rosnącą za domem w stylu kolonialnym, budynkiem koloru kości słoniowej z czarnymi zdobieniami, gdzie ponad sto lat temu zamieszkiwali prawdopodobnie plantatorzy i ich niewolnicy. Mason unosi do ust zawieszony na szyi srebrny krzyżyk i ogrzewa go oddechem, ale to tylko nawyk. W ostatnich latach uznał, że mniejszym rozczarowaniem będzie traktować Boga jako zwykły, luźno rzucony rzeczownik niż coś głębszego. Ale przypomina mu to jego młodszą siostrę, Rebekah, jedyną osobę w rodzinie, która nie zerwała z nim kontaktów. Ogromnie za nią tęskni. A bourbon wcale nie osłabia tęsknoty. Dom powstał dzięki starym południowym pieniądzom z pól tytoniowych otaczających posiadłość, dzięki zamożnym bankierom, którzy zainwestowali w lukratywne interesy, gdy gospodarka amerykańska przeżywała szczytowy okres rozkwitu. A dziś mieszka w nim Mason, obiecujący dwudziestoczteroletni prawnik, który ma szansę zostać w przyszłości najbardziej wziętym obrońcą w całym stanie, odkąd udało mu się dostać posadę w jednej z najbardziej dochodowych kancelarii adwokackich w Kentucky, i to zaledwie parę tygodni po tym, jak celująco zdał egzamin na aplikację. Imponujące osiągnięcie w tak młodym wieku, choć bez przesady. W tym momencie był prawnikiem w firmie, a po kancelarii chodziły słuchy, że zostanie następnym starszym prawnikiem, co byłoby najszybszym awansem na takie stanowisko. Dzięki temu, że spędził na stażu wiele, wiele godzin i był inteligentny jak diabli. Słyszy, jak Violet porusza się przez sen, więc wyrzuca papierosa w trawę i udaje, że nie zwraca na nią uwagi. Po chwili Violet otacza długimi ramionami jego nagi tors. – Paliłeś, prawda? Mason wyczuwa w tym pytaniu uśmiech. Zawsze wiedziałem, że wyląduję w łóżku ze swoją koleżanką z pracy. Oczywiście musiała być specjalistką prawa korporacyjnego uwikłaną w kampanię przeciwko wielkim koncernom tytoniowym. Z oddali dobiega śpiew cykad, na pobliskich bagnach i wśród wierzb płaczących rechoczą żaby. Mason lekko się uśmiecha. – Kto, ja? Manhattan w kieliszku lśni w blasku księżyca. Mason przykrywa jej dłoń swoją, wciąż patrząc na ogród za domem. Violet przytula go, oblewając ciepłym oddechem jego plecy. – Czuję, jak ci wali serce. – Całuje go między łopatkami. – Znowu ten sen… – Pociąga łyk z kieliszka. – Będzie dobrze. – Ale martwi się, że jej słowa trafiają w próżnię. Mason wysuwa się z jej objęć, idzie do sypialni i siada na pufie, przy którym na podłodze leżą papiery, jego laptop i butelka maker’s mark. Wchodzi na swoje fałszywe konto na Facebooku. Louisa Horn. Przez kręte zwoje mózgu przebiegają mu myśli o Rebekah, jego siostrze. Nie odzywała się przez wiele dni. To do niej niepodobne. Mam nadzieję, że w końcu znalazła w sobie tyle rozsądku, żeby stamtąd wyjechać. Mason próbuje skupić się na papierach, które otaczają go jak cyklon. Przerzuca dokumenty, wydychając na każdą stronę opary bourbona. Czuje się podle, że nie może się kochać ze swoją dziewczyną, kiedy myśli zaprząta mu milczenie Rebekah i sprawa o gwałt, która wreszcie ma się jutro zakończyć. Takie rzeczy zawsze przeszkadzają. Jak może ci stanąć, skoro głowę masz zajętą siostrą i rozprawami sądowymi?

– Ciągle pracujesz nad sprawą Beckera? – Sprawdzam tylko, czy wszystko jest dopięte na ostatni guzik. – Podnosi wzrok i się uśmiecha. – Inaczej możesz zapomnieć o Turks i Caicos. – To w ogóle nie wchodzi w grę. – Violet przeciąga się i ziewa. Przygląda się zdjęciom ze szpitala Saint Mary zrobionych podczas badania ofiary gwałtu. Widok bolesnych sińców koloru bakłażana pod jej oczami i między udami porusza w nim coś, co domaga się jeszcze jednego łyka. Violet zza jego pleców patrzy na to samo. – Ile razy będziesz musiał to jeszcze oglądać? – pyta. – Uwierz mi, to dla mnie tak samo nieprzyjemne jak dla ciebie. – Przesuwa palcami po krawędziach papieru. Czasem żałuje, że nie potrafi się znieczulić, odrzucić współczucie dla ofiary, jak to robi większość jego kolegów. – Muszę, dopóki nie zostanę starszym prawnikiem w kancelarii, kochana. A za parę lat może nawet partnerem. – Zaprzedasz duszę diabłu? – Raczej wynajmę. – Wyjmuje z koperty fotografię i podaje Violet. Mówi cicho, z ustami przytkniętymi do kieliszka. Wtedy to był jedyny wakat w dobrej kancelarii. Tam był potrzebny. Ale chce niebawem zająć się praktyką w innym obszarze, może przestępstwami urzędniczymi albo nieruchomościami. Coś w tym rodzaju. Violet ogląda zdjęcie. – Skąd to w ogóle masz? – Z anonimowego źródła. – Bierze od niej zdjęcie. – Dzięki temu wygram sprawę. Dzięki temu zostanę partnerem w kancelarii. – Przedstaw ofiarę jako dziwkę… – urywa. – Wiem. – Mason głęboko nabiera powietrza i pociera czoło. – Doskonale. Zostaniesz cholerną gwiazdą. – Violet całuje go w czubek głowy i wychodzi na korytarz. Mason patrzy na nią, podziwia kołyszące się nagie pośladki, scenę jak z marzenia wirtuoza. Gdy Violet znika na schodach, popija ten widok następnym łykiem drinka. Wraca spojrzeniem do zdjęć, zwłaszcza tego, które pochwaliła Violet: przedstawia roześmianą ofiarę siedzącą toples na kolanach klienta tamtego wieczoru, gdy doszło do gwałtu. Bourbon Maker’s Mark daje mu pewność siebie i trochę więcej nadziei: jeżeli wygra tę sprawę, będzie mógł się zająć każdą dziedziną prawa, jaką zechce, i nigdy więcej nie będzie musiał bronić żadnego bandyty. Gdzie twoja siostra? W głowie wciąż dźwięczy mu pytanie rudowłosej nieznajomej ze snu. – Bardzo dobre pytanie, proszę pani – odpowiada sam sobie i pochyla się nad laptopem. – Mam nadzieję, że jak najdalej od Goshen. Długie milczenie Rebekah coraz bardziej go martwi. Wie, że przez swoją naiwność i łatwowierność siostra sprawia wrażenie mało rozgarniętej, ale te cechy można przypisać południowej gościnności. Mason wchodzi na jej stronę na Facebooku. Brak aktywności jest zupełnie nie w jej stylu – zwykle co dzień umieszczała jakiś nabożny cytat z Biblii. Ostatni post brzmi: „List do Galatów 5: 19–21”. Karmiono go tym przez wiele lat, zna cytat na pamięć, nie musi go sprawdzać. „Jest zaś rzeczą wiadomą, jakie uczynki rodzą się z ciała: nierząd, nieczystość, wyuzdanie, uprawianie bałwochwalstwa, czary, nienawiść, spór, zawiść, wzburzenie, niewłaściwa pogoń za zaszczytami, niezgoda, rozłamy, zazdrość, pijaństwo, hulanki i tym podobne. Co do nich zapowiadam wam, jak to już zapowiedziałem: ci, którzy się takich rzeczy dopuszczają, królestwa Bożego nie odziedziczą”2 .

Pod fragmentem jest zdjęcie Rebekah i Magdalene, ich młodszej siostry. Ale Mason nigdy nie poznał Magdalene – przed jej narodzinami został usunięty z ich Kościoła, a rodzina się go wyrzekła. Mason stworzył fałszywe konto na Facebooku należące do Louisy Horn, żeby rozmawiać z siostrą. Ciekawe, czy rodzice w końcu się domyślili, że Rebekah kontaktuje się z nim za ich plecami. Z tego co wie, na razie uśpiła podejrzenia ojca, wmówiła mu, że Louisa Horn jest zainteresowana ich Kościołem. Mason wiedział o nowych metodach głoszenia nauk przed domami towarowymi i w tego typu miejscach, gdzie próbowano prowadzić zagubionych do zbawienia, nawlekając kolejne paciorki na biblijny różaniec… a fikcyjna Louisa Horn była po prostu następną kandydatką. Gdyby Mason wiedział, że jego prawnicze plany, a nawet sam pomysł wyprowadzki z domu spowodują zerwanie kontaktów, zachowałby większą ostrożność. Ale z biegiem lat obwody w mózgu jego ojca zaczęły się obluzowywać i szwankować, co zmieniło go z całkiem normalnego głosiciela Ewangelii w kogoś innego, dotkniętego fanatyzmem. Plotki wydawały się tak niewiarygodne, że Mason mógł zbyć je śmiechem. Ale ponieważ metamorfoza ojca zaczęła się dokonywać wówczas, gdy Mason był nastolatkiem, a różnica wieku między nim a siostrą wynosiła cztery lata, żarliwość dogmatów ojca stała się dostrzegalna dopiero po pewnym czasie, zmiany bowiem pogłębiały się, kiedy Mason opuścił dom, a rodzina się go wyrzekła. Mason odchyla się do tyłu, pociera podbródek i marszczy brwi. Zaciska palce na szyjce butelki maker’s mark. Woskowa powłoka na szkle sprawia, że jego dłonie wyglądają, jakby krwawiły. Stygmaty, myśli i przypomina sobie staruszkę ze wspólnoty, która poprosiła kiedyś ojca o poradę, przekonana, że ma rany Chrystusa. Ale to było dawno temu, jeszcze w Goshen. Tam nigdy nie brakowało fanatyków religijnych. Mason jeszcze raz czyta z ekranu laptopa werset z Listu do Galatów. Po plecach przebiega mu dreszcz. Uciekaj, Rebekah, uciekaj, myśli. 2 Wszystkie cytaty za Biblią Tysiąclecia (przyp. tłum.).

3 KARALUCH Mam na imię Freedom i mam ciężkie powieki. Zamroczona kacem, przeciągam nagie ciało w wymiętej pościeli. W ustach czuję smak śmierci, alkohol obrzydliwie paruje ze mnie wszystkimi porami, twarz mam rozmiękłą od żytniej whiskey. Wpół do dwunastej. Nieźle. Uda mam obolałe od kości biodrowych; dobrze znam to odczucie. Odwracam się do Cala leżącego na brzuchu z tyłkiem w górze, sztywnego jak nieboszczyk. – Ty karaluchu! – wrzeszczę i kopniakiem zrzucam go z łóżka. Ściąga ze sobą pogniecione prześcieradła. – Kto ci kazał przyjść i mnie zerżnąć? – Zadzwoniłaś w środku nocy, a potem się na mnie rzuciłaś! – krzyczy z podłogi. Nie mam powodu mu nie wierzyć. Zresztą to nie pierwszy raz. Cal jest kowbojem i to słowo najlepiej go opisuje. Jest pięć lat młodszy ode mnie, wygląda na jeszcze pięć mniej i należy do małej grupy wybrańców, którym uchodzi noszenie długich blond włosów i kowbojek. Oczywiście nigdy nie przyznam tego głośno, ale ma boskie ciało i większego niż łaska Chrystusa. Rzucam mu jego biały T-shirt, sama wkładam wielką koszulkę z nadrukiem „CBGB” i zataczając się, idę do kuchni. Nie wiem, czyja to koszulka. Wszystko mi jedno. W tym momencie jest moja. Ze sterty naczyń, które zamierzam kiedyś umyć, wybieram jedno czyste. Sypię do obtłuczonej miseczki kaszę mannę i zalewam mocnym, korzennym rumem. Wzdycham. – Byłam przynajmniej dobra? – W trakcie bara-bara zwykle urywa mi się film. Cal podchodzi z tyłu i odwraca mnie do siebie i podnosi, a ja oplatam go nogami i opieram się o brudny zlew. – Jak zawsze, Free-Free. – Uśmiecha się. Odpycham go. Jestem za bardzo skacowana na te jego uśmiechy. – Uważaj, kowboju. – Na klina pociągam łyk rumu z butelki. Nakrętka już parę dni temu zaginęła bez wieści. Zapada milczenie, dla niektórych może niezręczne, nie dla mnie. Prawdę mówiąc, lubię ciszę. Cisza jest dobra. Cal dużymi haustami pije sok z kartonu przed otwartą lodówką. Sapie głośno jak ziejący ogniem smok. – Kto to jest Mason? – pyta, ale wyraźnie ma to gdzieś.

Czyta skład soku. Lubi ekologiczną żywność. Hipis. – Kto? Zauważam, jak brudno jest w kuchni. Mam jednak za mało energii, żeby ją posprzątać. Brakuje mi tej energii od bardzo dawna. – Kiedy odleciałaś – mówi w stronę rozpaczliwie pustej lodówki – miałaś koszmar i cały czas wołałaś jakiegoś „Masona”. Udaję głupią, co zawsze dobrze mi wychodzi. Co mam powiedzieć? Żyję w świecie pełnym niedorozwiniętych debili, nie wyłączając Cala. Ale jego umiejętności w łóżku rekompensują siano w głowie. – Nie wydaje mi się, żebym znała jakiegoś Masona. – Nie zaprzeczam kategorycznie, więc w pewnym sensie mówię prawdę. Prosta sztuczka, żeby wyprowadzić Cala w pole. – Pewnie usłyszałam to w telewizji albo gdzieś. Nagle dzwoni telefon, więc zaczynam otwierać szafki kuchenne. Chowam go tam, kiedy boli mnie głowa. Cal patrzy bezmyślnie, nie rozumie, co robię, jak zresztą większość ludzi. Idąc tropem kabla, znajduję telefon na kilku puszkach groszku w głębi. – Tak? Halo? – Mocno przyciskam słuchawkę do podbródka. Szybko przyciskam widełki ręką i się rozłączam, ale udaję, że kończę rozmowę. – Pomyłka. – Cholerni akwizytorzy – kłamię. – Twoja twarz mówi co innego, Free-Free. Nie cierpię, kiedy nazywa mnie Free-Free. Przypomina imię chomika należącego do jakiegoś dzieciaka. Karton soku pomarańczowego na parę sekund wraca do ust Cala. Pewnie przez gin, który dolałam tam parę dni temu. Gapię się na jego głupi uśmiech i brzuch jak kaloryfer i mam wrażenie, że oglądam reklamę soków Tropicana. Przypomina mi się ich slogan: Smak Tropicany widać na twojej twarzy. Fakt, jeżeli istnieje taki smak jak „tępy”. – Idę pod prysznic. – Rozplątuję kabel telefonu i ruszam do łazienki. – Proszę cię, wyjdź, zanim skończę.

4 DO DOMU, DO MAMY TRZY DNI WCZEŚNIEJ Matthew Delaney siedzi w izolatce na metalowym sedesie bez klapy. Ossining, stan Nowy Jork, siedziba więzienia Sing-Sing. Podciera się, a na jego obnażonych udach leży cienki plik papierów. – Chodźmy już, Delaney – mówi Jimmy Doyle, strażnik. Matthew uśmiecha się uprzejmie i prosi, żeby zaczekał jeszcze chwileczkę, aż skończy. Strażnik odwraca wzrok. Strażnicy zawsze odwracają wzrok. Matthew jedną po drugiej drze wszystkie kartki na drobne kawałeczki i spuszcza razem z własnym gównem i moczem. Całuje ostatni dwucentymetrowy kwadracik, równiutko wycięty cążkami do paznokci, które przemycił do pudła ponad rok temu. Na skrawku jest napis „Nessa Delaney”. – Nessa, Nessa, Nessa – szepcze do ściany celi dwa na pół na dwa metry, gdzie nad łóżkiem wisi przyklejone stare zdjęcie z wydrapanymi oczami. – Nie wiem, co może być przyjemniejsze. Kiedy się z tobą kochałem lata temu… – Już pora, Delaney. – Doyle otwiera stalowe drzwi. Ale Matthew jeszcze przez chwilę mówi do Nessy: – Czy kiedy cię znajdę, odrąbię ci ręce, a potem wypiję twoją krew? – Myśl o jej śmierci tak bardzo przypomina miłość, że czuje dreszcz podniecenia. Nienawiść i pożądanie z biegiem lat stopiły się w jedno uczucie, któremu nie potrafi się oprzeć i którego nie pojmuje. Idzie przez blok C, a na jego twarz wypełza uśmieszek. Na północnym końcu znajduje się sektor o średnim rygorze, gdzie w odróżnieniu od izolatki, do której Matthew już się przyzwyczaił, są wspólne cele z kratami. Zarzuca na ramię worek ze swoim dobytkiem i maszeruje za strażnikiem, którego dobrze zna. Więźniowie w północnym skrzydle krzyczą i wiwatują na jego cześć, tłukąc blaszanymi kubkami o kraty i sypiąc confetti z pociętych opakowań po mydle, bo tak się świętuje koniec odsiadki. Przy ostatniej celi, przed wejściem do innego sektora, więzień z tatuażem sławiącym rasę aryjską rzuca butem w jego głowę. Matthew zgrzyta zębami. Już się nie uśmiecha.

Szybkim ruchem, który wygląda jak przećwiczona choreografia, zrzuca worek na podłogę, sięga obiema rękami w głąb celi i przyciąga faceta do krat. Lewą dłonią łapie przegub prawej ręki i mocno zaciska ramię na jego szyi. – Masz, kurwa, jakiś problem? – syczy do gościa, którego wargi zaczynają tracić pigment. Nie może odpowiedzieć, bo zgięta w łokciu ręka Matthew przygniata mu krtań. – Daj spokój, Delaney. – Strażnik chwyta go za ramię. – Zostały ci dwa kroki do wolności. Chcesz to zmarnować przez tego dupka? – Do wolności… – Matthew puszcza mężczyznę. – Chodź. – Doyle wstukuje kod. – Rodzina na ciebie czeka. Kiedy przechodzą przez kontrolę bezpieczeństwa i na chwilę zostają sami, Matthew wzdycha, a krew odpływa mu z twarzy i wraca do reszty ciała. Klepie strażnika po ramieniu. – Nie potrafię ci podziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, Jimmy. – Znamy się od małego, stary. Matthew wie jednak, że pomoc zawdzięcza tylko temu, że strażnik chodził do jego matki, gdy potrzebował dobrej kokainy, a czasem ciepłej kolacji. Nic go to nie obchodziło, o ile mógł zdobyć informacje, których łaknęło jego stęsknione serduszko – informacji związanych z Nessą Delaney, znaną teraz, jeżeli źródło nie kłamało, jako Freedom Oliver. – Niedługo do was wpadnę, zresztą i tak będę w okolicy, bo wybieram się w odwiedziny do matki – mówi Doyle. Mijają innych funkcjonariuszy i strażnik wali Matthew w plecy. – Rusz się, Delaney. * * * Mastic Beach w stanie Nowy Jork; ukryty klejnot na południowym brzegu Long Island, ozdobiony domkami letniskowymi i bungalowami manhattańczyków, którzy podczas cieplejszych miesięcy jeździli odpoczywać na plaży. Odkąd ludzie sięgali pamięcią, była to oaza bezpieczeństwa, gdzie wszyscy znali wszystkich, a wzdłuż ulic biegły śnieżnobiałe ogrodzenia. Mastic Beach miało niepowtarzalny klimat, bezchmurne niebo i uwielbiane przez wszystkich opowieści starszych mieszkańców z czasów, gdy były tu same gruntowe drogi i sielskiego krajobrazu nie szpeciły jeszcze automobile, bo jeszcze ich nie wynaleziono. We wsi działały małe firmy rodzinne, po Neighborhood Road roznosił się zapach pieczonego chleba. W przystaniach zatoki Moriches kołysały się piękne żaglowce, których maszty sięgały do samego nieba. Potem jednak przez kanały Brooklynu dotarła tu heroina i zalała ulice Mastic Beach, a poziom przestępczości rósł w zastraszającym tempie. Tam, gdzie sąsiedzi niedawno uśmiechali się do siebie, dzisiaj przemykają z pochylonymi głowami, ze strachu przed napadem i pobiciem. Napaści z użyciem noża są tak powszechne jak wizyty w sklepach Handy Pantry. Starsi ludzie są okradani, a dzieci w Mastic dorastają stanowczo za szybko. Trzynaście lat i już w ciąży? Cholerne gratulacje. Jeżeli jesteś posiadaczem na tyle dużego skrawka trawnika, by uchodził za ogród, to istnieje spore prawdopodobieństwo, że więcej niż raz zobaczysz światła policyjnego helikoptera szukającego uciekającego przestępcy. Wtedy twój mózg robi szybki przegląd rozrabiaków z okolicy.

Dziś w Mastic Beach pełno jest najemców korzystających z federalnych dotacji mieszkaniowych oraz wszelkiej maści zboczeńców, degeneratów i świrów figurujących w rejestrze sprawców przestępstw seksualnych. Z ich powodu miasteczko stanowi czerwony punkt na mapach. Co tydzień mieszkańcy otrzymują listy od władz, zgodnie z przepisami o jawności danych przestępców seksualnych, z wiadomością, że kilka domów dalej wprowadził się jakiś gwałciciel czy pedofil. Małe firmy zmieniły się w enklawy Arabów, nielegalnych imigrantów. A okolicę skolonizowały gangi: Bloods, Crips, MS-13. Ostatnimi czasy biali stali się mniejszością. Z wyjątkiem Delaneyów. Oni tworzą odrębny gang, zupełnie inny gatunek. * * * Peter nie musi liczyć, ile kartonów wina potrzebuje Lynn Delaney, żeby się upić. Odpowiedź zawsze brzmi tak samo: dwa, czyli odpowiednik sześciu butelek. Ale nic w tym dziwnego, skoro matka braci Delaneyów waży ponad dwieście pięćdziesiąt kilogramów. Lynn dostaje zadyszki, ilekroć unosi i przechyla szklaneczkę z winem. W jej uśmiechu widać ciemne plamy z caberneta, uśmiechu, który trudno zauważyć pod ćwiercią tony sadła rozlanego na podwójnym łóżku, które musi stać na pustakach zamiast na zwykłych mosiężnych nogach. Po raz pierwszy, odkąd Peter sięga pamięcią, matka stara się poprawić swój wygląd, o czym świadczą ślady purpurowej szminki na zębach, które są szare i puste po wielokrotnym leczeniu kanałowym przed laty, kiedy jeszcze przejmowała się wrażeniem, jakie wywołuje jej uśmiech. – Luke! – wrzeszczy matka na cały dom. – Czego? – jęczy Luke z kuchni. – Podaj mi lakier do włosów z toaletki. – Krzyk pozbawia ją tchu. – Poproś Petera. Jest bliżej. – Peter nie może. Jest niedorozwinięty. – Peter przygląda się groteskowej postaci ze swojego wózka inwalidzkiego. – Chodź i daj mi ten pieprzony lakier, do cholery! – Do kurwy nędzy! – Luke pędzi przez korytarz, wpada do sypialni i rzuca jej lakier do włosów, stojący zaledwie metr od niej. Trzęsie się jej tłuszcz na ramionach, kiedy spryskuje siwe, kręcone włosy dobrym starym aqua netem w jego słabszej wersji, którego okres trwałości sięga dziesięciu tysięcy lat. Z kuchni dobiega trzask otwieranych puszek heinekena z lodówki i wrzask Johna i Luke’a oglądających mecz Yankees. Peter wyczuwa zapach ryb bijący od braci, którzy spędzili cały dzień w porcie Cranberry. W tych stronach dorośli mężczyźni często mieszkają z matkami. Można winić za to gówniany stan gospodarki, ale zwykle powodem jest apodyktyczność matek potrzebujących środków na prowadzenie domu i/lub lenistwo mężczyzn, a w Mastic Beach nie brakuje ani jednego, ani drugiego. – Niewdzięczny gówniarz – mówi Lynn za plecami Luke’a. – Hej, mamo, Matthew przyjechał! – wrzeszczy John. – Już, chwilę, do cholery. Wychyla resztkę taniego wina z kartonu i szpera w poszewce na poduszkę pełnej pigułek na receptę, dopóki nie odnajduje xanaksu, który wkłada do ust i rozgryza. Ściąga z niebieskich oczu grudki mascary, wygładza lawendową koszulę nocną i czkając, wyłącza telewizor, w którym leci jeden z jej ulubionych programów z gatunku court show.

Gramoli się na lichy wózek elektryczny Mr. Mobility, który wiezie jej potężne cielsko korytarzem. Peter rusza za nią na swoim wózku. Matka mija krucyfiksy i zdjęcia chłopców z czasów, kiedy naprawdę byli chłopcami. Na końcu korytarza przed wejściem do salonu stoi niewielki stoliczek, na którym urządziła sanktuarium swojego nieżyjącego syna: oprawione zdjęcie uśmiechniętego Marka w mundurze nowojorskiej policji, otoczone wypalonymi świeczkami do podgrzewaczy. Lynn całuje palce i dotyka jego twarzy na fotografii. Czci zmarłych. Jak wiele osób w tym parszywym miasteczku. Wylewają pierwszy łyk drinka na ziemię, na ślubach wygłaszają mowy o wielkości swoich nieżyjących bliskich, nawet jeśli byli kanaliami. Tak jest i koniec. Trzeba wychwalać zmarłych, przedstawiać łajdaków jako bohaterów. Obok zdjęcia Marka stoją trzy czerwone świeczki upamiętniające poronienia Lynn. I choć straciła dzieci, zanim dało się ustalić ich płeć, wiedziała, po prostu wiedziała, że to były dziewczynki, dała im więc na imię Catherine, Mary i Josephine. Lynn, irlandzka katoliczka, pędzi dostatnie życie, wykorzystując system zasiłków socjalnych i pięciu synów mających tyle samo ojców, którzy nosili jej nazwisko zamiast nazwiska wybranego przez władze. Delaney, nazwisko związane z kłopotami i mocną głową. W okolicy krąży żart, że nawet listonosz przekazuje pocztę do Delaneyów policjantom, bo wcześniej czy później zjawią się w ich domu. Gdy na podjeździe zatrzymuje się samochód, Peter patrzy, jak Lynn dokonuje inspekcji synów ustawionych w szeregu przy drzwiach. Pierwszy jest najmłodszy Luke, najbardziej czarujący i rozwiązły z Delaneyów. Wszystkie okoliczne dziewczyny wiedziały, że jest odpowiedzialny za zarażenie chlamydią kilku miejscowych panienek, a mimo to nie potrafiły mu się oprzeć. Miał blond włosy i zielone oczy, którymi potrafił cię przewiercić na wylot, był też, jak głosiła plotka, wyposażony przez naturę równie hojnie jak gwiazdor porno i kilka lat temu zastanawiał się, czy nie zostać modelem. Nigdy jednak nie zrobił nic, by zrealizować ten zamysł, bo postanowił, że będzie zarabiał na życie montażem płyt gipsowo-kartonowych i rozsiewał swoje nasienie po całej Long Island. Wie co najmniej o szóstce dzieci. Peter krzywi wargi, czując obezwładniający smród wody kolońskiej, którą brat daremnie próbuje zamaskować woń flądry i potu. Następny jest John, krzepki facet, noszący w sobie wszystkie geny recesywne: zielone oczy, rude włosy i wybuchowy temperament, dzięki któremu budzi popłoch na ulicach. Ma srebrną koronkę w miejscu przedniego zęba i twarz przysłoniętą rudym zarostem. Mało mówi i zawsze ubiera się ciepło, nawet latem nosi flanelowe koszule. John, znany jako lichwiarz Mastic, nigdzie nie rusza się bez kija bejsbolowego. Jeżeli możesz mu zwrócić pieniądze, gość do rany przyłóż. Jeżeli nie możesz, lepiej zmień nazwisko i uciekaj z miasteczka. Choć wszyscy wiedzą, że nie jest niemową, nikt spoza jego rodziny nie potrafi sobie przypomnieć, by kiedykolwiek słyszał jego głos. Lynn drapie go po brodzie. – Dlaczego zawsze chowasz swoją ładną buźkę? Peter to ten na wózku, cierpiący na porażenie mózgowe, którego wszyscy, łącznie z jego matką, uważają za niedorozwiniętego umysłowo. Peter jest dla Lynn usprawiedliwieniem, żeby pobierać z pomocy społecznej zasiłek dla niepełnosprawnych. W odróżnieniu od braci Peter woli swój pokój z pirackimi filmami i książkami w sieci, gdzie, by tak rzec, trzyma się z dala od kłopotów. Peter nienawidzi matki. Lynn mówi do niego jak do dziecka i zmusza do jedzenia, którego on nie znosi, stale kradnie pieniądze, które należą mu się od władz, i opycha się, a jemu pozostawia ochłapy, jak psu łańcuchowemu. Psu pilnującemu złomowiska, bo dom przypomina raj zbieracza wszelkich śmieci.

Matka poprawia mu T-shirt ze Spider-Manem, poślinionymi palcami przygładza jego czarne włosy i udaje, że nie widzi, jak Peter odsuwa się od niej gwałtownym ruchem. Mówi jej, żeby się odpieprzyła, ale nikt go nie słyszy albo nie chce słyszeć. Jednocześnie, jak gdyby nagle puściła tama, wybiegają na werandę przywitać Matthew. Uśmiechnięty Matthew wysiada ze starego buicka i ciągnie za sobą przezroczysty worek z „rzeczami osobistymi”, po czym z wrzaskiem rzuca się braciom w objęcia. Tradycyjną formą powitania Delaneyów jest zakładanie chwytów na szyję oraz boksowanie ramion i ud. Zresztą cóż by to było za spotkanie rodzinne, gdyby nie ściągnęło wzroku sąsiadów, tych samych, którzy dzwonią na policję, ilekroć w domu Delaneyów robi się odrobinę za głośno w środku nocy? Luke pierwszy wynosi piwo. – Weźcie je do domu! – krzyczy od drzwi Lynn. Matthew ogląda piwo w świetle zachmurzonego nieba. – Chryste Panie, osiemnaście lat w pudle, na pewno już przeterminowane. – Jak to jest nie dymać przez osiemnaście lat? – żartuje John, gdy wracają do domu. Lynn wali go w ramię. – Wieczorem pewnie powiem, że warto było czekać – mówi Matthew i parska śmiechem. – Przepraszam, mamo. Przy dźwiękach grającej w tle Metalliki przez cały ranek wymieniają się najnowszymi wiadomościami. Ale przychodzi pora, żeby pogadać na temat, który od lat rzuca cień na rodzinę: pogadać o Nessie Delaney. Trzeba ją znaleźć. Znaleźć jej dzieci, bratanicę i bratanka, których nigdy nie poznali. Sprowadzić je do domu. Aby znów mieć pełną rodzinę. * * * Pozostali bracia Delaneyowie czują, jakby po plecach przebiegał im prąd, kiedy są z Matthew i matką. Tylne drzwi prowadzące do małego ogrodu są otwarte i w kuchni unosi się zapach mokrych jesiennych liści i marihuany. I nie widać, gdzie zaczyna się październikowa mgła, a kończy obłok dymu. – Osiemnaście lat to kupa czasu na myślenie. Kupa czasu, żeby wziąć się w garść. Marzyć – mówi Matthew między kolejnymi łykami heinekena. – Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie życzyłem śmierci tej cipie. – Jego głos zawsze brzmi spokojnie i aksamitnie jak pieśń na pogrzebie. Kiedy wypowiada te słowa, mógłby przysiąc, że czuje zapach Nessy. Jak może wytłumaczyć rodzinie swoje uczucie do niej? Kto go zrozumie? I mimo że przez prawie pół życia trzymano go w klatce jak zwierzę, w jego oczach ciągle czai się uśmiech, jak gdyby nie mógł się doczekać, żeby wyjawić wszystkim tajemnice wszechświata. Chłopaki kręcą się niespokojnie na krzesłach przy kuchennym stole. Kiwają głowami i ze strachu udają, że rozumieją. – Zamordowała Marka. Twojego brata. Mojego syna – zaczyna Lynn, zamroczona koktajlem z xanaksu i caberneta. – Zabrała moje wnuki i ukryła, żebyśmy ich nigdy nie zobaczyli. Dzieci Marka. – W roztargnieniu zdrapuje z paznokci czerwony lakier. Czuje, jak krew się w niej burzy. Czuje, że serce jej puchnie, zatrzymuje wodę dlatego, że nie leży w łóżku. Dochodzi do wniosku,

że potrzebuje cukru, więc pakuje sobie do ust pomarańczową muffinkę. – A potem wrobiła ciebie, mojego niewinnego Matthew, i wysłała cię za kratki na pieprzonych osiemnaście lat. – Lynn z uśmiechem kręci głową, a okruchy osiadają w głębokich fałdach jej szyi. Krzyżuje dłonie, krótkie, grube kiełbaski zakończone na czerwono, jakby rozszarpała na sztuki czyjeś ciało. – Nessa Delaney. – Wysuwa język i wzdryga się, wzburzona faktem, że nosiły kiedyś to samo nazwisko. – Bezczelna cipa. Zapłaci nam za to. – Lynn aż się poci z wysiłku, którego wymaga od niej przeżuwanie i przełykanie. – No i trzeba znaleźć jej dzieci. Przecież o to chodzi w rodzinie. – Jej synowie poznają ten błysk w oczach, płomień, który zapala się, kiedy matka wymyśla plan, często tuż zanim ukradnie coś w sklepie albo obrobi gościa, który próbował sprzedać coś na Craigslist, albo wyśle synów po coś, czego chce, ale nie może sobie na to pozwolić. – Szkoda, że nie zrobiliśmy tego dwadzieścia lat temu. – Jasne, mamo, ale to również moja zemsta – mówi Matthew i kładzie dłonie na jej rękach. – Tak samo moja jak twoja. – Za tyle lat czekania powinni mnie obwołać świętą. – Tak, mamo. Czekałaś, aż wyjdę, żebym też mógł się zemścić, ale nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy. Lynn z wdzięcznością mruży oczy. Peter zaczyna protestować, ale jąka się i zacina. Matthew posyła mu spojrzenie tak srogie i nienawistne, że paraliżuje go na wózku. – Wszyscy w tym siedzimy – mówi obojętnym, bezdusznym tonem. Peter pierwszy raz może lepiej przyjrzeć się Matthew. W jego ciemnych włosach zauważa nitki siwizny, przez które wygląda jeszcze straszniej niż przedtem, jak gdyby grzywa zaczynała się pokrywać lodem. Niebieskie oczy są ciągle za jasne i nie pasują do twarzy, oczy, które stają się prawie białe, kiedy robi coś złego. Bardzo przypomina teraz Lynn, tyle że jest szczupły i muskularny. Stwardniał w więzieniu. – Ale jak, do cholery, mamy odnaleźć ją i dzieci? Wiemy, że odkąd zabiła Marka, jest chronionym świadkiem – mówi John, robiąc następnego skręta. – Czemu wątpisz, człowieku małej wiary? W pudle wszystko da się zrobić za odpowiednią cenę. Informacje też się kupuje. – Matthew stuka się palcem w skroń. – Wszystko, co chcecie wiedzieć o Nessie Delaney, jest tutaj. – Spogląda na Lynn i się uśmiecha. Lynn Delaney nigdy nie była bardziej dumna z synów. Na widok Matthew pomyślała, że warto było tak długo czekać. Dzięki temu jej Matthew będzie mógł pokierować resztą, być jej oczami i uszami w tej krucjacie przeciw synowej. – Proszę was tylko, żebyście zrobili Nessie coś naprawdę złego, żeby błagała was o śmierć. Nie muszę wam chyba mówić, że nie możecie zostawić żadnego śladu, który prowadzi do naszej rodziny. – Wzdycha. – A jeżeli chodzi o dzieci… przekażcie im wiadomość ostrożnie. Okażcie im uczucie. Powiedzcie, że babcia czeka na nich cierpliwie od dwudziestu lat i bardzo chce ich uściskać. – Bierze papierosa od Johna i się zaciąga. Ma przepalone zęby. – Teraz mówią na nią Freedom Oliver – mówi Matthew. – Freedom? – prycha Lynn. – Kurwa, pomysłowo. – No to wyruszamy rano. – John uśmiecha się na myśl o rzezi. – Pieprzyć to. – Lynn wysuwa nogę ze swojego elektrycznego wózka i kopie dół lodówki. – Dłużej nie zamierzam czekać. – Cała się gotuje z wściekłości, od której lada chwila mogą się jej zająć włosy spryskane aqua netem. Strzepuje z rękawów czarną kocią sierść, uspokaja się, biorąc kilka świszczących oddechów, a potem odkłada papierosa na kuchenny blat, nie na żadną

popielniczkę, nic z tych rzeczy. – Chłopcy, chłopcy… – Z rękawa wydobywa dwie torebki z kokainą wartości pięćdziesięciu dolarów każda i robi przed nimi pięć kresek za pomocą swojego prawa jazdy, prawa jazdy, które już dawno straciło ważność, ponieważ Lynn od ponad trzech lat nie opuszcza domu. Plecy chłopców nieco się prostują. Następnie oblizuje krawędź dokumentów i zwija w słomkę dwudziestodolarowy banknot. Peter zastanawia się, jak nałogowa kokainistka mogła osiągnąć tak monstrualne rozmiary. – Chyba nie każecie czekać matce, co? – Wciąga kreskę lewym nozdrzem, po czym podaje banknot Matthew. Jej szczęka porusza się tam i z powrotem, małe palce u rąk drgają od metalicznego posmaku. Matthew patrzy prosto przed siebie, a potem wciąga następną kreskę. – Nie, nie będziesz na nas musiała czekać, mamo. Pozostali kiwają głowami, gotowi zgodzić się na wszystko, byle wreszcie dorwać się do koki. Lynn jak zwykle krwawi z nosa i czerwone strużki spływają jej po twarzy prosto na resztkę pomarańczowej muffinki i tworzą pąsowe plamy na delikatnej warstwie białego lukru. Ale Lynn nie przeszkadza, że krew kapie jej na deser, i tak wpycha go sobie do ust. Patrzy w oczy wszystkim synom po kolei. – John siądzie za kółkiem. – Lynn rzuca na stół kluczyki. – Blachy są podrobione, a E-ZPass kradziony, więc przejazd przez płatne mosty i autostrady macie za friko. Pospieszcie się, żebyście zdążyli przed korkami. Posłusznie wychodzą z domu, a serca biją im mocno, pobudzone narkotykiem i niecierpliwością. Lynn patrzy przez okno, jak Matthew, Luke i John ruszają. To zemsta za Marka, głupia suko, mówi do lustra. Jest królową, która wypuszcza swoje wilki na łowy. Gdy samochód odjeżdża sprzed domu, dostrzega sąsiada. Staruszek z Portoryko chodzi w kółko, ubrany w starą, podartą zieloną sukienkę w czarne grochy. Jego córka wspominała kiedyś, że zaobserwowała u niego pierwsze objawy demencji. Czy został jeszcze ktoś normalny? Zlizuje z warg krew, słyszy skrzypnięcie wózka Petera, który odwraca się w jej stronę. Chłopak jąka się, jak gdyby struny głosowe próbowały się odłączyć od jego ciała. – T-t-t-ty… p-p-p-piep-p-przona… s-s-su-uuko – duka. Lynn wierzchem dłoni rozciera sobie krew na twarzy, rozmazując ją na policzkach jak barwy wojenne. Patrzy na niego pogardliwie. – A teraz dostaniesz to, co chyba m-m-miałbyś och-chot-t-tę dzisiaj z-z-zj-zjeść…