Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 221
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 335

Jill Mansell - Nieprzewidziane konsekwencje miłości

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-J-

Jill Mansell - Nieprzewidziane konsekwencje miłości.pdf

Filbana EBooki Książki -J- Jill Mansell
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 24 osób, 39 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 371 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16

Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Rozdział 35 Rozdział 36 Rozdział 37 Rozdział 38 Rozdział 39

Rozdział 40 Rozdział 41 Rozdział 42 Rozdział 43 Rozdział 44 Rozdział 45 Rozdział 46 Rozdział 47 Rozdział 48 Rozdział 49 Rozdział 50 Rozdział 51 Rozdział 52 Rozdział 53 Rozdział 54 Rozdział 55 Rozdział 56 Rozdział 57 Rozdział 58 Podziękowania

Tytuł oryginału: THE UNPREDICTABLE CONSEQUENCES OF LOVE Opieka redakcyjna: DOROTA WIERZBICKA Redakcja: ANETA TKACZYK Korekta: EWA KOCHANOWICZ, MAŁGORZATA WÓJCIK Projekt okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN (www.panczakiewicz.pl) Zdjęcie wykorzystane na okładce: © Todor Tsvetkov/E+/Getty Images Redakcja techniczna: BOŻENA KORBUT Skład i łamanie: Infomarket Copyright THE UNPREDICTABLE CONSEQUENCES OF LOVE © 2014 by Jill Mansell © Copyright for the Polish translation by Wydawnictwo Literackie, 2015 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-05787-2 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.

ROZDZIAŁ 1 Pod wysokim sufitem salonu w hotelu Mariscombe House Sophie Wells właśnie kończyła przygotowania do sesji zdjęciowej. Pierwotny plan sfotografowania Roperów w stylu Marksa i Spencera, en famille pod chmurką na letniej łączce, zniweczyła koszmarna pogoda. Od rana lało jak z cebra, ale przełożenie sesji nie wchodziło w grę, gdyż następnego dnia dwoje członków rodziny wracało do Australii. Emma Roper jednak doskonale wiedziała, czego chce. Wcześniej oznajmiła przez telefon: „Okej, skoro nie możemy wyjść na świeże powietrze, zrobimy jedną z tych całkiem białych sesji – no wiesz, nowoczesnych i bardzo modnych. Wszyscy ubierzemy się na biało i będzie zupełnie jak w reklamie marki Boden”. Zachwycona sobą i swoją artystyczną wizją, dodała: „No to załatwione. Widzimy się w hotelu o trzeciej. Będzie świetnie!”. Niektórzy klienci lubili, gdy sugerowano im styl i oprawę sesji; inni, tak jak Emma Roper, woleli sami zająć się reżyserią. Sophie przystała na to bez problemu i przytaszczyła ze sobą odpowiednie oświetlenie, a do tego białe muślinowe tło na stojakach i jeszcze więcej muślinu na podłogę. Skoro Emma uparła się na styl Boden, musiała dostać dokładnie to, czego chciała. Sophie cofnęła się o krok, żeby ocenić końcowy rezultat i poprawić reflektor. W tym samym momencie zza drzwi wychyliła się elegancka głowa Dot Strachan. – Ojoj, przydałyby się okulary przeciwsłoneczne! – Mrużąc oczy przed jaskrawą bielą scenerii, dodała radośnie: – Zastanawiałam się, czy nie masz ochoty na kawę, skarbie. Sophie marzyła o tym, żeby na starość przypominać Dot Strachan. W wieku siedemdziesięciu dwóch lat Dot miała nie tylko niewymuszoną klasę, ale też zabójcze kości policzkowe i jasnoniebieskie oczy, które błyszczały na tle wiecznie opalonej skóry, oraz zaczesane do tyłu jasnoblond włosy. Naturalnie nie brakowało jej zmarszczek, ale tych pozytywnych, które

powstały wskutek częstych uśmiechów i udanego życia. Pracowała bez wytchnienia, przez co kierowanie hotelem wydawało się łatwe, i nigdy w życiu nie włożyła niegustownego stroju. – Dziękuję, ale lepiej nie. – Sophie z grymasem na ustach wskazała na wszechobecną biel. – Jak znam swoje szczęście, zaraz coś wyleję. Poza tym wszystko w porządku, Roperowie za chwilę tu będą. Skończymy przed czwartą. Jeszcze raz dziękuję, że pozwoliłaś mi zająć salon bez wcześniejszej zapowiedzi. – Nie ma problemu – odparła Dot. – Mówiłam ci już, że zawsze jesteś tu mile widziana. Kiedy zjawią się klienci, każę Rose przysłać ich prosto do ciebie. Jeśli już człowiek przywyknie do kalifornijskich plaż dla surferów, szare i deszczowe popołudnie na północnym brzegu Kornwalii raczej nie spełni jego oczekiwań. Taką aurę trudno nazwać pogodną. W dzieciństwie Josh Strachan spędzał letnie wakacje w St Carys, teraz jednak nie miał ochoty na kontakt z lodowatymi falami, pozostawiając to prawdziwym twardzielom i zapaleńcom takim jak Griff, mieszaniec jego babci. Ten potomek długowłosego teriera szczekał jak opętany i rzucał się na płytkie fale, które zalewały plażę. Josh pokręcił głową, zdumiony niepohamowanym entuzjazmem psa. Dobrze, dosyć tego dobrego, pomyślał. Ulewa jeszcze się nasiliła, więc nadszedł czas na powrót. Josh gwizdnął na psa. Griff rozmyślnie go zignorował, zupełnie jak pięciolatek na placu zabaw, zdecydowany postawić na swoim i jeszcze raz zjechać ze zjeżdżalni. Cóż, Josh przyjechał do Wielkiej Brytanii zaledwie tydzień temu i dopiero się poznawali. Przyłożywszy dłonie do ust, zawołał stanowczo: – Griff! Do nogi, ale już! Cholerny kundel jednak najwyraźniej uparł się, żeby robić mu na złość. I pomyśleć, że Josh uwierzył Dot, gdy kłamała mu w żywe oczy, że pies jest doskonale ułożony. Podszedł do brzegu i zsunął buty. Za trzecim razem zdołał złapać Griffa, przyczepić mu smycz do obroży i zaciągnąć go na piasek. Mimo tych wysiłków dopadła ich grzywa fali, mocząc nogawki dżinsów Josha.

Spiorunował psa wzrokiem, na co Griff odpowiedział krnąbrnym merdaniem ogona. Chryste, woda była naprawdę lodowata. Gdy szli plażą Mariscombe w kierunku schodów wyrąbanych w klifie, który sprawiał, że z hotelu roztaczał się niezrównany widok, Josh przypominał sobie opuszczone kalifornijskie plaże. Santa Monica, Laguna, Huntington... Fenomenalne piaski, niesamowite fale, idealna pogoda przez okrągły rok... To nie była jednak Wielka Brytania. To nie był dom. Niemal cały jego czas pochłaniała praca z ludźmi, których nawet nie lubił, więc nie miał kiedy surfować. Dlatego właśnie podjął decyzję, żeby odejść, zostawić za sobą ten sztuczny, stresujący świat i szukać lepszego życia wśród ludzi, których towarzystwo sprawiałoby mu przyjemność. Taki przynajmniej był plan. Po klapie z Go Destry już nigdy więcej nie chciał oglądać rozwydrzonych i marudnych nastolatków z Ameryki. – Teraz ty oprzyj brodę na lewej dłoni, a ty lekko się odchyl... Wy dwoje unieście głowy, żebyście oboje widzieli mamę... – Szczerze mówiąc, ustawianie do zdjęcia piątki dzieci i jednej dorosłej osoby było równie skomplikowane jak dyrygowanie orkiestrą. – A pani niech oprze ręce na ich ramionach... O właśnie, doskonale. Teraz popatrzcie na siebie i powiedzcie: „Wyglądasz bosko!”. Rodzeństwo wrzasnęło do siebie tę kwestię, wybuchając na końcu śmiechem, a Sophie pstryknęła piętnaście albo dwadzieścia zdjęć. – Świetnie, a teraz powiedzcie to samo komuś innemu. Doskonale... Wśród śmichów-chichów i powtarzających się okrzyków: „Wyglądasz bosko!” nikt nie usłyszał skrobania po drugiej stronie drzwi. W następnej chwili klamka ustąpiła, drzwi otworzyły się szeroko i ogromnie podekscytowany Griff rzucił się niczym włochata torpeda na nieskazitelną grupę bodeńską. Włochata, mokra i ubłocona torpeda. – ŁAAA! – Dziewczęta z krzykiem próbowały odepchnąć psa, gdy wspinał się na chłopców, szaleńczo merdając ogonem i zostawiając na wszystkim ślady brudnych łap.

– Nie! Griff, siad! – krzyknęła Sophie, a pies jak zawsze ją zignorował. Emma zamarła z przerażenia, za to jej synowie pokładali się ze śmiechu. Białe tło było teraz upstrzone ciemnymi plamami błota. – Moja sukienka! – zawodziła Emma. – Moja piękna, biała sukienka! – Niegrzeczny pies! – Sophie odłożyła aparat, po czym wzięła Griffa na ręce. Świadoma, że katastrofa nie wynikła z jego winy, ze skruchą pokręciła głową. – Za chwileczkę wracam – powiedziała do Emmy. Gdy wyszła z salonu, od razu się zorientowała, co zaszło. Przy wejściu w dalszej części korytarza, plecami do niej stał wysoki brunet z zaczesanymi do tyłu mokrymi włosami, w przemoczonej szaro-białej koszuli i przemoczonych dżinsach. Mówił coś szybko do telefonu w prawej ręce, z lewej zaś zwisała mu cienka smycz, na której końcu brakowało psa. Sophie podeszła bliżej. – Nie ma problemu – usłyszała głos mężczyzny. – Załatwię to. Cześć. Kiedy skończył i wsunął aparat do kieszeni spodni, postukała go w ramię. – Przepraszam? Chyba pan coś zgubił. Odwrócił się, unosząc brwi, i nagle zobaczył, kogo przytulała do piersi. – A, tak. Dziękuję. Jak widać, niesłychanie się przejął. – Nie może pan spuszczać Griffa ze smyczy i zostawiać go bez opieki, żeby robił tu demolkę. – Wcale go nie spuściłem ze smyczy – odparł, zdumiony jej tonem. – Zostawiłem psa w jego koszyku w gabinecie na zapleczu. – Przecież zwierzak jest cały mokry i ubłocony! – Szedłem po ręcznik, żeby osuszyć psa, kiedy zadzwonił telefon. To była pilna rozmowa. – Proszę za mną – zażądała Sophie. – Zobaczy pan, co narobił. – O Jezu. – Opuścił brwi i westchnął ciężko, po czym ruszył za dziewczyną. Gdy dotarli do zamkniętych drzwi salonu, oznajmił z niezadowoleniem: – Zaraz, zaraz, nie może mnie pani obwiniać za to, co tam się stało. Po wejściu do hotelu sprawdziłem drzwi. Wszystkie były pozamykane.

Sophie dobrze wiedziała, z kim ma do czynienia. Dotąd na siebie nie wpadli, nie było jednak tajemnicą, że Josh Strachan wrócił do St Carys i zamieszkał w hotelu, który trzy lata wcześniej kupił wspólnie ze swoją babcią. O rany, naprawdę niczego mu nie brakowało. To fascynujące, że można się na kogoś wściekać i jednocześnie doskonale zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo jest atrakcyjny. – Twierdzi pan, że Dot nie uprzedziła pana o popisowej sztuczce Griffa? Po tych słowach Sophie postawiła psa na podłodze i lekko dotknęła mosiężnej klamki. Griff błyskawicznie wystrzelił w górę, uwiesił się zębami na klamce, a potem, próbując ją opuścić, przez chwilę bujał się i szaleńczo wyginał niczym akrobata z Cirque du Soleil. Gdy drzwi otworzyły się gwałtownie, Sophie złapała psa. – Voilà – oznajmiła. Przyglądając się pobojowisku, Josh Strachan wyszeptał bezgłośnie: „O cholera”. Całkiem dobrze świadczyło o nim jeszcze to, że natychmiast podniósł obie ręce i powiedział do zgromadzonych w salonie: – Naprawdę przepraszam, to wyłącznie moja wina. Nie wiedziałem, że potrafi otwierać drzwi. Większość zignorowała jego słowa, zbyt zajęta rechotaniem i robieniem sobie zdjęć komórkami. Tylko Emma, matka dzieci, przeszyła Josha złowieszczym spojrzeniem. – Wszystko przepadło – oświadczyła. – Cała nasza piękna sesja... – Wiem i bardzo przepraszam, ale czy moglibyśmy przełożyć ją na inny dzień? Pokryję koszty, rzecz jasna. – Bliźnięta odlatują jutro rano do Australii, więc nie, nie moglibyśmy. Ale dziękuję, że popsuł pan coś tak ważnego. – Głos Emmy zadrżał, a jej oczy wypełniły się łzami. – Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę – dodała załamana. – Ja to załatwię. – Sophie wepchnęła Griffa w ramiona Josha. – Proszę go stąd zabrać i wysuszyć. Potrzebujemy pięciu minut, potem niech pan przyprowadzi psa z powrotem. – Z powrotem? – Spojrzał na nią jak na wariatkę.

– Niby dlaczego ten pies ma tu wracać? – spytała Emma piskliwie. – Proszę wrócić. – Sophie machnęła ręką, żeby Josh wyszedł razem z Griffem, po czym odwróciła się do Emmy. – Wszystko jest pod kontrolą, niech pani nie płacze. – Ale przecież wszystko przepadło! – To oczywiste, że jest pani zdenerwowana. Czy jednak nie chodzi głównie o to, że chłopcy lecą jutro do Australii? Emma odetchnęła i ostrożnie osuszyła oczy chusteczką. – Oczywiście, że tak. – Pokiwała głową. – Nie mogę się z tym pogodzić. Mają zaledwie osiemnaście lat... To moje maleństwa... Jak ja sobie bez nich poradzę? – Ale to też wielka przygoda. – Może dla nich. – Emma zwiesiła ramiona. – Ja nie przestaję się niepokoić. Przez cały czas liczyłam na to, że zmienią zdanie i zostaną w domu. – Jej głos znowu zadrżał. – Ale nic z tego. Bóg jeden wie, jak dadzą sobie radę... Jeśli każdego ranka nie dostaną czystych skarpet, wkładają brudne z poprzedniego dnia! – Tak, wiem, będzie pani ciężko – powiedziała Sophie ze współczuciem. – Ale dzięki temu się usamodzielnią. Zobaczy pani. – Znowu płacze? – Jeden z chłopców z uśmiechem pokręcił głową. – Daj spokój, mamo. Wyluzuj, będzie dobrze. Emma uśmiechnęła się do niego przez łzy. – Wiem, skarbie. Staram się. Sophie wzięła do ręki aparat fotograficzny, po czym zaprowadziła kobietę pod ścianę i posadziła ją w okiennym wykuszu. – Niech pani na to zerknie – poprosiła. Pokazała jej pierwsze zdjęcia, a następnie kilka ujęć zrobionych po tym, jak Griff wpadł do pomieszczenia. Element zaskoczenia znakomicie się sprawdził. Wcześniej sztywne i spięte twarze dzieci zmieniły się nie do poznania. – Nie są takie jak na co dzień? – zapytała Sophie. – Mniej skrępowane? – Po to chce pani tego psa z powrotem? Żeby zrobić więcej takich zdjęć? – Emma pociągnęła nosem. – To niezupełnie w stylu Boden.

– Wiem. Będą bardziej na luzie. Ludzie uśmiechają się właśnie na widok takich fotografii. Naprawdę – zapewniła ją Sophie. – Wyjdą świetnie, choć nietypowo. I nie będzie pani musiała za nie płacić.

ROZDZIAŁ 2 Rodzina opuściła hotel czterdzieści minut później. Josh obserwował z okna na górze, jak w zacinającym deszczu biegną przez parking i ładują się do niebieskiego busa. Wyglądało na to, że przygody w trakcie sesji nie pozostawią trwałych śladów na ich psychice. Na dole przekonał się, że fotografka z zapałem sprząta salon, przywracając mu codzienny wygląd. Griff tymczasem zdążył się zmęczyć i teraz drzemał na dywaniku przed kominkiem. Nieświadoma uważnego spojrzenia Josha dziewczyna zebrała upaćkane przez psa płachty muślinu i upchnęła je w metalowej walizce. Potem odczepiła tło od stojaka, sprawnie je zwinęła i schowała do długiej kartonowej tuby. Jej sięgające do ramion włosy we wszystkich blond odcieniach kołysały się niesfornie. Ubrała się w czarny top i szare dżinsy, dzięki czemu odciski łap Griffa nie były widoczne na jej stroju. Podczas pracy podciągnęła rękawy i teraz pobrzękiwała srebrnymi bransoletkami na lewym nadgarstku. Miała naturalny biust i okrągłą pupę, co bardzo przypadło Joshowi do gustu, zwłaszcza po latach spędzonych w Los Angeles, gdzie większość dziewczyn miała nieproporcjonalną sylwetkę à la lalka Barbie. – Już prawie skoń... – Odwróciła się i ujrzała go w drzwiach. – Ach, to pan. – Wyprostowała się i machnęła głową na Griffa. – Przyszedł pan po niego? Pada z nóg. Właśnie skończyłam sesję. – Wiem, widziałem, jak ta rodzina odjeżdża. Szczerze przepraszam. Dot rzeczywiście wspomniała mi o otwieraniu drzwi – przyznał Josh. – Po prostu wyleciało mi to z głowy. Mogę zwalić winę na zmęczenie po locie z Ameryki? Sophie popatrzyła na niego wymownie. – Tylko jeśli jest pan kompletnym mięczakiem – odparła. – Miał pan tydzień na to, żeby stanąć na nogi. Jej oczy w srebrzystoszarym kolorze były błyszczące i rozmigotane. Na

ciemnych wyrazistych brwiach dziewczyny dostrzegł złocisty połysk, a na lewej skroni smużkę błota. Nieczęsto używał tego określenia, ale teraz przyszło mu do głowy, że biła od niej joie de vivre. – Fakt. – Pokiwał głową. – To tylko moja wina. No i jak wyszły zdjęcia? – Proszę za mną, a sam się pan przekona. Poprowadziła go przez salon, wzięła do ręki aparat i pokazała mu fotografie, zaczynając od kilku sprzed wypadku z psem i kończąc na drugim etapie sesji. – Świetne – przyznał Josh z uznaniem. Naprawdę był pod wrażeniem. – A więc to nie była aż taka porażka. – Tylko dlatego, że jestem absolutnie genialna – stwierdziła. Podobało mu się jej podejście. – Jak pani ma na imię? – Sophie. – Miło mi, Sophie. Jestem Josh. – Wiem. Odkąd wróciłeś, wszyscy mówią tylko o tobie. Nie zauważyłeś? – Niespecjalnie. No, może trochę. Z biegiem czasu człowiek przestaje zwracać uwagę na takie rzeczy. – Umilkł na chwilę. – Masz wizytówkę? Wręczyła mu kartonik, który wyjęła z kieszeni czarnej płóciennej torby. „Sophie Wells. Fotografie portretowe, ślubne i reklamowe”, głosił srebrny napis na czarnym tle. Na dole wizytówki widniały adres i numer telefonu. Josh zauważył kluczyk przy jednej ze srebrnych bransoletek Sophie. Wyciągnął rękę i musnął go palcem. – A to do czego? – zapytał. – Do tajnej skrytki w szwajcarskim banku. – Niesamowite. Nie miałem pojęcia, że w szwajcarskich bankach używa się kluczyków yale. Uśmiechnęła się, a na jej lewym policzku pojawił się dołeczek. – Zaczęłam go nosić po tym, jak trzy razy w ciągu jednego tygodnia zatrzasnęły mi się drzwi do mieszkania. – Wiesz, naprawdę fatalnie się czuję w związku z tymi zdjęciami. – Josh

westchnął. – Niepotrzebnie. Powiedziałam Emmie, że zrobię je za darmo. – Czyli dołożysz do interesu. To jeszcze gorzej. Sophie pokręciła głową. – Efekt końcowy spodoba się wszystkim, więc Emma chętnie zapłaci – odparła. – Ale ich ubrania... – Mają farmę, plamy z błota nie są więc dla nich nowością. Emma powiedziała, że spiorą się w wysokiej temperaturze. – Płakała, kiedy wróciłem tu z Griffem. – Tak, ale to akurat nie twoja wina. Spokojnie, dziś jest twój szczęśliwy dzień – dodała radośnie. – Upiekło ci się. Josh doszedł do wniosku, że nigdy nie zrozumie kobiet. Dobrze, że skończyło się tak, a nie inaczej. – No to w porządku – mruknął, nieco zdekoncentrowany widokiem jej rzęs. Zastanawiał się, czy pod tuszem końcówki też są złociste, jak brwi. – Skoro tak mówisz... Mogę zadać ci osobiste pytanie? – Możesz spróbować. Był oczarowany jej uśmiechem, poczuciem humoru i zadziornym sposobem bycia. No dobrze – i jej niesamowitym ciałem. – Jesteś singielką? Gdyby kogoś miała, musiałaby powiedzieć z pogodną rezygnacją: „Jaka szkoda” i na tym zakończyć kwestię. – Ja? Nie, z nikim się nie spotykam. – Pokręciła głową. – Jestem stuprocentową singielką. Doskonale. – A miałabyś ochotę któregoś wieczoru pójść ze mną na kolację? – spytał Josh, zachwycony jej szczerością. – To rzeczywiście musiałby być wieczór – zauważyła i z powagą pokiwała głową. – W przeciwnym razie wyskoczylibyśmy na śniadanie albo lunch. – Zdecydowanie chodziło mi o wieczór – odparł. – Może być nawet dzisiejszy, gdybyś się zgodziła.

Szło jak z płatka. – Och, dzisiaj nie mogę – odparła dziewczyna. – Rozumiem, nie ma co się spieszyć. To może piątek albo sobota? Kiedy bardziej ci pasuje? Zanim jeszcze skończył mówić, Sophie pokręciła głową. – Wybacz, ale nie – oznajmiła. – To znaczy dziękuję za zaproszenie, ale nie mogę się z tobą umówić na kolację. – No tak. – Josh nie krył zdumienia. – Wcale? – Wcale – przytaknęła. – Jasne. W porządku. Ale wcale nie było w porządku. O co właściwie chodziło? Zostawiła w domu małe dziecko albo starą krewną, która wymagała nieustannej opieki? – Można zapytać dlaczego? – zaryzykował. Oczy Sophie zalśniły. – O rany, obraziłeś się? – Jasne, że nie – skłamał. Spojrzała na niego wymownie. – Moim zdaniem się obraziłeś – oświadczyła. – Niepotrzebnie. Po prostu jestem teraz bardzo zajęta. – To może za parę tygodni? – Nie mógł uwierzyć, że się tak narzuca. – Słuchaj, jeszcze raz dziękuję, ale nie. Tak naprawdę nie chcę się umawiać na kolację... z nikim. I kolejny cios. – Nie ma problemu. – Josh żałował swojego pytania. – Przepraszam. – Spokojnie, za parę miesięcy moje ego dojdzie do siebie. – Uśmiechnął się niemrawo. – Nic mi nie będzie. – Nie chodzi o ciebie, tylko o mnie. – Usta Sophie drgnęły. Cudownie, na dodatek się z niego nabijała. – To oczywiste – skwitował tylko.

W momencie gdy wnuk Dot Strachan dostawał kosza, ona sama musiała sobie radzić z końskimi zalotami w innej części hotelu. Mój Boże, to nadal było trudne. Naprawdę nie chciała ranić uczuć tego biedaka, ale zdecydowanie przesadzał. – Więc jak będzie, hm? Propozycja nie do odrzucenia, prawda? Impreza w klubie golfowym zapowiada się po prostu byczo, sama przyznasz! – Wąsy Edgara nastroszyły się entuzjastycznie. – Temat przewodni to lata pięćdziesiąte. Nasze czasy! Wszyscy ubiorą się stosownie do okazji. W zeszłym roku wynajęli sobowtóra Elvisa, żeby dodać zabawie rumieńców! Dot zastanawiała się, czy woda po goleniu Old Spice nadal jest w sprzedaży, czy też jej rozmówca obkupił się przed laty i teraz stopniowo zużywał swoje zapasy. Poza tym wizja kołyszącego się Edgara w obcisłych rurkach wystarczyłaby, żeby każdemu odechciało się jeść. Dot wiedziała jednak, że Edgar był samotny, wspomniał jej o tym wiele, a nawet bardzo wiele razy. Owdowiał zaledwie nieco ponad rok wcześniej i od jakiegoś czasu rozpaczliwie usiłował znaleźć sobie nową żonę. Tęsknił za towarzystwem, za kimś, kto by o niego zadbał, bo nie miał pojęcia o gotowaniu, i siłą rzeczy brał na cel każdą kobietę w mniej więcej odpowiednim wieku. Szczególnie zaś zagiął parol na Dot. Było to smutne i ogromnie mu współczuła, ale niestety, musiał sobie poszukać kogoś innego, jeśli chciał znaleźć partnerkę na wieczorek w stylu lat pięćdziesiątych w klubie golfowym. – Mówisz, że chodzi o sobotę? Och, Edgarze, obawiam się, że ten wieczór mam już zajęty. – Naprawdę? O nie, to fatalnie! – Zrobił podejrzliwą minę, jakby doszedł do wniosku, że Dot mydli mu oczy. – A dokąd idziesz? – Na przyjęcie, z Lawrence’em. – To akurat była prawda. Krzaczaste brwi Edgara wystrzeliły do góry. – Z byłym mężem? Pfff! – prychnął z nieskrywaną dezaprobatą. – Szczerze mówiąc, dziwi mnie, że chcesz mieć z nim cokolwiek wspólnego po tym, jak cię potraktował. – To przyjęcie u naszych wspólnych przyjaciół. Możemy iść osobno i ignorować się przez cały wieczór, psując zabawę wszystkim... – Dot na moment umilkła. – Albo możemy zachować się jak dorośli i przyjść razem.

Edgar dał upust rozczarowaniu, posapując i prychając. – Cóż, powiem tylko, że Lawrence na to nie zasłużył – oświadczył w końcu. – Wiem – zgodziła się Dot. Uznała, że pora wracać do pracy. Ostentacyjnie spojrzała na zegarek i z miną niesłychanie zajętej osoby oznajmiła radośnie: – Na szczęście Lawrence również zdaje sobie z tego sprawę.

ROZDZIAŁ 3 W ten sobotni poranek Tula Kaye miała wyrzuty sumienia, ale niezbyt dokuczliwe. W przeciwnym wypadku nie jechałaby autostradą M5 z Birmingham do St Carys. Ale nie mogło być inaczej. Przez ostatnie trzy dni pracowała jak wariatka w pubie. W końcu każdy zasługiwał na chwilę relaksu. Życie na pewno nie sprowadzało się do dreptania z domu do pracy i z powrotem w strugach deszczu po brudnych ulicach Aston. Kiedy wczoraj paskudna pogoda nieoczekiwanie ustąpiła pola oślepiającemu słońcu, a temperatura podskoczyła do dwudziestu paru stopni, wszystkim poprawiły się humory. To jednak nie wystarczyło. Po południu, w przerwie między lunchem a wieczorną zmianą, Tula utknęła przed komputerem, oglądając przekaz na żywo z kamery na plaży Mariscombe. Zgodnie z prognozą pogody nadchodzący weekend miał być całkowicie słoneczny i to ostatecznie przesądziło sprawę. Nadciągała pierwsza fala rozkosznych letnich upałów. Tula chwyciła telefon i wystukała SMS-a do Sophie: „Cześć, dużo zajęć w weekend?”. Robiła, co mogła, żeby się zbytnio nie nakręcać. Naturalnie nic nie powstrzymałoby jej od wizyty w St Carys, nawet gdyby Sophie pracowała, ale bez niej to nie byłoby to samo. Usłyszała cichy dźwięk nadchodzącej wiadomości: „Parę godzin w niedzielę rano, poza tym mam wolne. Słońce świeci! Wpadniesz???”. Nie powinna. Ale i tak zamierzała. „Tak – wystukała. – Jeśli nie masz nic przeciwko”. „Nic a nic – odpisała Sophie. – Hura! Będzie ubaw. Buziaki”. I tak oto klamka zapadła. Tula z radością wyszperała kilka letnich ciuchów, wrzuciła je do małej walizki i pobiegła na wieczorną zmianę do baru Bailey’s.

Jak na prawdziwą królową przestępczego półświatka przystało, sprytnie rzuciła kilka luźnych uwag, które wkrótce mogły się przydać. Cóż, nie było to godne pochwały, ale nigdy wcześniej nie uciekała się do tak niecnych środków. W końcu chyba każdy miał prawo choć raz w życiu symulować chorobę? Przecież niektórzy wycinali taki numer co drugi tydzień i wcale nie spędzało im to snu z powiek. Przez cały wieczór harowała jak wół, radośnie i mimochodem wspominając, że jej współlokatorka pichci dzisiaj curry z krewetkami. Podkreślała przy tym, że umiera z głodu, więc po powrocie do domu liczy na choćby niewielką porcję na kolację. O północy, gdy wszyscy wychodzili z baru, zastanawiała się jeszcze głośno, czyby nie kupić frytek na wynos, ale od razu oznajmiła, że tego nie zrobi, bo po prostu nie może się doczekać pysznego curry z krewetkami. Otóż to. Dopracowała wszystko w najdrobniejszych szczegółach. Sztuczka polegała na tym, żeby wyjechać o piątej rano i dzięki temu uniknąć korków, które w taki piękny dzień były pewne. Po trzystu czterdziestu sześciu kilometrach i prawie czterech godzinach jazdy Tula w końcu dotarła do St Carys. Humor dodatkowo jej się poprawił, kiedy na własne oczy ujrzała to, co wcześniej mogła podziwiać jedynie na ekranie komputera. Warto było symulować chorobę. Morze lśniło niczym turkusowe sari, a jego żywy kolor zlewał się na horyzoncie z błękitem nieba. Krzyki mew i świeży zapach ozonu syciły jej zmysły. Niemal czuła sól na języku. Gorące promienie słońca w Kornwalii jakimś cudem sprawiały jej większą przyjemność niż w Birmingham. Wjechała krętą drogą do miasta, zostawiła samochód na parkingu i wpadła do piekarni na promenadzie, żeby kupić kornwalijski pasztecik z mięsem i cztery ciepłe pączki z jabłkami. Sophie otworzyła drzwi i zamachała na powitanie. – Hura, jesteś! – wykrzyknęła. – Fantastycznie! Jak ci nie wstyd? – Zmarszczyła nos. – Jeszcze nie ma dziewiątej, a ty już zaczęłaś się obżerać. – Nie mogłam się oprzeć – oznajmiła Tula bez cienia skruchy. Kupno i zjedzenie porządnego pasztecika zaraz po przyjeździe to był jej rytuał. Na znak pojednania wyciągnęła przed siebie rękę z drugą torbą.

– Kupiłam też pączki – dodała. – Mhm. Z jabłkami? – Sophie za nimi przepadała. – Nie, z kocią karmą i musztardą. – Świetnie. W porze lunchu plaża zaczęła zapełniać się ludźmi, a Tula zdążyła złapać trochę opalenizny. Niestety, w kolorze czerwonawym, nie brązowym, ale na początek dobre i to. Doszła do wniosku, że jeśli nałoży grubą warstwę samoopalacza, nada skórze złocistoróżany odcień. – No dobrze, to co z tym facetem, z którym się umówiłaś tydzień czy dwa tygodnie temu? – Sophie przetoczyła się na bok i zerknęła na przyjaciółkę znad okularów. – Z którym? – zapytała Tula bez entuzjazmu. – Z Tomem? Chyba tak miał na imię. Strasznie się na niego napaliłaś. – No tak. Okazało się, że bez wzajemności. Byliśmy w kinie. – Skrzywiła się na samo wspomnienie. – A on zasnął. – O nie... – Potem poszliśmy coś zjeść. Byłam urocza i rozmowna, a ten znowu przysnął. Wybacz, ale to wcale nie jest zabawne. – Tula zamachnęła się na Sophie, która walczyła ze śmiechem. – Przysięgam na Boga, byłam fantastyczną rozmówczynią, a on po prostu mnie nie docenił. – Może pracował na nocną zmianę? – To byłaby doskonała wymówka, prawda? Ale nie, nie pracował. Przeprosił i powiedział, że nie wie, dlaczego jest tak zmęczony. Wtedy zażartowałam, że pewnie straszna ze mnie nudziara. – I co on na to? – Wzruszył ramionami i ziewnął, jak kompletny dupek. Poważnie, co za porażka... – Tula westchnęła z frustracją. – Jeśli ktoś był nudziarzem, to raczej on. – Okropność. No cóż, jego strata. A Danny z pracy? – Danny jest świetny, uwielbiam go. Któregoś wieczoru wyskoczyliśmy na curry.

– Serio? Nieźle. – Sophie z entuzjazmem pokiwała głową. – Może i nieźle... – mruknęła Tula. – Wyznał mi, że jest gejem. – Och. – Po tym, jak próbowałam go pocałować. – Ups. – No więc musiałam udawać, że wiedziałam od początku, a ten buziak był dla żartu, a Danny udawał, że mi wierzy, ale oboje wiedzieliśmy, że to wcale nie był żart. Znowu zrobiłam z siebie totalną kretynkę. – Westchnęła teatralnie. – Niby jak odróżnić geja od hetero? Powinien być na to jakiś sposób. Danny nie jest zniewieściały. To przystojny facet, zawsze wesoły i życzliwy. Fajny z niego kumpel, można z nim o wszystkim pogadać... Jasna cholera... – Umilkła, gdy dotarł do niej sens tych słów. – Jak mogłam być taka głupia? Jasne, że to gej. – Ale jest dobrym przyjacielem – pocieszyła ją Sophie. – To już coś, prawda? Dobrzy przyjaciele wystarczają na dłużej niż chłopak. – Na pewno na dłużej niż każdy z moich chłopaków. Tula wiedziała, że w przypadku spraw sercowych jest swoim najgorszym wrogiem, ale nic nie mogła na to poradzić. Gdy tylko ktoś wpadł jej w oko i sytuacja zaczynała nabierać rumieńców, ogarniał ją nadmierny entuzjazm, przez co zachowywała się niczym małe dziecko, które dostało upragnioną zabawkę, i w rezultacie facet zawsze uciekał w popłochu. – A co u ciebie? – spytała. – Pojawił się ktoś interesujący? – Nie. – Sophie pokręciła głową, czego zresztą Tula się spodziewała. – Nigdy się nie zmienisz? – Kto wie? – Nie czujesz się samotna? – Tak szczerze, to nie. Najdziwniejsze było, że Sophie mówiła prawdę. Zrezygnowała z mężczyzn w swoim życiu i wyglądało na to, że wcale nie tęskni za związkiem. Tula bardzo jej zazdrościła takiego podejścia, ale, rzecz jasna, nie powodu, dla którego tak się działo. Mimo wszystko taka niezależność na pewno była przyjemna. Tula żałowała, że sama nie jest choćby w jednym procencie równie

zdeterminowana i skupiona na karierze. Inna sprawa, że jej zajęcie raczej trudno było uznać za rozwojowe. Może i była to tylko praca za barem, ale dzięki niej Tula miała z czego opłacić rachunki. A skoro o pracy mowa... – Gotowa na lody? – Podniosła się ciężko, otrzepała nogi z piasku i włożyła na bikini szorty oraz koszulkę. – Nie musisz się ubierać – zauważyła Sophie. – Sprzedają je w kawiarence na plaży. – Wiem, ale uwielbiam lodziarnię na promenadzie, tę, w której byłyśmy w zeszłym roku. Pamiętasz lody jeżynowe? Sophie skinęła głową. – Masz rację, są najlepsze – przyznała. – Też takie chcę. Ale lepiej kup w miseczkach zamiast w wafelkach, żeby się nie rozpuściły, zanim wrócisz. Boże, ile stopni, pomyślała Tula na widok schodów. Gdy w końcu dotarła na szczyt, musiała się zatrzymać, żeby złapać oddech. Zmęczenie było karą za jej oszustwo. Sophie poczułaby się bardzo rozczarowana, gdyby się dowiedziała o fałszywej chorobie. Etyka zawodowa nie pozwalała jej wykręcać się od pracy. Tula wiedziała, że jeśli zadzwoni do szefa z plaży, usłyszy on głosy urlopowiczów w tle, a do tego szum fal. Rozejrzała się po okolicy. Po lewej stronie zaczynała się tłoczna promenada, po prawej ciągnęła się prowadząca do hotelu wąska ścieżka. Okrzyki dzieciaków też by ją pogrążyły, skręciła więc w prawo, wybierając dyskretniejszą opcję. Teren wokół hotelu był naprawdę uroczy i z przyjemnością mu się przyglądała. Po chwili zauważyła odosobnioną drewnianą ławkę pod sklepionym przejściem, porośniętym kapryfolium. Usadowiła się na niej i wyjęła telefon. Najłatwiej byłoby wysłać SMS-a, ale tylko zupełny amator zawiadomiłby w ten sposób szefa o swojej chorobie. Patrick i tak był wyjątkowo podejrzliwy. Należało to załatwić porządnie, przez telefon. Chrypliwym głosem. Nacisnęła guzik, a trzysta kilometrów dalej, w Birmingham, zadzwonił telefon. Jak poradziłaby sobie z tym zadaniem Kate Winslet?

– Bar Bailey’s. – Głos Patricka był równie szorstki jak jego charakter. – Och... Patrick, to ty? – zapytała Tula dramatycznym szeptem, jak bardzo dzielna, ale zgięta z bólu i niezdolna do opuszczenia łóżka pracownica miesiąca. – Co jest, Tula? – spytał jeszcze bardziej obcesowo, jeśli to w ogóle było możliwe. Zza hotelu wyłonił się wysoki mężczyzna. Szedł po trawniku w jej kierunku – nie celowo, Bogu dzięki, po prostu zmierzał do ścieżki prowadzącej do schodów na plażę. Tula odwróciła się bokiem. – Przepraszam, Patrick – wyszeptała. – Naprawdę chyba nie zdołam... – Co? Mów głośniej, dziewczyno, nic nie słyszę. Jestem chora, kretynie! – Nie dam rady przyjść wieczorem do pracy – powiedziała nieco głośniej, ale nadal tak, jakby stała nad grobem. – To chyba zatrucie pokarmowe po curry z krewetkami, które zjadłam wczoraj wieczorem... Och, Patrick. Myślałam, że umrę. Nigdy w życiu nie czułam się tak podle. Kątem oka ujrzała, że mężczyzna przechodzi obok, więc obróciła się jeszcze bardziej. – No to gdzie jesteś? – spytał Patrick. – W szpitalu? Naprawdę ucieszyłoby go, gdyby leżała na oddziale intensywnej terapii, podłączona do ratującego życie sprzętu? – Nie – wychrypiała, łapiąc się za brzuch, żeby jej głos brzmiał jeszcze bardziej przekonująco. – Wymiotowałam przez całą noc i cały ranek, właściwie bez przerwy, ale oczywiście jeśli za kilka godzin poczuję się lepiej, przyjdę na swoją zmianę. Wiesz, że nie chcę cię zawieść, ale czuję się tak, że wątpię... – Czyli nie przyjdziesz – przerwał jej bezceremonialnie. – Wspaniale. A jutro wieczorem? Nędzny dupek. Co za wrażliwość. – Chyba tak... Jeśli to jednodniówka, do jutra stanę na nogi... – No mam nadzieję – warknął Patrick. – I obyś nie robiła mnie w konia. Bezczelny. – Jestem chora, Patrick – wyskrzeczała zirytowana Tula. – Nie myśl sobie,