Dla Rafała.
Mojego niezawodnego Tunny
i Gommona w jednej osobie
PRZEKLĘTA KREW
KSIĘŻNICZKA DOBRAWA
NA DRODZE DO WŁADZY
Ponad nagimi koronami dębowego lasu unosiła się chmura ciemnego dymu1. Początkowo
ledwo zauważalna, teraz gęstniała z minuty na minutę. Swąd spalenizny stawał się coraz
wyraźniejszy, a pomiędzy konarami drzew prześwitywały tańczące w oddali płomienie. Gryzący
w nozdrza zapach budził w podróżnych lęk. Nie mogło być wątpliwości: nie dalej niż pół mili
stąd płonęły nie tylko drewno czy słoma, ale też ludzkie ciała2.
– Pater noster, qui es in coelis... Na Boga, dlaczego nadal maszerujemy? – wyrwało się
jednemu z mnichów zbitych w grupkę obok sunącego przodem wozu książęcego kapelana3.
Wypowiedziany pełnym przerażenia głosem protest pozostał bez echa, mimo że podobne myśli
kołatały się w głowach niemal wszystkim członkom orszaku. Tylko otwierający pochód
postawny mężczyzna zachowywał spokój. Był to przewodnik przysłany z północy, by
bezpiecznie doprowadzić czeską księżniczkę Dobrawę do domu jej przyszłego męża –
barbarzyńskiego księcia Mieszka.
Kręty, wyboisty trakt, biegnący dotąd środkiem ciemnej puszczy, rozszerzał się, wiodąc
ku zalanej światłem polanie. Z oddali zdawało się, że to promienie zachodzącego słońca
rozjaśniają przecinkę. Wozy minęły ostatni zakręt, podskakując na wystających z ziemi
korzeniach drzew i wpadając na powrót w głębokie koleiny4. Teraz stało się jasne, że źródłem
światła w to ponure zimowe popołudnie jest łuna nieodległego pożaru. Wozy jeden za drugim
wysypały się na otwartą przestrzeń. Wreszcie do granicy lasu dotarł także ten najbardziej okazały
– bogato zdobiona konstrukcja, w której wyściełana drogimi futrami kolebka zwisała na czterech
łańcuchach przytroczonych do specjalnego stelażu. Powóz skonstruowano w sposób
gwarantujący ochronę przed wstrząsami i komfort podróży5. Siedząca wewnątrz dziewczyna nie
myślała jednak w tej chwili o wygodach. Wychyliła się poza krawędź pojazdu i z pobladłą twarzą
spoglądała na olbrzymią masę ludzi kłębiącą się zaledwie kilkaset kroków od niej.
Nad polaną górował niewielki gród. A przynajmniej tak było aż do dzisiaj. W tej chwili
zarówno palisadę, bramy, jak i całą niemal zabudowę trawił ogień. Przedpole osady upstrzone
było trupami wojowników, najwidoczniej więc doszło tu wcześniej do walki. Teraz wokół grodu
krążyli uzbrojeni jeźdźcy w normańskim rynsztunku. Jedni rzucali żagwie tam, gdzie ogień
jeszcze nie dotarł. Inni zagradzali drogę garstce uciekinierów, uwięzionych wewnątrz zabudowań
i skazanych na śmierć w płomieniach. Kolejni wreszcie zaganiali tłum zdezorientowanych
mężczyzn, kobiet i dzieci w jedno miejsce na skraju polany. Pośród krzyków i dymu rozdzielali
rodziny i dokonywali natychmiastowych egzekucji na mężach w sile wieku. Kobiety i dzieci
ustawiali w szereg i ponaglali do marszu.
– Co... co tu się dzieje? – zapytała łamiącym się głosem księżniczka, zauważywszy, że
przewodnik kawalkady zatrzymał swojego konia zaraz obok jej powozu. Miała za sobą prawie
dwadzieścia lat życia, ale nigdy jeszcze nie doświadczyła podobnego widoku.
– Nasz wódz przygotowuje dla was godny prezent ślubny, moja pani – odparł mężczyzna
z nieskrywaną dumą w głosie.
– Te dzieci... – jęknęła Dobrawa.
– Nie musisz się tym kłopotać, moja pani, jeszcze nim dotrzemy do Gniezna, zostaną
sprzedane w niewolę. Matki i ci nieliczni ojcowie, z których nie uczyniono przykładu, zostaną
przesiedleni na ziemię księcia. Przez resztę życia będą pracować, by odpłacić jemu oraz rzecz
jasna tobie, pani, za okazaną łaskę. I niech bogowie wybaczą im, że nie chcieli dobrowolnie
poddać się woli Siemomysłowica.
Dobrawę można sobie wyobrażać jako postać przywodzącą na myśl legendarną Wandę.
Męczennicę, wyruszającą do Wielkopolski, by cierpieć pod butem brutalnego poganina...
Rzeczywistość wyglądała jednak zupełnie inaczej.
Archiwum autora/domena publiczna
– Bogowie wybaczą? – bezwiednie powtórzyła Dobrawa. Niech to raczej jej jedyny Bóg
wybaczy, jeśli zawiedzie w swojej misji. Jeszcze tego samego ranka myślała o przyszłym mężu
z nadzieją, a po prawdzie, wręcz z gorączkowym wyczekiwaniem. Mieszko... miszka... miś... –
próbowała rozwikłać znaczenie jego imienia6. W nigdy nie spotkanym, ale przedstawianym
przez posłów niczym prawdziwy heros mężczyźnie widziała swojego obrońcę, przyjaciela,
oparcie w obcym kraju. Jakże była naiwna. Teraz wiedziała już, że żaden taki „miszka” nie
istnieje. Była tylko wściekła, nieokiełznana bestia – niedźwiedź Mieszko Siemomysłowic sycący
się mordem i niewolnictwem, zażywający uciech z pogańskimi nałożnicami i czczący bożki.
Wiedziała, że ma dwa wyjścia: nawróci go na drogę wiary lub odda swoje życie, próbując.
Trzeciej drogi nie było. A przynajmniej nie było jej w tej konkretnej wizji historii.
Problem polega na tym, że choć można w opisany wyżej sposób wyobrażać sobie
przybycie Dobrawy do Polski i początek działań, które doprowadziły do chrztu księcia, to
z rzeczywistością sprzed ponad tysiąclecia będzie to mieć niewiele wspólnego. Powód jest
prosty: próżno szukać klucza do zrozumienia postaci pierwszej polskiej władczyni na trakcie pod
Gnieznem lub u celu jej podróży. Jeśli taki klucz można w ogóle odnaleźć, to nie
w Wielkopolsce, ale w Czechach. I to ponad czterdzieści lat wcześniej.
Babcine sposoby
Był rok 921, zapewne jesień, gdy oddział dowodzony przez Tunnę i Gommona najechał
gród Tetín oddalony o około trzydzieści kilometrów od Pragi. Dzisiaj Tetín to senna wioska
zamieszkana przez nieco ponad osiemset osób. Na początku X wieku liczba jego mieszkańców
była nawet skromniejsza – za to znaczenie bez porównania większe, szczególnie w burzliwym
921 roku. W połowie lutego, stawiając czoła łupieżczej wyprawie węgierskich hord, zginął praski
książę Wratysław z dynastii Przemyślidów7. Nikt w kraju nie był przygotowany na taki rozwój
wypadków. Władca dopiero co zasiadł na tronie, zastępując swojego przedwcześnie zmarłego
brata Spitygniewa. Gdy i jego dosięgła śmierć, nie miał nawet trzydziestu trzech lat. Kraj stanął
na krawędzi wojny domowej. Możni zebrani na wiecu w stołecznym grodzie obrali na nowego
władykę pierworodnego syna księcia, Wacława. Został on wyniesiony na tron, ale w żaden
sposób nie rozwiązywało to politycznego kryzysu. Chłopak miał zaledwie dwanaście lub
trzynaście lat8. Może i w świetle słowiańskiej tradycji był niemalże pełnoletni, dla wojów
z książęcej drużyny nie miało to jednak znaczenia. Nigdy nie zgodziliby się, aby podobny
młokos dorwał się do prawdziwej władzy. Dziecko z mlekiem pod nosem wysyłające mężów do
boju i szafujące ich życiem? Niedoczekanie. Wreszcie, po bez wątpienia długich i męczących
deliberacjach, zapadła decyzja, by ster rządów oddać w ręce kobiet.
Ludmiła, licząca sobie około sześćdziesięciu lat matka zmarłego Wratysława, miała objąć
pieczę nad edukacją potomków dynastii. Wacław oraz jego młodszy brat Bolesław zostali oddani
pod jej opiekę, z jasnym poleceniem, by jak najszybciej przysposobiła ich do polityki i do
wojaczki. Matka chłopców, Drahomira, straciła wprawdzie synów, ale w żadnym razie nie
pozostawiono jej z pustymi rękoma. To właśnie ona miała sprawować regencję w imieniu
Wacława, aż do czasu, gdy zostanie on uznany za gotowego, by zająć powierzone sobie miejsce.
Możemy się domyślać, że za dwiema kobietami stały konkurencyjne stronnictwa możnych
i wojowników, a podział obowiązków określono tak, by siły te wzajemnie się szachowały,
zapewniając pokój do końca regencji9. Plan wydawał się rozsądny, ale i tak od pierwszych chwil
skazany był na niepowodzenie. Nie uwzględniał tego, jak wielka nieufność, a nawet nienawiść
panuje pomiędzy młodą, owdowiałą księżną i jej teściową.
Trudno po tysiącu lat odtwarzać dokładny przebieg wypadków. Jeden z czeskich
historyków badających temat sugerował, że spór rozpoczął się wcześniej, bo jeszcze za życia
Wratysława. Książę miał osobiście zdecydować, że Drahomira, jako słabo wykształcona,
wychowana na pogańskim Połabiu księżniczka Stodoran, nie nadaje się na opiekunkę własnych
dzieci. I to właśnie on, wbrew protestom żony, odesłał synów na dwór swojej matki, zaś możni
na wiecu w Pradze jedynie utrzymali tę decyzję w mocy10. Taka interpretacja źródeł doskonale
tłumaczyłaby emocjonalną reakcję Drahomiry w 921 roku. Wprawdzie przejęła niemal pełną
władzę w państwie, ale wciąż było jej mało. Potrzebowała udowodnić, że wbrew swej kulturze
i pochodzeniu – a może właśnie dzięki nim? – ma dużo lepsze predyspozycje od leciwej
teściowej. I to predyspozycje do właściwie wszystkiego11.
Sugerowano też, że spór miał głęboko polityczne, a nawet międzynarodowe podłoże.
Najstarsze zachowane zapiski wskazują jednak na motywacje bardzo przyziemne. Drahomira,
„owładnięta złymi podejrzeniami, uważała, że z powodu powierzenia przez lud wychowania
chłopców jej świekrze, ta zagarnie całą władzę dla siebie, ona zaś sama zostanie pozbawiona
władzy i majątku” – skomentował obeznany ze sprawą mnich Krystian, tworzący u schyłku X
stulecia. Wyjście z sytuacji, zdaniem Drahomiry, było tylko jedno: „Powzięła zamiar, aby za
wszelką cenę doprowadzić do zabicia [Ludmiły]”12. Właśnie dlatego jeszcze w tym samym roku
pod Tetínem – grodem, który na swoją siedzibę wybrała nestorka rodu – stanął oddział Tunny
i Gommona.
Imiona dwóch dowódców nieprzypadkowo brzmią obco. Prawdopodobnie byli to
wikingowie w służbie czeskiej księżnej. Zdaniem jednych przybyli do Pragi z kraju Stodoran,
wspólnie z Drahomirą. W opinii innych – pochodzili z Rusi, gdzie odłączyli się od którejś
z drużyn wareskich wojowników13. Jakkolwiek by było, dokładnie takich ludzi potrzebowała
Drahomira: specjalistów od zabijania niemających silnych powiązań z lokalnymi elitami,
pozbawionych moralnych rozterek i niezadających zbędnych pytań. Fakt, że wedle wszelkich
przesłanek Tunna i Gommon służyli wcześniej w jakimś charakterze Ludmile i zostali
skaptowani przez jej synową, tylko dodawał całej sprawie smaku. Starą księżną mieli przecież
zabić jej właśni ludzie, którzy opowiedzieli się za sprytniejszą, bardziej bezwzględną i –
przynajmniej we własnym mniemaniu – prawowitą władczynią.
Tunna i Gommon napadli na gród, wdarli się do dworu Ludmiły i ruszyli prosto do
sypialni, w której ta się skryła. „Czy nie żywiłam was jak synów? Złoto, srebro, drogocenne szaty
dałam wam, a jeśli kiedyś wam w czymś zawiniłam, powiedzcie mi to...” – próbowała
pertraktować przerażona matka zmarłego księcia14. Nie padła żadna odpowiedź. Mężczyźni,
ignorując płacz i błagania, brutalnie zrzucili kobietę z łóżka. Wijąc się po ziemi, Ludmiła miała
jeszcze prosić, by chociaż zabili ją w godny sposób, mieczem. Na ten apel oprawcy też pozostali
głusi. Chwycili sznur, owinęli go wokół szyi księżnej i zacisnęli pętlę. Gdy tylko życie uszło
z ciała, wywlekli truchło na podwórze i zakopali je niczym zwłoki zbrodniarza lub samobójcy.
Z dala od kościoła, w błocie pod obwarowaniem grodu. Widocznie zdaniem Drahomiry tylko na
tyle zasługiwała jej teściowa.
Kolejne miesiące upłynęły pod znakiem krwawych walk i rozliczeń. Źródła donoszą
o przegnaniu bawarskich księży, najwidoczniej należących do stronników Ludmiły. W stosunku
do krajowców władczyni raczej nie była równie łaskawa. Jeśli z zimną krwią zgładziła matkę
własnego męża, to pewnie to samo robiła z każdym wielmożą, który nie zgodził się jej
podporządkować. W 922 roku jej władza była już na tyle pewna, że zdołała nawet odeprzeć
zbrojną ekspedycję Bawarczyków. Księżna zyskała też nowe materialne podstawy dla swoich
rządów. Zagarnęła cały majątek należący wcześniej do zamożnej, hojnie uposażonej przez męża
Ludmiły. I rzecz jasna nie myślała nawet o oddaniu władzy synowi.
Drahomira, babka Dobrawy, nie wahała się wynająć płatnych zabójców, by pozbyć się
swojej teściowej. Historię jej zbrodni ukazano na ilustracjach z XIV-wiecznej Kroniki Dalimila.
Národní knihovna České republiky
Gdy poczuła się już zupełnie pewnie, zadbała jeszcze o zatarcie śladów zbrodni. Ofiarami
jej knowań w następnej kolejności mieli paść Tunna i Gommon. Ten pierwszy, zawczasu
ostrzeżony, zdołał uciec z kraju wraz ze swoją rodziną. Drugi nie miał tyle szczęścia. Ludzie
księżnej schwytali go, ona natomiast bez wahania skazała mężczyznę na śmierć, umywając ręce
od jakiegokolwiek współudziału w morderstwie teściowej15. O resztę zadbała już państwowa
propaganda. Najwcześniejsze czeskie utwory z X wieku przedstawiają Drahomirę jako
przykładną żonę, kochającą matkę i mądrą regentkę, co najwyżej trochę za bardzo ulegającą
podszeptom złych doradców16.
Prawda miała wyjść na jaw dopiero kilkadziesiąt lat później, spod pióra niejakiego
Krystiana. Wbrew pozorom nie była to postać przypadkowa, żaden tam szeregowy mnich
z jednego z dziesiątków europejskich klasztorów. Pod zakonnym imieniem Krystian ukrywał się
nie kto inny, jak... brat polskiej władczyni Dobrawy, czeski książę Strachkwas. A zarazem wnuk
bezwzględnej Drahomiry.
Wężowe potomstwo
Dobrawa była córką młodszego z synów Drahomiry, Bolesława. Jeśli w ogóle pamiętała
babkę, to tylko jako niewyraźny kształt z wczesnego dzieciństwa. Można zresztą podejrzewać, że
nie miała nawet takiego jej obrazu. Książę unikał chyba bliskich kontaktów z kobietą, która
wcześniej dla własnej korzyści zepchnęła na margines i jego, i starszego Wacława. Po
wszystkim, co zrobiła, by zdobyć władzę i utrzymać się na tronie, Bolesławowi nie spieszyło się
też raczej, by dopuszczać ją do własnych pociech.
Bezpośrednie wspomnienie to jednak kwestia bez znaczenia. Dobrawa wychowywała się
w realiach politycznych i w atmosferze ukształtowanej przez Drahomirę. W jej kraju i na dworze,
który ta po sobie pozostawiła. Wczesnośredniowiecznej Pradze obca była mizoginia, którą dzisiaj
często przypisuje się „ciemnym wiekom”. Kobiety były dopuszczane do władzy, liczono się z ich
zdaniem, zdarzało się nawet, że – jak Drahomira – to one rozdawały karty w decydujących
rozgrywkach. W rodzącym się państwie Przemyślidów znacznie ważniejsza od płci była ambicja
i gotowość dążenia do celu po trupach17. Niemiecki tekst z epoki ukazuje praski dwór jako
prawdziwe gniazdo żmij. Książę, kto by nim nie był w danym momencie, jest stale osamotniony.
Spiskują przeciwko niemu najbliżsi doradcy, krewni, dworzanie, a nawet służący. W każdej
chwili i z każdej strony musi się spodziewać zatrutego ostrza. Księga opisująca taki stan rzeczy
powstała za granicą i miała na celu pokazanie rodziny Przemyślidów w ciemnych barwach18.
W wielu punktach przekłamuje rzeczywistość, ale nie w tym konkretnym. Pałac na Hradzie
z czasów przed narodzeniem Dobrawy i z lat jej młodości naprawdę był szkołą cynizmu
i wyrachowania.
Rządy Drahomiry nie potrwały długo. Jej brutalna regencja po dwóch czy trzech latach
doprowadziła do wojny domowej. Przeciwko matce otwarcie wystąpił dobiegający dorosłości
Wacław. Własnego potomka, krwi ze swojej krwi, księżna nie zdecydowała się usunąć z drogi
i zakopać pod wałem. A może po prostu – nie zdołała tego zrobić pomimo najszczerszych chęci.
Już pierwsza decyzja zwycięskiego księcia nie pozostawiała wątpliwości. On nie zamierzał jej
wybaczać. Wypędził matkę z kraju, zapewne na jej ojczyste Połabie. Zgodę na powrót otrzymała
dopiero po kilku kolejnych latach – jako kobieta skompromitowana, przedwcześnie postarzała
i pozbawiona jakichkolwiek stronników19.
W 930 roku Wacław miał już ponad dwadzieścia lat. Bolesław był niewiele młodszy od
niego i również z impetem wszedł do świata polityki. Dowodził własną drużyną wojowników,
obsadził część grodów i panował nad nimi z nadania brata20. Wziął też ślub, choć na temat jego
żony wiadomo tylko tyle, że istniała. Nie zachowało się nawet jej imię, nie mówiąc o wzmiance
na temat pochodzenia. Znacznie więcej da się powiedzieć o dzieciach z tego związku. Była ich
przynajmniej piątka. Pierwszy syn Bolesława przyszedł na świat niedługo po 930 roku, zmarł
jednak lub zginął, zanim ktokolwiek zanotował, jak nazwano go na chrzcie21. Jako drugi urodził
się imiennik księcia, Bolesław II. Trzeci był Strachkwas – matka powiła go prawdopodobnie
w 935 roku22. Zostają jeszcze dwie córki: Dobrawa i Mlada. A razem z nimi pojawiają się
wątpliwości.
Morderstwa w świetle dnia i skrytobójcze zamachy pod osłoną nocy. Drahomira
postarała się, by uprawianie w Czechach polityki nigdy nie było bezpieczne. Na ilustracji scena
z niemieckiego Kodeksu Manesse.
Archiwum autora/domena publiczna
Datę urodzin Mlady da się ustalić, choć rzecz jasna tylko w przybliżeniu, dzięki
informacjom o jej karierze. Księżniczka wkroczyła na arenę wielkiej historii w 967 roku. Ojciec
powierzył jej wówczas ważną misję dyplomatyczną, wymagającą podróży na drugi kraniec
Europy, ale też politycznego obycia i pewnej charyzmy. Zadania tej rangi na pewno nie
wykonywała nastolatka. Księżniczka musiała mieć w tym czasie przynajmniej dwadzieścia pięć,
a może i trzydzieści lat. To by lokowało jej narodziny najpóźniej w okolicach roku 940.
W przypadku Dobrawy sytuacja z pozoru jest prostsza. W niezliczonych książkach
i artykułach podawano, że w 965 roku, w chwili swojego wiekopomnego ślubu z Mieszkiem,
księżniczka była stereotypową średniowieczną panną na wydaniu: młodą, niewinną i powabną.
Najlepiej liczącą sobie nie więcej niż piętnaście czy szesnaście lat23. Szkopuł w tym, że
informacje, którymi dysponujemy na temat życia i rodziny przyszłej władczyni, w żaden sposób
podobnego podejścia nie uzasadniają.
W średniowieczu niemal zawsze starsze córki były przeznaczane do politycznych
małżeństw, a dopiero te urodzone później do życia zakonnego. Mladę znamy tymczasem przede
wszystkim jako mniszkę. Robiono wprawdzie wyjątki, gdy to pierworodne córki trafiały za mury
klasztorów. Rodzice musieli jednak mieć dobre powody, by pozbawiać się karty przetargowej
w kontaktach z innymi władcami i możnymi. Mogło chodzić o widoczne już za młodu fizyczne
deformacje dziecka, choroby czy też wyraźną brzydotę24. W przypadku siostry Dobrawy nic
jednak nie wiadomo o podobnych problemach i wydają się one zgoła nieprawdopodobne.
Obyczaje epoki zmuszają do przyjęcia, że w takim razie to Mlada była młodszą siostrą. Dobrawa
tymczasem urodziła się jeszcze przed 940 rokiem i wychodząc za Mieszka miała nie mniej niż 25
lat.
To jeszcze nie wszystkie argumenty. Przykładowo: z całą pewnością wiemy tylko
o jednym dziecku Dobrawy z księciem Mieszkiem. Fakt, że ich potomstwo nie było liczniejsze,
da się tłumaczyć na różne sposoby. Do puli realistycznych wyjaśnień należy chyba zaliczyć także
nieco słuszniejszy, niż się zwykle przyjmuje, wiek księżnej. Dodatkową przesłanką może być
data śmierci Dobrawy. Przeżyła ona nad Wartą tylko około dwunastu lat. Oczywiście w tych
brutalnych i niemających pojęcia o nowoczesnej medycynie czasach przyczyny jej śmierci mogły
być wielorakie. Gdyby jednak, przybywając do Wielkopolski, miała zaledwie piętnaście czy
dwadzieścia lat, to należałoby stwierdzić, że umarła wręcz szokująco wcześnie. Na pewno
młodziej niż inne znane nam władczynie rodzącego się państwa Piastów. Oda odeszła w wieku
ponad sześćdziesięciu lat, Emnilda ponad czterdziestu, Rycheza około siedemdziesięciu. Faktu,
że życie Dobrawy zostało brutalnie przerwane, zanim na dobre go zasmakowała, kroniki i annały
nawet nie sugerują25.
Pewna wskazówka może się kryć także w imieniu drugiej córki Bolesława. Dziewczynę
nazwano Mladą, czyli „młodą”. Kto wie, czy nie dostała tego niezbyt zaszczytnego miana po
prostu dlatego, że była najmłodsza z całej gromadki dzieci26. To kolejny z drobnych elementów
układanki. Pojedynczo niewiele one znaczą. Wspólnie – skłaniają do przyjęcia, że Dobrawa
żadną młódką jednak nie była. Dają też pretekst, by na nowo przyjrzeć się pewnej bardzo
kłopotliwej notatce.
Kłopotliwe narodziny
Praski kanonik Kosmas w spisanej na początku XII stulecia historii Czech i dynastii
Przemyślidów stwierdził wprost, że Dobrawa była „nad miarę bezwstydną” matroną. Miała dać
tego dowód, kiedy pomimo „podeszłego wieku” poślubiła księcia Mieszka. „Było to wielkim
głupstwem tej kobiety!” – grzmiał kronikarz27. Przez lata różnie radzono sobie z tą
niepochlebną, żeby nie powiedzieć oszczerczą, relacją. Początkowo przyjmowano ją raczej za
dobrą monetę, co najwyżej psiocząc na niewyparzony język Kosmasa. Pewien znany naukowiec
pisał nawet wprost o „przekwitłych wdziękach Dobrawy”28. Czas jednak mijał, a badacze
nabierali coraz większych i większych wątpliwości. Popularne stało się krytykowanie
kompetencji kronikarza. Pisano, że zmyślał, zakłamywał fakty, konfabulował. Jeden historyk
stwierdził wręcz, że kanonik nie miał o X stuleciu „żadnego wyobrażenia”, a czytelnikom
serwował tylko kiepskie „bajki”. Cała zaś historia o Dobrawie miała być celowym fałszem, do
którego „nie można przywiązywać wagi”29. Taka interpretacja została dość powszechnie
przyjęta, co równało się wyrzuceniu do kosza jednej trzeciej wszystkich zapisek, na podstawie
których możemy odtwarzać życie pierwszej polskiej władczyni30. Krok bez wątpienia radykalny,
ale czy słuszny? Niekoniecznie.
Trzeba powiedzieć wprost: Kosmas był kłamcą. Jego fantazyjna kronika to zarówno
popisowy przykład swobody w podchodzeniu do faktów, jak i doskonałe świadectwo niechęci
średniowiecznych Czechów do Polaków. Autor nie przejawiał żadnych oporów przed
żonglowaniem datami i wydarzeniami. Zdarzało mu się nawet fałszować całe partie dziejów.
Przykładowo ojca Dobrawy, Bolesława, uśmiercił kilka lat przed tym, jak ten rzeczywiście
umarł, tylko po to, by nie przypisywać zasług związanych z utworzeniem biskupstwa w Pradze
nielubianemu przez siebie władcy31. Nie znaczy to jednak, że kronikarz kłamał zawsze i bez
ograniczeń. Przede wszystkim zaś – nie można powiedzieć, że robił coś niezwykłego.
Nonszalanckie i koniunkturalne podejście do dziejopisarstwa było postawą zupełnie typową we
wczesnym średniowieczu32. Wbrew pozorom nikt nie tworzył wtedy sztuki dla sztuki. Dzieła,
których jedynym celem była chwała Boża, też należały do rzadkości. Kroniki nieodmiennie
miały na celu idealizowanie wybranych postaci, opluwanie innych i wybielanie niewygodnych
epizodów z dziejów rodziny możnego sponsora. Kosmas może i zmyślał nieco bardziej od
swoich kolegów po fachu, to jednak oznacza tylko tyle, że jego zapiski należy traktować
z odpowiednio większą czujnością i sceptycyzmem. Szukać pierwotnego tworzywa, którym
manipulował, i przesłanek, które skłaniały go do puszczania wodzy wyobraźni.
Tak naprawdę nie wiemy, kiedy Kosmas zmyślał, a kiedy bazował na ustnej tradycji lub
zaginionych księgach. Jego wiedzę o czasach Dobrawy krytykowano, ponieważ popełniał błędy
w odniesieniu do innych faktów z X wieku. Ale przecież robił to każdy skryba opowiadający
o czasach prapradziadków. Dajmy na to Gall Anonim wpierał czytelnikom, że w epoce
Bolesława Chrobrego srebro było tanie jak słoma33. Oczywiście nie było, ale to nie oznacza, że
cały wywód tajemniczego autora o pierwszych polskich władcach jest bajką.
Zdaniem praskiego kanonika Kosmasa Dobrawa okazała się „nad miarę bezwstydna”,
wychodząc za mąż w dojrzałym wieku. Powyżej XVIII-wieczna podobizna kronikarza.
Archiwum autora/domena publiczna
Dzisiejsi historycy za przynajmniej częściowo trafne uznają informacje Kosmasa
o Mladzie, Krystianie, Wacławie czy dwóch Bolesławach. Coraz więcej z tych faktów udaje się
potwierdzić w oparciu o inne źródła. Okazują się przekształcone i wyolbrzymione, ale nie
wyssane z palca. Tak samo chyba było ze wzmianką o Dobrawie. Sto trzydzieści lat – a mniej
więcej tyle minęło od śmierci księżnej do chwili, gdy praski kanonik zabrał się za pisanie swojej
kroniki – to dystans spory, ale nie tak duży, aby tradycja o kobiecie, która doprowadziła do
ochrzczenia władcy sąsiedniego państwa i miała kluczowy wpływ na historię samych Czech,
zwyczajnie wyparowała. W zapisce musi tkwić ziarno prawdy. Co zaś zostaje po odrzuceniu
inwektyw i luźnych przemyśleń kronikarza? Właśnie informacja, że jak na warunki epoki
Dobrawa późno wyszła za mąż34. Dokładnej daty jej narodzin nie poznamy nigdy. Wydaje się
jednak ze wszech miar prawdopodobne, że Dobrawa przyszła na świat około 935 roku. Może
nawet nieco wcześniej35. I nie ma w tym absolutnie nic złego.
Taka metryka nie uwłacza ani księżnej, ani jej mężowi. Wcale też nie „psuje” ona naszej
historii. Wręcz przeciwnie. Tym lepiej, że możemy pochwalić się, iż jedną z najważniejszych
postaci w polskich dziejach była kobieta, która musiała odznaczać się czymś więcej niż tylko
urokiem młodości i ciałem nastolatki. W ostatnich latach historycy i publicyści traktowali sprawę
tak, jakby dojrzały wiek Dobrawy – i to dojrzały wyłącznie w tym sensie, że przybywając do
Polski miała około trzydziestu lat! – był niewybaczalnym defektem i sam w sobie stanowił
obelgę. Osnuwano wokół tej sprawy przeróżne, niekiedy wręcz szalone teorie. Pewien pisarz
stwierdził nawet, w oderwaniu od jakichkolwiek faktów, że Dobrawa nie była córką Bolesława,
ale zbrodniczej Drahomiry36. Kontrowersyjna koncepcja powstała chyba tylko po to, aby dodać
życiu i pochodzeniu polskiej władczyni odrobiny dramatyzmu, a jej „starości” – iście
kryminalnych rysów. Zupełnie niepotrzebnie, bo czego jak czego, ale sensacyjnych zwrotów
akcji w losach Dobrawy nie brakowało. Jeśli natomiast na świat przyszła około 935 roku, to jej
dzieciństwo przypadło na wręcz wyjątkowo ciekawe czasy.
Córka Kaina
Wacław, syn Drahomiry, nie był zwyczajnym władcą. Szczegóły giną w pomroce dziejów
i w wymysłach żywotopisarzy, nie ulega jednak wątpliwości, że Czechom przytrafił się wódz
ekscentryczny. Odznaczał się głęboką religijnością, wręcz dewocją, o której plotki krążyły nawet
w dalekiej Saksonii37. Mawiano, że pod swoimi książęcymi szatami zawsze nosi włosienicę, aby
w ten sposób przypodobać się Bogu. Tajemnicą poliszynela była niechęć Wacława do
wydawania wyroków sądowych, jak również fakt, że brzydzi się przesadną przemocą i wystrzega
rozrywek. Znany też był jego strach przed grzechem. Ilekroć księciu zdarzyło się wypić zbyt
dużo w towarzystwie podkomendnych lub zabalować, niezwłocznie udawał się do kościoła, by
przepraszać Boga. Niekiedy robił to, jak się zdaje, jeszcze tej samej nocy, wciąż pijany
i półprzytomny38. Częściej jednak modlitwom przebłagalnym i pokucie oddawał się dopiero
nazajutrz. Doskonale wiedział o tym jego młodszy brat Bolesław. I postanowił ze swojej wiedzy
skorzystać.
Był wczesny ranek 28 września 935 roku, gdy zaspany Wacław opuścił rezydencję
w grodzie Stará Boleslav, zmierzając niespiesznym krokiem w stronę stojącego nieopodal
kościółka39. Nie mógł być raczej w dobrym humorze. Nie dość, że znowu przymuszono go do
zbyt hucznego świętowania, to jeszcze towarzyszem tych zabaw był nie kto inny, tylko jego brat
Bolesław. Pomiędzy rodzeństwem iskrzyło już od dłuższego czasu. Młodszy książę, zżerany
przez ambicję i przekonany o własnej wyższości, nie potrafił pogodzić się z faktem, że głupi
przypadek zwichnął mu życie. To robiącemu z siebie ciągłe pośmiewisko, słabemu
i pozbawionemu wizji Wacławowi przypadła w udziale naczelna władza, a jedynym – absolutnie
jedynym, zdaniem Bolesława – uzasadnieniem był fakt, że urodził się on parę lat wcześniej.
Bolesław musiał czuć, że pod każdym względem przerasta brata: jako wojownik, organizator,
mówca, sędzia, a przede wszystkim władca. Zawiązywał coraz to nowe spiski, starając się
wykroić dla siebie kolejne uprawnienia, grody i honory. Wciąż jednak było mu mało. Wreszcie,
jakieś dziesięć lat po tym, jak przepędzono Drahomirę, postanowił zawalczyć o wszystko. I to
w stylu, którego matka by się nie powstydziła.
Wacław pociągnął za klamkę ciężkich wierzei kościoła, nic to jednak nie dało. Budynek
był zamknięty na cztery spusty i to mimo że zbliżała się godzina porannej mszy świętej. Czyżby
diakon zaspał? – pomyślał w pierwszej chwili. Zaskoczenie o wiele zbyt wolno ustępowało
miejsca niepokojowi. Nim się spostrzegł, u jego boku wyrosła postawna sylwetka Bolesława.
Z pozoru nie było w tym nic dziwnego. Gród Stará Boleslav był siedzibą brata i to na jego prośbę
Wacław przybył tutaj poprzedniego dnia. Pretekstem miało być wspólne świętowanie dnia
męczenników Kosmy i Damiana. Bolesław przedstawił rodzinną ucztę jako okazję do
pojednania. I podkreślił, że odmowę uzna za wymierzony sobie policzek. Wacław niechętnie
uległ, czego coraz to bardziej i bardziej żałował. Kilkugodzinne biesiadowanie w żaden sposób
nie zbliżyło go do brata. Ten wciąż wydawał się spięty, a jego podkomendni stale obserwowali
zwierzchniego księcia, zupełnie jakby spodziewali się z jego strony ataku...
– Dziękuję ci za ucztę, bracie, i za to, że tak dobrze mi służyłeś – wymamrotał Wacław,
oficjalnym frazesem maskując swoją niepewność. Usta Bolesława zupełnie niespodziewanie
rozwarły się w szerokim, szyderczym uśmiechu.
– Teraz chcę być dla ciebie jeszcze lepszy! – wykrzyknął, wyszarpując miecz z pochwy.
Do księcia nie dotarło jeszcze, co się dzieje, refleks i wieloletnie wyszkolenie bojowe zrobiły
jednak swoje. Odruchowo odskoczył w bok, a wymierzony prosto w głowę cios minął go
o centymetry. Nie czekając na nic, Wacław dopadł brata – wyraźnie zdziwionego tym, że wciąż
ma przed sobą żywego człowieka, a nie broczące krwią truchło – wyrwał mu z dłoni miecz
i odrzucił go na bok. Spodziewając się nieczystego zagrania, może zatrutego noża, a może tylko
dłoni zaciśniętych wokół swojej szyi, silnym pchnięciem powalił Bolesława na ziemię.
Przyszła żona Mieszka od dziecka borykała się ze świadomością, że jej ojciec zabił
własnego brata. Na ilustracji Bolesław morduje Wacława, a przekupiony duchowny odcina
ofierze drogę ucieczki. Iluminacja z jednej z najcenniejszych czeskich ksiąg – kodeksu
z Wolfenbüttel.
Archiwum autora/domena publiczna
– Mógłbym cię zabić jak maleńkie zwierzątko – wysapał rozeźlony. – Ale nie będę sobie
plamić rąk braterską krwią!
Bolesław spoglądał na niego oczami pełnymi wściekłości. Nie dlatego jednak, że zamach
się nie udał. Po prostu w myślach już słyszał żarty i docinki. On, nieustraszony i bezlitosny wódz,
uległ jakiemuś nieudolnemu klesze udającemu księcia... Cóż, na pocieszenie miał przynajmniej
tron, bo jego plan uwzględniał także tę najgorszą ewentualność. Zza najbliższego budynku
wypadł niewielki oddział uzbrojonych wojowników. Przodem biegli przyboczni młodego księcia:
Czesta, Tira i Gniewosza, którzy bez chwili wahania rzucili się na Wacława. Miecze poszły
w ruch, przez krótką chwilę dało się jeszcze słyszeć krzyki przerażonego władcy. Szybko
ustąpiły one miejsca sapaniu i wyzwiskom napastników. Powietrze wypełnił mdły zapach krwi.
Czechy natomiast miały już tylko jednego księcia.
Bratobójca Bolesław ucieka z miejsca zbrodni. Dziewiętnastowieczny obraz Antona
Pettera.
Archiwum autora/domena publiczna
Niewykluczone, że cała ta scena rozgrywała się zaledwie kilkadziesiąt metrów od
komnaty, w której w zawieszonej pod sufitem kołysce kwiliła malutka, urodzona jakiś rok
wcześniej Dobrawa40. Mogło też zdarzyć się inaczej – i Bolesław spłodził Dobrawę gdzieś
pomiędzy czystkami, walkami i egzekucjami towarzyszącymi przejmowaniu władzy po
Wacławie. Teksty z epoki podają, że nowy książę bezwzględnie mordował stronników swojego
brata. Przeżyli przede wszystkim ci, którym udało się zbiec za granicę. Śmierć i ucieczka
członków wrogiego stronnictwa nie wystarczyły jednak, by uciszyć gniew Bolesława. Podobno
kazał topić ich dzieci w Wełtawie, a wdowy po nich lub porzucone żony przymusowo wydawał
za mąż za innych mężczyzn. Uciekła nawet licząca około czterdziestu pięciu lat Drahomira.
Najwidoczniej przeczuwała, że Bolesław nie okaże się równie litościwym władcą i tak samo
wyrozumiałym synem jak Wacław. Intuicja jej nie zawiodła41.
W domu ojca
Dwór bratobójcy nie był ani swobodny, ani wesoły. Panowała na nim atmosfera ciągłego
strachu42. Dowodów nie trzeba szukać daleko. Kronikarz Kosmas odmalował typowy, wręcz
dość trywialny spór na szczytach władzy. Musiało dojść do niego na samym początku panowania
Bolesława. Już po krwawej łaźni, jaką (w sposób zupełnie typowy dla Przemyślidów) zgotował
tym, którzy wybrali niewłaściwego suwerena, ale jednak zanim dla wszystkich stało się jasne,
jakim sam zamierza być władcą.
W głowie księcia zrodził się pomysł, by przeszczepić do Czech niemieckie rozwiązania
architektoniczne i „rzymskim sposobem” wzmocnić fortyfikacje jednego z głównych grodów.
„Chcę i rozkazuję, abyście mi tu dookoła zbudowali mur bardzo wysoki” – stwierdził głosem
nieznoszącym sprzeciwu podczas narady ze swoimi urzędnikami. Podkomendni, przyzwyczajeni
do łatwo ulegającego sugestiom i otwartego na dyskusje Wacława, natychmiast zaczęli
krytykować zachciankę księcia. Wydawała im się zwyczajną fanaberią – obcą czeskim
tradycjom, kosztowną, wymagającą ogromnego wysiłku, a chyba też zwyczajnie głupią. Jednemu
z możnych wyrwało się nawet stwierdzenie, że już wolałby położyć kark pod książęcy miecz, niż
zgodzić się na zapędzenie w podobną niewolę. Słysząc to, czerwony ze złości Bolesław zerwał
się ze swojego siedziska, chwycił za miecz i wrzasnął: „O tchórze i synowie tchórzliwych ojców!
Jeżeli nie jesteście półmężczyznami, potwierdźcie słowa czynami i spróbujcie, czy lżej jest
poddać karki pod miecz, czy pod jarzmo niewoli!”. Książę doskonale widział, że jego wybuch
wywołał oczekiwaną reakcję. Kosmas podkreślił, że już te dwa zdania wystarczyły, by „bledsi ze
strachu od bukszpanu” urzędnicy zamarli w bezruchu. Bolesław nie zamierzał jednak pozwolić,
by mówiono, że rzuca słowa na wiatr. Chwycił za czuprynę pierwszego spośród protestujących
starców, brutalnie przyciągnął go do siebie, zamachnął się mieczem i odrąbał głowę niczym – to
ponownie określenie kronikarza – makówkę. Nikt więcej nie zgłaszał obiekcji. „Natychmiast,
według woli księcia, zbudowali obwarowania grodu, który nazywa się Boleslav” – relacjonował
Kosmas43. Przez lata historię tę bagatelizowano jako fikcję literacką i wyrachowany atak
kronikarza. Fakty mówią jednak same za siebie. Archeolodzy odkryli wokół Starej Boleslavi
kamienne umocnienia łączone zaprawą murarską – dokładnie takie, o jakich wspominał praski
kanonik44.
W tych pierwszych, burzliwych latach, Bolesław musiał trzymać swoją rodzinę blisko,
zewsząd wypatrując zdrajców i skrytobójców. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że żona i małe
dzieci księcia przebywały zwykle na wyciągnięcie ręki, w jednym grodzie czy nawet w tym
samym budynku. Łatwo też sobie wyobrazić, że gdy w sali tronowej z rozpłatanej szyi
nieszczęsnego urzędnika tryskała krew, a pozostali członkowie rady książęcej jeden przez
drugiego rzucali się do stóp władcy, błagając o łaskę, całemu wydarzeniu przyglądała się ukryta
za kotarą kilkuletnia Dobrawa45. W rezydencjach z tego okresu przestrzeń nie była ściśle
dzielona. Funkcję ścian pełniły często wyłącznie drogie draperie i skóry, nie było grubych murów
ani ciężkich drzwi. Władza znajdowała się na widoku. To, co czynił książę, miało stanowić stałą
przestrogę i wzór dla jego otoczenia. Również dla potomstwa.
Dobrawa od najmłodszych lat wychowywała się w świecie, w którym jedno nieopatrznie
wypowiedziane słowo mogło sprowadzić na człowieka śmierć. Historia zapamięta jej ojca jako
Bolesława Srogiego i Okrutnego. Nie mamy żadnego powodu, by nie dowierzać tym
przydomkom. Nowy książę był mściwym i bezwzględnym sadystą. Nie wybaczał nawet
najdrobniejszych aktów niesubordynacji, a sądy w jego wykonaniu zwykle równały się
egzekucjom. W swoich napadach gniewu nie oszczędzał chyba także własnych dzieci. Zwykle
podobne stwierdzenie w odniesieniu do średniowiecznego władcy należałoby opatrzyć wielkim
znakiem zapytania. O prywatnym życiu tamtych ludzi wiemy przecież niezwykle mało.
W przypadku Bolesława mamy jednak do dyspozycji źródło zupełnie unikalne: legendę
dynastyczną spisaną u schyłku życia przez jego rodzonego syna, Strachkwasa-Krystiana.
Sama historia tego tekstu wydaje się zgoła nieprawdopodobna. Został wydany drukiem
już w XVII wieku, a następnie wielokrotnie go wznawiano. Mimo to przez całe stulecia historycy
zupełnie nie interesowali się treścią tej tak zwanej Legendy Krystiana. Przyjmowano, że jest to
swego rodzaju falsyfikat: opowieść stworzona w późnym średniowieczu ze strzępów
wcześniejszych legend i tylko stylizowana na relację bliską wydarzeniom z X stulecia. Kiedy
w 1893 roku Josef Emler wydał zbiór legend o czeskich świętych, tekst Krystiana umieścił na
samym końcu pracy jako najmniej (jeśli w ogóle) wartościowy. Dopiero w XX wieku podniosły
się pierwsze głosy wzywające do pochylenia się nad źródłem i zweryfikowania jego
autentyczności. Niewiele to dało. Trzeba było trwających kolejne dekady burzliwych i dopiero
teraz wygasających sporów, by w nauce zadomowiło się nowe spojrzenie na sprawę: Legendę
Krystiana naprawdę spisał brat Dobrawy. Dzisiaj taką opinię podziela zdecydowana większość
badaczy. Legenda jest nawet niekiedy nazywana pierwszą czeską kroniką. Wprawdzie to przede
wszystkim historia Ludmiły i Wacława, autor odmalowuje w niej jednak szeroką panoramę
dziejów rodu Przemyślidów – i rzuca światło na osobowość oraz życie Bolesława Okrutnego46.
Temat tekstu nie jest w żadnym razie przypadkowy. Krystian opisuje z drastycznymi
szczegółami dwa mordy dokonane przez jego najbliższych krewnych: babkę i ojca. Sięga do
rodzinnej tradycji, podaje nieznane z innych źródeł detale. Ratuje przed zapomnieniem fakty,
które jego ojciec najchętniej wymazałby doszczętnie ze świadomości poddanych47. Dla babki
Krystian nie ma żadnej litości. Pokazuje ją jako wyzutą z moralnych zahamowań morderczynię
i despotkę48. Dla Bolesława znajduje tylko odrobinę więcej zrozumienia. Właśnie ten fakt tak
długo powstrzymywał historyków przed uznaniem autentyczności legendy. Nie mieściło im się
w głowach, żeby syn mógł w podobny sposób pisać o człowieku, któremu zawdzięczał swoje
narodziny. Dzisiaj, gdy dalsza dyskusja nad autorstwem tekstu nie ma już sensu, należy raczej
zapytać: co sprawiło, że Krystian zapałał tak wielką żądzą zemsty? I skąd wzięła się u niego
nieopanowana potrzeba pogrążenia ojca?
Bolesław widziany oczyma swego syna to człowiek zawistny i bezlitosny. Krystian
przyznaje, że nie był on jedynym organizatorem spisku wymierzonego w Wacława. Ba, sugeruje
nawet, że inicjatywa wcale nie wyszła od młodszego księcia. To jednak w żaden sposób nie
zmywa z ojca winy. Sadyzm Bolesława znajduje wyraz w historii niejakiego Podivena,
przedstawionego jako najbardziej zaufany spośród zauszników zamordowanego władcy.
Mężczyzna ten tylko cudem unika losu innych stronników Wacława. Ucieka przed wielką rzezią
do Niemiec, by powrócić w tajemnicy dopiero po kilku latach. Nie myśli nawet o zemście na
nowym księciu. Nie może natomiast znieść świadomości, że po ziemi wciąż chodzi człowiek
bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć jego pana. Krystian celowo chyba wzbrania się przed
wyjawieniem, o kogo dokładnie chodziło. Być może był to wojownik, który zadał Wacławowi
śmiertelny cios. A może działający w cieniu nieznany nam doradca Bolesława, który jego żądzę
władzy przekuł w konkretny plan, gwarantujący śmierć starszego brata49.
Podiven bierze na siebie rolę sędziego i egzekutora. Udaje mu się wyśledzić winnego,
poznać jego rozkład dnia i znaleźć najlepszy moment do ataku. Rusza do akcji, gdy mężczyzna
odpowiedzialny za śmierć Wacława rozluźniony odpoczywa w łaźni parowej. Śmierć zadaje
w sposób szybki i miłosierny – chodzi przecież, przynajmniej według Krystiana,
o sprawiedliwość, a nie o zemstę. Bolesław nie zamierza jednak okazywać podobnej litości. Jego
ludzie, wysłani w pościg za Podivenem, wpadają na jego trop w bliżej nieokreślonym lesie.
Udaje im się pochwycić mężczyznę i bezceremonialnie wieszają go na najbliższym drzewie.
Takie postępowanie dyktowała zapewne racja stanu. Bolesław nie mógł pozwolić, by ktokolwiek
– niezależnie od pobudek – mordował jego ludzi. Nie mógł okazać słabości, inaczej szybko sam
stałby się ofiarą ataku. Rzecz jednak w tym, że posunął się znacznie dalej. Odmówił duszy
Podivena spokoju nawet po śmierci. Jego ciało przez trzy długie lata zwisało z konaru drzewa,
bez prawa do chrześcijańskiego pochówku. W świadomości ludzi tej epoki – a nie ma
wątpliwości co do tego, że Podiven, podobnie jak jego pan, był człowiekiem głęboko wierzącym
– podobna kara była nawet gorsza od śmierci. Jej wymierzenie sprowadzało egzekutora, w tym
przypadku Bolesława, do rangi barbarzyńcy, wręcz poganina50.
Cały wątek Podivena można by uznać za próbę zdjęcia z Bolesława przynajmniej części
winy – w końcu autor opowieści wprowadza postać innego, rzekomo głównego zabójcy.
Zakończenie historii rozwiewa jednak wszelkie wątpliwości. Nawet jeśli Bolesław pamiętnego
poranka 28 września 935 roku nie zadał ostatecznego ciosu, to teraz udowodnił, że byłby do
niego zdolny. A nawet do pohańbienia ciała brata, gdyby to również mogło mu przynieść jakąś
korzyść.
Niezdolny do wybaczania, bezlitosny Bolesław to postać rysująca się aż nazbyt wyraźnie.
Krystian musiał chyba na własnej skórze doświadczać gniewu ojca. Szramy na psychice, a kto
wie, czy też nie na ciele, pozostały mu na resztę życia, skoro nawet jako starzec, wiele lat po
śmierci Bolesława, odczuwał potrzebę wyjawienia prawdy. To jednak nie jest jeszcze pełne
wyjaśnienie ich relacji. Ojciec był w oczach Krystiana sadystą, ale też – a może nawet przede
wszystkim – zakłamanym grzesznikiem. Przywołując historię mordu na Wacławie, autor nie jest
w stanie opanować emocji. Wyrywa mu się kilka zdań skierowanych nie do czytelnika, ale
bezpośrednio do bratobójcy, którego przeklęta krew płynie w jego własnych żyłach. Brzmi to tak,
jakby mężczyźni prowadzili ze sobą zaognioną dyskusję – jakby Bolesław próbował
usprawiedliwiać swoje działania, wybielać się, a Krystian bezceremonialnie zbijał kolejne z jego
argumentów. Trudno oprzeć się wrażeniu, że takie rozmowy rzeczywiście miały miejsce i to
wielokrotnie. Budzący postrach ojciec z wysokości swego tronu udowadnia dzieciom, że historia
wyglądała inaczej, że Wacław tak naprawdę nie pozostawił mu żadnego wyjścia, nie dał mu
wyboru... Jego głos staje się z każdym zdaniem coraz bardziej nerwowy, słychać w nim wręcz
nutę szaleństwa. Dłonie zaciskają się w pięści, krew napływa mu do twarzy. Wreszcie mówi
swoim nieznoszącym sprzeciwu tonem, który tak wiele razy dobiegał do uszu dzieci z sali
tronowej: „Tak było, tak było... Wierzycie, że tak było?”. Nie jest to właściwie pytanie, raczej
stwierdzenie. Bolesław nawet nie dopuszcza do siebie myśli, że ze strony synów i córek może go
czekać coś innego niż kojące, pełne zrozumienia potakiwanie. Przerażony Strachkwas karnie,
łamiącym się głosem zapewnia: „Tak, ojcze, oczywiście, ojcze”. Stojąca obok i przepełniona tym
samym lękiem Dobrawa idzie w jego ślady...
Ona, jak się zdaje, już nigdy nie będzie mieć okazji postawić się ojcu. Krystian zrobi to,
ale dopiero jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt lat później: kiedy sam będzie siedzieć
w bezpiecznej klasztornej celi, a przegniłe kości ojca będą spoczywać pod posadzką praskiego
kościoła. W takich warunkach wreszcie zdoła wydusić z siebie słowa, o których wypowiedzeniu
marzył przez całe życie. Wytknie Bolesławowi, że przecież to on przekupił księdza, by ten
zamknął świątynię i odciął Wacławowi drogę ucieczki51. On zasadził się na brata o poranku
z bronią w ręku. On kazał zbrojnym czekać za załomem muru i wezwał ich do siebie, by
dokończyli dzieła. Wszystko to on, on i jeszcze raz on... „Własnym słowem uznajesz się winnym
i zdradzasz! Stało się tak, jak ty rozkazałeś!” – grzmi Krystian na kartach swojej Legendy.
Posuwa się nawet do zrównania Bolesława z Żydami, którzy nie bali się zabić Jezusa, ale to
Piłata uczynili swoim narzędziem52. Wyraźnie czuć jego gniew; czuć, że na moment zupełnie
zapomniał, iż ojciec już tych słów nigdy nie przeczyta. I nie jest to chyba tylko wyraz buntu
przeciwko kłamstwom, hipokryzji i przeciw zbrodni popełnionej tak wiele lat temu. Krystian
mści się za swoją osobistą krzywdę. Za to, że właśnie on musiał pokutować za grzechy ojca.
Praski dwór był prawdziwym gniazdem żmij. Jeden nieostrożny krok oznaczał pewną
śmierć. Na ilustracji podobizny jadowitych węży z X-wiecznego bizantyjskiego kodeksu.
Archiwum autora/domena publiczna
Szczegóły znamy dzięki kronice Kosmasa. Praski kanonik przytoczył iście fantastyczne
okoliczności narodzin Strachkwasa. Miał on przyjść na świat dokładnie tej nocy, gdy Bolesław
przyjmował na biesiadzie swojego brata i gotował się do porannego mordu. Z chwilą, gdy
zabójstwo zostało już dokonane, nowy władca miał nadać synowi imię oznaczające ni mniej, ni
więcej, tylko „straszną ucztę”. „Jakaż może bowiem być straszniejsza uczta od tej, na której
popełniono bratobójstwo?” – pytał retorycznie Kosmas. Świadomy swojej winy, drżący przed
karą boską książę zdecydował się przelać część odpowiedzialności na nowo narodzone dziecko.
Złożył solenny ślub: „Jeżeli ten mój syn zostanie przy życiu, z całego serca mego Bogu go
poświęcam, aby był kapłanem i służył Chrystusowi przez wszystkie dni swego życia, za mój
grzech i za lud tej ziemi”. W ten właśnie sposób śmierć Wacława przesądziła o całym życiu
Strachkwasa. Gdy tylko osiągnął właściwy wiek, został wysłany do klasztoru świętego
Emmerama w Ratyzbonie. Tam też, przyjmując imię zakonne, ze Strachkwasa stał się
Krystianem53.
Detale tej historii budzą uzasadnione wątpliwości54. Nie są one jednak tak naprawdę
istotne. Do narodzin wcale nie musiało dojść dokładnie w noc morderstwa, by ojciec zdecydował
się na poświęcenie niemowlęcia Bogu. Podana przez Kosmasa etymologia imienia Strachkwas
też nie musiała być zgodna z prawdą. Opowieść o oddaniu Krystiana do klasztoru to przede
wszystkim dowód na dążenie Bolesława do kontrolowania każdego, nawet najmniejszego
aspektu życia swoich dzieci. We wczesnym średniowieczu potomkowie rodzin panujących
ogółem bardzo niewiele mieli swobody. Na dworze Bolesława Okrutnego – nie mieli żadnej.
Życzenie ojca było rozkazem.
Rózga niesie radość
Godny przeklęcia sługa szatana. W skrócie tak prezentuje się postać Bolesława
Okrutnego w opisie żyjącego w tym samym czasie biskupa Mantui, Gumpolda. Dla autora czeski
książę nie tylko nie jest człowiekiem pobożnym, ale nawet nie ma prawa uchodzić za władcę
chrześcijańskiego55. Charakterystyka ta chyba rzeczywiście współgra z sylwetką
dwudziestoparolatka, który naśmiewał się z religijności brata, by obrzydzić władcę poddanym
i montował stronnictwo przeciwne rządom słabeusza skupionego na ciągłych modlitwach. Ten na
wpół pogański Bolesław umarł jednak w 935 roku – razem z zamordowanym przez siebie
Wacławem. Nowy Bolesław to człowiek ogarnięty osobliwą manią religijną. Na gwałt stawia
kościoły, podejmuje starania o założenie w Pradze biskupstwa, a przede wszystkim: całą niemal
swoją rodzinę, a nie tylko rozżalonego Krystiana, pcha do służby Bożej.
O Wacławie opowiadano, że był władcą wykształconym w Piśmie Świętym, ale swoją
wiedzę musiał zdobywać w ścisłej tajemnicy. Bojąc się wyzwisk i żartów, uczył się nocami,
a modlitewnik nosił ukryty pod szatą i wyciągał go w rzadkich chwilach, gdy nikt mu nie
towarzyszył56. Na dworze Bolesława podobny kamuflaż nie był już potrzebny. Pod względem
religijności dom Przemyślidy sprawiał wprost niezwykłe wrażenie57. Bardziej prywatnego
klasztoru niż pałacu. Zasiadający na tronie morderca, który w pierwszych latach zaprowadzał
władzę włócznią i mieczem, a z każdego zwolennika Wacława czynił krwawy przykład,
stopniowo nie tylko zrehabilitował swojego brata, ale wręcz pozwolił, by czczono go jako
świętego człowieka. Zachowywał się zupełnie tak, jakby nie miał nic wspólnego ze śmiercią
pobożnego księcia, a nawet był jego obrońcą i ideowym spadkobiercą58. Kłamstwo sięgało
zresztą głębiej. Na rozkaz Bolesława Przemyślidzi mieli z dnia na dzień z rodziny morderców
i grabieżców przeistoczyć się w rozmodloną gromadkę błogosławionych Pańskich. Krystian,
niezwykle krytyczny wobec ojca, przyznawał, że w tym punkcie apodyktyczny książę osiągnął
swój cel. A może nawet osiągnął znacznie więcej, niż planował i niż należało.
Brat Dobrawy przytoczył przykład ich ciotki, niejakiej Przybysławy. Ta „czcigodna pani”
uchodziła za najbardziej pobożną osobę w całej rodzinie i autentyczną naśladowczynię zabitego
władcy. Spędzała dni na klęczkach i otaczała się duchownymi. Ale i ona nie potrafiła wyznaczyć
granicy pomiędzy wiarą a obsesją. Którejś nocy udała się ze swoimi sługami na grób Wacława
i kazała potajemnie rozkopać jego mogiłę. Wszystko po to, by oderwać od rozkładających się
zwłok parę kostek na własne potrzeby. Przecież jeśli książę naprawdę był świętym, to jego ciało
stanowiło jeden wielki zbiór relikwii. Ciotce Dobrawy niestraszne było miano hieny cmentarnej.
Po prostu nie zamierzała pozwolić, by ktoś ubiegł ją w zdobyciu cudownych przedmiotów,
gwarantujących Boskie wsparcie w dowolnej sprawie59.
Takie zdeformowane oblicze religijności promieniowało także na dzieci Bolesława
Okrutnego. Historycy podkreślają, że właściwie wszystkie z nich miały w przyszłości odegrać
kluczową rolę w tworzeniu „wizerunku Czech jako chrześcijańskiego państwa”60. I być może
właśnie w słowie „wizerunek” kryje się wyjaśnienie nagłego nawrócenia księcia-bratobójcy.
Głęboka, choć niepokojąca w swoich przejawach pobożność Przybysławy nie ulega wątpliwości.
Nie mamy natomiast podstaw, by twierdzić, że także Bolesławem kierowała autentyczna obsesja
lub poczucie winy. Równie dobrze mogło chodzić o olbrzymią kampanię propagandową.
Rozgrywaną tak, by odkupić księcia przede wszystkim w oczach jego partnerów politycznych
i potomnych, a nie Boga.
Na głównego realizatora misji wybrany został Strachkwas. Możemy się domyślać, że
ojciec miał wobec niego wielkie plany. Wyobrażał sobie, że wykształcony i obyty z łacińską
kulturą mnich powróci w przyszłości do kraju, aby zostać opatem ufundowanego przez dynastię
klasztoru, a może nawet – pierwszym biskupem Czech. Bolesław najwidoczniej jednak nie
wierzył, że poświęcenie jednego dziecka zagwarantuje mu sukces. Również na temat księżniczki
Mlady słychać, że była „uczoną w Piśmie Świętym, oddaną religii chrześcijańskiej, obdarzoną
pokorą, miłą w rozmowie i wszelką prawością obyczajów ozdobioną”61. Pochwały te odczytuje
się jako dowód wysokiego wykształcenia książęcej córki. Pojawiają się nawet głosy, że Mlada
należała do najlepiej wyedukowanych kobiet swojej epoki62. To natomiast mówi nam sporo
także na temat dzieciństwa jej siostry Dobrawy.
Nie wiadomo, gdzie dokładnie Mlada zdobywała swoją wiedzę. Strachkwas uczył się
wprawdzie za granicą, w Ratyzbonie, ale już na przykład mały Wacław lekcje pobierał na
miejscu, od niejakiego Ucenusa w grodzie Budeč63. Jak by nie było, księżniczka na pewno nie
opuściła dworu i rodziny wcześniej niż w wieku około siedmiu lat. Także Strachkwas wyjechał
dopiero jako nieco podrośnięty chłopak. Nie znaczy to jednak, że wcześniej Mlada tylko bawiła
się z piastunkami i zajmowała robótkami ręcznymi. Wręcz przeciwnie.
Edukacja we wczesnym średniowieczu bazowała ściśle na wytycznych Ojców Kościoła.
Niektóre z tych porad miały dobrze ponad pół tysiąca lat, nikomu to jednak nie przeszkadzało.
Przeciwnie – im instrukcje były starsze, tym bardziej godne zaufania się wydawały.
Przetestowano je przecież skrupulatnie na setkach roczników. Co z tego, że w zupełnie innych
warunkach i odmiennej kulturze... Jeden z pierwszych i najbardziej wpływowych
chrześcijańskich pedagogów, święty Hieronim, zalecał, by kształcenie dziewczynek rozpoczynać
w ten sam sposób i w tym samym wieku co chłopców. Wprawdzie ze sceptycyzmem zaznaczał,
że dziecko przed siódmym rokiem życia „nie rozumie, co do niego mówisz”, ale i tak kazał
wdrażać malców do nauki już sporo wcześniej64. Siódme urodziny miały być granicą
systematycznej, szkolnej edukacji, do tej natomiast nie można było wysyłać dziecka zupełnie
nieprzygotowanego. Ponad pięćset lat później w Czechach podchodzono do sprawy bardzo
podobnie. Zanim Mlada czy Strachkwas zostali odesłani do prawdziwych szkół, odebrali
podstawy wykształcenia na dworze ojca. Nauczycielem mógł być jeden z książęcych kapelanów
lub nawet specjalnie sprowadzony z zagranicy tutor. I na pewno nie były to lekcje jeden na
jednego. Traktaty pedagogicznie jasno zalecały, by zajęcia prowadzić w grupach, tak by dzieci
mogły uczyć się od siebie lub rywalizować w zdobywaniu wiedzy65. W przypadku
prowizorycznej szkoły przeznaczonej ściśle dla książęcych potomków oznacza to tyle, że razem
z Mladą i Strachkwasem nauki musiała odbierać także Dobrawa66. I raczej nie wspominała zbyt
ciepło tego etapu swojego życia.
Podstawą edukacji nie było znane z dzisiejszych szkół „czytanie ze zrozumieniem”, ale
jego zupełna odwrotność. Dzieci zaczynały naukę od recytowania psałterza. Dobór akurat tej
lektury jako elementarza nie budził żadnych wątpliwości. Edukacja miała być przede wszystkim
furtką do sprawniejszej, choć niekoniecznie bardziej świadomej modlitwy. Od początkującego
ucznia oczekiwano, że będzie w stanie odśpiewać z pamięci wszystkie psalmy, jeszcze zanim
pozna znaczenie choćby jednego łacińskiego słowa lub dowie się cokolwiek o odczytywaniu liter
alfabetu. Była to nauka całkowicie bezmyślna67. Święty Hieronim wyjaśniał, że dziewczynka
powinna „kochać to, czego musi się uczyć, aby nie było to dla niej pracą, lecz przyjemnością”68.
Nie oszukujmy się jednak. Tak dla Dobrawy, jak i dla każdego innego dziecka edukacja
podobnym sposobem była prawdziwą torturą.
Dopiero na kolejnym etapie uczono kojarzenia dźwięków i słów z poszczególnymi
literami, zapisanymi w księdze. Małej Dobrawie służyły wsparciem modele liter wykonane
z drewna lub kory. Podobnych pomocy dydaktycznych używano w średniowiecznych szkołach
klasztornych czy katedralnych, na pewno więc dostępu do nich mogła zażądać także książęca
córka69. W żaden sposób nie zbliżało jej to jednak do zrozumienia tego, co czyta. Wyłącznym
językiem wszystkich tekstów była łacina – martwa mowa, której na co dzień nie używali już
nawet duchowni i uczeni. Trzeba było biegle opanować tysiące słów i różnorodnych sposobów
ich zapisu, by choćby zacząć rozumieć tekst psałterza. A co dopiero jakiejkolwiek innej książki.
Przekroczenie bariery językowej było tym trudniejsze, że nie istniały żadne podręczniki do nauki
łaciny ani nawet słowniki z prawdziwego zdarzenia. W używanym powszechnie do tego celu Ars
Minor Donatusa znajdował się tylko jeden czasownik wraz z odmianą oraz niewielki zbiór
rzeczowników. Istniały też nieco bardziej szczegółowe publikacje, ale ich autorzy zamiast na
praktycznym objaśnianiu gramatyki skupiali się na abstrakcyjnych wywodach na temat natury
języka70. Dla Czechów zadanie było podwójnie kłopotliwe, bo nikt jeszcze na dobrą sprawę nie
wiedział, w jaki sposób tłumaczyć łacinę na języki Słowian. Wiele słów trzeba było tworzyć od
nowa, inne łączyć ze sobą lub nadawać im kolejne znaczenia. Za życia Dobrawy proces ten wciąż
jeszcze trwał71. Język Rzymian – a przede wszystkim język Wulgaty – przeszczepiano na nowy
Dla Rafała. Mojego niezawodnego Tunny i Gommona w jednej osobie
PRZEKLĘTA KREW KSIĘŻNICZKA DOBRAWA NA DRODZE DO WŁADZY
Ponad nagimi koronami dębowego lasu unosiła się chmura ciemnego dymu1. Początkowo ledwo zauważalna, teraz gęstniała z minuty na minutę. Swąd spalenizny stawał się coraz wyraźniejszy, a pomiędzy konarami drzew prześwitywały tańczące w oddali płomienie. Gryzący w nozdrza zapach budził w podróżnych lęk. Nie mogło być wątpliwości: nie dalej niż pół mili stąd płonęły nie tylko drewno czy słoma, ale też ludzkie ciała2. – Pater noster, qui es in coelis... Na Boga, dlaczego nadal maszerujemy? – wyrwało się jednemu z mnichów zbitych w grupkę obok sunącego przodem wozu książęcego kapelana3. Wypowiedziany pełnym przerażenia głosem protest pozostał bez echa, mimo że podobne myśli kołatały się w głowach niemal wszystkim członkom orszaku. Tylko otwierający pochód postawny mężczyzna zachowywał spokój. Był to przewodnik przysłany z północy, by bezpiecznie doprowadzić czeską księżniczkę Dobrawę do domu jej przyszłego męża – barbarzyńskiego księcia Mieszka. Kręty, wyboisty trakt, biegnący dotąd środkiem ciemnej puszczy, rozszerzał się, wiodąc ku zalanej światłem polanie. Z oddali zdawało się, że to promienie zachodzącego słońca rozjaśniają przecinkę. Wozy minęły ostatni zakręt, podskakując na wystających z ziemi korzeniach drzew i wpadając na powrót w głębokie koleiny4. Teraz stało się jasne, że źródłem światła w to ponure zimowe popołudnie jest łuna nieodległego pożaru. Wozy jeden za drugim wysypały się na otwartą przestrzeń. Wreszcie do granicy lasu dotarł także ten najbardziej okazały – bogato zdobiona konstrukcja, w której wyściełana drogimi futrami kolebka zwisała na czterech łańcuchach przytroczonych do specjalnego stelażu. Powóz skonstruowano w sposób gwarantujący ochronę przed wstrząsami i komfort podróży5. Siedząca wewnątrz dziewczyna nie myślała jednak w tej chwili o wygodach. Wychyliła się poza krawędź pojazdu i z pobladłą twarzą spoglądała na olbrzymią masę ludzi kłębiącą się zaledwie kilkaset kroków od niej. Nad polaną górował niewielki gród. A przynajmniej tak było aż do dzisiaj. W tej chwili zarówno palisadę, bramy, jak i całą niemal zabudowę trawił ogień. Przedpole osady upstrzone było trupami wojowników, najwidoczniej więc doszło tu wcześniej do walki. Teraz wokół grodu krążyli uzbrojeni jeźdźcy w normańskim rynsztunku. Jedni rzucali żagwie tam, gdzie ogień jeszcze nie dotarł. Inni zagradzali drogę garstce uciekinierów, uwięzionych wewnątrz zabudowań i skazanych na śmierć w płomieniach. Kolejni wreszcie zaganiali tłum zdezorientowanych mężczyzn, kobiet i dzieci w jedno miejsce na skraju polany. Pośród krzyków i dymu rozdzielali rodziny i dokonywali natychmiastowych egzekucji na mężach w sile wieku. Kobiety i dzieci ustawiali w szereg i ponaglali do marszu. – Co... co tu się dzieje? – zapytała łamiącym się głosem księżniczka, zauważywszy, że przewodnik kawalkady zatrzymał swojego konia zaraz obok jej powozu. Miała za sobą prawie dwadzieścia lat życia, ale nigdy jeszcze nie doświadczyła podobnego widoku. – Nasz wódz przygotowuje dla was godny prezent ślubny, moja pani – odparł mężczyzna z nieskrywaną dumą w głosie. – Te dzieci... – jęknęła Dobrawa. – Nie musisz się tym kłopotać, moja pani, jeszcze nim dotrzemy do Gniezna, zostaną sprzedane w niewolę. Matki i ci nieliczni ojcowie, z których nie uczyniono przykładu, zostaną przesiedleni na ziemię księcia. Przez resztę życia będą pracować, by odpłacić jemu oraz rzecz jasna tobie, pani, za okazaną łaskę. I niech bogowie wybaczą im, że nie chcieli dobrowolnie poddać się woli Siemomysłowica.
Dobrawę można sobie wyobrażać jako postać przywodzącą na myśl legendarną Wandę. Męczennicę, wyruszającą do Wielkopolski, by cierpieć pod butem brutalnego poganina... Rzeczywistość wyglądała jednak zupełnie inaczej. Archiwum autora/domena publiczna – Bogowie wybaczą? – bezwiednie powtórzyła Dobrawa. Niech to raczej jej jedyny Bóg wybaczy, jeśli zawiedzie w swojej misji. Jeszcze tego samego ranka myślała o przyszłym mężu z nadzieją, a po prawdzie, wręcz z gorączkowym wyczekiwaniem. Mieszko... miszka... miś... – próbowała rozwikłać znaczenie jego imienia6. W nigdy nie spotkanym, ale przedstawianym przez posłów niczym prawdziwy heros mężczyźnie widziała swojego obrońcę, przyjaciela, oparcie w obcym kraju. Jakże była naiwna. Teraz wiedziała już, że żaden taki „miszka” nie istnieje. Była tylko wściekła, nieokiełznana bestia – niedźwiedź Mieszko Siemomysłowic sycący się mordem i niewolnictwem, zażywający uciech z pogańskimi nałożnicami i czczący bożki. Wiedziała, że ma dwa wyjścia: nawróci go na drogę wiary lub odda swoje życie, próbując. Trzeciej drogi nie było. A przynajmniej nie było jej w tej konkretnej wizji historii. Problem polega na tym, że choć można w opisany wyżej sposób wyobrażać sobie przybycie Dobrawy do Polski i początek działań, które doprowadziły do chrztu księcia, to z rzeczywistością sprzed ponad tysiąclecia będzie to mieć niewiele wspólnego. Powód jest prosty: próżno szukać klucza do zrozumienia postaci pierwszej polskiej władczyni na trakcie pod Gnieznem lub u celu jej podróży. Jeśli taki klucz można w ogóle odnaleźć, to nie w Wielkopolsce, ale w Czechach. I to ponad czterdzieści lat wcześniej. Babcine sposoby Był rok 921, zapewne jesień, gdy oddział dowodzony przez Tunnę i Gommona najechał gród Tetín oddalony o około trzydzieści kilometrów od Pragi. Dzisiaj Tetín to senna wioska zamieszkana przez nieco ponad osiemset osób. Na początku X wieku liczba jego mieszkańców była nawet skromniejsza – za to znaczenie bez porównania większe, szczególnie w burzliwym 921 roku. W połowie lutego, stawiając czoła łupieżczej wyprawie węgierskich hord, zginął praski książę Wratysław z dynastii Przemyślidów7. Nikt w kraju nie był przygotowany na taki rozwój wypadków. Władca dopiero co zasiadł na tronie, zastępując swojego przedwcześnie zmarłego brata Spitygniewa. Gdy i jego dosięgła śmierć, nie miał nawet trzydziestu trzech lat. Kraj stanął na krawędzi wojny domowej. Możni zebrani na wiecu w stołecznym grodzie obrali na nowego władykę pierworodnego syna księcia, Wacława. Został on wyniesiony na tron, ale w żaden sposób nie rozwiązywało to politycznego kryzysu. Chłopak miał zaledwie dwanaście lub trzynaście lat8. Może i w świetle słowiańskiej tradycji był niemalże pełnoletni, dla wojów z książęcej drużyny nie miało to jednak znaczenia. Nigdy nie zgodziliby się, aby podobny młokos dorwał się do prawdziwej władzy. Dziecko z mlekiem pod nosem wysyłające mężów do boju i szafujące ich życiem? Niedoczekanie. Wreszcie, po bez wątpienia długich i męczących deliberacjach, zapadła decyzja, by ster rządów oddać w ręce kobiet. Ludmiła, licząca sobie około sześćdziesięciu lat matka zmarłego Wratysława, miała objąć
pieczę nad edukacją potomków dynastii. Wacław oraz jego młodszy brat Bolesław zostali oddani pod jej opiekę, z jasnym poleceniem, by jak najszybciej przysposobiła ich do polityki i do wojaczki. Matka chłopców, Drahomira, straciła wprawdzie synów, ale w żadnym razie nie pozostawiono jej z pustymi rękoma. To właśnie ona miała sprawować regencję w imieniu Wacława, aż do czasu, gdy zostanie on uznany za gotowego, by zająć powierzone sobie miejsce. Możemy się domyślać, że za dwiema kobietami stały konkurencyjne stronnictwa możnych i wojowników, a podział obowiązków określono tak, by siły te wzajemnie się szachowały, zapewniając pokój do końca regencji9. Plan wydawał się rozsądny, ale i tak od pierwszych chwil skazany był na niepowodzenie. Nie uwzględniał tego, jak wielka nieufność, a nawet nienawiść panuje pomiędzy młodą, owdowiałą księżną i jej teściową. Trudno po tysiącu lat odtwarzać dokładny przebieg wypadków. Jeden z czeskich historyków badających temat sugerował, że spór rozpoczął się wcześniej, bo jeszcze za życia Wratysława. Książę miał osobiście zdecydować, że Drahomira, jako słabo wykształcona, wychowana na pogańskim Połabiu księżniczka Stodoran, nie nadaje się na opiekunkę własnych dzieci. I to właśnie on, wbrew protestom żony, odesłał synów na dwór swojej matki, zaś możni na wiecu w Pradze jedynie utrzymali tę decyzję w mocy10. Taka interpretacja źródeł doskonale tłumaczyłaby emocjonalną reakcję Drahomiry w 921 roku. Wprawdzie przejęła niemal pełną władzę w państwie, ale wciąż było jej mało. Potrzebowała udowodnić, że wbrew swej kulturze i pochodzeniu – a może właśnie dzięki nim? – ma dużo lepsze predyspozycje od leciwej teściowej. I to predyspozycje do właściwie wszystkiego11. Sugerowano też, że spór miał głęboko polityczne, a nawet międzynarodowe podłoże. Najstarsze zachowane zapiski wskazują jednak na motywacje bardzo przyziemne. Drahomira, „owładnięta złymi podejrzeniami, uważała, że z powodu powierzenia przez lud wychowania chłopców jej świekrze, ta zagarnie całą władzę dla siebie, ona zaś sama zostanie pozbawiona władzy i majątku” – skomentował obeznany ze sprawą mnich Krystian, tworzący u schyłku X stulecia. Wyjście z sytuacji, zdaniem Drahomiry, było tylko jedno: „Powzięła zamiar, aby za wszelką cenę doprowadzić do zabicia [Ludmiły]”12. Właśnie dlatego jeszcze w tym samym roku pod Tetínem – grodem, który na swoją siedzibę wybrała nestorka rodu – stanął oddział Tunny i Gommona. Imiona dwóch dowódców nieprzypadkowo brzmią obco. Prawdopodobnie byli to wikingowie w służbie czeskiej księżnej. Zdaniem jednych przybyli do Pragi z kraju Stodoran, wspólnie z Drahomirą. W opinii innych – pochodzili z Rusi, gdzie odłączyli się od którejś z drużyn wareskich wojowników13. Jakkolwiek by było, dokładnie takich ludzi potrzebowała Drahomira: specjalistów od zabijania niemających silnych powiązań z lokalnymi elitami, pozbawionych moralnych rozterek i niezadających zbędnych pytań. Fakt, że wedle wszelkich przesłanek Tunna i Gommon służyli wcześniej w jakimś charakterze Ludmile i zostali skaptowani przez jej synową, tylko dodawał całej sprawie smaku. Starą księżną mieli przecież zabić jej właśni ludzie, którzy opowiedzieli się za sprytniejszą, bardziej bezwzględną i – przynajmniej we własnym mniemaniu – prawowitą władczynią. Tunna i Gommon napadli na gród, wdarli się do dworu Ludmiły i ruszyli prosto do sypialni, w której ta się skryła. „Czy nie żywiłam was jak synów? Złoto, srebro, drogocenne szaty dałam wam, a jeśli kiedyś wam w czymś zawiniłam, powiedzcie mi to...” – próbowała pertraktować przerażona matka zmarłego księcia14. Nie padła żadna odpowiedź. Mężczyźni, ignorując płacz i błagania, brutalnie zrzucili kobietę z łóżka. Wijąc się po ziemi, Ludmiła miała jeszcze prosić, by chociaż zabili ją w godny sposób, mieczem. Na ten apel oprawcy też pozostali
głusi. Chwycili sznur, owinęli go wokół szyi księżnej i zacisnęli pętlę. Gdy tylko życie uszło z ciała, wywlekli truchło na podwórze i zakopali je niczym zwłoki zbrodniarza lub samobójcy. Z dala od kościoła, w błocie pod obwarowaniem grodu. Widocznie zdaniem Drahomiry tylko na tyle zasługiwała jej teściowa. Kolejne miesiące upłynęły pod znakiem krwawych walk i rozliczeń. Źródła donoszą o przegnaniu bawarskich księży, najwidoczniej należących do stronników Ludmiły. W stosunku do krajowców władczyni raczej nie była równie łaskawa. Jeśli z zimną krwią zgładziła matkę własnego męża, to pewnie to samo robiła z każdym wielmożą, który nie zgodził się jej podporządkować. W 922 roku jej władza była już na tyle pewna, że zdołała nawet odeprzeć zbrojną ekspedycję Bawarczyków. Księżna zyskała też nowe materialne podstawy dla swoich rządów. Zagarnęła cały majątek należący wcześniej do zamożnej, hojnie uposażonej przez męża Ludmiły. I rzecz jasna nie myślała nawet o oddaniu władzy synowi.
Drahomira, babka Dobrawy, nie wahała się wynająć płatnych zabójców, by pozbyć się swojej teściowej. Historię jej zbrodni ukazano na ilustracjach z XIV-wiecznej Kroniki Dalimila. Národní knihovna České republiky Gdy poczuła się już zupełnie pewnie, zadbała jeszcze o zatarcie śladów zbrodni. Ofiarami jej knowań w następnej kolejności mieli paść Tunna i Gommon. Ten pierwszy, zawczasu ostrzeżony, zdołał uciec z kraju wraz ze swoją rodziną. Drugi nie miał tyle szczęścia. Ludzie księżnej schwytali go, ona natomiast bez wahania skazała mężczyznę na śmierć, umywając ręce od jakiegokolwiek współudziału w morderstwie teściowej15. O resztę zadbała już państwowa propaganda. Najwcześniejsze czeskie utwory z X wieku przedstawiają Drahomirę jako przykładną żonę, kochającą matkę i mądrą regentkę, co najwyżej trochę za bardzo ulegającą podszeptom złych doradców16. Prawda miała wyjść na jaw dopiero kilkadziesiąt lat później, spod pióra niejakiego Krystiana. Wbrew pozorom nie była to postać przypadkowa, żaden tam szeregowy mnich z jednego z dziesiątków europejskich klasztorów. Pod zakonnym imieniem Krystian ukrywał się nie kto inny, jak... brat polskiej władczyni Dobrawy, czeski książę Strachkwas. A zarazem wnuk bezwzględnej Drahomiry. Wężowe potomstwo Dobrawa była córką młodszego z synów Drahomiry, Bolesława. Jeśli w ogóle pamiętała babkę, to tylko jako niewyraźny kształt z wczesnego dzieciństwa. Można zresztą podejrzewać, że nie miała nawet takiego jej obrazu. Książę unikał chyba bliskich kontaktów z kobietą, która wcześniej dla własnej korzyści zepchnęła na margines i jego, i starszego Wacława. Po wszystkim, co zrobiła, by zdobyć władzę i utrzymać się na tronie, Bolesławowi nie spieszyło się też raczej, by dopuszczać ją do własnych pociech. Bezpośrednie wspomnienie to jednak kwestia bez znaczenia. Dobrawa wychowywała się w realiach politycznych i w atmosferze ukształtowanej przez Drahomirę. W jej kraju i na dworze, który ta po sobie pozostawiła. Wczesnośredniowiecznej Pradze obca była mizoginia, którą dzisiaj często przypisuje się „ciemnym wiekom”. Kobiety były dopuszczane do władzy, liczono się z ich zdaniem, zdarzało się nawet, że – jak Drahomira – to one rozdawały karty w decydujących rozgrywkach. W rodzącym się państwie Przemyślidów znacznie ważniejsza od płci była ambicja i gotowość dążenia do celu po trupach17. Niemiecki tekst z epoki ukazuje praski dwór jako prawdziwe gniazdo żmij. Książę, kto by nim nie był w danym momencie, jest stale osamotniony. Spiskują przeciwko niemu najbliżsi doradcy, krewni, dworzanie, a nawet służący. W każdej chwili i z każdej strony musi się spodziewać zatrutego ostrza. Księga opisująca taki stan rzeczy powstała za granicą i miała na celu pokazanie rodziny Przemyślidów w ciemnych barwach18. W wielu punktach przekłamuje rzeczywistość, ale nie w tym konkretnym. Pałac na Hradzie z czasów przed narodzeniem Dobrawy i z lat jej młodości naprawdę był szkołą cynizmu i wyrachowania. Rządy Drahomiry nie potrwały długo. Jej brutalna regencja po dwóch czy trzech latach doprowadziła do wojny domowej. Przeciwko matce otwarcie wystąpił dobiegający dorosłości
Wacław. Własnego potomka, krwi ze swojej krwi, księżna nie zdecydowała się usunąć z drogi i zakopać pod wałem. A może po prostu – nie zdołała tego zrobić pomimo najszczerszych chęci. Już pierwsza decyzja zwycięskiego księcia nie pozostawiała wątpliwości. On nie zamierzał jej wybaczać. Wypędził matkę z kraju, zapewne na jej ojczyste Połabie. Zgodę na powrót otrzymała dopiero po kilku kolejnych latach – jako kobieta skompromitowana, przedwcześnie postarzała i pozbawiona jakichkolwiek stronników19. W 930 roku Wacław miał już ponad dwadzieścia lat. Bolesław był niewiele młodszy od niego i również z impetem wszedł do świata polityki. Dowodził własną drużyną wojowników, obsadził część grodów i panował nad nimi z nadania brata20. Wziął też ślub, choć na temat jego żony wiadomo tylko tyle, że istniała. Nie zachowało się nawet jej imię, nie mówiąc o wzmiance na temat pochodzenia. Znacznie więcej da się powiedzieć o dzieciach z tego związku. Była ich przynajmniej piątka. Pierwszy syn Bolesława przyszedł na świat niedługo po 930 roku, zmarł jednak lub zginął, zanim ktokolwiek zanotował, jak nazwano go na chrzcie21. Jako drugi urodził się imiennik księcia, Bolesław II. Trzeci był Strachkwas – matka powiła go prawdopodobnie w 935 roku22. Zostają jeszcze dwie córki: Dobrawa i Mlada. A razem z nimi pojawiają się wątpliwości. Morderstwa w świetle dnia i skrytobójcze zamachy pod osłoną nocy. Drahomira postarała się, by uprawianie w Czechach polityki nigdy nie było bezpieczne. Na ilustracji scena z niemieckiego Kodeksu Manesse.
Archiwum autora/domena publiczna Datę urodzin Mlady da się ustalić, choć rzecz jasna tylko w przybliżeniu, dzięki informacjom o jej karierze. Księżniczka wkroczyła na arenę wielkiej historii w 967 roku. Ojciec powierzył jej wówczas ważną misję dyplomatyczną, wymagającą podróży na drugi kraniec Europy, ale też politycznego obycia i pewnej charyzmy. Zadania tej rangi na pewno nie wykonywała nastolatka. Księżniczka musiała mieć w tym czasie przynajmniej dwadzieścia pięć, a może i trzydzieści lat. To by lokowało jej narodziny najpóźniej w okolicach roku 940. W przypadku Dobrawy sytuacja z pozoru jest prostsza. W niezliczonych książkach i artykułach podawano, że w 965 roku, w chwili swojego wiekopomnego ślubu z Mieszkiem, księżniczka była stereotypową średniowieczną panną na wydaniu: młodą, niewinną i powabną. Najlepiej liczącą sobie nie więcej niż piętnaście czy szesnaście lat23. Szkopuł w tym, że informacje, którymi dysponujemy na temat życia i rodziny przyszłej władczyni, w żaden sposób podobnego podejścia nie uzasadniają. W średniowieczu niemal zawsze starsze córki były przeznaczane do politycznych małżeństw, a dopiero te urodzone później do życia zakonnego. Mladę znamy tymczasem przede wszystkim jako mniszkę. Robiono wprawdzie wyjątki, gdy to pierworodne córki trafiały za mury klasztorów. Rodzice musieli jednak mieć dobre powody, by pozbawiać się karty przetargowej w kontaktach z innymi władcami i możnymi. Mogło chodzić o widoczne już za młodu fizyczne deformacje dziecka, choroby czy też wyraźną brzydotę24. W przypadku siostry Dobrawy nic jednak nie wiadomo o podobnych problemach i wydają się one zgoła nieprawdopodobne. Obyczaje epoki zmuszają do przyjęcia, że w takim razie to Mlada była młodszą siostrą. Dobrawa tymczasem urodziła się jeszcze przed 940 rokiem i wychodząc za Mieszka miała nie mniej niż 25 lat. To jeszcze nie wszystkie argumenty. Przykładowo: z całą pewnością wiemy tylko o jednym dziecku Dobrawy z księciem Mieszkiem. Fakt, że ich potomstwo nie było liczniejsze, da się tłumaczyć na różne sposoby. Do puli realistycznych wyjaśnień należy chyba zaliczyć także nieco słuszniejszy, niż się zwykle przyjmuje, wiek księżnej. Dodatkową przesłanką może być data śmierci Dobrawy. Przeżyła ona nad Wartą tylko około dwunastu lat. Oczywiście w tych brutalnych i niemających pojęcia o nowoczesnej medycynie czasach przyczyny jej śmierci mogły być wielorakie. Gdyby jednak, przybywając do Wielkopolski, miała zaledwie piętnaście czy dwadzieścia lat, to należałoby stwierdzić, że umarła wręcz szokująco wcześnie. Na pewno młodziej niż inne znane nam władczynie rodzącego się państwa Piastów. Oda odeszła w wieku ponad sześćdziesięciu lat, Emnilda ponad czterdziestu, Rycheza około siedemdziesięciu. Faktu, że życie Dobrawy zostało brutalnie przerwane, zanim na dobre go zasmakowała, kroniki i annały nawet nie sugerują25. Pewna wskazówka może się kryć także w imieniu drugiej córki Bolesława. Dziewczynę nazwano Mladą, czyli „młodą”. Kto wie, czy nie dostała tego niezbyt zaszczytnego miana po prostu dlatego, że była najmłodsza z całej gromadki dzieci26. To kolejny z drobnych elementów układanki. Pojedynczo niewiele one znaczą. Wspólnie – skłaniają do przyjęcia, że Dobrawa żadną młódką jednak nie była. Dają też pretekst, by na nowo przyjrzeć się pewnej bardzo kłopotliwej notatce.
Kłopotliwe narodziny Praski kanonik Kosmas w spisanej na początku XII stulecia historii Czech i dynastii Przemyślidów stwierdził wprost, że Dobrawa była „nad miarę bezwstydną” matroną. Miała dać tego dowód, kiedy pomimo „podeszłego wieku” poślubiła księcia Mieszka. „Było to wielkim głupstwem tej kobiety!” – grzmiał kronikarz27. Przez lata różnie radzono sobie z tą niepochlebną, żeby nie powiedzieć oszczerczą, relacją. Początkowo przyjmowano ją raczej za dobrą monetę, co najwyżej psiocząc na niewyparzony język Kosmasa. Pewien znany naukowiec pisał nawet wprost o „przekwitłych wdziękach Dobrawy”28. Czas jednak mijał, a badacze nabierali coraz większych i większych wątpliwości. Popularne stało się krytykowanie kompetencji kronikarza. Pisano, że zmyślał, zakłamywał fakty, konfabulował. Jeden historyk stwierdził wręcz, że kanonik nie miał o X stuleciu „żadnego wyobrażenia”, a czytelnikom serwował tylko kiepskie „bajki”. Cała zaś historia o Dobrawie miała być celowym fałszem, do którego „nie można przywiązywać wagi”29. Taka interpretacja została dość powszechnie przyjęta, co równało się wyrzuceniu do kosza jednej trzeciej wszystkich zapisek, na podstawie których możemy odtwarzać życie pierwszej polskiej władczyni30. Krok bez wątpienia radykalny, ale czy słuszny? Niekoniecznie. Trzeba powiedzieć wprost: Kosmas był kłamcą. Jego fantazyjna kronika to zarówno popisowy przykład swobody w podchodzeniu do faktów, jak i doskonałe świadectwo niechęci średniowiecznych Czechów do Polaków. Autor nie przejawiał żadnych oporów przed żonglowaniem datami i wydarzeniami. Zdarzało mu się nawet fałszować całe partie dziejów. Przykładowo ojca Dobrawy, Bolesława, uśmiercił kilka lat przed tym, jak ten rzeczywiście umarł, tylko po to, by nie przypisywać zasług związanych z utworzeniem biskupstwa w Pradze nielubianemu przez siebie władcy31. Nie znaczy to jednak, że kronikarz kłamał zawsze i bez ograniczeń. Przede wszystkim zaś – nie można powiedzieć, że robił coś niezwykłego. Nonszalanckie i koniunkturalne podejście do dziejopisarstwa było postawą zupełnie typową we wczesnym średniowieczu32. Wbrew pozorom nikt nie tworzył wtedy sztuki dla sztuki. Dzieła, których jedynym celem była chwała Boża, też należały do rzadkości. Kroniki nieodmiennie miały na celu idealizowanie wybranych postaci, opluwanie innych i wybielanie niewygodnych epizodów z dziejów rodziny możnego sponsora. Kosmas może i zmyślał nieco bardziej od swoich kolegów po fachu, to jednak oznacza tylko tyle, że jego zapiski należy traktować z odpowiednio większą czujnością i sceptycyzmem. Szukać pierwotnego tworzywa, którym manipulował, i przesłanek, które skłaniały go do puszczania wodzy wyobraźni. Tak naprawdę nie wiemy, kiedy Kosmas zmyślał, a kiedy bazował na ustnej tradycji lub zaginionych księgach. Jego wiedzę o czasach Dobrawy krytykowano, ponieważ popełniał błędy w odniesieniu do innych faktów z X wieku. Ale przecież robił to każdy skryba opowiadający o czasach prapradziadków. Dajmy na to Gall Anonim wpierał czytelnikom, że w epoce Bolesława Chrobrego srebro było tanie jak słoma33. Oczywiście nie było, ale to nie oznacza, że cały wywód tajemniczego autora o pierwszych polskich władcach jest bajką.
Zdaniem praskiego kanonika Kosmasa Dobrawa okazała się „nad miarę bezwstydna”, wychodząc za mąż w dojrzałym wieku. Powyżej XVIII-wieczna podobizna kronikarza. Archiwum autora/domena publiczna Dzisiejsi historycy za przynajmniej częściowo trafne uznają informacje Kosmasa o Mladzie, Krystianie, Wacławie czy dwóch Bolesławach. Coraz więcej z tych faktów udaje się potwierdzić w oparciu o inne źródła. Okazują się przekształcone i wyolbrzymione, ale nie wyssane z palca. Tak samo chyba było ze wzmianką o Dobrawie. Sto trzydzieści lat – a mniej więcej tyle minęło od śmierci księżnej do chwili, gdy praski kanonik zabrał się za pisanie swojej
kroniki – to dystans spory, ale nie tak duży, aby tradycja o kobiecie, która doprowadziła do ochrzczenia władcy sąsiedniego państwa i miała kluczowy wpływ na historię samych Czech, zwyczajnie wyparowała. W zapisce musi tkwić ziarno prawdy. Co zaś zostaje po odrzuceniu inwektyw i luźnych przemyśleń kronikarza? Właśnie informacja, że jak na warunki epoki Dobrawa późno wyszła za mąż34. Dokładnej daty jej narodzin nie poznamy nigdy. Wydaje się jednak ze wszech miar prawdopodobne, że Dobrawa przyszła na świat około 935 roku. Może nawet nieco wcześniej35. I nie ma w tym absolutnie nic złego. Taka metryka nie uwłacza ani księżnej, ani jej mężowi. Wcale też nie „psuje” ona naszej historii. Wręcz przeciwnie. Tym lepiej, że możemy pochwalić się, iż jedną z najważniejszych postaci w polskich dziejach była kobieta, która musiała odznaczać się czymś więcej niż tylko urokiem młodości i ciałem nastolatki. W ostatnich latach historycy i publicyści traktowali sprawę tak, jakby dojrzały wiek Dobrawy – i to dojrzały wyłącznie w tym sensie, że przybywając do Polski miała około trzydziestu lat! – był niewybaczalnym defektem i sam w sobie stanowił obelgę. Osnuwano wokół tej sprawy przeróżne, niekiedy wręcz szalone teorie. Pewien pisarz stwierdził nawet, w oderwaniu od jakichkolwiek faktów, że Dobrawa nie była córką Bolesława, ale zbrodniczej Drahomiry36. Kontrowersyjna koncepcja powstała chyba tylko po to, aby dodać życiu i pochodzeniu polskiej władczyni odrobiny dramatyzmu, a jej „starości” – iście kryminalnych rysów. Zupełnie niepotrzebnie, bo czego jak czego, ale sensacyjnych zwrotów akcji w losach Dobrawy nie brakowało. Jeśli natomiast na świat przyszła około 935 roku, to jej dzieciństwo przypadło na wręcz wyjątkowo ciekawe czasy. Córka Kaina Wacław, syn Drahomiry, nie był zwyczajnym władcą. Szczegóły giną w pomroce dziejów i w wymysłach żywotopisarzy, nie ulega jednak wątpliwości, że Czechom przytrafił się wódz ekscentryczny. Odznaczał się głęboką religijnością, wręcz dewocją, o której plotki krążyły nawet w dalekiej Saksonii37. Mawiano, że pod swoimi książęcymi szatami zawsze nosi włosienicę, aby w ten sposób przypodobać się Bogu. Tajemnicą poliszynela była niechęć Wacława do wydawania wyroków sądowych, jak również fakt, że brzydzi się przesadną przemocą i wystrzega rozrywek. Znany też był jego strach przed grzechem. Ilekroć księciu zdarzyło się wypić zbyt dużo w towarzystwie podkomendnych lub zabalować, niezwłocznie udawał się do kościoła, by przepraszać Boga. Niekiedy robił to, jak się zdaje, jeszcze tej samej nocy, wciąż pijany i półprzytomny38. Częściej jednak modlitwom przebłagalnym i pokucie oddawał się dopiero nazajutrz. Doskonale wiedział o tym jego młodszy brat Bolesław. I postanowił ze swojej wiedzy skorzystać. Był wczesny ranek 28 września 935 roku, gdy zaspany Wacław opuścił rezydencję w grodzie Stará Boleslav, zmierzając niespiesznym krokiem w stronę stojącego nieopodal kościółka39. Nie mógł być raczej w dobrym humorze. Nie dość, że znowu przymuszono go do zbyt hucznego świętowania, to jeszcze towarzyszem tych zabaw był nie kto inny, tylko jego brat Bolesław. Pomiędzy rodzeństwem iskrzyło już od dłuższego czasu. Młodszy książę, zżerany przez ambicję i przekonany o własnej wyższości, nie potrafił pogodzić się z faktem, że głupi przypadek zwichnął mu życie. To robiącemu z siebie ciągłe pośmiewisko, słabemu i pozbawionemu wizji Wacławowi przypadła w udziale naczelna władza, a jedynym – absolutnie jedynym, zdaniem Bolesława – uzasadnieniem był fakt, że urodził się on parę lat wcześniej. Bolesław musiał czuć, że pod każdym względem przerasta brata: jako wojownik, organizator,
mówca, sędzia, a przede wszystkim władca. Zawiązywał coraz to nowe spiski, starając się wykroić dla siebie kolejne uprawnienia, grody i honory. Wciąż jednak było mu mało. Wreszcie, jakieś dziesięć lat po tym, jak przepędzono Drahomirę, postanowił zawalczyć o wszystko. I to w stylu, którego matka by się nie powstydziła. Wacław pociągnął za klamkę ciężkich wierzei kościoła, nic to jednak nie dało. Budynek był zamknięty na cztery spusty i to mimo że zbliżała się godzina porannej mszy świętej. Czyżby diakon zaspał? – pomyślał w pierwszej chwili. Zaskoczenie o wiele zbyt wolno ustępowało miejsca niepokojowi. Nim się spostrzegł, u jego boku wyrosła postawna sylwetka Bolesława. Z pozoru nie było w tym nic dziwnego. Gród Stará Boleslav był siedzibą brata i to na jego prośbę Wacław przybył tutaj poprzedniego dnia. Pretekstem miało być wspólne świętowanie dnia męczenników Kosmy i Damiana. Bolesław przedstawił rodzinną ucztę jako okazję do pojednania. I podkreślił, że odmowę uzna za wymierzony sobie policzek. Wacław niechętnie uległ, czego coraz to bardziej i bardziej żałował. Kilkugodzinne biesiadowanie w żaden sposób nie zbliżyło go do brata. Ten wciąż wydawał się spięty, a jego podkomendni stale obserwowali zwierzchniego księcia, zupełnie jakby spodziewali się z jego strony ataku... – Dziękuję ci za ucztę, bracie, i za to, że tak dobrze mi służyłeś – wymamrotał Wacław, oficjalnym frazesem maskując swoją niepewność. Usta Bolesława zupełnie niespodziewanie rozwarły się w szerokim, szyderczym uśmiechu. – Teraz chcę być dla ciebie jeszcze lepszy! – wykrzyknął, wyszarpując miecz z pochwy. Do księcia nie dotarło jeszcze, co się dzieje, refleks i wieloletnie wyszkolenie bojowe zrobiły jednak swoje. Odruchowo odskoczył w bok, a wymierzony prosto w głowę cios minął go o centymetry. Nie czekając na nic, Wacław dopadł brata – wyraźnie zdziwionego tym, że wciąż ma przed sobą żywego człowieka, a nie broczące krwią truchło – wyrwał mu z dłoni miecz i odrzucił go na bok. Spodziewając się nieczystego zagrania, może zatrutego noża, a może tylko dłoni zaciśniętych wokół swojej szyi, silnym pchnięciem powalił Bolesława na ziemię.
Przyszła żona Mieszka od dziecka borykała się ze świadomością, że jej ojciec zabił własnego brata. Na ilustracji Bolesław morduje Wacława, a przekupiony duchowny odcina ofierze drogę ucieczki. Iluminacja z jednej z najcenniejszych czeskich ksiąg – kodeksu z Wolfenbüttel. Archiwum autora/domena publiczna – Mógłbym cię zabić jak maleńkie zwierzątko – wysapał rozeźlony. – Ale nie będę sobie plamić rąk braterską krwią! Bolesław spoglądał na niego oczami pełnymi wściekłości. Nie dlatego jednak, że zamach się nie udał. Po prostu w myślach już słyszał żarty i docinki. On, nieustraszony i bezlitosny wódz, uległ jakiemuś nieudolnemu klesze udającemu księcia... Cóż, na pocieszenie miał przynajmniej tron, bo jego plan uwzględniał także tę najgorszą ewentualność. Zza najbliższego budynku wypadł niewielki oddział uzbrojonych wojowników. Przodem biegli przyboczni młodego księcia: Czesta, Tira i Gniewosza, którzy bez chwili wahania rzucili się na Wacława. Miecze poszły w ruch, przez krótką chwilę dało się jeszcze słyszeć krzyki przerażonego władcy. Szybko ustąpiły one miejsca sapaniu i wyzwiskom napastników. Powietrze wypełnił mdły zapach krwi. Czechy natomiast miały już tylko jednego księcia. Bratobójca Bolesław ucieka z miejsca zbrodni. Dziewiętnastowieczny obraz Antona Pettera.
Archiwum autora/domena publiczna Niewykluczone, że cała ta scena rozgrywała się zaledwie kilkadziesiąt metrów od komnaty, w której w zawieszonej pod sufitem kołysce kwiliła malutka, urodzona jakiś rok wcześniej Dobrawa40. Mogło też zdarzyć się inaczej – i Bolesław spłodził Dobrawę gdzieś pomiędzy czystkami, walkami i egzekucjami towarzyszącymi przejmowaniu władzy po Wacławie. Teksty z epoki podają, że nowy książę bezwzględnie mordował stronników swojego brata. Przeżyli przede wszystkim ci, którym udało się zbiec za granicę. Śmierć i ucieczka członków wrogiego stronnictwa nie wystarczyły jednak, by uciszyć gniew Bolesława. Podobno kazał topić ich dzieci w Wełtawie, a wdowy po nich lub porzucone żony przymusowo wydawał za mąż za innych mężczyzn. Uciekła nawet licząca około czterdziestu pięciu lat Drahomira. Najwidoczniej przeczuwała, że Bolesław nie okaże się równie litościwym władcą i tak samo wyrozumiałym synem jak Wacław. Intuicja jej nie zawiodła41. W domu ojca Dwór bratobójcy nie był ani swobodny, ani wesoły. Panowała na nim atmosfera ciągłego strachu42. Dowodów nie trzeba szukać daleko. Kronikarz Kosmas odmalował typowy, wręcz dość trywialny spór na szczytach władzy. Musiało dojść do niego na samym początku panowania Bolesława. Już po krwawej łaźni, jaką (w sposób zupełnie typowy dla Przemyślidów) zgotował tym, którzy wybrali niewłaściwego suwerena, ale jednak zanim dla wszystkich stało się jasne, jakim sam zamierza być władcą. W głowie księcia zrodził się pomysł, by przeszczepić do Czech niemieckie rozwiązania architektoniczne i „rzymskim sposobem” wzmocnić fortyfikacje jednego z głównych grodów. „Chcę i rozkazuję, abyście mi tu dookoła zbudowali mur bardzo wysoki” – stwierdził głosem nieznoszącym sprzeciwu podczas narady ze swoimi urzędnikami. Podkomendni, przyzwyczajeni do łatwo ulegającego sugestiom i otwartego na dyskusje Wacława, natychmiast zaczęli krytykować zachciankę księcia. Wydawała im się zwyczajną fanaberią – obcą czeskim tradycjom, kosztowną, wymagającą ogromnego wysiłku, a chyba też zwyczajnie głupią. Jednemu z możnych wyrwało się nawet stwierdzenie, że już wolałby położyć kark pod książęcy miecz, niż zgodzić się na zapędzenie w podobną niewolę. Słysząc to, czerwony ze złości Bolesław zerwał się ze swojego siedziska, chwycił za miecz i wrzasnął: „O tchórze i synowie tchórzliwych ojców! Jeżeli nie jesteście półmężczyznami, potwierdźcie słowa czynami i spróbujcie, czy lżej jest poddać karki pod miecz, czy pod jarzmo niewoli!”. Książę doskonale widział, że jego wybuch wywołał oczekiwaną reakcję. Kosmas podkreślił, że już te dwa zdania wystarczyły, by „bledsi ze strachu od bukszpanu” urzędnicy zamarli w bezruchu. Bolesław nie zamierzał jednak pozwolić, by mówiono, że rzuca słowa na wiatr. Chwycił za czuprynę pierwszego spośród protestujących starców, brutalnie przyciągnął go do siebie, zamachnął się mieczem i odrąbał głowę niczym – to ponownie określenie kronikarza – makówkę. Nikt więcej nie zgłaszał obiekcji. „Natychmiast, według woli księcia, zbudowali obwarowania grodu, który nazywa się Boleslav” – relacjonował Kosmas43. Przez lata historię tę bagatelizowano jako fikcję literacką i wyrachowany atak kronikarza. Fakty mówią jednak same za siebie. Archeolodzy odkryli wokół Starej Boleslavi kamienne umocnienia łączone zaprawą murarską – dokładnie takie, o jakich wspominał praski
kanonik44. W tych pierwszych, burzliwych latach, Bolesław musiał trzymać swoją rodzinę blisko, zewsząd wypatrując zdrajców i skrytobójców. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że żona i małe dzieci księcia przebywały zwykle na wyciągnięcie ręki, w jednym grodzie czy nawet w tym samym budynku. Łatwo też sobie wyobrazić, że gdy w sali tronowej z rozpłatanej szyi nieszczęsnego urzędnika tryskała krew, a pozostali członkowie rady książęcej jeden przez drugiego rzucali się do stóp władcy, błagając o łaskę, całemu wydarzeniu przyglądała się ukryta za kotarą kilkuletnia Dobrawa45. W rezydencjach z tego okresu przestrzeń nie była ściśle dzielona. Funkcję ścian pełniły często wyłącznie drogie draperie i skóry, nie było grubych murów ani ciężkich drzwi. Władza znajdowała się na widoku. To, co czynił książę, miało stanowić stałą przestrogę i wzór dla jego otoczenia. Również dla potomstwa. Dobrawa od najmłodszych lat wychowywała się w świecie, w którym jedno nieopatrznie wypowiedziane słowo mogło sprowadzić na człowieka śmierć. Historia zapamięta jej ojca jako Bolesława Srogiego i Okrutnego. Nie mamy żadnego powodu, by nie dowierzać tym przydomkom. Nowy książę był mściwym i bezwzględnym sadystą. Nie wybaczał nawet najdrobniejszych aktów niesubordynacji, a sądy w jego wykonaniu zwykle równały się egzekucjom. W swoich napadach gniewu nie oszczędzał chyba także własnych dzieci. Zwykle podobne stwierdzenie w odniesieniu do średniowiecznego władcy należałoby opatrzyć wielkim znakiem zapytania. O prywatnym życiu tamtych ludzi wiemy przecież niezwykle mało. W przypadku Bolesława mamy jednak do dyspozycji źródło zupełnie unikalne: legendę dynastyczną spisaną u schyłku życia przez jego rodzonego syna, Strachkwasa-Krystiana. Sama historia tego tekstu wydaje się zgoła nieprawdopodobna. Został wydany drukiem już w XVII wieku, a następnie wielokrotnie go wznawiano. Mimo to przez całe stulecia historycy zupełnie nie interesowali się treścią tej tak zwanej Legendy Krystiana. Przyjmowano, że jest to swego rodzaju falsyfikat: opowieść stworzona w późnym średniowieczu ze strzępów wcześniejszych legend i tylko stylizowana na relację bliską wydarzeniom z X stulecia. Kiedy w 1893 roku Josef Emler wydał zbiór legend o czeskich świętych, tekst Krystiana umieścił na samym końcu pracy jako najmniej (jeśli w ogóle) wartościowy. Dopiero w XX wieku podniosły się pierwsze głosy wzywające do pochylenia się nad źródłem i zweryfikowania jego autentyczności. Niewiele to dało. Trzeba było trwających kolejne dekady burzliwych i dopiero teraz wygasających sporów, by w nauce zadomowiło się nowe spojrzenie na sprawę: Legendę Krystiana naprawdę spisał brat Dobrawy. Dzisiaj taką opinię podziela zdecydowana większość badaczy. Legenda jest nawet niekiedy nazywana pierwszą czeską kroniką. Wprawdzie to przede wszystkim historia Ludmiły i Wacława, autor odmalowuje w niej jednak szeroką panoramę dziejów rodu Przemyślidów – i rzuca światło na osobowość oraz życie Bolesława Okrutnego46. Temat tekstu nie jest w żadnym razie przypadkowy. Krystian opisuje z drastycznymi szczegółami dwa mordy dokonane przez jego najbliższych krewnych: babkę i ojca. Sięga do rodzinnej tradycji, podaje nieznane z innych źródeł detale. Ratuje przed zapomnieniem fakty, które jego ojciec najchętniej wymazałby doszczętnie ze świadomości poddanych47. Dla babki Krystian nie ma żadnej litości. Pokazuje ją jako wyzutą z moralnych zahamowań morderczynię i despotkę48. Dla Bolesława znajduje tylko odrobinę więcej zrozumienia. Właśnie ten fakt tak długo powstrzymywał historyków przed uznaniem autentyczności legendy. Nie mieściło im się w głowach, żeby syn mógł w podobny sposób pisać o człowieku, któremu zawdzięczał swoje narodziny. Dzisiaj, gdy dalsza dyskusja nad autorstwem tekstu nie ma już sensu, należy raczej zapytać: co sprawiło, że Krystian zapałał tak wielką żądzą zemsty? I skąd wzięła się u niego nieopanowana potrzeba pogrążenia ojca?
Bolesław widziany oczyma swego syna to człowiek zawistny i bezlitosny. Krystian przyznaje, że nie był on jedynym organizatorem spisku wymierzonego w Wacława. Ba, sugeruje nawet, że inicjatywa wcale nie wyszła od młodszego księcia. To jednak w żaden sposób nie zmywa z ojca winy. Sadyzm Bolesława znajduje wyraz w historii niejakiego Podivena, przedstawionego jako najbardziej zaufany spośród zauszników zamordowanego władcy. Mężczyzna ten tylko cudem unika losu innych stronników Wacława. Ucieka przed wielką rzezią do Niemiec, by powrócić w tajemnicy dopiero po kilku latach. Nie myśli nawet o zemście na nowym księciu. Nie może natomiast znieść świadomości, że po ziemi wciąż chodzi człowiek bezpośrednio odpowiedzialny za śmierć jego pana. Krystian celowo chyba wzbrania się przed wyjawieniem, o kogo dokładnie chodziło. Być może był to wojownik, który zadał Wacławowi śmiertelny cios. A może działający w cieniu nieznany nam doradca Bolesława, który jego żądzę władzy przekuł w konkretny plan, gwarantujący śmierć starszego brata49. Podiven bierze na siebie rolę sędziego i egzekutora. Udaje mu się wyśledzić winnego, poznać jego rozkład dnia i znaleźć najlepszy moment do ataku. Rusza do akcji, gdy mężczyzna odpowiedzialny za śmierć Wacława rozluźniony odpoczywa w łaźni parowej. Śmierć zadaje w sposób szybki i miłosierny – chodzi przecież, przynajmniej według Krystiana, o sprawiedliwość, a nie o zemstę. Bolesław nie zamierza jednak okazywać podobnej litości. Jego ludzie, wysłani w pościg za Podivenem, wpadają na jego trop w bliżej nieokreślonym lesie. Udaje im się pochwycić mężczyznę i bezceremonialnie wieszają go na najbliższym drzewie. Takie postępowanie dyktowała zapewne racja stanu. Bolesław nie mógł pozwolić, by ktokolwiek – niezależnie od pobudek – mordował jego ludzi. Nie mógł okazać słabości, inaczej szybko sam stałby się ofiarą ataku. Rzecz jednak w tym, że posunął się znacznie dalej. Odmówił duszy Podivena spokoju nawet po śmierci. Jego ciało przez trzy długie lata zwisało z konaru drzewa, bez prawa do chrześcijańskiego pochówku. W świadomości ludzi tej epoki – a nie ma wątpliwości co do tego, że Podiven, podobnie jak jego pan, był człowiekiem głęboko wierzącym – podobna kara była nawet gorsza od śmierci. Jej wymierzenie sprowadzało egzekutora, w tym przypadku Bolesława, do rangi barbarzyńcy, wręcz poganina50. Cały wątek Podivena można by uznać za próbę zdjęcia z Bolesława przynajmniej części winy – w końcu autor opowieści wprowadza postać innego, rzekomo głównego zabójcy. Zakończenie historii rozwiewa jednak wszelkie wątpliwości. Nawet jeśli Bolesław pamiętnego poranka 28 września 935 roku nie zadał ostatecznego ciosu, to teraz udowodnił, że byłby do niego zdolny. A nawet do pohańbienia ciała brata, gdyby to również mogło mu przynieść jakąś korzyść. Niezdolny do wybaczania, bezlitosny Bolesław to postać rysująca się aż nazbyt wyraźnie. Krystian musiał chyba na własnej skórze doświadczać gniewu ojca. Szramy na psychice, a kto wie, czy też nie na ciele, pozostały mu na resztę życia, skoro nawet jako starzec, wiele lat po śmierci Bolesława, odczuwał potrzebę wyjawienia prawdy. To jednak nie jest jeszcze pełne wyjaśnienie ich relacji. Ojciec był w oczach Krystiana sadystą, ale też – a może nawet przede wszystkim – zakłamanym grzesznikiem. Przywołując historię mordu na Wacławie, autor nie jest w stanie opanować emocji. Wyrywa mu się kilka zdań skierowanych nie do czytelnika, ale bezpośrednio do bratobójcy, którego przeklęta krew płynie w jego własnych żyłach. Brzmi to tak, jakby mężczyźni prowadzili ze sobą zaognioną dyskusję – jakby Bolesław próbował usprawiedliwiać swoje działania, wybielać się, a Krystian bezceremonialnie zbijał kolejne z jego argumentów. Trudno oprzeć się wrażeniu, że takie rozmowy rzeczywiście miały miejsce i to wielokrotnie. Budzący postrach ojciec z wysokości swego tronu udowadnia dzieciom, że historia wyglądała inaczej, że Wacław tak naprawdę nie pozostawił mu żadnego wyjścia, nie dał mu
wyboru... Jego głos staje się z każdym zdaniem coraz bardziej nerwowy, słychać w nim wręcz nutę szaleństwa. Dłonie zaciskają się w pięści, krew napływa mu do twarzy. Wreszcie mówi swoim nieznoszącym sprzeciwu tonem, który tak wiele razy dobiegał do uszu dzieci z sali tronowej: „Tak było, tak było... Wierzycie, że tak było?”. Nie jest to właściwie pytanie, raczej stwierdzenie. Bolesław nawet nie dopuszcza do siebie myśli, że ze strony synów i córek może go czekać coś innego niż kojące, pełne zrozumienia potakiwanie. Przerażony Strachkwas karnie, łamiącym się głosem zapewnia: „Tak, ojcze, oczywiście, ojcze”. Stojąca obok i przepełniona tym samym lękiem Dobrawa idzie w jego ślady... Ona, jak się zdaje, już nigdy nie będzie mieć okazji postawić się ojcu. Krystian zrobi to, ale dopiero jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt lat później: kiedy sam będzie siedzieć w bezpiecznej klasztornej celi, a przegniłe kości ojca będą spoczywać pod posadzką praskiego kościoła. W takich warunkach wreszcie zdoła wydusić z siebie słowa, o których wypowiedzeniu marzył przez całe życie. Wytknie Bolesławowi, że przecież to on przekupił księdza, by ten zamknął świątynię i odciął Wacławowi drogę ucieczki51. On zasadził się na brata o poranku z bronią w ręku. On kazał zbrojnym czekać za załomem muru i wezwał ich do siebie, by dokończyli dzieła. Wszystko to on, on i jeszcze raz on... „Własnym słowem uznajesz się winnym i zdradzasz! Stało się tak, jak ty rozkazałeś!” – grzmi Krystian na kartach swojej Legendy. Posuwa się nawet do zrównania Bolesława z Żydami, którzy nie bali się zabić Jezusa, ale to Piłata uczynili swoim narzędziem52. Wyraźnie czuć jego gniew; czuć, że na moment zupełnie zapomniał, iż ojciec już tych słów nigdy nie przeczyta. I nie jest to chyba tylko wyraz buntu przeciwko kłamstwom, hipokryzji i przeciw zbrodni popełnionej tak wiele lat temu. Krystian mści się za swoją osobistą krzywdę. Za to, że właśnie on musiał pokutować za grzechy ojca.
Praski dwór był prawdziwym gniazdem żmij. Jeden nieostrożny krok oznaczał pewną śmierć. Na ilustracji podobizny jadowitych węży z X-wiecznego bizantyjskiego kodeksu. Archiwum autora/domena publiczna Szczegóły znamy dzięki kronice Kosmasa. Praski kanonik przytoczył iście fantastyczne okoliczności narodzin Strachkwasa. Miał on przyjść na świat dokładnie tej nocy, gdy Bolesław przyjmował na biesiadzie swojego brata i gotował się do porannego mordu. Z chwilą, gdy zabójstwo zostało już dokonane, nowy władca miał nadać synowi imię oznaczające ni mniej, ni więcej, tylko „straszną ucztę”. „Jakaż może bowiem być straszniejsza uczta od tej, na której popełniono bratobójstwo?” – pytał retorycznie Kosmas. Świadomy swojej winy, drżący przed karą boską książę zdecydował się przelać część odpowiedzialności na nowo narodzone dziecko. Złożył solenny ślub: „Jeżeli ten mój syn zostanie przy życiu, z całego serca mego Bogu go poświęcam, aby był kapłanem i służył Chrystusowi przez wszystkie dni swego życia, za mój grzech i za lud tej ziemi”. W ten właśnie sposób śmierć Wacława przesądziła o całym życiu Strachkwasa. Gdy tylko osiągnął właściwy wiek, został wysłany do klasztoru świętego Emmerama w Ratyzbonie. Tam też, przyjmując imię zakonne, ze Strachkwasa stał się Krystianem53. Detale tej historii budzą uzasadnione wątpliwości54. Nie są one jednak tak naprawdę istotne. Do narodzin wcale nie musiało dojść dokładnie w noc morderstwa, by ojciec zdecydował się na poświęcenie niemowlęcia Bogu. Podana przez Kosmasa etymologia imienia Strachkwas też nie musiała być zgodna z prawdą. Opowieść o oddaniu Krystiana do klasztoru to przede wszystkim dowód na dążenie Bolesława do kontrolowania każdego, nawet najmniejszego aspektu życia swoich dzieci. We wczesnym średniowieczu potomkowie rodzin panujących ogółem bardzo niewiele mieli swobody. Na dworze Bolesława Okrutnego – nie mieli żadnej. Życzenie ojca było rozkazem. Rózga niesie radość Godny przeklęcia sługa szatana. W skrócie tak prezentuje się postać Bolesława Okrutnego w opisie żyjącego w tym samym czasie biskupa Mantui, Gumpolda. Dla autora czeski książę nie tylko nie jest człowiekiem pobożnym, ale nawet nie ma prawa uchodzić za władcę chrześcijańskiego55. Charakterystyka ta chyba rzeczywiście współgra z sylwetką dwudziestoparolatka, który naśmiewał się z religijności brata, by obrzydzić władcę poddanym i montował stronnictwo przeciwne rządom słabeusza skupionego na ciągłych modlitwach. Ten na wpół pogański Bolesław umarł jednak w 935 roku – razem z zamordowanym przez siebie Wacławem. Nowy Bolesław to człowiek ogarnięty osobliwą manią religijną. Na gwałt stawia kościoły, podejmuje starania o założenie w Pradze biskupstwa, a przede wszystkim: całą niemal swoją rodzinę, a nie tylko rozżalonego Krystiana, pcha do służby Bożej. O Wacławie opowiadano, że był władcą wykształconym w Piśmie Świętym, ale swoją wiedzę musiał zdobywać w ścisłej tajemnicy. Bojąc się wyzwisk i żartów, uczył się nocami, a modlitewnik nosił ukryty pod szatą i wyciągał go w rzadkich chwilach, gdy nikt mu nie towarzyszył56. Na dworze Bolesława podobny kamuflaż nie był już potrzebny. Pod względem
religijności dom Przemyślidy sprawiał wprost niezwykłe wrażenie57. Bardziej prywatnego klasztoru niż pałacu. Zasiadający na tronie morderca, który w pierwszych latach zaprowadzał władzę włócznią i mieczem, a z każdego zwolennika Wacława czynił krwawy przykład, stopniowo nie tylko zrehabilitował swojego brata, ale wręcz pozwolił, by czczono go jako świętego człowieka. Zachowywał się zupełnie tak, jakby nie miał nic wspólnego ze śmiercią pobożnego księcia, a nawet był jego obrońcą i ideowym spadkobiercą58. Kłamstwo sięgało zresztą głębiej. Na rozkaz Bolesława Przemyślidzi mieli z dnia na dzień z rodziny morderców i grabieżców przeistoczyć się w rozmodloną gromadkę błogosławionych Pańskich. Krystian, niezwykle krytyczny wobec ojca, przyznawał, że w tym punkcie apodyktyczny książę osiągnął swój cel. A może nawet osiągnął znacznie więcej, niż planował i niż należało. Brat Dobrawy przytoczył przykład ich ciotki, niejakiej Przybysławy. Ta „czcigodna pani” uchodziła za najbardziej pobożną osobę w całej rodzinie i autentyczną naśladowczynię zabitego władcy. Spędzała dni na klęczkach i otaczała się duchownymi. Ale i ona nie potrafiła wyznaczyć granicy pomiędzy wiarą a obsesją. Którejś nocy udała się ze swoimi sługami na grób Wacława i kazała potajemnie rozkopać jego mogiłę. Wszystko po to, by oderwać od rozkładających się zwłok parę kostek na własne potrzeby. Przecież jeśli książę naprawdę był świętym, to jego ciało stanowiło jeden wielki zbiór relikwii. Ciotce Dobrawy niestraszne było miano hieny cmentarnej. Po prostu nie zamierzała pozwolić, by ktoś ubiegł ją w zdobyciu cudownych przedmiotów, gwarantujących Boskie wsparcie w dowolnej sprawie59. Takie zdeformowane oblicze religijności promieniowało także na dzieci Bolesława Okrutnego. Historycy podkreślają, że właściwie wszystkie z nich miały w przyszłości odegrać kluczową rolę w tworzeniu „wizerunku Czech jako chrześcijańskiego państwa”60. I być może właśnie w słowie „wizerunek” kryje się wyjaśnienie nagłego nawrócenia księcia-bratobójcy. Głęboka, choć niepokojąca w swoich przejawach pobożność Przybysławy nie ulega wątpliwości. Nie mamy natomiast podstaw, by twierdzić, że także Bolesławem kierowała autentyczna obsesja lub poczucie winy. Równie dobrze mogło chodzić o olbrzymią kampanię propagandową. Rozgrywaną tak, by odkupić księcia przede wszystkim w oczach jego partnerów politycznych i potomnych, a nie Boga. Na głównego realizatora misji wybrany został Strachkwas. Możemy się domyślać, że ojciec miał wobec niego wielkie plany. Wyobrażał sobie, że wykształcony i obyty z łacińską kulturą mnich powróci w przyszłości do kraju, aby zostać opatem ufundowanego przez dynastię klasztoru, a może nawet – pierwszym biskupem Czech. Bolesław najwidoczniej jednak nie wierzył, że poświęcenie jednego dziecka zagwarantuje mu sukces. Również na temat księżniczki Mlady słychać, że była „uczoną w Piśmie Świętym, oddaną religii chrześcijańskiej, obdarzoną pokorą, miłą w rozmowie i wszelką prawością obyczajów ozdobioną”61. Pochwały te odczytuje się jako dowód wysokiego wykształcenia książęcej córki. Pojawiają się nawet głosy, że Mlada należała do najlepiej wyedukowanych kobiet swojej epoki62. To natomiast mówi nam sporo także na temat dzieciństwa jej siostry Dobrawy. Nie wiadomo, gdzie dokładnie Mlada zdobywała swoją wiedzę. Strachkwas uczył się wprawdzie za granicą, w Ratyzbonie, ale już na przykład mały Wacław lekcje pobierał na miejscu, od niejakiego Ucenusa w grodzie Budeč63. Jak by nie było, księżniczka na pewno nie opuściła dworu i rodziny wcześniej niż w wieku około siedmiu lat. Także Strachkwas wyjechał dopiero jako nieco podrośnięty chłopak. Nie znaczy to jednak, że wcześniej Mlada tylko bawiła się z piastunkami i zajmowała robótkami ręcznymi. Wręcz przeciwnie. Edukacja we wczesnym średniowieczu bazowała ściśle na wytycznych Ojców Kościoła.
Niektóre z tych porad miały dobrze ponad pół tysiąca lat, nikomu to jednak nie przeszkadzało. Przeciwnie – im instrukcje były starsze, tym bardziej godne zaufania się wydawały. Przetestowano je przecież skrupulatnie na setkach roczników. Co z tego, że w zupełnie innych warunkach i odmiennej kulturze... Jeden z pierwszych i najbardziej wpływowych chrześcijańskich pedagogów, święty Hieronim, zalecał, by kształcenie dziewczynek rozpoczynać w ten sam sposób i w tym samym wieku co chłopców. Wprawdzie ze sceptycyzmem zaznaczał, że dziecko przed siódmym rokiem życia „nie rozumie, co do niego mówisz”, ale i tak kazał wdrażać malców do nauki już sporo wcześniej64. Siódme urodziny miały być granicą systematycznej, szkolnej edukacji, do tej natomiast nie można było wysyłać dziecka zupełnie nieprzygotowanego. Ponad pięćset lat później w Czechach podchodzono do sprawy bardzo podobnie. Zanim Mlada czy Strachkwas zostali odesłani do prawdziwych szkół, odebrali podstawy wykształcenia na dworze ojca. Nauczycielem mógł być jeden z książęcych kapelanów lub nawet specjalnie sprowadzony z zagranicy tutor. I na pewno nie były to lekcje jeden na jednego. Traktaty pedagogicznie jasno zalecały, by zajęcia prowadzić w grupach, tak by dzieci mogły uczyć się od siebie lub rywalizować w zdobywaniu wiedzy65. W przypadku prowizorycznej szkoły przeznaczonej ściśle dla książęcych potomków oznacza to tyle, że razem z Mladą i Strachkwasem nauki musiała odbierać także Dobrawa66. I raczej nie wspominała zbyt ciepło tego etapu swojego życia. Podstawą edukacji nie było znane z dzisiejszych szkół „czytanie ze zrozumieniem”, ale jego zupełna odwrotność. Dzieci zaczynały naukę od recytowania psałterza. Dobór akurat tej lektury jako elementarza nie budził żadnych wątpliwości. Edukacja miała być przede wszystkim furtką do sprawniejszej, choć niekoniecznie bardziej świadomej modlitwy. Od początkującego ucznia oczekiwano, że będzie w stanie odśpiewać z pamięci wszystkie psalmy, jeszcze zanim pozna znaczenie choćby jednego łacińskiego słowa lub dowie się cokolwiek o odczytywaniu liter alfabetu. Była to nauka całkowicie bezmyślna67. Święty Hieronim wyjaśniał, że dziewczynka powinna „kochać to, czego musi się uczyć, aby nie było to dla niej pracą, lecz przyjemnością”68. Nie oszukujmy się jednak. Tak dla Dobrawy, jak i dla każdego innego dziecka edukacja podobnym sposobem była prawdziwą torturą. Dopiero na kolejnym etapie uczono kojarzenia dźwięków i słów z poszczególnymi literami, zapisanymi w księdze. Małej Dobrawie służyły wsparciem modele liter wykonane z drewna lub kory. Podobnych pomocy dydaktycznych używano w średniowiecznych szkołach klasztornych czy katedralnych, na pewno więc dostępu do nich mogła zażądać także książęca córka69. W żaden sposób nie zbliżało jej to jednak do zrozumienia tego, co czyta. Wyłącznym językiem wszystkich tekstów była łacina – martwa mowa, której na co dzień nie używali już nawet duchowni i uczeni. Trzeba było biegle opanować tysiące słów i różnorodnych sposobów ich zapisu, by choćby zacząć rozumieć tekst psałterza. A co dopiero jakiejkolwiek innej książki. Przekroczenie bariery językowej było tym trudniejsze, że nie istniały żadne podręczniki do nauki łaciny ani nawet słowniki z prawdziwego zdarzenia. W używanym powszechnie do tego celu Ars Minor Donatusa znajdował się tylko jeden czasownik wraz z odmianą oraz niewielki zbiór rzeczowników. Istniały też nieco bardziej szczegółowe publikacje, ale ich autorzy zamiast na praktycznym objaśnianiu gramatyki skupiali się na abstrakcyjnych wywodach na temat natury języka70. Dla Czechów zadanie było podwójnie kłopotliwe, bo nikt jeszcze na dobrą sprawę nie wiedział, w jaki sposób tłumaczyć łacinę na języki Słowian. Wiele słów trzeba było tworzyć od nowa, inne łączyć ze sobą lub nadawać im kolejne znaczenia. Za życia Dobrawy proces ten wciąż jeszcze trwał71. Język Rzymian – a przede wszystkim język Wulgaty – przeszczepiano na nowy