Kamil Janicki
Pierwsze damy
II Rzeczpospolitej
PRAWDZIWE
HISTORIE
Wydawnictwo Znak
Dla Oli
Prolog
Takie historie zdarzały się w harlequinach, ale przecież nie w prawdziwym życiu! A już
zwłaszcza nie w cywilizowanym świecie sztywnych reguł i konwenansów. Polska wprawdzie nie
była żadnym królestwem z bajki ani tym bardziej ważnym mocarstwem, ale przynajmniej
niektórzy czytelnicy już o niej słyszeli. Innym mogła się obić o uszy polska wódka, polska
kiełbasa albo chociaż generał Kościuszko. Słowem amerykańscy dziennikarze mieli doskonały
powód, żeby zacierać ręce.
Dotarła do nich historia tak amerykańska w swoim wyrazie, że wprost nie mogli jej sobie
darować. Opowieść o American dream i Kopciuszku, który znalazł swojego księcia z bajki. A to
wszystko z pięknym happy endem!
Wiadomość rodem z Europy Środkowej natychmiast podchwyciły tabloidy, regionalne
dzienniki, a nawet najważniejsze krajowe gazety. Relacjonował ją „The New York Times”,
„Time”, „The Montreal Gazette”, „The Milwaukee Sentinel”, „The Huntingdon Daily News”,
„The Modesto Bee”, ale też główne tytuły prasy angielskiej, szkockiej, a nawet australijskiej. Na
jeden dzień Polska znalazła się w samym centrum uwagi.
„Jutro dopełni się jedna z najbardziej wzruszających historii miłosnych w dziejach
Polski – zachwycał się 9 października 1933 roku dziennikarz »The Montreal Gazette«. –
Posunięty w latach i do niedawna pogrążony w żałobie prezydent Ignacy Mościcki weźmie za
żonę Marię Dobrzańską. Młodą rozwódkę, której życie także zostało naznaczone przez
tragedię”1
.
Inni reporterzy dodawali kolejne szczegóły. Korespondent „The New York Timesa”
zwrócił uwagę na wiek pani Dobrzańskiej – dwa razy młodszej od pana młodego! Jego kolega
z „The Huntingdon Daily News” zaznaczył, że Maria była wcześniej skromną sekretarką
pierwszej pani Mościckiej, a na dodatek nieszczęśliwą żoną… osobistego adiutanta prezydenta.
Oboje – Maria i Ignacy – mieli za sobą ciężkie przejścia, opisane ze szczegółami przez „The
Montreal Gazette”:
Mościcki, po trzech bolesnych ciosach, to jest śmierci swojej żony, syna i zięcia, wydawał
się wręcz zdeterminowany, by ustąpić ze swego stanowiska. Również Mademoiselle Dobrzańska,
obdarzona nie tylko rzadkim urokiem, ale też wspaniałą sylwetką, niemało się nacierpiała2
.
Podobno kiedy wzięła ślub wbrew woli swoich rodziców, oboje popełnili samobójstwo.
W końcu jednak dwie zagubione dusze trafiły na siebie. Dla Amerykanów była to piękna
historia o miłości, która zawsze znajdzie drogę i zwycięży przeciwności losu. Niezależnie od
różnicy wieku, statusu społecznego i oburzenia postronnych. „Młoda narzeczona wniosła
szczęście w życie prezydenta”3
– podkreślał dziennikarz „The Milwaukee Sentinel”. Jego kolega
z „The Huntingdon Daily News” pytał zupełnie retorycznie: „Któż nie lubi takich opowieści ze
szczęśliwym zakończeniem?”4
.
Gdyby zadał to pytanie w Polsce, okazałoby się, że wcale nie jest ono retoryczne. To, co
Amerykanom wydawało się historią z bajki, nad Wisłą przerodziło się w największy skandal
obyczajowy dwudziestolecia międzywojennego.
*
Zarzut postawiony Marii Mościckiej był poważny. Mówiono, że zniszczyła wyobrażenia
Polaków o tym, kim powinna być pierwsza dama. Miała zaledwie 37 lat, była zgrabna, niezbyt
dostojna i miała za sobą – o zgrozo – karierę przywodzącą na myśl raczej służącą niż wielką
damę. Nie tego oczekiwała śmietanka towarzyska!
Trzeba jednak powiedzieć uczciwie: ze stanowiskiem prezydentowej w II Rzeczpospolitej
od początku był problem. Kiedy w 1920 roku rozgorzała dyskusja nad konstytucją odrodzonego
państwa, przedstawiciele niemal wszystkich frakcji politycznych uznali pomysł oddania
jakiegokolwiek wycinka władzy w ręce kobiety za czysty absurd. „Myśl Niepodległa” –
wpływowe pismo wolnomyślicielskie – zżymała się w lipcu 1920 roku:
Gdyby ta siła [polityczna – przyp. K.J.] dostała się pod komendę (…) jakiejś pani
prezydentowej z jej kompromitującym otoczeniem, z jej garderobą, w której mieszałyby się
grzebienie z depeszami szyfrowanemi, liściki błagające o protekcję z projektami edyktów, to
zaiste przyszłaby na nas znowu owa ostatnia godzina, która wybiła dla Republiki pierwszej,
znowu na jakieś sto lat gotując nam niewolę, kajdany i ucisk przerażający5
.
Takie argumenty z góry wykluczyły formalny udział jakiejkolwiek prezydentowej
w rządzeniu krajem. Wyobrażono sobie w takim razie, że rola żony głowy państwa sprowadzi się
przede wszystkim do funkcji reprezentacyjnych. Prezydentowa miała być najbardziej
dystyngowaną i wpływową damą z towarzystwa. Szacowną matroną, która będzie organizować
bale i rauty, patronować ważnym imprezom charytatywnym i wspierać szczytne inicjatywy.
Politykom taka wizja nawet przypadła do gustu. Jednak dla socjety – a więc ludzi, którzy żyli
właśnie balami, rautami i działalnością społeczną – był to absurd jeszcze większy od
poprzedniego.
Kobiety z bogatych, ziemiańskich rodzin od kołyski uczyły się, jak być wielką damą.
W tym właśnie kierunku zmierzała cała ich edukacja: nauka dobrych obyczajów, języków
obcych, gry na pianinie. Już jako podlotek dziewczyna z rodowodem musiała „bywać” na
salonach, nawiązywać znajomości, powoli wspinać się po krętej i skostniałej drabinie
towarzyskiej. Całe jej dalsze życie obracało się wokół zasady: jeśli nie bywasz, to nie istniejesz.
I drugiej, nie mniej ważnej: jeśli nie działasz społecznie, nie udzielasz się, to nie ma dla ciebie
miejsca w socjecie.
Teraz demokratom przyszło nagle do głowy, że cały ten misternie skonstruowany system
można zastąpić wyborami. Rygorystyczna edukacja i dekady upływające od jednego rautu do
drugiego straciły rację bytu. Odtąd wystarczyło mieć męża, który głosami plebsu wygra
wybory…
Śmietanka towarzyska odetchnęła, kiedy przynajmniej upadł pomysł powszechnych
wyborów prezydenckich. Optymiści pośród arystokracji uwierzyli, że jeśli wybory będą się
odbywać w parlamencie, to na pewno wygra ktoś z nich – dystyngowany i bogaty ziemianin,
żyjący na odpowiedniej stopie. Człowiek, który niczym król w dawnych wiekach będzie godnie
reprezentował Rzeczpospolitą. U jego boku miała natomiast stanąć równie elegancka „pierwsza
obywatelka”.
Rzeczywistość ułożyła się zgoła inaczej. Wystarczy przyjrzeć się sylwetkom żon
kandydatów, którzy stanęli w szranki podczas wyborów prezydenckich w 1922 i 1926 roku. To
prawdziwa galeria osobowości.
Maria Daszyńska trudniła się zawodem podziwianym przez zwykłych ludzi, ale przez
pięknych i bogatych zrównywanym niemal z prostytucją. Była aktorką. Od 1894 roku
występowała na scenach Krakowa i Poznania. Po wyjściu za mąż poświęciła się natomiast
rodzinie i… działalności socjalistycznej. Deklamowała na wiecach wywrotowe wiersze.
W międzyczasie wychowywała gromadkę dzieci. Nie mogłaby pewnie świecić przykładem jako
pierwsza dama. Niedługo po odzyskaniu przez Polskę niepodległości jej małżeństwo się
rozpadło. Ignacy Daszyński – pierwszy premier i kandydat socjalistów na prezydenta
w 1922 roku – mieszkał w Warszawie z kochanką. Ona w rodzinnym Krakowie.
Romualda z Bagnickich Baudouin de Courtenay miała wprawdzie piękne, szlacheckie
nazwisko, ale także uprawiała zawód, który zdaniem ziemian zdecydowanie nie był
przeznaczony dla kobiet. Została lekarką i nauczycielką. Do tego urodziła pięcioro dzieci, które
sama wychowywała, nie wyręczając się armią niań i guwernantek. Pisała też artykuły kulturalne,
a nawet drobne prace historyczne. Jej mąż Jan w 1922 roku został kandydatem mniejszości
narodowych. W pierwszej turze padło na niego prawie dwadzieścia procent głosów.
Ada Marek-Rutkowska mogła się pochwalić nie tylko barwną przeszłością, ale też
zupełnie niecodziennym wykształceniem. Jako żona młodego działacza socjalistycznego
wielokrotnie miała okazję rozmawiać z Włodzimierzem Leninem. Studiowała medycynę
w Zurychu, a potem na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kiedy już porzuciła swoje komunistyczne
pasje, została profesorem medycyny (jedną z pierwszych kobiet z takim tytułem w Polsce!)
i ordynatorem oddziału renomowanego szpitala. Gdy w 1926 roku jej mąż – krakowski prawnik
Zygmunt Marek – wystartował w wyborach prezydenckich, na wielu ziemian padł blady strach.
Wprost nie mieściło im się w głowach, że pierwszą damą może zostać profesor ginekologii
i specjalistka w zakresie położnictwa!
Warto dodać jeszcze parę słów o Katarzynie Witosowej. Wprawdzie jej mąż – Wincenty
Witos – nigdy oficjalnie nie wystartował w wyborach prezydenckich, ale wielokrotnie mówiono
o jego kandydaturze i czyniono do niej przymiarki. Kasia nie była ani aktorką, ani panią profesor.
Wincenty twierdził, że to kobieta prosta, ale „rozsądna i pracowita”. Opiekowała się
gospodarstwem, wiedziała, jak pole zaorać i jak krowy wydoić, a całą tę politykę miała
w głębokim poważaniu…
Jej zupełnym przeciwieństwem były Aleksandra Piłsudska i Jadwiga Beckowa – dwie
kobiety, które zasłynęły ze swojego zamiłowania do władzy. Wprawdzie nie posiadały żadnej
oficjalnej pozycji (pierwsza była żoną marszałka Piłsudskiego, druga żoną szefa Ministerstwa
Spraw Zagranicznych), ale obie czerpały pełnymi garściami z możliwości, jakie dawała im praca
mężów. Obie też miały osobliwą przeszłość. Aleksandra w młodości była rewolucjonistką oraz
pracownicą biura suszarni jarzyn. Przesiedziała swoje w carskim areszcie. Jadwiga poczynała
sobie spokojniej, ale za to w wieku 33 lat porzuciła męża, przeszła na kalwinizm
i niespodziewanie poślubiła przyszłego ministra.
Wszystkie te niedoszłe (i nieoficjalne) pierwsze damy łączyło jedno: dla elit ówczesnej
Rzeczpospolitej były zupełnie nie do przyjęcia. Kiedy jednak policzono głosy w wyborach
prezydenckich, okazało się, że posłowie postawili na mężów kobiet o jeszcze barwniejszych
życiorysach.
Każda z trzech prezydentowych II Rzeczpospolitej – zarówno Maria Wojciechowska, jak
i dwie panie Mościckie – miała za sobą burzliwą młodość. Każda wymykała się schematom,
a z tradycyjnie rozumianą socjetą było jej zupełnie nie po drodze. Polskie prezydentowe same
stworzyły wizję swojej roli. Z prostych i skromnych kobiet przekształciły się w wielkie damy.
Nie każdej przychodziło to łatwo, ale wszystkie odcisnęły głębokie piętno na życiu kraju i na
sprawach wielkiej polityki.
Wszystkie je łączy jeszcze jedno: historia obeszła się z nimi bez skrupułów, zupełnie
o nich zapominając. O Marii Wojcie-chowskiej nie pamiętają nawet encyklopedie. Michalina
Mościcka to bohaterka sztywnych i zdawkowych biogramów, a Maria Mościcka – co najwyżej
plotkarskich artykułów. Każda zasługuje na więcej.
Ta książka ma na celu przywrócenie ich sylwetek do życia.
MARIA
WOJCIECHOWSKA
Więcej na: www.ebook4all.pl
Atmosfera była tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Od paru tygodni trwała w Polsce
nagonka: na rząd, bo źle rządzi. Na prezydenta, bo wcale nie rządzi. I na wszystkich będących
akurat u władzy, bo nie chcą do niej dopuścić marszałka Piłsudskiego. Taki bohater, twórca
niepodległej Polski, a ci łajdacy, co to się dorwali do koryta, nie mają dla niego krztyny
szacunku! Najmocniej ze wszystkich obrywał prezydent Wojciechowski – jako były przyjaciel
Komendanta stał się teraz dla piłsudczyków nie tylko wrogiem, ale wręcz zwyczajnym zdrajcą.
Maria Wojciechowska obserwowała to wszystko z rosnącym niepokojem. Tego dnia
siedziała roztrzęsiona w swoim gabinecie. Wyraźnie poprosiła, by nikogo nie umawiać.
A najlepiej, by wszyscy dali jej święty spokój. Rano wpadł jej w ręce kolejny paskudny paszkwil.
Oczywiście anonimowy, ale przecież doskonale wiedziała, że to poplecznicy Ziuka stoją za
wszystkim. Ziuka, za którego kiedyś dałaby się pokroić. Któremu ratowała skórę jako kurierka
i uważała za członka rodziny, za bratnią duszę. Teraz nie był to już zresztą żaden Ziuk, ale Pan
Marszałek. I Pan Marszałek pozwolił nie tylko atakować jej męża, ale też ją samą.
W paskudnym pisemku, które już dawno rzuciła w kąt, udowadniano, że naród polski nie
mógłby zostać pokarany gorszą prezydentową. Wyzywano ją od zapobiegliwych mieszczek,
przypominano, że nie zna francuskiego i ledwo duka po angielsku. Dostało jej się nawet za
niesmaczne pączki według domowej receptury. Do tego dochodziły wszystkie gafy
dyplomatyczne. Maria aż czerwieniła się ze złości i wstydu, kiedy o nich czytała. I właśnie wtedy
otworzyły się drzwi. Stanął w nich adiutant przyboczny prezydenta Henryk Comte i… prawa
ręka Piłsudskiego – Bolesław Wieniawa-Długoszowski!
Prezydentowa momentalnie zerwała się z fotela. Wieniawa zbladł. Comte szybko
zrozumiał swoją pomyłkę, ale było już za późno. Po fakcie będzie tłumaczył, że zupełnie
nieumyślnie zaprowadził Wieniawę – przybywającego do Belwederu z misją ostatniej szansy –
do niewłaściwego gabinetu. Gość przyszedł rzecz jasna do prezydenta, a adiutant jakimś trafem
wprowadził go do prezydentowej.
Marii przebiegło przez myśl, by wyrzucić tę zakałę Wojska Polskiego, tego bawidamka
i utracjusza za drzwi. Dostrzegła jednak okazję, by wygarnąć mu wszystko, co myśli o swoim
dawnym przyjacielu. Kazała adiutantowi wyjść. Rozmowa trwała dłuższą chwilę. Gdy dobiegła
końca, Wieniawa wypadł z Belwederu niczym z procy. Do żadnych rozmów ostatniej szansy nie
doszło.
Zdenerwowana prezydentowa obserwowała przez okno, jak Wieniawa długimi susami
sadzi przez park Łazienkowski. W pewnej chwili powiedziała do samej siebie: „ja się na to nie
pisałam”. Nigdy nie chciała być prezydentową. Nie pociągały jej rauty, bale i życie elit. A już
szczególnie nie chciała mieć nic wspólnego z taką polityką, jaka rozpanoszyła się w Polsce.
Nawet jej wnuk Maciej Grabski potwierdzi po wielu latach: „ona nie chciała być żadną
celebrytką!”1
.
Wbrew woli i tak nią została. I wbrew woli uwikłała się w wielką politykę: parę dni po jej
rozmowie z Wieniawą marszałek Piłsudski wyruszył z wojskiem na Warszawę. W ciągu kilku
dni zginęło niemal czterysta osób.
Kotlety z bibułą
Trzydzieści lat wcześniej. Maria nosi jeszcze panieńskie nazwisko Kiersnowska. Urodziła
się 15 grudnia 1869 roku, ma więc teraz dwadzieścia trzy lata. Jest wysoką szatynką
o wyraźnych, wręcz zadziornych rysach twarzy, intrygującym uśmiechu i głęboko osadzonych
oczach. Może nie ogląda się za nią każdy napotkany mężczyzna, ale urody nie sposób jej
odmówić. Tym bardziej nie brakuje jej obycia, wiedzy i inteligencji. Niedawno skończyła naukę
w Maryjskim Instytucie w Wilnie. Jej synowa Izasława Wojciechowska z dumą wspominała po
latach: „Wyższego szczebla wykształcenia kobiety w owych czasach już nie mogły osiągnąć.
Dopiero nieliczne zaczynały studiować na Uniwersytecie”2
. Równie pochlebnie o młodości
swojej babci opowiada Maciej Grabski: „była dobrze wykształconą, dobrze wychowaną
panienką”3
. Jej ojciec Antoni Kiersnowski posiadał pewien majątek na Litwie (dwie wsie pod
Giedrojciami), tak więc Maria była naprawdę dobrą partią. Wprost wymarzonym materiałem na
żonę dla zastępów zbiedniałych szlachetków zamieszkujących okolicę. Z tym że Marysi ani
mężczyźni, ani dom i rodzina nie byli na razie w głowie.
Dziewczyna nie chciała przewijać pieluch, ale walczyć o większą sprawę. Taki impuls
nikogo chyba nie zdziwił. W jej rodzinie idee zawsze stawiano na poczesnym miejscu. Dziadek
Marii Jan Kiersnowski został zesłany na Syberię za udział w powstaniu listopadowym. Jej wuja
księdza Stanisława Iszorę rozstrzelano na jednym z głównych placów Wilna za nawoływanie
parafian do udziału w powstaniu styczniowym. Marysia przez całe dzieciństwo słuchała
opowieści o bohaterskich przodkach i zrywach, w których nie miała okazji uczestniczyć z tego
tylko powodu, że urodziła się o dwie czy trzy dekady za późno. Jedno wiedziała na pewno:
kolejna insurekcja już nie przejdzie jej koło nosa!
Kiedy korepetytorka ze szkolnych czasów Maria Paszkowska, pseudonim „Gintra”,
zaproponowała Marysi udział w organizacji niepodległościowej, ta nie potrzebowała czasu do
namysłu. Nie znaczy to jednak, że jej decyzja spotkała się z aprobatą rodziców. Walka
o niepodległość? Bez dwóch zdań, szczytny cel. Tyle tylko, że Marysia – ta dobrze ułożona
panienka z drobnoziemiańskiej rodziny – postanowiła go realizować w… Polskiej Partii
Socjalistycznej. Walcząc o prawa robotników i nowy, lepszy ustrój.
Trudno powiedzieć, kiedy dokładnie wileński PPS zwerbował młodą Kiersnowską. Ona
sama wspominała rzecz krótko: „do pracy w partii przyjęła mnie Gintra (Paszkowska), która
dawała nam korepetycje”4
. O Marii Paszkowskiej wiadomo, że do partii wstąpiła w 1893 roku.
Dostała misję zbudowania grupy kurierek i kolporterek konspiracyjnego organu PPS-u:
„Robotnika”. Pierwszy numer gazety ukazał się w 1894 roku, można więc przypuścić, że mniej
więcej wtedy Marysia zasiliła szeregi partii. Była energiczna, dyskretna, stanowcza i – co chyba
najważniejsze w tym fachu – potrafiła zachować zimną krew. Kiedy inni wpadali w ręce
szpiclów i lądowali w carskich więzieniach, ona umiejętnie umykała uwadze policji. Stopniowo
wspinała się po szczeblach podziemnej kariery. Początkowo tylko rozprowadzała „bibułę”, czyli
nielegalne gazety i odezwy socjalistyczne. Na tym etapie kontaktowała się głównie z samą
Paszkowską. Szybko zaczęła współpracować także z lokalną wierchuszką PPS-u. Przede
wszystkim z nieco starszym od siebie korespondentem konspiracyjnego „Przedświtu”, który
dopiero co dołączył do ścisłego kierownictwa partii. Chłopak miał na imię Józef, na nazwisko
Piłsudski i właśnie zaczynał zapuszczać swoje słynne wąsy.
Ich pierwsze bliższe spotkanie, o którym cokolwiek wiadomo, nie okazało się szczególnie
udane. Albo raczej Marysia, która w głowie miała książki i idee, a nie gotowanie, nie okazała się
najlepszą gospodynią. Na starość opowiadała: „Kiedyś w Wilnie spotkałam Piłsudskiego. Mówił,
że ma kilka wieców, ale nie wie, gdzie przenocuje, bo mieszkanie znajomych śledzą”. Młoda
konspiratorka natychmiast dostrzegła okazję, by wykazać się przed wyżej postawionym kolegą:
„Zaprosiłam go do siebie. Przyjął zaproszenie z radością, ale uprzedził, że przyjdzie głodny
i zmęczony”. Głód wymagał zaspokojenia, a z tym energiczna socjalistka… ewidentnie nie była
w stanie sobie poradzić: „Gdy Piłsudski przyszedł, zaczęłam mu gotować posiłek, ale nie
umiałam. Kotlet się rozpadał. Piłsudski powiedział, że trzeba wbić do mięsa jajka”. Porady
kulinarne udzielane przez przyszłego Naczelnika Państwa na niewiele się zdały. Zamiast kotleta
wyszła rozwodniona breja, a wygłodniały gość był zmuszony zjeść „taką kaszę”5
.
Robota konspiracyjna wymaga poświęceń. Wiadomo. Pomimo przykrych doświadczeń
Piłsudski jeszcze nieraz gościł u Marysi. Można przypuścić, że przy niejednej okazji kosztował
jej kotletów, i nie tylko. Zresztą Kiersnowska z czasem stała się naprawdę niezłą gospodynią.
Może była w tym jakaś zasługa Marszałka? We wspomnieniach Marii spisanych przez jej zięcia
pojawiają się także inne wizyty. Kiersnowska i Piłsudski spotykali się nie tylko w Wilnie, ale też
w stolicy Kraju Nadwiślańskiego: „Kiedyś w Warszawie, gdzie mieszkałam na pensjonacie
u pewnej rodziny, spotkałam Piłsudskiego. Zaprosił się do mnie, nie chcąc we dnie pokazywać
się na ulicach. Chcąc uniknąć plotek, powiedziałam moim gospodarzom, że przyjechał do mnie
z Wilna kuzyn, którego zaprosiłam na obiad”6
. Wytłumaczenie najwyraźniej rozbawiło
Piłsudskiego, bo odtąd stale nazywał Marysię swoją kuzynką. Powoli ich koleżeństwo
przeradzało się w coś więcej. Różni autorzy twierdzili, że Maria Kiersnowska była przyjaciółką
Piłsudskiego. I chyba trzeba przyznać im rację. Nigdy natomiast ich relacja nie nabrała
odmiennego charakteru: Marię pociągali rewolucjoniści, ale miała już na oku kogoś innego. Poza
tym ta młoda idealistka sporo wymagała od mężczyzn.
Piłsudski potrafił oczywiście być czarujący, a i słowem władał niczym mieczem, ale
przyszła prezydentowa bardzo ceniła także odwagę. Na tym polu jej zdaniem Józef przegrywał
walkowerem. Niestety szczegóły historii, do której Maria lubiła wracać pamięcią, się nie
zachowały. Wiedziała, czym jest dyskrecja, więc o niechlubnym epizodzie z życia przyszłego
dowódcy Legionów opowiadała tylko najbliższej rodzinie. Jej wnuk Maciej Grabski zapamiętał:
Gdzieś przeprowadzała Piłsudskiego jako kurierka, nie przez granicę, ale gdzieś jako
kurierka. Natknęli się na rosyjski patrol i on się potwornie przestraszył. Babcia zupełnie nie
wiedziała, co z nim zrobić. Potem mówiła, że Ziuk to jest tchórz. Straszny tchórz!7
Nie stało się to raczej za sprawą zdolności kulinarnych Marii, ale w 1895 roku otrzymała
ona pierwszą naprawdę ważną misję. Na kilka godzin losy partii (dosłownie!) spoczęły w jej
rękach. Oczywiście młoda kurierka była tylko jednym z wielu trybików znacznie większego
przedsięwzięcia. Za wszystkim stał przyszły prezydent Stanisław Wojciechowski: rówieśnik
Marii Kiersnowskiej, jeden z założycieli Polskiej Partii Socjalistycznej, a zarazem człowiek
cieszący się wśród socjalistów wielkim poważaniem. W końcu nie każdego konspiratora
kilkukrotnie aresztowano, nie każdy odsiedział swoje w więzieniu i nie za każdym carat rozsyłał
listy gończe.
Historia miała swój początek w 1894 roku – prawdopodobnie jeszcze zanim Marysia
trafiła do PPS-u. Stanisław Wojciechowski żył wówczas na emigracji w Londynie, gdzie nie
mogło go dosięgnąć długie ramię carskiej policji – Ochrany. Na polecenie partii zakupił tam
ręczną maszynę drukarską. Może nie brzmi to dumnie, ale w tamtych czasach polscy
konspiratorzy dosłownie przymierali głodem. Nie było ich stać na wikt i opierunek,
o technicznych wynalazkach nie wspominając. Przenośna drukarnia była jak nic najdroższym
nabytkiem w dotychczasowej historii partii. Można było na niej odbijać 450 egzemplarzy na
godzinę w formacie gazetowym. Przewidywano, że po przewiezieniu do kraju pozwoli rozpocząć
regularną publikację nowego pisma: wspomnianego już wcześniej „Robotnika”. Co zrozumiałe,
stukilogramowej maszyny pilnowano jak oka w głowie. Wojciechowski wspominał, w jaki
sposób została przeszmuglowana do kraju:
Usunęliśmy wszystkie napisy (…) zdradzające przeznaczenie maszyny, rozebraliśmy ją
na części i wysłaliśmy w dwóch skrzyniach do Królewca, oznaczając zawartość dla niemieckich
władz celnych jako części tokarni. Wałki i inne dodatki poszły zwykłą drogą wydawnictw do
Grimpego w Elberfeld, a stamtąd pocztą do Hermana w Szyrwintach. Sulkiewicz przy pomocy
znajomego ekspedytora przeprawił maszynę przez rosyjską granicę w Wierzbołowie, jako części
jakiejś maszyny fabrycznej, a dodatki i wałki przeniósł na sobie8
.
Drukarnia wylądowała w końcu bezpiecznie w wiosce Lipniszki nieopodal Grodna.
Wszyscy wierzyli, że najgorsze już za nimi, a teraz wystarczy wziąć się ostro do roboty.
I rzeczywiście od lipca „Robotnik” wychodził co miesiąc, przynosząc partii spore dochody.
Nowe, zupełnie niespodziewane kłopoty pojawiły się późną jesienią. Nie chodzi wcale o policję,
szpicli czy problemy z kolportażem. Całej partyjnej działalności wydawniczej zagroziła… jedna
zakochana dziewczyna. No i jeden konspirator o zbyt długim języku. Wojciechowski opowiadał:
Musieli zawiesić wydawanie „Robotnika”, ponieważ zecer Głowacki wdał się w romans
ze służącą Parniewskich, w których mieszkaniu przy aptece w Lipniszkach była drukarnia,
i wyjawił jej, co tam robi. Dziewczyna wyzyskała tę wiadomość, żeby zmusić Głowackiego do
ożenku9
.
Nieostrożny zecer spanikował. Wcale nie spieszyło mu się do ożenku – co innego parę
nocy uniesień w zaciszu konspiracyjnej drukarni, a co innego ślub z bezczelną szantażystką!
Zwłaszcza że kucharka była „niezbyt młoda i dość szpetna”10
. Z drugiej strony na linii była
przyszłość partii. Głowacki na gwałt szukał jakiegoś rozwiązania. Przymierzał się już do
wysłania dziewczyny gdzieś za granicę, na przykład do Londynu. Byle tylko jak najdalej od
siebie! Kierownictwo PPS-u nie zamierzało jednak okazywać wyrozumiałości: „ostatecznie
stanęło na tym, że kto piwa nawarzył, sam ma je wypić. Głowacki musiał wyszukać sobie zajęcie
w Rosji i zabrać tam dziewczynę”11
. Zecer może i był nazbyt kochliwy, ale poczucia obowiązku
mu nie brakowało. Szybko spakował manatki i posłusznie wyniósł się ze swoją świeżo upieczoną
małżonką na Ural. Nie zmieniało to jednak faktu, że drukarnia była „spalona”. Na wszelki
wypadek należało ją przenieść w inne miejsce. Partia zdecydowała, że drukiem zajmą się
w Wilnie Wojciechowski i Piłsudski. Wpierw jednak ciężka jak diabli drukarnia musiała do tego
Wilna trafić.
Tak oto na scenę ponownie wkracza Maria Kiersnowska. Maszynę wpierw przewieziono
do Warszawy, w nieznany bliżej sposób. Dalszy ciąg historii opowiedziała już sama:
Kiedyś w Warszawie przyszli do mnie z partii z propozycją, bym odwiozła do Wilna
bardzo ważny kosz. Kosz był duży i ciężki. Otrzymałam instrukcje. Za ten kosz mogłam
wyjechać na Sybir. W Wilnie na dworcu miał czekać Piłsudski, ale nie wolno mi było witać się
z nim ani pokazać, że go znam12
.
Do Wilna prowadziła bezpośrednia linia kolejowa (część Kolei
Warszawsko-Petersburskiej). Inna rzecz, że partii nie było stać na wygody. Maria podróżowała
zapewne czwartą klasą, a godziny spędzone w pociągu powoli sunącym na północ musiały być
najbardziej stresującymi w jej dotychczasowym życiu. Tym bardziej że na granicy pomiędzy
Krajem Nadwiślańskim a gubernią wileńską nierzadko kontrolowano na wyrywki bagaże,
a konduktorzy zwracali uwagę na podróżnych zachowujących się choć trochę podejrzanie.
Jakoś dojechałam. Na dworcu w Wilnie zauważyłam Piłsudskiego, który obserwował
mnie i mój kosz. Odebrała mi go pewna kobieta. Wtedy jeszcze Stasia nie znałam, a w koszu
była drukarnia „Robotnika”, którą Staś zakupił za granicą, a ja przewiozłam do Wilna do
Piłsudskiego13
.
Rzeczywiście w tym okresie Maria nie miała najmniejszych szans poznać mężczyzny,
którego w przyszłości zaczęła nazywać Stasiem. Dotąd Wojciechowski przebywał głównie za
granicą, a w Polsce – nauczony doświadczeniami z przeszłości i losem wielu aresztowanych
kolegów – zachowywał najściślejsze środki ostrożności. Po tym jak maszyna drukarska trafiła
wreszcie do Wilna, pospiesznie przystąpił do pracy nad nowym numerem „Robotnika”. Zaczął
przy tym prowadzić godne mnicha życie, w którym ani na kobiety, ani tym bardziej na miłość nie
było miejsca. Mieszkał zupełnie sam, całymi dniami składał maszynopisy, a przyjmował tylko
wizyty starych, dobrze znanych kolegów: Józefa Piłsudskiego i Aleksandra Sulkiewicza.
Miłość w wielkiej konspiracji
Marii, w przeciwieństwie do Stasia, życie mniszki było kompletnie nie w smak.
Zakochała się, zaręczyła i pewnie zaczynała już myśleć o ślubie. Niestety o jej pierwszym
wybranku wiadomo bardzo niewiele. Sama nazywała go „Doktorem”, ale trudno powiedzieć, czy
pod tym słowem ukrywało się przezwisko, pseudonim konspiracyjny czy po prostu zawód.
Można tylko zgadywać, że narzeczony młodej Kiersnowskiej był lekarzem, ewentualnie
studentem medycyny. Opowiadała o nim bardzo zwięźle: „Przedtem niż Stasia poznałam, miałam
narzeczonego, pewnego Doktora. Pracował w Partii”14
.
Tajemnicą pozostaje nawet to, jak dobrze i jak długo się znali. Wprawdzie w partii,
w obliczu ciągłego ryzyka, związki powstawały szybko, a pary stawały na ślubnym kobiercu
nieraz już po paru tygodniach, ale przecież w tym wypadku tak być nie mogło. Marysia została
socjalistką, ale nadal była też szlachcianką i dziedziczką części majątku. Jeśli się zaręczyła, to
dopiero wówczas, gdy tradycji stało się zadość! Jej rodzice musieli dobrze poznać Doktora i dać
im swoje błogosławieństwo. Siłą rzeczy chodziło więc o zupełnie poważny związek – trwający
miesiące, a może i dłużej.
Więcej wiadomo o tym, dlaczego Marysi i Doktorowi nie było dane żyć długo
i szczęśliwie:
Zaaresztowali go. Wiedziałam, kiedy go będą przewozili do więzienia. Słałam mu znaki,
gdy go prowadzono. Uśmiechaliśmy się i machaliśmy rękami15
.
Machanie do więźnia politycznego, słanie uśmiechów i dziwne gesty. To nie mogło się
dobrze skończyć. Rzecz jasna transport obserwowały odpowiednie służby, a Maria momentalnie
znalazła się w potrzasku. Za chwilę nierozwagi, na którą pozwoliła sobie pod wpływem uczuć,
sama niemal wylądowała za Uralem:
Gdy wracałam, spostrzegłam, że za mną idzie szpicel. Bardzo się zlękłam, bo w domu,
gdzie mieszkałam z braćmi, miałam walizy z bibułą. Nie mogłam wracać do domu, boby braci
i mnie wywieźli na Sybir. Chodziłam po ulicach chyba przez 10 godzin, a on za mną.
Sytuacja była patowa. Ona cały dzień krążyła bez celu po mieście, on za żadną cenę nie
chciał odpuścić. Wręcz przeciwnie, dziesięciogodzinny spacer tylko rozbudził jego ciekawość.
W końcu wyczerpana, ledwo trzymająca się na nogach Marysia wstąpiła do pierwszego lepszego
sklepu z owocami. Od rana nie miała nic w ustach, na dodatek przeraźliwie zmarzła. Był środek
zimy, a ona bynajmniej nie przewidywała podobnej eskapady. Teraz liczyła, że chociaż coś
przegryzie. Szpicel o dziwo nie czekał dyskretnie na ulicy. Wszedł do środka i zaczepił
dziewczynę: „Też widać miał dosyć chodzenia. Spytał, czemu się żegnałam z więźniem.
Odpowiedziałam, że jestem jego narzeczoną. Spytał, kim jestem i gdzie mieszkam. Powiedziałam
nazwisko i adres”.
Triumf carskiego agenta był tylko pozorny. Krótka rozmowa wystarczyła, by uśpić jego
czujność. Rzecz jasna adres był fałszywy. Nazwisko pewnie też. Kiedy tylko Marysia – ramię
w ramię ze szpiclem – wyszła ze sklepu, zaczęła się rozglądać za sposobem ucieczki. Ulicą
akurat przejeżdżała dorożka: „Nim się spostrzegł, wskoczyłam i odjechałam”. Teraz dopiero
pościg zaczął się na dobre! Maria zyskała drobną przewagę. Postawiła wszystko na jedną kartę
i wyskoczyła przed własnym domem. Wiedziała, że za minutę, może dwie, zjawi się także jej
prześladowca: „Weszłam do mieszkania. Nic nie mówiłam braciom. Właśnie przyjechały sanki
ze wsi z prowiantami. Woźnicę odesłałam na miasto, przebrałam się w chustkę, walonki”.
Pewnie zabrała też ze sobą walizy z socjalistycznymi gazetami. Szybko siadła na saniach i jak
gdyby nigdy nic pogoniła konie. Odjeżdżając, „widziałam mojego szpiega, jak się rozglądał po
kamienicach. Nawet nie przypuszczał, kto go mija. I nie znalazł mnie”16
.
Jak widać, Maria rzeczywiście potrafiła zachować zimną krew. Po takiej przygodzie
każdy chciałby na jakiś czas zaszyć się w domu, ukoić nerwy i przeczekać, aż policja da sobie
spokój. Ale nie ona. Kiedy tylko zgubiła upartego szpicla, zaczęła się przygotowywać… do
wyjazdu. Maciej Grabski wspomina, że w rodzinie Kiersnowskich była pewna święta zasada.
Matka przekazała ją Marii, a później Maria własnej córce – Zofii: „dziewczyna musi być tak
wychowana, żeby potrafiła na Syberię pojechać za swoim mężczyzną i przywieźć go
z powrotem!”17
.
Marysi ani wychowania (bardzo specyficznie rozumianego), ani determinacji nie
brakowało. Raz jeszcze wsiadła do pociągu: tym razem prosto do Petersburga, gdzie wedle
uzyskanych informacji osadzono jej narzeczonego. Trudno powiedzieć, jakim sposobem, ale
chciała wyciągnąć ukochanego zza kratek, zanim wywiozą go jeszcze dalej na wschód. Na
miejscu spotkał ją jednak srogi zawód. Doktor nie wytrzymał psychicznie sytuacji i zupełnie się
załamał. Widok ukochanego w stanie kompletnego pomieszania zmysłów musiał być dla Marysi
potężnym ciosem:
A ten mój narzeczony przed wyjazdem na Sybir zwariował. Na ścianach celi pisał moje
imię. Pisał wszędzie: Maria… Maria… Już go w życiu więcej nie widziałam i nie słyszałam
o nim18
.
Marysia wróciła do domu z pustymi rękoma i na nowo zabrała się ostro do pracy.
Działalność wydawnicza Polskiej Partii Socjalistycznej zataczała coraz szersze kręgi. Ukazywał
się „Robotnik”, „Górnik”, ale też dziesiątki broszur i odezw w imponujących nakładach.
Przykładowo, tylko na temat Adama Mickiewicza PPS przygotowała piętnaście tysięcy
egzemplarzy druków ulotnych. Oczywiście napisanie tekstów i odbicie ich na maszynie było
wyłącznie początkiem pracy. Całą tę bibułę trzeba było jeszcze dostarczyć do czytelników.
Nielegalna, antysystemowa partia nie mogła liczyć na księgarnie i gazeciarzy. Ich funkcję pełnili
partyjni kolporterzy i kolporterki – tacy jak Maria Kiersnowska.
Nie zachowała się żadna fotografia z dzieciństwa Marii.
Ta jest prawdopodobnie najwcześniejsza:
Marysia razem z mężem podczas pobytu w Anglii.
Wprawdzie Maria nie pozostawiła żadnych wspomnień dotyczących tego aspektu swojej
działalności, ale na szczęście jej strachliwy przyjaciel – Józef Piłsudski – przygotował cały cykl
artykułów o bibule. Autor opierał się na doświadczeniach z czasów wydawania „Robotnika”,
pisał więc także o pracy i o perypetiach Marysi. Niestety teksty Piłsudskiego ukazywały się
jeszcze pod zaborami. W efekcie nie ma w nich żadnych nazwisk, a tylko anonimowi
„towarzysze partyjni”.
Bibuła Piłsudskiego doskonale pokazuje, jak ważne i ryzykowne zadanie spoczywało na
barkach partyjnych kolporterów. Poniżej jedna ze spisanych przez autora historii. Podobne
wypadki na pewno zdarzały się także Marysi. Zresztą – może to ona jest wspomnianym w tekście
„młodym towarzyszem”?
Jeden z młodych towarzyszów miał zawieźć do [obcego] miasta bibułę. Inny, znający
dokładnie tameczne stosunki, wytłumaczył mu możliwie dokładnie drogę od dworca kolejowego
do zajazdu.
Wskazówki były dość skomplikowane, nie ma więc sensu przytaczać ich w całości. Co
ważne, rzeczywistość szybko zaczęła się z nimi rozmijać. Kurier przyjechał do celu nad ranem,
kiedy wszyscy jeszcze spali. Za pazuchą trzymał niepozorne zawiniątko z bibułą. Tak jak mu
polecono, „minął ulicę odchodzącą na prawo, skręcił w drugą, szedł dosyć długo, lecz kamienicy
wskazanej jeszcze nie dostrzegł”. Zaczął się już niepokoić, aż wtem natrafił na ustalony znak
rozpoznawczy – charakterystyczny kamień sterczący z muru. Zadowolony wszedł do bramy,
skręcił w prawo. Tyle tylko, że kamienica w ogóle nie miała po prawej stronie oficyny, w której
rzekomo mieszkał adresat bibuły.
Zakłopotany, ogląda się po podwórzu, gdy nagle słyszy za sobą głos:
– A kogo tu pan szuka?
Za nim stał stróż kamieniczny z miotłą w ręku.
– Czy nie mieszka tu pan Bacewicz? – pyta nasz towarzysz niespokojnie.
– Bacewicz? – cedził flegmatycznie stróż – nie, nie mieszka. Ale, czekaj pan, taki tęgi,
wąsaty? Co? No, to mieszkał, mieszkał tu dawniej, a jakże. Ale teraz nie ma.
– Może wiecie, gdzie się przeniósł? – pyta towarzysz.
(…)
Nasz towarzysz ruszył we wskazanym kierunku, dotarł do narożnej kamienicy. W istocie
kamienica była duża. Zaczął podejrzywać, że się omylił (…). Lecz trzeba było brnąć dalej. Stróż
zamiatał przed kamienicą ulicę.
– Czy tu mieszka pan Bacewicz? – pyta znowu.
– Tu, proszę pana – odpowiada stróż – po frontowych schodach, na drugim piętrze na lewo.
Ale tam jeszcze śpią – ostrzega stróż.
– To nic, obudzę – odpowiada towarzysz, zadowolony, że dotarł nareszcie do celu. Trochę go
to dziwi, że robotnik mieszka przy frontowych schodach, ale idzie na owo piętro. Jest i dzwonek.
Dzwoni. Po chwili słyszy głos kobiecy za drzwiami:
– Kto tam?
– Przepraszam – mówi – czy tu mieszka pan Bacewicz?
– Tu, ale śpi, proszę przyjść później – odpowiada kobieta za drzwiami.
– Jestem z drogi, mam pilny interes do pana, proszę obudzić – odpowiada towarzysz.
Głos za drzwiami milknie, po chwili drzwi się odmykają, przed naszym towarzyszem stoi
w bieliźnie tęgi mężczyzna z zaspaną twarzą.
– Czego pan chce, do diabła? – mówi gospodarz opryskliwym głosem.
– Przepraszam pana, ja od pana Stanisława – mówi towarzysz, robiąc nacisk na imieniu.
– Od jakiego pana Stanisława? – burczy gospodarz, a widząc, że nasz towarzysz milczy,
wpada w wściekłość. – Kto pan jest? – krzyczy. – Czego pan ludzi po nocy napastuje?
– Przepraszam pana – mówi towarzysz, zaczynając się przekonywać, że zaszła jakaś omyłka –
czy z panem Bacewiczem, szewcem, mam do czynienia?
– Co? – wpada w pasję gospodarz – szewcem? Bacewiczem? Ja nie żaden szewc i nie
Bacewicz, tylko urzędnik i Pacewicz. Jakim prawem pan mnie napastujesz po nocy? – rzuca się
mężczyzna w negliżu, podnosząc potężną pięść pod nos towarzyszowi – ja pana na policję
odeślę! Toż to gwałt na równej drodze! Szuka szewca po nocach! Co?
Lecz towarzysz nasz nie słuchał już, a szybko zmiatał po schodach na dół. Poszedł wprost na
dworzec i wyjechał z bibułą z powrotem19
.
Bacewicz Pacewicz, Paweł Gaweł, Kowalski czy Kowalewski. Takie pomyłki zdarzały
się bez przerwy! W opisanym przypadku doszło do zupełnie trywialnego, a przecież śmiertelnie
niebezpiecznego nieporozumienia. Według otrzymanych wskazówek kolporter miał skręcić
w drugą ulicę po lewej. Znawca miasta zapomniał jednak, że po drodze będzie jeszcze jedna,
dopiero zabudowywana uliczka. W efekcie bohater opowieści skręcił za wcześnie.
Zdarzały się także kłopoty innej natury. Kolporterzy byli zmuszeni trzymać wszelkie
informacje w głowie, a pamięć – jak to pamięć – lubi płatać człowiekowi figle. Wypada dodać
jeszcze skrupulatność żandarmerii i carskiej Ochrany, ludzką przekupność oraz zwyczajną
złośliwość nazbyt czujnych sąsiadów. Podsumowując, aż trudno uwierzyć, że Marysia przetrwała
w tej pracy kilka lat, nigdy nie zwracając na siebie uwagi władz. Do końca miała zupełnie czystą
kartotekę!
Pomoc w rozprowadzaniu bibuły sprawiła natomiast, że poznała w końcu człowieka,
który odpowiadał za wydawanie „Robotnika”, a wkrótce miał zostać jej mężem. Początek
związku wspominali zarówno Maria, jak i Stanisław, ale i tak łączy się z nim sporo pytań. Jaka
była dynamika ich relacji? Kto kogo sobie upatrzył? Kto zdobywał, a kto był zdobywany? Czy to
była prawdziwa miłość, szaleństwo czy małżeństwo zawarte z rozsądku? Z całą pewnością
wiadomo tyle, że młodą parę wyswatał przyjaciel obojga – Józef Piłsudski.
Maria miała już prawie trzydzieści lat. Można się domyślać że krewni, z konieczności
tolerujący jej socjalistyczne pasje, coraz silniej naciskali na nią, by znalazła sobie męża, założyła
rodzinę i urodziła dzieci. Bo jeśli nie teraz, to kiedy? Oczywiście rodzicom zależało, by córka
wyciągnęła wnioski z dawnych błędów. Niechże mąż będzie lekarzem, ale na miłość boską – nie
partyjnym! Marysia wiedziała jednak swoje. Kolejny mężczyzna w jej życiu również był
członkiem PPS-u i to znacznie wyżej postawionym. Najwyraźniej tacy właśnie ją pociągali. Po
latach wspominała: „Piłsudskiego znałam wcześniej niż Stasia. Tyle Stasiowi naopowiadał
o mnie, że Staś się mną zainteresował”20
. Wydaje się, że to Maria pierwsza zadurzyła się
w tajemniczym zecerze. Dopiero później, za sprawą wspólnego znajomego, i on zwrócił na nią
uwagę.
Co takiego widziała w Stanisławie Wojciechowskim? Po pierwsze, musiał się wydawać
mężczyzną zupełnie nieosiągalnym. Utrzymywał kontakty wyłącznie ze starymi towarzyszami,
cały swój czas poświęcał partii i należał do najważniejszych działaczy PPS-u, pamiętających
jeszcze kongres założycielski w 1892 roku. Był idealistą, sprzeciwiał się przemocy i wierzył, że
słowa mogą zmienić świat. Do tego wiele podróżował, znał niemal całą Europę, władał kilkoma
językami i… za żadne skarby nie chciał się żenić! W gronie znajomych Wojciechowskiego każdy
wiedział, że jest on stanowczym przeciwnikiem małżeństwa jako instytucji zupełnie
nieprzystającej do życia w konspiracji. Również wygląd nie mógł być zupełnie bez znaczenia.
Wojciechowski był przystojnym mężczyzną o charyzmatycznej aparycji. Do tego stale otaczała
go aura tajemniczości. Mało kto wiedział, jak się naprawdę nazywa. Koledzy znali go jako
Edmunda, Adama, Wacława albo Długiego. Marysi przedstawił się jeszcze inaczej, ale o tym za
chwilę.
Jak sytuacja wyglądała z perspektywy Wojciechowskiego? Może nie garnął się do
małżeństwa, ale usilnie pragnął jakiejś zmiany. Od lat pracował ponad ludzkie siły. Miesięcznie
zdarzało mu się przejeżdżać pięć tysięcy kilometrów, a towarzysze nie bez powodu nazywali go
Latającym Holendrem. Na dodatek cała ta robota przynosiła raczej marne efekty: lata mijały,
a partia wciąż borykała się z tymi samymi problemami. Brakowało pieniędzy, sympatyków,
zgodności we własnych szeregach i widoków na radykalną poprawę sytuacji. Wojciechowski
najnormalniej w świecie się wypalił. W sierpniu 1898 roku wysłał desperacki list do
Piłsudskiego. Miał wówczas dopiero dwadzieścia dziewięć lat, ale czuł się ze dwa razy starszy:
Coraz bardziej chylę się ku starości. (…) Poważnie myślę o dłuższym wypoczynku
w przyszłym roku za granicą. Tak zasmakowałem w życiu, że chcę je rozłożyć na raty, a nawet
doczekać czegoś lepszego niż puszczanie bibuły. Podczas obecnej, iście klasztornej samotności
łeb mi się tłucze takim nawałem planów na przyszłość, że i sypiać nawet na łóżku nie mogę. (…)
Sarcewicz (doktor) mówi, że to stan przemęczenia nerwowego21
.
Piłsudski chciał podnieść kolegę na duchu. Na szczęście miał już spore doświadczenie
w tej materii. Przed laty musiał jakoś sobie radzić podczas długiego zesłania na Syberii. Pośród
rozlewisk Leny i irkuckich lasów przeżył swoją pierwszą wielką miłość. Teraz pomyślał pewnie,
że także Stanisławowi nic tak nie poprawi nastroju jak podobnie myśląca duszyczka. Maria
nadawała się do tego idealnie: podzielała poglądy i pasje Wojciechowskiego, mogła być dla
niego równorzędną partnerką do rozmowy, jak mało kto rozumiała robotę konspiracyjną, a na
dodatek była atrakcyjną kobietą. Same zalety! Tylko Wojciechowski początkowo nie chciał ich
dostrzec.
Na pierwsze spotkanie z Marią zgodził się chyba tylko po to, by natarczywy przyjaciel dał
mu święty spokój. Miał później za co dziękować Piłsudskiemu. Natychmiast znalazł wspólny
język z rówieśnicą, która podobnie jak on całe dorosłe życie poświęciła partii. Musiał jej ufać, bo
szybko zdradził jej swój podstawowy pseudonim. Maria opowiadała po latach: „Stasia poznałam
wtedy, gdy miał na nazwisko Paszkiewicz”22
. Jest to informacja o tyle ciekawa, że sam
Wojciechowski pisał: „Nazwisko to (…) zgodnie z wymaganiami »żelaznej« konspiracji, znane
było tylko Piłsudskiemu i Sulkiewiczowi”23
. Jak widać, Stanisław szybko zaczął stawiać Marię
na równi ze swoimi najstarszymi przyjaciółmi.
Ich związek rozwijał się błyskawicznie. Już w grudniu 1898 roku Wojciechowski
zszokował towarzyszy zupełnie niespodziewaną informacją: „Sensację wśród najbliższych
przyjaciół wywołało moje oświadczenie, że zamierzam ożenić się i na dłuższy czas wyjechać za
granicę”24
. Skąd ta nagła decyzja? Wspomnienia Wojciechowskiego sugerują, że kierował się
głównie uczuciami. Jednocześnie myślał w bardzo praktyczny sposób. Miłość miłością, ale żona
miała mu też pomóc w pracy konspiracyjnej:
Uczucie okazało się silniejsze niż moja teoria o celibacie działacza rewolucyjnego.
Narzeczona moja (…) była już przyzwyczajona do konspiracji i często pomagała w przewożeniu
i ukrywaniu naszych wydawnictw. Chciałem jeszcze nauczyć ją zecerki w Londynie, żebyśmy
mogli razem pracować w kraju25
.
Planom tym zagroziła tylko jedna przeszkoda. Sam Wojciechowski przyznał: „Miałem
kłopot z przekonaniem rodziców narzeczonej, żeby powierzyli córkę nieznanemu
emisariuszowi”. Jego zdaniem początkowy sprzeciw wiązał się z tragiczną historią rodziny, która
wiele wycierpiała podczas powstania styczniowego. W rzeczywistości chodziło chyba o dużo
świeższą sprawę: o los nieszczęsnego Doktora. Wprawdzie Wojciechowski zapewniał, że jest
dobrze zakonspirowany i nie sprowadzi na Kiersnowskich żadnego niebezpieczeństwa, ale czy
Doktor nie mówił tego samego? Koniec końców zwyciężył upór Marii. Także rodowód
Wojciechowskiego (którego przodkowie szczycili się szlachectwem sięgającym XV wieku)
i jego osobisty urok musiały zrobić swoje. Po latach pisał: „Szlachetna krew przemogła obawy,
lody mojej pierwszej wizyty stopniały i od tej pory serdecznie byłem witany w Kupryszkach”26
.
Dopiero wtedy Maria dowiedziała się, jak naprawdę nazywa się jej narzeczony. Sama
opowiadała: „Gdy mi się oświadczył i został przyjęty, wtedy zdradził mi swoje prawdziwe
nazwisko”27
. Ciekawe, czy trudno było jej się przyzwyczaić do mówienia do niego „Stasiu”.
Dotąd znała go przecież tylko jako Kazimierza Paszkiewicza.
Ślub odbył się potajemnie, bez gości i rodziny. Wojciechowski przebywał w kraju
nielegalnie, był poszukiwany przez władze i posługiwał się fałszywymi dokumentami. Żadna
oficjalna ceremonia nie wchodziła w grę. Państwo młodzi pojechali do Częstochowy, do księdza
Helbicha, który był kolegą Wojciechowskiego ze szkolnej ławy. Udzielił im ślubu, ale tylko
przed Bogiem.
W świetle prawa Maria mogła poślubić co najwyżej Kazimierza Paszkiewicza, bo takie
nazwisko widniało w paszporcie jej narzeczonego. Stanisław wspominał: „Wobec tego rodzice
zgodzili się wypuścić córkę za granicę, żebyśmy tam otrzymali akt ślubu, który nie mógłby być
kwestionowany przez żandarmów w razie mego aresztowania”28
. Nowożeńcy rozpoczęli
przygotowania do podróży. Wcale nie chodziło jednak o krótką wycieczkę w celu dopełnienia
formalności. Wojciechowscy zamierzali wyprowadzić się do Londynu. Może nie na stałe, ale
przynajmniej na parę miesięcy, jeśli nie lat. Stanisław sam podkreślał, że potrzebuje dłuższego
odpoczynku. Czego oczekiwała Maria? Liczyła pewnie, że założy rodzinę w bezpiecznym kraju,
ustatkuje się. Chciała nadal walczyć o niepodległość, ale z dala od szpicli i żandarmów. Przy
maszynie drukarskiej, w otoczeniu innych idealistów, ramię w ramię z kochającym mężem.
Celibat działacza rewolucyjnego
Tymczasem Wojciechowskich czekał typowo konspiracyjny miesiąc miodowy. Pierwsza
wyruszyła Maria. Na początku czerwca 1899 roku przekroczyła granicę z zaborem austriackim
i zatrzymała się w Krakowie. Wojciechowski wyjechał parę dni później, posługując się fałszywą
przepustką. Wcześniej podrzucił jeszcze do Zagłębia Dąbrowskiego najnowszy numer
„Robotnika”. 14 czerwca spotkali się pod Wawelem. Kolejnymi granicami nie musieli się już
przejmować. Dziewiętnastowieczna Europa pod wieloma względami przypominała tę dzisiejszą.
Jeśli tylko miało się pieniądze, można było swobodnie podróżować, a granice istniały głównie na
papierze. Z Krakowa państwo młodzi wyjechali pociągiem do Szwajcarii. Przed pierwszą wojną
światową był to popularny wśród Polaków kierunek wyjazdów zarobkowych, ale
Wojciechowskich w Alpy gnał zupełnie inny cel. Stanisław do reszty zwalczył apatię, która
opanowała go przed rokiem. Chciał odwiedzić Rapperswil, spotkać się z emigrantami, a przede
wszystkim zajrzeć do tamtejszej biblioteki. I to nie byle jakiej biblioteki! W miasteczku nad
Jeziorem Zuryskim znajdowały się największe w Europie zbiory polonijne, obejmujące około stu
tysięcy druków. Nic nie wiadomo o tym, co robiła Maria, ale Stanisław cały miesiąc miodowy
spędził, grzebiąc w dokumentach i pisząc artykuły. Od wyjazdu z kraju minęło zaledwie kilka
tygodni, a pan młody już zaczął myśleć o powrocie. Chciał ze zdwojoną siłą zabrać się do pracy.
Nie wróżyło to niczego dobrego.
Do Londynu Wojciechowscy dotarli w pierwszych dniach września. Nie było czasu na
aklimatyzację. Stanisław od razu zatrudnił się w PPS-owskiej drukarni. Uwijał się jak w ukropie,
a koledzy nawet po latach wspominali: „Był to najlepszy zecer, jakiegośmy posiadali!”29
.
W dzień składał maszynopisy, a po godzinach przygotowywał sprawozdanie z poprzednich
pięciu (sic!) lat działalności partii. Miał ręce pełne roboty, tymczasem Maria… kompletnie nie
miała co robić. Nie znała się jeszcze na zecerce, po angielsku potrafiła wydukać pięć słów na
krzyż, a żaden z jej talentów konspiracyjnych nie mógł się przydać na emigracji.
Londyn ją przytłaczał, samotność przygnębiała. Staś kompletnie nie miał dla niej czasu.
Aż dziw, że wygospodarował dzień, by wziąć z nią ślub cywilny. Zanim 2 grudnia 1899 roku30
została oficjalnie panią Wojciechowską, wszystkie jej sny o wspaniałym życiu w Anglii dawno
zdążyły się rozwiać. W końcu Maria nie wytrzymała i zażądała wyprowadzki z Londynu.
Stanisław wspominał:
Żona moja nie znosiła klimatu londyńskiego, szczególnie przykrego w zimie. Dlatego
skorzystałem z okazji, że potrzebny był zecer w drukarni tołstojowców we wsi Purleigh, odległej
od Londynu o 3 godziny jazdy koleją, i przeniosłem się tam w pierwszych dniach stycznia
1900 r. Wynająłem opuszczoną chatę o dwóch izbach z małym ogródkiem za opłatą 3 szylingów
tygodniowo31
.
To, co miało być wybawieniem od miejskiego zgiełku, szybko okazało się pułapką. Maria
chciała wreszcie mieć męża dla siebie, tymczasem zaraz po przeprowadzce gruchnął grom
z jasnego nieba. Okazało się, że Stanisław musi wracać do Polski. Żandarmi zrobili nalot na
drukarnię „Robotnika”, aresztowali Piłsudskiego i innych działaczy. Struktury partii legły
w gruzach. 20 marca 1900 roku Wojciechowski wyjechał z Anglii. Maria była wtedy w szóstym
miesiącu ciąży.
Na prawie dwa miesiące została sama w wiosce na dalekiej prowincji, pośród zupełnie
obcych ludzi. W Purleigh nie było żadnych Polaków i w ogóle nikogo, kto przejmowałby się jej
losem. Mąż zostawił jej parę groszy i obiecał, że wróci możliwie szybko. No chyba że zostanie
aresztowany.
Rzeczywiście wrócił, ale dopiero na początku maja. Natychmiast oznajmił, że nie może
zostać na stałe i że poczeka tylko do porodu. Wszystko już sobie zaplanował: sprowadził
z Paryża „starego znajomego” Antoniego Burkota, który miał go zastąpić w drukarni i opiekować
się Marią. Do porodu został jeszcze miesiąc. Ten czas Wojciechowski poświęcił na
przygotowywanie żony do pracy zecerskiej. Jednocześnie zbierał się do kolejnego wyjazdu do
Polski. Tym razem na przynajmniej parę miesięcy. Zależało mu, by Maria była w stanie zająć się
wszystkim sama. Dzieckiem, domem, zarabianiem na chleb.
Plan był dopięty na ostatni guzik. Wojciechowski nie przewidywał żadnych komplikacji.
Tymczasem dziecko urodziło się martwe, a Maria o mało nie zmarła przy porodzie. Stanisław
winą obarczał wyłącznie lekarza:
Miejscowy doktor okazał się lichym akuszerem, dziecko udusiło się w czasie operacji,
a żona zaniemogła tak ciężko, że o przeniesieniu się naszym do kraju nie mogło być mowy32
.
Napisał też, że tak oto dotknęła go „nowa klęska”. Czy jednak sam się do niej nie
przyczynił? Stres, samotność, bieda, strach przed wychowywaniem dziecka bez pomocy męża.
To wszystko musiało odcisnąć piętno na zdrowiu Marii. Tymczasem Stanisław myślał głównie
o pracy. Już 1 sierpnia zostawił osłabioną żonę i znowu pojechał do kraju. Stan pozbawionej
opieki Marysi tylko się pogarszał. W październiku Wojciechowski wrócił do Purleigh.
Wspominał: „Musiałem wracać do ciężko chorej żony”. Tylko dlaczego zostawił ją samą w tak
złej kondycji? I dlaczego wrócił dopiero po dwóch miesiącach?
Nadal winił głównie lekarza, choć powoli zaczęło do niego docierać, że sam naraził
zdrowie, a nawet życie żony. Jednocześnie zrozumiał, że nie da się pogodzić życia rodzinnego
i działalności partyjnej. Jaki wyciągnął z tego wniosek? Najwidoczniej pomyłką było wzięcie
ślubu!
Zastałem żonę tak osłabioną, że parę kroków nie mogła zrobić o własnych siłach.
Głównym powodem był marny doktor i akuszerka, a potem to, że za wcześnie zostawiłem ją
samą na tym pustkowiu. Moja teoria o celibacie działacza rewolucyjnego okazała się słuszną;
wypadki niezależnie od jego woli zmuszają zaniedbywać obowiązki rodzinne33
.
Wojciechowski postanowił na jakiś czas zrezygnować z wyjazdów. Zabrał się na nowo do
pracy, by spłacić długi, których „namnożyło się z powodu choroby żony”. Był przekonany, że
nieudany poród i choroba Marysi to sprawy, o których można już zapomnieć: „byliśmy młodzi
i te pierwsze smutne refleksje prędko minęły”34
. Co myślała Maria? Nie wiadomo. Niestety nie
pozostawiła żadnych wspomnień dotyczących tego okresu.
W Purleigh Wojciechowscy nie mogli liczyć ani na większy dopływ gotówki, ani na
godziwe warunki życia. Drukarnię prowadził niejaki Włodzimierz Czertkow – rosyjski
białogwardzista, zagorzały propagator czy wręcz wyznawca Tołstoja. Był życzliwym
człowiekiem, ale… nie uznawał pieniędzy. W większości w ogóle nie płacił współpracownikom.
Pensje dostawali tylko zecerzy i jeden czeski robotnik, ale nie były to wielkie kwoty.
Wojciechowscy mieszkali w chatce na samym skraju wsi. Dom był stary i niezbyt
solidny. Niekiedy wiatr od morza dął tak mocno, że chata trzeszczała i trzęsła się w posadach.
Zdawało się, że zaraz się zawali. W trakcie wichur szukały w niej schronienia stada kuropatw.
Z Wojciechowskimi żył też dziki kot, a po okolicznych polach harcowały tysiące królików.
Najbliższy sklep znajdował się w odległym o kilka kilometrów miasteczku.
W takich warunkach Maria i Stanisław spędzili jeszcze kilka miesięcy. Było im ciężko,
ale teraz przynajmniej Marysia nie była już sama. Według relacji męża, „powoli odzyskiwała
siły”35
. W grudniu właściciel drukarni postanowił przeprowadzić się do Tuckton na
południowym wybrzeżu Anglii. Zwolnił wspomnianego wcześniej Antoniego Burkota, ale
Stanisławowi zaproponował, by nadal u niego pracował. W styczniu 1901 roku Wojciechowscy
przeprowadzili się do Tuckton. Zajęli pół domu, w którym mieszkała już łotewska rodzina
Vesmanów. Można powiedzieć, że był to dom ludzi o wielkich perspektywach. Wojciechowski
został w przyszłości prezydentem Polski. Vesman – przewodniczącym parlamentu Łotwy.
Okolica nie była tak prowincjonalna jak Purleigh, ale miejscowi podchodzili do
obcokrajowców ze sporą rezerwą. W liście do jednego z towarzyszy partyjnych Stanisław
relacjonował:
Obecnie uważają nas za Turków, którzy tu skupują ziemię na to, żeby wybudować fort,
paki z bibułą wzięli za amunicję, a jak przyjedzie maszyna, to pewnie już powiedzą, że to
działo36
.
Wojciechowscy mieli wielki problem z wytłumaczeniem sąsiadom, że ani nie budują
fortu, ani tym bardziej nie są Turkami. Słowa „Polska” i „Polak” najwidoczniej nic nie mówiły
obdarzonym bujną wyobraźnią Anglikom. Mimo to życie na wybrzeżu bardzo przypadło do
gustu przyszłej parze prezydenckiej.
Po ciężkich przejściach z ubiegłego roku los wreszcie uśmiechnął się do Marii. Mąż
troskliwie się nią opiekował, tak jakby chciał odpokutować za swoje nieodpowiedzialne
eskapady. Zresztą wystarczyło, by na moment zapomniał o partii (albo partia o nim), a stawał się
zupełnie innym człowiekiem. Wspólnie pracowali, niemal codziennie kąpali się w morzu,
a Maria postanowiła założyć przydomowe gospodarstwo. Wprawdzie polskie ogórki i pomidory
jak na złość nie chciały przywyknąć do angielskiego klimatu, ale za to kurze jaja zapewniały
Wojciechowskim stały dochód.
Tuckton było miejscowością turystyczną, dobrze skomunikowaną z Londynem. Nic
dziwnego, że Wojciechowscy nie narzekali na brak gości. Przyjeżdżali do nich koledzy z partii,
ich rodziny, polscy emigranci. W Tuckton wakacje spędzały też żony rewolucjonistów. Maria
miała wreszcie towarzystwo. Problemem okazał się dopiero marcowy przyjazd Aleksandra
Sulkiewicza – jednego z przywódców PPS-u – który przejął obowiązki Piłsudskiego po jego
niefortunnym aresztowaniu. Do Tuckton przyjechał na poważną rozmowę, a nie na urlop.
Przekonywał Stanisława, że czas na odpoczynek już minął, a żona wiedziała przecież, na co się
pisze. Trzeba wracać do kraju i redagować kolejne numery „Robotnika”!
Stanisław ponownie stanął przed wyborem: żona czy partia? Doskonale pamiętał swoją
obietnicę z 1899 roku – że w razie jakiegokolwiek „kawału z obecnymi facetami w kraju”37
natychmiast wróci na posterunek. I rzeczywiście w kraju zdarzył się poważny „kawał”. Ale
w życiu osobistym Stanisława też.
Koniec końców Wojciechowski na pierwszym miejscu postawił Marię. Po latach
wspominał swoje rozterki: „Serce i rozum ciągnęły mnie do kraju, ale nie mogłem jechać zaraz,
bo chciałem, żeby przedtem żona zupełnie odzyskała zdrowie”38
. Sulkiewicz był zmuszony
wracać do domu w pojedynkę, a Wojciechowski został w Tuckton do końca roku.
W grudniu do Wojciechowskich zawitał stary przyjaciel – Józef Piłsudski. Wprawdzie nie
tak dawno trafił do warszawskiej Cytadeli i czekał na wyrok za działalność antysystemową oraz
dwa zabójstwa, ale udało mu się zagrać władzy na nosie. Niewykluczone, że pomysł na
uratowanie życia podsunęła mu historia pierwszego narzeczonego Marii Kiersnowskiej. Piłsudski
także oszalał w więzieniu, ale tylko na niby. Symulował załamanie nerwowe i to tak
realistycznie, że w końcu przewieziono go do szpitala dla obłąkanych w Petersburgu. Stamtąd już
bez większych problemów uciekł. Do Tuckton zabrał ze sobą żonę Marię. Co ciekawe, ich ślub
odbył się mniej więcej w tym samym czasie co Wojciechowskich – w lipcu 1899 roku, zaraz po
wyjeździe Marii i Stanisława z kraju.
Wizyta nie miała charakteru wyłącznie towarzyskiego. Piłsudski przyjechał z tą samą
misją co Sulkiewicz. Komu jak komu, ale Ziukowi nie wypadało odmówić. Maria też pewnie
zmiękła, kiedy to stary przyjaciel z konspiracji wyjaśniał jej wagę powrotu Stasia do działalności
partyjnej. Sprawa została postanowiona. W pierwszych dniach stycznia 1902 roku Piłsudski
pojechał do Londynu, a Wojciechowski prosto do Rosji. Zbierać składki na partię od
sympatyków w Petersburgu, Moskwie, Charkowie i wszędzie tam, gdzie ktoś był gotowy
wysupłać parę rubli.
Tym razem Maria szybko straciła cierpliwość. Może i w pierwszej chwili uległa
Piłsudskiemu, ale jego wizyta uświadomiła jej rzecz o fundamentalnym znaczeniu. Mimo swoich
sympatii, sentymentów i ideałów Maria po prostu nie chciała już dłużej żyć w ten sposób. Nie
chciała każdego dnia bać się o męża i całymi tygodniami się zastanawiać, czy Staś w ogóle
wróci. Nie była już tą samą Marysią, która śmiała się w oczy władzy i raz po raz ryzykowała
zesłaniem na Syberię. Maciej Grabski opowiada: „Babcia była osobą domową. Chciała mieć
dom, zajmować się dziećmi, a tego chłopa ciągle nie było! Więc mogła być zdenerwowana
bardzo silnie”39
.
Już po kilku tygodniach Maria zaczęła telegrafować do przyjaciół męża, którzy mogli coś
wiedzieć o jego położeniu. Wojciechowski wspominał później: „Wróciłem do domu 14 lutego,
nie zatrzymując się w Londynie, ponieważ żona bardzo niepokoiła się i depeszowała do Jodki,
prosząc o wiadomość, co się ze mną stało”40
.
Maria z dziećmi.
Zdjęcie wykonane w 1908 roku.
Stanisław raz jeszcze wrócił z głową pełną planów. Maria chciała go przekonać, by już
więcej nigdzie nie wyjeżdżał. On tymczasem postanowił, że lada dzień… oboje wrócą do kraju,
by z dawnym zapałem zająć się robotą konspiracyjną! Wszystko miało być jak przed ślubem:
ucieczki przed szpiclami, życie na fałszywych papierach, pomieszkiwanie w najgorszych
ruderach. W pierwszej chwili Maria uległa mężowi. Nie wiedziała, jak zgasić ten jego
rozbuchany entuzjazm, więc posłusznie zaczęła pakować manatki. Kiedy jednak data wyjazdu
przybliżyła się, po prostu puściły jej nerwy. W domu Wojciechowskich wybuchła otwarta wojna.
Po tygodniu awantur, pretensji i wymówek Stanisław podjął jedną z najważniejszych decyzji
w swoim życiu. Zgodził się całkowicie zrezygnować z działalności partyjnej. Do Piłsudskiego
wysłał długi list z wyjaśnieniami:
Przez cały ten tydzień odbywał się w naszym domu kryzys, który skończył się tym, że ja
ani czasowo, ani na stałe do kraju nie jadę. Rzecz powstała stąd, że Marysia doszła do
przekonania, że jest albo chora, albo brzemienna. Z tego powodu zastanawialiśmy się nad
szczegółami naszego przyszłego życia w kraju, z czego ja doszedłem do następujących
wniosków: 1) Marysia jedzie tylko dlatego, że ja marnieję od tutejszej orki bez sensu, ale dla niej
przyszłe życie nie przedstawia żadnego uroku, przeciwnie, będzie jedynie niepokojem,
a prawdziwą męczarnią wtedy, kiedy będę poza domem. Ostatecznie długo tego wszystkiego by
nie wytrzymała i znów stanęłaby przed nami kwestia przesiedlenia się ze względu na nią. 2) Ja
w takich warunkach wobec coraz zjawiających się niepokojów to o jej zdrowie, to widząc ją
płaczącą i zdenerwowaną, nie miałbym ani humoru, ani lotności w robocie, czując się
skrępowanym to tym, to owym względem na nią, co ostatecznie sprowadziłoby do minimum
moje służenie PPS, bo poza zecerką, do której nie trzeba żadnego nastroju ducha, nie byłbym
w stanie skleić żadnego artykułu w takim stanie…41
Dalej żalił się, że pod naciskiem żony postanowił: „swoje instynkty społeczne zdusić
i pozostać zwykłym robociarzem i przeciętnym związkowcem”. Wbrew najgłębszym
pragnieniom był gotów ograniczyć się do wspomnianej „orki bez sensu”. Czyli we własnym
odczuciu – do bycia życiową miernotą. Na koniec skwitował: „Wyobrażam sobie, jak zdziwi was
ten niespodziewany nawrót, no, ale człek nie jest taki swobodny, jak był nim dawniej”42
.
Wpływ Marii na karierę polityczną męża ciekawie wygląda w zestawieniu z losami
innych przywódców, którzy doszli do władzy w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku.
Nadieżda, żona Józefa Stalina, pracowała w sekretariacie przywódcy bolszewików, Lenina.
Dzięki temu poznała treść jego testamentu: listu na zjazd partii, w którym określił Stalina
mianem człowieka brutalnego i nielojalnego, stanowczo zakazując jego wyboru na kolejnego
przywódcę bolszewików. Nadieżda lojalnie ostrzegła męża. Dała przyszłemu dyktatorowi czas na
przygotowanie kontrataku i zwarcie szyków. Gdyby nie ona, Stalin nigdy nie doszedłby do
władzy. Nie mniejszą rolę odegrała jedna z kochanek Benita Mussoliniego – Margherita Sarfatti.
Kiedy oszołomiony Benito dowiedział się o wybuchu rewolucji faszystowskiej, zamiast stanąć na
czele ludu, postanowił uciekać do Szwajcarii. Dopiero zapał nieustępliwej Margherity uczynił
z niego włoskiego Duce. A Maria Wojciechowska? Jej największym osiągnięciem było to, że
Stanisław rzucił politykę. I dobrze zrobił. W życiu rzeczywiście czekało go coś więcej niż tylko
„puszczanie bibuły”.
Pogodzenie się z decyzją nie przyszło mu jednak łatwo. Nie lubił swojej pracy, dobijała
go monotonia. Wprawdzie dostał sporą podwyżkę i razem z żoną przeprowadził się do bardziej
przestronnego mieszkania bezpośrednio przy drukarni, ale brakowało mu wyższego celu. Do
pewnego stopnia zmieniło się to dopiero po narodzinach pierwszego dziecka 13 lipca 1903 roku.
Tym razem poród przebiegł bezproblemowo. Stanisław wspominał: „Nie wytrzymałbym tutaj
długo, gdyby nie przyjście na świat syna, którego nazwaliśmy Edmundem dla upamiętnienia
mojego ostatniego pseudonimu”43
.
Maria wreszcie mogła odetchnąć z ulgą. Dla niej były to najlepsze lata od ślubu.
Hodowała kaczki (bo kury zdążyła sprzedać przed planowanym wyjazdem do Polski), razem
z mężem jeździła łódką na zakupy. Urlopy spędzali na długich wycieczkach, zwiedzając
wybrzeże i okoliczne miejscowości. Coraz lepiej poznawali brytyjską kulturę. Nawet po paru
latach do wielu rzeczy nie byli w stanie przywyknąć. Chociażby do tego, jak poważnie na
Wyspach traktowano niedziele:
W niedzielę panowała całkowita cisza; nie można było dostać żadnego wózka, a pociągi
do Londynu nie chodziły; miejscowi ludzie oburzali się, jeżeli kto z cudzoziemców jeździł na
rowerze. (…) Gospodynie nie pozwalały swoim lokatorom przyjmować gości, nawet dzieciom
nie wolno było bawić się piłką. Gdy kto z cudzoziemców nie stosował się do tego zwyczaju,
wymawiano mu lokal. (…) [Nawet] kąpanie się w morzu w niedzielę uważano za „shocking”44
.
Wydawało się, że już nic nie zburzy angielskiej sielanki Wojciechowskich. Wprawdzie
Stanisławowi dokuczała tęsknota za dawnym życiem, ale walczył z nią, jak mógł. Dużo czasu
poświęcał dziecku, amatorsko zaczął się zajmować fotografią. Nie miał szczególnego talentu do
zdjęć, ale – jak sam wspominał – „próby moje (…) na pewien czas powstrzymywały występującą
we mnie nostalgię”45
. Przede wszystkim Wojciechowski nie miał do czego wracać. Polscy
socjaliści zlikwidowali swoją placówkę w Londynie, stopniowo niemal wszyscy wrócili do kraju
lub rozpierzchli się po Europie. Wyglądało na to, że Maria i Stanisław na dobre zostaną w Anglii.
W lecie 1904 roku Maria ponownie zaszła w ciążę.
I wtedy ziścił się najgorszy koszmar Wojciechowskiej: historia zatoczyła koło.
W styczniu 1905 roku w Imperium Rosyjskim wybuchła rewolucja. Fala niezadowolenia szybko
dotarła także nad Wisłę. Stanisław poczuł, że właśnie na taką okazję czekał całe życie. Solenne
postanowienie sprzed trzech lat o porzuceniu polityki przestało obowiązywać. Całą zimę i wiosnę
1905 roku spędził na kupowaniu broni, przemycaniu jej do kraju i wizytach w Krakowie. Maria
była już w ósmym miesiącu ciąży, kiedy jej mąż utknął na dłużej w Genewie. Sytuacja wyglądała
tak jak równo pięć lat wcześniej, z tym że teraz władze przestały się patyczkować
z demonstrantami. Żandarmi strzelali do tłumów. Każda wizyta Wojciechowskiego w zaborze
rosyjskim mogła się zakończyć tragedią.
27 kwietnia na świat przyszła Zofia. Ponownie poród przyniósł komplikacje. Niewiele
brakowało, a zmarłoby także pierwsze dziecko Wojciechowskich, dwuletni Edmund. Stanisław,
podobnie jak przed laty, winy upatrywał wszędzie, ale nie po swojej stronie. We wspomnieniach
pisał:
Wskutek niedbalstwa akuszerki żona dostała gorączki połogowej; sprowadzony doktor
Anglik z trudem uratował jej życie. Po raz pierwszy w Anglii wzięliśmy do pomocy służącą
spośród polskich emigrantek w Londynie. Zamiast pomocy przysporzyła nam nowych kłopotów.
W czasie choroby żony nakarmiła młodego Edmunda jakimś niestrawnym serem, co
spowodowało długotrwały nieżyt kiszek. Pocieszała mnie tym, że sama straciła dwoje dzieci46
.
Wojciechowskiego chyba nawet nie było w domu, kiedy służąca struła jego dziecko.
Wprawdzie Maria ciężko zaniemogła i o mało nie zmarła przy porodzie, ale on i tak znowu
zostawił ją samą. Już pod koniec maja pojechał po broń do Hamburga. W czerwcu pojawił się
w Warszawie. Dopiero wtedy dała o sobie znać decyzja sprzed trzech lat. Niby Stanisław na
nowo rzucił się w wir roboty partyjnej, ale nie był już w stanie odbudować swojej dawnej
pozycji. W PPS-ie do głosu doszły zupełnie nowe środowiska, a Wojciechowski nie potrafił
znaleźć z młodymi działaczami wspólnego języka. W połowie 1905 roku wrócił do domu niczym
struty. Postanowił wreszcie postawić kropkę nad i: nie tylko raz jeszcze zrezygnował z aktywnej
działalności, ale zupełnie wystąpił z partii i zerwał kontakty ze wszystkimi poza dawnymi
przyjaciółmi. O jego decyzji przesądziła polityka, ale gdyby nie naciski żony trzy lata wcześniej,
nigdy by jej nie podjął.
Na koniec Rosji i jeszcze dalej
W styczniu 1906 roku Wojciechowscy wyruszyli do kraju. Rewolucja przyniosła pewne
(krótkotrwałe) rezultaty i rosyjski konsulat bez żadnych problemów wydał Stanisławowi
paszport. Decyzja o powrocie tym razem była prosta. Maria nie musiała już się obawiać
o bezpieczeństwo męża. Poza tym Wojciechowski stracił pracę jako zecer. Można się domyślać,
że wielokrotne eskapady podczas rewolucji poważnie nadwyrężyły zaufanie jego pracodawcy.
Zofia i Edmund przed dworem w Kupryszkach. Fotografia z 1914 roku.
Nadeszła pora, by zacząć wszystko od nowa. Nie było to łatwe. Stanisław nie miał
wyższego wykształcenia (studiował kiedyś chemię, ale studiów nie skończył). Partia nie mogła
i nie chciała mu już w niczym pomóc. Nigdzie nie było dla niego pracy, mimo że wysyłał
dziesiątki listów w tej sprawie. Także dla Marii był to ciężki okres. Edmund źle zniósł podróż
i poważnie zachorował. Co więcej, przed paroma miesiącami zmarł na tyfus ojciec Marii Antoni.
Między innymi dlatego, kiedy tylko Edmund wydobrzał, Wojciechowscy pojechali prosto do
Kupryszek. Rodzinne włości Kiersnowskich nie przedstawiały się już tak okazale jak kiedyś.
W genealogii rodziny można wyczytać: „majątek stopniowo upadał, bo nie było dobrego
gospodarza”47
. Na miejscu gości przywitała matka Marii. Wojciechowski wkrótce wyjechał do
Warszawy szukać jakiegoś zajęcia. Tym razem Marysia nie wysyłała za nim listów, nie
dopytywała, kiedy wróci. Może potrzebowała od niego odpocząć? Przecież dopiero co złamał
daną obietnicę i nie po raz pierwszy porzucił ją po porodzie. Takich rzeczy się nie zapomina.
Tymczasem Stanisław postanowił zaryzykować. Nikt nie chciał go zatrudnić, więc sam
stworzył sobie miejsce pracy. Po znajomości zaciągnął kredyty i założył tygodnik poświęcony
spółdzielczości – „Społem”. Mało kto wierzył, że mu się uda. Bolesław Prus wieszczył, że przy
„barbarzyńskim lenistwie” Polaków żadne spółdzielnie nie mają racji bytu. Aleksander
Świętochowski też żartował, że Polak prędzej rzuci się do Wisły, by ją wypić, „jeżeli upatrzy
w tym zbawienie Polski, ale nie zgodzi się dla tego samego celu co dzień chodzić do Wisły
i wypijać szklankę wody”48
. A jednak Wojciechowski się zawziął. Już po pierwszym numerze
było wiadomo, że trafił w dziesiątkę.
Maria przyjechała do męża po półrocznej rozłące. Zastała go w ferworze pracy.
Przynajmniej tym razem zupełnie legalnej. W październiku wyszedł pierwszy numer „Społem”.
Po sześciu miesiącach tygodnik miał już prawie 800 prenumeratorów. Stanisław momentalnie
stał się cenionym specjalistą w dziedzinie „kooperacji”, czyli zakładania spółdzielni. Razem
z żoną wprowadził się do mieszkania przy ulicy Wspólnej 79 w Warszawie. W tym samym
budynku mieściła się redakcja tygodnika. Nie znaczy to jednak, że Wojciechowscy spędzali ze
sobą tyle czasu co dawniej. Stanisław bez przerwy był zajęty. Rozkręcał działalność, jeździł po
całym kraju, organizował setki odczytów. Tylko w 1907 roku wygłosił 55 prelekcji w 36 różnych
Kamil Janicki Pierwsze damy II Rzeczpospolitej PRAWDZIWE HISTORIE Wydawnictwo Znak
Dla Oli
Prolog Takie historie zdarzały się w harlequinach, ale przecież nie w prawdziwym życiu! A już zwłaszcza nie w cywilizowanym świecie sztywnych reguł i konwenansów. Polska wprawdzie nie była żadnym królestwem z bajki ani tym bardziej ważnym mocarstwem, ale przynajmniej niektórzy czytelnicy już o niej słyszeli. Innym mogła się obić o uszy polska wódka, polska kiełbasa albo chociaż generał Kościuszko. Słowem amerykańscy dziennikarze mieli doskonały powód, żeby zacierać ręce. Dotarła do nich historia tak amerykańska w swoim wyrazie, że wprost nie mogli jej sobie darować. Opowieść o American dream i Kopciuszku, który znalazł swojego księcia z bajki. A to wszystko z pięknym happy endem! Wiadomość rodem z Europy Środkowej natychmiast podchwyciły tabloidy, regionalne dzienniki, a nawet najważniejsze krajowe gazety. Relacjonował ją „The New York Times”, „Time”, „The Montreal Gazette”, „The Milwaukee Sentinel”, „The Huntingdon Daily News”, „The Modesto Bee”, ale też główne tytuły prasy angielskiej, szkockiej, a nawet australijskiej. Na jeden dzień Polska znalazła się w samym centrum uwagi. „Jutro dopełni się jedna z najbardziej wzruszających historii miłosnych w dziejach Polski – zachwycał się 9 października 1933 roku dziennikarz »The Montreal Gazette«. – Posunięty w latach i do niedawna pogrążony w żałobie prezydent Ignacy Mościcki weźmie za żonę Marię Dobrzańską. Młodą rozwódkę, której życie także zostało naznaczone przez tragedię”1 . Inni reporterzy dodawali kolejne szczegóły. Korespondent „The New York Timesa” zwrócił uwagę na wiek pani Dobrzańskiej – dwa razy młodszej od pana młodego! Jego kolega z „The Huntingdon Daily News” zaznaczył, że Maria była wcześniej skromną sekretarką pierwszej pani Mościckiej, a na dodatek nieszczęśliwą żoną… osobistego adiutanta prezydenta. Oboje – Maria i Ignacy – mieli za sobą ciężkie przejścia, opisane ze szczegółami przez „The Montreal Gazette”: Mościcki, po trzech bolesnych ciosach, to jest śmierci swojej żony, syna i zięcia, wydawał się wręcz zdeterminowany, by ustąpić ze swego stanowiska. Również Mademoiselle Dobrzańska, obdarzona nie tylko rzadkim urokiem, ale też wspaniałą sylwetką, niemało się nacierpiała2 . Podobno kiedy wzięła ślub wbrew woli swoich rodziców, oboje popełnili samobójstwo. W końcu jednak dwie zagubione dusze trafiły na siebie. Dla Amerykanów była to piękna historia o miłości, która zawsze znajdzie drogę i zwycięży przeciwności losu. Niezależnie od różnicy wieku, statusu społecznego i oburzenia postronnych. „Młoda narzeczona wniosła szczęście w życie prezydenta”3 – podkreślał dziennikarz „The Milwaukee Sentinel”. Jego kolega z „The Huntingdon Daily News” pytał zupełnie retorycznie: „Któż nie lubi takich opowieści ze szczęśliwym zakończeniem?”4 . Gdyby zadał to pytanie w Polsce, okazałoby się, że wcale nie jest ono retoryczne. To, co Amerykanom wydawało się historią z bajki, nad Wisłą przerodziło się w największy skandal obyczajowy dwudziestolecia międzywojennego. * Zarzut postawiony Marii Mościckiej był poważny. Mówiono, że zniszczyła wyobrażenia Polaków o tym, kim powinna być pierwsza dama. Miała zaledwie 37 lat, była zgrabna, niezbyt dostojna i miała za sobą – o zgrozo – karierę przywodzącą na myśl raczej służącą niż wielką damę. Nie tego oczekiwała śmietanka towarzyska!
Trzeba jednak powiedzieć uczciwie: ze stanowiskiem prezydentowej w II Rzeczpospolitej od początku był problem. Kiedy w 1920 roku rozgorzała dyskusja nad konstytucją odrodzonego państwa, przedstawiciele niemal wszystkich frakcji politycznych uznali pomysł oddania jakiegokolwiek wycinka władzy w ręce kobiety za czysty absurd. „Myśl Niepodległa” – wpływowe pismo wolnomyślicielskie – zżymała się w lipcu 1920 roku: Gdyby ta siła [polityczna – przyp. K.J.] dostała się pod komendę (…) jakiejś pani prezydentowej z jej kompromitującym otoczeniem, z jej garderobą, w której mieszałyby się grzebienie z depeszami szyfrowanemi, liściki błagające o protekcję z projektami edyktów, to zaiste przyszłaby na nas znowu owa ostatnia godzina, która wybiła dla Republiki pierwszej, znowu na jakieś sto lat gotując nam niewolę, kajdany i ucisk przerażający5 . Takie argumenty z góry wykluczyły formalny udział jakiejkolwiek prezydentowej w rządzeniu krajem. Wyobrażono sobie w takim razie, że rola żony głowy państwa sprowadzi się przede wszystkim do funkcji reprezentacyjnych. Prezydentowa miała być najbardziej dystyngowaną i wpływową damą z towarzystwa. Szacowną matroną, która będzie organizować bale i rauty, patronować ważnym imprezom charytatywnym i wspierać szczytne inicjatywy. Politykom taka wizja nawet przypadła do gustu. Jednak dla socjety – a więc ludzi, którzy żyli właśnie balami, rautami i działalnością społeczną – był to absurd jeszcze większy od poprzedniego. Kobiety z bogatych, ziemiańskich rodzin od kołyski uczyły się, jak być wielką damą. W tym właśnie kierunku zmierzała cała ich edukacja: nauka dobrych obyczajów, języków obcych, gry na pianinie. Już jako podlotek dziewczyna z rodowodem musiała „bywać” na salonach, nawiązywać znajomości, powoli wspinać się po krętej i skostniałej drabinie towarzyskiej. Całe jej dalsze życie obracało się wokół zasady: jeśli nie bywasz, to nie istniejesz. I drugiej, nie mniej ważnej: jeśli nie działasz społecznie, nie udzielasz się, to nie ma dla ciebie miejsca w socjecie. Teraz demokratom przyszło nagle do głowy, że cały ten misternie skonstruowany system można zastąpić wyborami. Rygorystyczna edukacja i dekady upływające od jednego rautu do drugiego straciły rację bytu. Odtąd wystarczyło mieć męża, który głosami plebsu wygra wybory… Śmietanka towarzyska odetchnęła, kiedy przynajmniej upadł pomysł powszechnych wyborów prezydenckich. Optymiści pośród arystokracji uwierzyli, że jeśli wybory będą się odbywać w parlamencie, to na pewno wygra ktoś z nich – dystyngowany i bogaty ziemianin, żyjący na odpowiedniej stopie. Człowiek, który niczym król w dawnych wiekach będzie godnie reprezentował Rzeczpospolitą. U jego boku miała natomiast stanąć równie elegancka „pierwsza obywatelka”. Rzeczywistość ułożyła się zgoła inaczej. Wystarczy przyjrzeć się sylwetkom żon kandydatów, którzy stanęli w szranki podczas wyborów prezydenckich w 1922 i 1926 roku. To prawdziwa galeria osobowości. Maria Daszyńska trudniła się zawodem podziwianym przez zwykłych ludzi, ale przez pięknych i bogatych zrównywanym niemal z prostytucją. Była aktorką. Od 1894 roku występowała na scenach Krakowa i Poznania. Po wyjściu za mąż poświęciła się natomiast rodzinie i… działalności socjalistycznej. Deklamowała na wiecach wywrotowe wiersze. W międzyczasie wychowywała gromadkę dzieci. Nie mogłaby pewnie świecić przykładem jako pierwsza dama. Niedługo po odzyskaniu przez Polskę niepodległości jej małżeństwo się rozpadło. Ignacy Daszyński – pierwszy premier i kandydat socjalistów na prezydenta w 1922 roku – mieszkał w Warszawie z kochanką. Ona w rodzinnym Krakowie. Romualda z Bagnickich Baudouin de Courtenay miała wprawdzie piękne, szlacheckie
nazwisko, ale także uprawiała zawód, który zdaniem ziemian zdecydowanie nie był przeznaczony dla kobiet. Została lekarką i nauczycielką. Do tego urodziła pięcioro dzieci, które sama wychowywała, nie wyręczając się armią niań i guwernantek. Pisała też artykuły kulturalne, a nawet drobne prace historyczne. Jej mąż Jan w 1922 roku został kandydatem mniejszości narodowych. W pierwszej turze padło na niego prawie dwadzieścia procent głosów. Ada Marek-Rutkowska mogła się pochwalić nie tylko barwną przeszłością, ale też zupełnie niecodziennym wykształceniem. Jako żona młodego działacza socjalistycznego wielokrotnie miała okazję rozmawiać z Włodzimierzem Leninem. Studiowała medycynę w Zurychu, a potem na Uniwersytecie Jagiellońskim. Kiedy już porzuciła swoje komunistyczne pasje, została profesorem medycyny (jedną z pierwszych kobiet z takim tytułem w Polsce!) i ordynatorem oddziału renomowanego szpitala. Gdy w 1926 roku jej mąż – krakowski prawnik Zygmunt Marek – wystartował w wyborach prezydenckich, na wielu ziemian padł blady strach. Wprost nie mieściło im się w głowach, że pierwszą damą może zostać profesor ginekologii i specjalistka w zakresie położnictwa! Warto dodać jeszcze parę słów o Katarzynie Witosowej. Wprawdzie jej mąż – Wincenty Witos – nigdy oficjalnie nie wystartował w wyborach prezydenckich, ale wielokrotnie mówiono o jego kandydaturze i czyniono do niej przymiarki. Kasia nie była ani aktorką, ani panią profesor. Wincenty twierdził, że to kobieta prosta, ale „rozsądna i pracowita”. Opiekowała się gospodarstwem, wiedziała, jak pole zaorać i jak krowy wydoić, a całą tę politykę miała w głębokim poważaniu… Jej zupełnym przeciwieństwem były Aleksandra Piłsudska i Jadwiga Beckowa – dwie kobiety, które zasłynęły ze swojego zamiłowania do władzy. Wprawdzie nie posiadały żadnej oficjalnej pozycji (pierwsza była żoną marszałka Piłsudskiego, druga żoną szefa Ministerstwa Spraw Zagranicznych), ale obie czerpały pełnymi garściami z możliwości, jakie dawała im praca mężów. Obie też miały osobliwą przeszłość. Aleksandra w młodości była rewolucjonistką oraz pracownicą biura suszarni jarzyn. Przesiedziała swoje w carskim areszcie. Jadwiga poczynała sobie spokojniej, ale za to w wieku 33 lat porzuciła męża, przeszła na kalwinizm i niespodziewanie poślubiła przyszłego ministra. Wszystkie te niedoszłe (i nieoficjalne) pierwsze damy łączyło jedno: dla elit ówczesnej Rzeczpospolitej były zupełnie nie do przyjęcia. Kiedy jednak policzono głosy w wyborach prezydenckich, okazało się, że posłowie postawili na mężów kobiet o jeszcze barwniejszych życiorysach. Każda z trzech prezydentowych II Rzeczpospolitej – zarówno Maria Wojciechowska, jak i dwie panie Mościckie – miała za sobą burzliwą młodość. Każda wymykała się schematom, a z tradycyjnie rozumianą socjetą było jej zupełnie nie po drodze. Polskie prezydentowe same stworzyły wizję swojej roli. Z prostych i skromnych kobiet przekształciły się w wielkie damy. Nie każdej przychodziło to łatwo, ale wszystkie odcisnęły głębokie piętno na życiu kraju i na sprawach wielkiej polityki. Wszystkie je łączy jeszcze jedno: historia obeszła się z nimi bez skrupułów, zupełnie o nich zapominając. O Marii Wojcie-chowskiej nie pamiętają nawet encyklopedie. Michalina Mościcka to bohaterka sztywnych i zdawkowych biogramów, a Maria Mościcka – co najwyżej plotkarskich artykułów. Każda zasługuje na więcej. Ta książka ma na celu przywrócenie ich sylwetek do życia.
MARIA WOJCIECHOWSKA
Więcej na: www.ebook4all.pl Atmosfera była tak gęsta, że można by ją kroić nożem. Od paru tygodni trwała w Polsce nagonka: na rząd, bo źle rządzi. Na prezydenta, bo wcale nie rządzi. I na wszystkich będących akurat u władzy, bo nie chcą do niej dopuścić marszałka Piłsudskiego. Taki bohater, twórca niepodległej Polski, a ci łajdacy, co to się dorwali do koryta, nie mają dla niego krztyny szacunku! Najmocniej ze wszystkich obrywał prezydent Wojciechowski – jako były przyjaciel Komendanta stał się teraz dla piłsudczyków nie tylko wrogiem, ale wręcz zwyczajnym zdrajcą. Maria Wojciechowska obserwowała to wszystko z rosnącym niepokojem. Tego dnia siedziała roztrzęsiona w swoim gabinecie. Wyraźnie poprosiła, by nikogo nie umawiać. A najlepiej, by wszyscy dali jej święty spokój. Rano wpadł jej w ręce kolejny paskudny paszkwil. Oczywiście anonimowy, ale przecież doskonale wiedziała, że to poplecznicy Ziuka stoją za wszystkim. Ziuka, za którego kiedyś dałaby się pokroić. Któremu ratowała skórę jako kurierka i uważała za członka rodziny, za bratnią duszę. Teraz nie był to już zresztą żaden Ziuk, ale Pan Marszałek. I Pan Marszałek pozwolił nie tylko atakować jej męża, ale też ją samą. W paskudnym pisemku, które już dawno rzuciła w kąt, udowadniano, że naród polski nie mógłby zostać pokarany gorszą prezydentową. Wyzywano ją od zapobiegliwych mieszczek, przypominano, że nie zna francuskiego i ledwo duka po angielsku. Dostało jej się nawet za niesmaczne pączki według domowej receptury. Do tego dochodziły wszystkie gafy dyplomatyczne. Maria aż czerwieniła się ze złości i wstydu, kiedy o nich czytała. I właśnie wtedy otworzyły się drzwi. Stanął w nich adiutant przyboczny prezydenta Henryk Comte i… prawa ręka Piłsudskiego – Bolesław Wieniawa-Długoszowski! Prezydentowa momentalnie zerwała się z fotela. Wieniawa zbladł. Comte szybko zrozumiał swoją pomyłkę, ale było już za późno. Po fakcie będzie tłumaczył, że zupełnie nieumyślnie zaprowadził Wieniawę – przybywającego do Belwederu z misją ostatniej szansy – do niewłaściwego gabinetu. Gość przyszedł rzecz jasna do prezydenta, a adiutant jakimś trafem wprowadził go do prezydentowej. Marii przebiegło przez myśl, by wyrzucić tę zakałę Wojska Polskiego, tego bawidamka i utracjusza za drzwi. Dostrzegła jednak okazję, by wygarnąć mu wszystko, co myśli o swoim dawnym przyjacielu. Kazała adiutantowi wyjść. Rozmowa trwała dłuższą chwilę. Gdy dobiegła końca, Wieniawa wypadł z Belwederu niczym z procy. Do żadnych rozmów ostatniej szansy nie doszło. Zdenerwowana prezydentowa obserwowała przez okno, jak Wieniawa długimi susami sadzi przez park Łazienkowski. W pewnej chwili powiedziała do samej siebie: „ja się na to nie pisałam”. Nigdy nie chciała być prezydentową. Nie pociągały jej rauty, bale i życie elit. A już szczególnie nie chciała mieć nic wspólnego z taką polityką, jaka rozpanoszyła się w Polsce. Nawet jej wnuk Maciej Grabski potwierdzi po wielu latach: „ona nie chciała być żadną celebrytką!”1 . Wbrew woli i tak nią została. I wbrew woli uwikłała się w wielką politykę: parę dni po jej rozmowie z Wieniawą marszałek Piłsudski wyruszył z wojskiem na Warszawę. W ciągu kilku dni zginęło niemal czterysta osób. Kotlety z bibułą Trzydzieści lat wcześniej. Maria nosi jeszcze panieńskie nazwisko Kiersnowska. Urodziła się 15 grudnia 1869 roku, ma więc teraz dwadzieścia trzy lata. Jest wysoką szatynką o wyraźnych, wręcz zadziornych rysach twarzy, intrygującym uśmiechu i głęboko osadzonych oczach. Może nie ogląda się za nią każdy napotkany mężczyzna, ale urody nie sposób jej
odmówić. Tym bardziej nie brakuje jej obycia, wiedzy i inteligencji. Niedawno skończyła naukę w Maryjskim Instytucie w Wilnie. Jej synowa Izasława Wojciechowska z dumą wspominała po latach: „Wyższego szczebla wykształcenia kobiety w owych czasach już nie mogły osiągnąć. Dopiero nieliczne zaczynały studiować na Uniwersytecie”2 . Równie pochlebnie o młodości swojej babci opowiada Maciej Grabski: „była dobrze wykształconą, dobrze wychowaną panienką”3 . Jej ojciec Antoni Kiersnowski posiadał pewien majątek na Litwie (dwie wsie pod Giedrojciami), tak więc Maria była naprawdę dobrą partią. Wprost wymarzonym materiałem na żonę dla zastępów zbiedniałych szlachetków zamieszkujących okolicę. Z tym że Marysi ani mężczyźni, ani dom i rodzina nie byli na razie w głowie. Dziewczyna nie chciała przewijać pieluch, ale walczyć o większą sprawę. Taki impuls nikogo chyba nie zdziwił. W jej rodzinie idee zawsze stawiano na poczesnym miejscu. Dziadek Marii Jan Kiersnowski został zesłany na Syberię za udział w powstaniu listopadowym. Jej wuja księdza Stanisława Iszorę rozstrzelano na jednym z głównych placów Wilna za nawoływanie parafian do udziału w powstaniu styczniowym. Marysia przez całe dzieciństwo słuchała opowieści o bohaterskich przodkach i zrywach, w których nie miała okazji uczestniczyć z tego tylko powodu, że urodziła się o dwie czy trzy dekady za późno. Jedno wiedziała na pewno: kolejna insurekcja już nie przejdzie jej koło nosa! Kiedy korepetytorka ze szkolnych czasów Maria Paszkowska, pseudonim „Gintra”, zaproponowała Marysi udział w organizacji niepodległościowej, ta nie potrzebowała czasu do namysłu. Nie znaczy to jednak, że jej decyzja spotkała się z aprobatą rodziców. Walka o niepodległość? Bez dwóch zdań, szczytny cel. Tyle tylko, że Marysia – ta dobrze ułożona panienka z drobnoziemiańskiej rodziny – postanowiła go realizować w… Polskiej Partii Socjalistycznej. Walcząc o prawa robotników i nowy, lepszy ustrój. Trudno powiedzieć, kiedy dokładnie wileński PPS zwerbował młodą Kiersnowską. Ona sama wspominała rzecz krótko: „do pracy w partii przyjęła mnie Gintra (Paszkowska), która dawała nam korepetycje”4 . O Marii Paszkowskiej wiadomo, że do partii wstąpiła w 1893 roku. Dostała misję zbudowania grupy kurierek i kolporterek konspiracyjnego organu PPS-u: „Robotnika”. Pierwszy numer gazety ukazał się w 1894 roku, można więc przypuścić, że mniej więcej wtedy Marysia zasiliła szeregi partii. Była energiczna, dyskretna, stanowcza i – co chyba najważniejsze w tym fachu – potrafiła zachować zimną krew. Kiedy inni wpadali w ręce szpiclów i lądowali w carskich więzieniach, ona umiejętnie umykała uwadze policji. Stopniowo wspinała się po szczeblach podziemnej kariery. Początkowo tylko rozprowadzała „bibułę”, czyli nielegalne gazety i odezwy socjalistyczne. Na tym etapie kontaktowała się głównie z samą Paszkowską. Szybko zaczęła współpracować także z lokalną wierchuszką PPS-u. Przede wszystkim z nieco starszym od siebie korespondentem konspiracyjnego „Przedświtu”, który dopiero co dołączył do ścisłego kierownictwa partii. Chłopak miał na imię Józef, na nazwisko Piłsudski i właśnie zaczynał zapuszczać swoje słynne wąsy. Ich pierwsze bliższe spotkanie, o którym cokolwiek wiadomo, nie okazało się szczególnie udane. Albo raczej Marysia, która w głowie miała książki i idee, a nie gotowanie, nie okazała się najlepszą gospodynią. Na starość opowiadała: „Kiedyś w Wilnie spotkałam Piłsudskiego. Mówił, że ma kilka wieców, ale nie wie, gdzie przenocuje, bo mieszkanie znajomych śledzą”. Młoda konspiratorka natychmiast dostrzegła okazję, by wykazać się przed wyżej postawionym kolegą: „Zaprosiłam go do siebie. Przyjął zaproszenie z radością, ale uprzedził, że przyjdzie głodny i zmęczony”. Głód wymagał zaspokojenia, a z tym energiczna socjalistka… ewidentnie nie była w stanie sobie poradzić: „Gdy Piłsudski przyszedł, zaczęłam mu gotować posiłek, ale nie umiałam. Kotlet się rozpadał. Piłsudski powiedział, że trzeba wbić do mięsa jajka”. Porady kulinarne udzielane przez przyszłego Naczelnika Państwa na niewiele się zdały. Zamiast kotleta
wyszła rozwodniona breja, a wygłodniały gość był zmuszony zjeść „taką kaszę”5 . Robota konspiracyjna wymaga poświęceń. Wiadomo. Pomimo przykrych doświadczeń Piłsudski jeszcze nieraz gościł u Marysi. Można przypuścić, że przy niejednej okazji kosztował jej kotletów, i nie tylko. Zresztą Kiersnowska z czasem stała się naprawdę niezłą gospodynią. Może była w tym jakaś zasługa Marszałka? We wspomnieniach Marii spisanych przez jej zięcia pojawiają się także inne wizyty. Kiersnowska i Piłsudski spotykali się nie tylko w Wilnie, ale też w stolicy Kraju Nadwiślańskiego: „Kiedyś w Warszawie, gdzie mieszkałam na pensjonacie u pewnej rodziny, spotkałam Piłsudskiego. Zaprosił się do mnie, nie chcąc we dnie pokazywać się na ulicach. Chcąc uniknąć plotek, powiedziałam moim gospodarzom, że przyjechał do mnie z Wilna kuzyn, którego zaprosiłam na obiad”6 . Wytłumaczenie najwyraźniej rozbawiło Piłsudskiego, bo odtąd stale nazywał Marysię swoją kuzynką. Powoli ich koleżeństwo przeradzało się w coś więcej. Różni autorzy twierdzili, że Maria Kiersnowska była przyjaciółką Piłsudskiego. I chyba trzeba przyznać im rację. Nigdy natomiast ich relacja nie nabrała odmiennego charakteru: Marię pociągali rewolucjoniści, ale miała już na oku kogoś innego. Poza tym ta młoda idealistka sporo wymagała od mężczyzn. Piłsudski potrafił oczywiście być czarujący, a i słowem władał niczym mieczem, ale przyszła prezydentowa bardzo ceniła także odwagę. Na tym polu jej zdaniem Józef przegrywał walkowerem. Niestety szczegóły historii, do której Maria lubiła wracać pamięcią, się nie zachowały. Wiedziała, czym jest dyskrecja, więc o niechlubnym epizodzie z życia przyszłego dowódcy Legionów opowiadała tylko najbliższej rodzinie. Jej wnuk Maciej Grabski zapamiętał: Gdzieś przeprowadzała Piłsudskiego jako kurierka, nie przez granicę, ale gdzieś jako kurierka. Natknęli się na rosyjski patrol i on się potwornie przestraszył. Babcia zupełnie nie wiedziała, co z nim zrobić. Potem mówiła, że Ziuk to jest tchórz. Straszny tchórz!7 Nie stało się to raczej za sprawą zdolności kulinarnych Marii, ale w 1895 roku otrzymała ona pierwszą naprawdę ważną misję. Na kilka godzin losy partii (dosłownie!) spoczęły w jej rękach. Oczywiście młoda kurierka była tylko jednym z wielu trybików znacznie większego przedsięwzięcia. Za wszystkim stał przyszły prezydent Stanisław Wojciechowski: rówieśnik Marii Kiersnowskiej, jeden z założycieli Polskiej Partii Socjalistycznej, a zarazem człowiek cieszący się wśród socjalistów wielkim poważaniem. W końcu nie każdego konspiratora kilkukrotnie aresztowano, nie każdy odsiedział swoje w więzieniu i nie za każdym carat rozsyłał listy gończe. Historia miała swój początek w 1894 roku – prawdopodobnie jeszcze zanim Marysia trafiła do PPS-u. Stanisław Wojciechowski żył wówczas na emigracji w Londynie, gdzie nie mogło go dosięgnąć długie ramię carskiej policji – Ochrany. Na polecenie partii zakupił tam ręczną maszynę drukarską. Może nie brzmi to dumnie, ale w tamtych czasach polscy konspiratorzy dosłownie przymierali głodem. Nie było ich stać na wikt i opierunek, o technicznych wynalazkach nie wspominając. Przenośna drukarnia była jak nic najdroższym nabytkiem w dotychczasowej historii partii. Można było na niej odbijać 450 egzemplarzy na godzinę w formacie gazetowym. Przewidywano, że po przewiezieniu do kraju pozwoli rozpocząć regularną publikację nowego pisma: wspomnianego już wcześniej „Robotnika”. Co zrozumiałe, stukilogramowej maszyny pilnowano jak oka w głowie. Wojciechowski wspominał, w jaki sposób została przeszmuglowana do kraju: Usunęliśmy wszystkie napisy (…) zdradzające przeznaczenie maszyny, rozebraliśmy ją na części i wysłaliśmy w dwóch skrzyniach do Królewca, oznaczając zawartość dla niemieckich władz celnych jako części tokarni. Wałki i inne dodatki poszły zwykłą drogą wydawnictw do Grimpego w Elberfeld, a stamtąd pocztą do Hermana w Szyrwintach. Sulkiewicz przy pomocy znajomego ekspedytora przeprawił maszynę przez rosyjską granicę w Wierzbołowie, jako części
jakiejś maszyny fabrycznej, a dodatki i wałki przeniósł na sobie8 . Drukarnia wylądowała w końcu bezpiecznie w wiosce Lipniszki nieopodal Grodna. Wszyscy wierzyli, że najgorsze już za nimi, a teraz wystarczy wziąć się ostro do roboty. I rzeczywiście od lipca „Robotnik” wychodził co miesiąc, przynosząc partii spore dochody. Nowe, zupełnie niespodziewane kłopoty pojawiły się późną jesienią. Nie chodzi wcale o policję, szpicli czy problemy z kolportażem. Całej partyjnej działalności wydawniczej zagroziła… jedna zakochana dziewczyna. No i jeden konspirator o zbyt długim języku. Wojciechowski opowiadał: Musieli zawiesić wydawanie „Robotnika”, ponieważ zecer Głowacki wdał się w romans ze służącą Parniewskich, w których mieszkaniu przy aptece w Lipniszkach była drukarnia, i wyjawił jej, co tam robi. Dziewczyna wyzyskała tę wiadomość, żeby zmusić Głowackiego do ożenku9 . Nieostrożny zecer spanikował. Wcale nie spieszyło mu się do ożenku – co innego parę nocy uniesień w zaciszu konspiracyjnej drukarni, a co innego ślub z bezczelną szantażystką! Zwłaszcza że kucharka była „niezbyt młoda i dość szpetna”10 . Z drugiej strony na linii była przyszłość partii. Głowacki na gwałt szukał jakiegoś rozwiązania. Przymierzał się już do wysłania dziewczyny gdzieś za granicę, na przykład do Londynu. Byle tylko jak najdalej od siebie! Kierownictwo PPS-u nie zamierzało jednak okazywać wyrozumiałości: „ostatecznie stanęło na tym, że kto piwa nawarzył, sam ma je wypić. Głowacki musiał wyszukać sobie zajęcie w Rosji i zabrać tam dziewczynę”11 . Zecer może i był nazbyt kochliwy, ale poczucia obowiązku mu nie brakowało. Szybko spakował manatki i posłusznie wyniósł się ze swoją świeżo upieczoną małżonką na Ural. Nie zmieniało to jednak faktu, że drukarnia była „spalona”. Na wszelki wypadek należało ją przenieść w inne miejsce. Partia zdecydowała, że drukiem zajmą się w Wilnie Wojciechowski i Piłsudski. Wpierw jednak ciężka jak diabli drukarnia musiała do tego Wilna trafić. Tak oto na scenę ponownie wkracza Maria Kiersnowska. Maszynę wpierw przewieziono do Warszawy, w nieznany bliżej sposób. Dalszy ciąg historii opowiedziała już sama: Kiedyś w Warszawie przyszli do mnie z partii z propozycją, bym odwiozła do Wilna bardzo ważny kosz. Kosz był duży i ciężki. Otrzymałam instrukcje. Za ten kosz mogłam wyjechać na Sybir. W Wilnie na dworcu miał czekać Piłsudski, ale nie wolno mi było witać się z nim ani pokazać, że go znam12 . Do Wilna prowadziła bezpośrednia linia kolejowa (część Kolei Warszawsko-Petersburskiej). Inna rzecz, że partii nie było stać na wygody. Maria podróżowała zapewne czwartą klasą, a godziny spędzone w pociągu powoli sunącym na północ musiały być najbardziej stresującymi w jej dotychczasowym życiu. Tym bardziej że na granicy pomiędzy Krajem Nadwiślańskim a gubernią wileńską nierzadko kontrolowano na wyrywki bagaże, a konduktorzy zwracali uwagę na podróżnych zachowujących się choć trochę podejrzanie. Jakoś dojechałam. Na dworcu w Wilnie zauważyłam Piłsudskiego, który obserwował mnie i mój kosz. Odebrała mi go pewna kobieta. Wtedy jeszcze Stasia nie znałam, a w koszu była drukarnia „Robotnika”, którą Staś zakupił za granicą, a ja przewiozłam do Wilna do Piłsudskiego13 . Rzeczywiście w tym okresie Maria nie miała najmniejszych szans poznać mężczyzny, którego w przyszłości zaczęła nazywać Stasiem. Dotąd Wojciechowski przebywał głównie za granicą, a w Polsce – nauczony doświadczeniami z przeszłości i losem wielu aresztowanych kolegów – zachowywał najściślejsze środki ostrożności. Po tym jak maszyna drukarska trafiła wreszcie do Wilna, pospiesznie przystąpił do pracy nad nowym numerem „Robotnika”. Zaczął przy tym prowadzić godne mnicha życie, w którym ani na kobiety, ani tym bardziej na miłość nie było miejsca. Mieszkał zupełnie sam, całymi dniami składał maszynopisy, a przyjmował tylko
wizyty starych, dobrze znanych kolegów: Józefa Piłsudskiego i Aleksandra Sulkiewicza. Miłość w wielkiej konspiracji Marii, w przeciwieństwie do Stasia, życie mniszki było kompletnie nie w smak. Zakochała się, zaręczyła i pewnie zaczynała już myśleć o ślubie. Niestety o jej pierwszym wybranku wiadomo bardzo niewiele. Sama nazywała go „Doktorem”, ale trudno powiedzieć, czy pod tym słowem ukrywało się przezwisko, pseudonim konspiracyjny czy po prostu zawód. Można tylko zgadywać, że narzeczony młodej Kiersnowskiej był lekarzem, ewentualnie studentem medycyny. Opowiadała o nim bardzo zwięźle: „Przedtem niż Stasia poznałam, miałam narzeczonego, pewnego Doktora. Pracował w Partii”14 . Tajemnicą pozostaje nawet to, jak dobrze i jak długo się znali. Wprawdzie w partii, w obliczu ciągłego ryzyka, związki powstawały szybko, a pary stawały na ślubnym kobiercu nieraz już po paru tygodniach, ale przecież w tym wypadku tak być nie mogło. Marysia została socjalistką, ale nadal była też szlachcianką i dziedziczką części majątku. Jeśli się zaręczyła, to dopiero wówczas, gdy tradycji stało się zadość! Jej rodzice musieli dobrze poznać Doktora i dać im swoje błogosławieństwo. Siłą rzeczy chodziło więc o zupełnie poważny związek – trwający miesiące, a może i dłużej. Więcej wiadomo o tym, dlaczego Marysi i Doktorowi nie było dane żyć długo i szczęśliwie: Zaaresztowali go. Wiedziałam, kiedy go będą przewozili do więzienia. Słałam mu znaki, gdy go prowadzono. Uśmiechaliśmy się i machaliśmy rękami15 . Machanie do więźnia politycznego, słanie uśmiechów i dziwne gesty. To nie mogło się dobrze skończyć. Rzecz jasna transport obserwowały odpowiednie służby, a Maria momentalnie znalazła się w potrzasku. Za chwilę nierozwagi, na którą pozwoliła sobie pod wpływem uczuć, sama niemal wylądowała za Uralem: Gdy wracałam, spostrzegłam, że za mną idzie szpicel. Bardzo się zlękłam, bo w domu, gdzie mieszkałam z braćmi, miałam walizy z bibułą. Nie mogłam wracać do domu, boby braci i mnie wywieźli na Sybir. Chodziłam po ulicach chyba przez 10 godzin, a on za mną. Sytuacja była patowa. Ona cały dzień krążyła bez celu po mieście, on za żadną cenę nie chciał odpuścić. Wręcz przeciwnie, dziesięciogodzinny spacer tylko rozbudził jego ciekawość. W końcu wyczerpana, ledwo trzymająca się na nogach Marysia wstąpiła do pierwszego lepszego sklepu z owocami. Od rana nie miała nic w ustach, na dodatek przeraźliwie zmarzła. Był środek zimy, a ona bynajmniej nie przewidywała podobnej eskapady. Teraz liczyła, że chociaż coś przegryzie. Szpicel o dziwo nie czekał dyskretnie na ulicy. Wszedł do środka i zaczepił dziewczynę: „Też widać miał dosyć chodzenia. Spytał, czemu się żegnałam z więźniem. Odpowiedziałam, że jestem jego narzeczoną. Spytał, kim jestem i gdzie mieszkam. Powiedziałam nazwisko i adres”. Triumf carskiego agenta był tylko pozorny. Krótka rozmowa wystarczyła, by uśpić jego czujność. Rzecz jasna adres był fałszywy. Nazwisko pewnie też. Kiedy tylko Marysia – ramię w ramię ze szpiclem – wyszła ze sklepu, zaczęła się rozglądać za sposobem ucieczki. Ulicą akurat przejeżdżała dorożka: „Nim się spostrzegł, wskoczyłam i odjechałam”. Teraz dopiero pościg zaczął się na dobre! Maria zyskała drobną przewagę. Postawiła wszystko na jedną kartę i wyskoczyła przed własnym domem. Wiedziała, że za minutę, może dwie, zjawi się także jej prześladowca: „Weszłam do mieszkania. Nic nie mówiłam braciom. Właśnie przyjechały sanki ze wsi z prowiantami. Woźnicę odesłałam na miasto, przebrałam się w chustkę, walonki”. Pewnie zabrała też ze sobą walizy z socjalistycznymi gazetami. Szybko siadła na saniach i jak
gdyby nigdy nic pogoniła konie. Odjeżdżając, „widziałam mojego szpiega, jak się rozglądał po kamienicach. Nawet nie przypuszczał, kto go mija. I nie znalazł mnie”16 . Jak widać, Maria rzeczywiście potrafiła zachować zimną krew. Po takiej przygodzie każdy chciałby na jakiś czas zaszyć się w domu, ukoić nerwy i przeczekać, aż policja da sobie spokój. Ale nie ona. Kiedy tylko zgubiła upartego szpicla, zaczęła się przygotowywać… do wyjazdu. Maciej Grabski wspomina, że w rodzinie Kiersnowskich była pewna święta zasada. Matka przekazała ją Marii, a później Maria własnej córce – Zofii: „dziewczyna musi być tak wychowana, żeby potrafiła na Syberię pojechać za swoim mężczyzną i przywieźć go z powrotem!”17 . Marysi ani wychowania (bardzo specyficznie rozumianego), ani determinacji nie brakowało. Raz jeszcze wsiadła do pociągu: tym razem prosto do Petersburga, gdzie wedle uzyskanych informacji osadzono jej narzeczonego. Trudno powiedzieć, jakim sposobem, ale chciała wyciągnąć ukochanego zza kratek, zanim wywiozą go jeszcze dalej na wschód. Na miejscu spotkał ją jednak srogi zawód. Doktor nie wytrzymał psychicznie sytuacji i zupełnie się załamał. Widok ukochanego w stanie kompletnego pomieszania zmysłów musiał być dla Marysi potężnym ciosem: A ten mój narzeczony przed wyjazdem na Sybir zwariował. Na ścianach celi pisał moje imię. Pisał wszędzie: Maria… Maria… Już go w życiu więcej nie widziałam i nie słyszałam o nim18 . Marysia wróciła do domu z pustymi rękoma i na nowo zabrała się ostro do pracy. Działalność wydawnicza Polskiej Partii Socjalistycznej zataczała coraz szersze kręgi. Ukazywał się „Robotnik”, „Górnik”, ale też dziesiątki broszur i odezw w imponujących nakładach. Przykładowo, tylko na temat Adama Mickiewicza PPS przygotowała piętnaście tysięcy egzemplarzy druków ulotnych. Oczywiście napisanie tekstów i odbicie ich na maszynie było wyłącznie początkiem pracy. Całą tę bibułę trzeba było jeszcze dostarczyć do czytelników. Nielegalna, antysystemowa partia nie mogła liczyć na księgarnie i gazeciarzy. Ich funkcję pełnili partyjni kolporterzy i kolporterki – tacy jak Maria Kiersnowska.
Nie zachowała się żadna fotografia z dzieciństwa Marii. Ta jest prawdopodobnie najwcześniejsza: Marysia razem z mężem podczas pobytu w Anglii. Wprawdzie Maria nie pozostawiła żadnych wspomnień dotyczących tego aspektu swojej działalności, ale na szczęście jej strachliwy przyjaciel – Józef Piłsudski – przygotował cały cykl artykułów o bibule. Autor opierał się na doświadczeniach z czasów wydawania „Robotnika”, pisał więc także o pracy i o perypetiach Marysi. Niestety teksty Piłsudskiego ukazywały się jeszcze pod zaborami. W efekcie nie ma w nich żadnych nazwisk, a tylko anonimowi „towarzysze partyjni”. Bibuła Piłsudskiego doskonale pokazuje, jak ważne i ryzykowne zadanie spoczywało na barkach partyjnych kolporterów. Poniżej jedna ze spisanych przez autora historii. Podobne wypadki na pewno zdarzały się także Marysi. Zresztą – może to ona jest wspomnianym w tekście „młodym towarzyszem”? Jeden z młodych towarzyszów miał zawieźć do [obcego] miasta bibułę. Inny, znający dokładnie tameczne stosunki, wytłumaczył mu możliwie dokładnie drogę od dworca kolejowego
do zajazdu. Wskazówki były dość skomplikowane, nie ma więc sensu przytaczać ich w całości. Co ważne, rzeczywistość szybko zaczęła się z nimi rozmijać. Kurier przyjechał do celu nad ranem, kiedy wszyscy jeszcze spali. Za pazuchą trzymał niepozorne zawiniątko z bibułą. Tak jak mu polecono, „minął ulicę odchodzącą na prawo, skręcił w drugą, szedł dosyć długo, lecz kamienicy wskazanej jeszcze nie dostrzegł”. Zaczął się już niepokoić, aż wtem natrafił na ustalony znak rozpoznawczy – charakterystyczny kamień sterczący z muru. Zadowolony wszedł do bramy, skręcił w prawo. Tyle tylko, że kamienica w ogóle nie miała po prawej stronie oficyny, w której rzekomo mieszkał adresat bibuły. Zakłopotany, ogląda się po podwórzu, gdy nagle słyszy za sobą głos: – A kogo tu pan szuka? Za nim stał stróż kamieniczny z miotłą w ręku. – Czy nie mieszka tu pan Bacewicz? – pyta nasz towarzysz niespokojnie. – Bacewicz? – cedził flegmatycznie stróż – nie, nie mieszka. Ale, czekaj pan, taki tęgi, wąsaty? Co? No, to mieszkał, mieszkał tu dawniej, a jakże. Ale teraz nie ma. – Może wiecie, gdzie się przeniósł? – pyta towarzysz. (…) Nasz towarzysz ruszył we wskazanym kierunku, dotarł do narożnej kamienicy. W istocie kamienica była duża. Zaczął podejrzywać, że się omylił (…). Lecz trzeba było brnąć dalej. Stróż zamiatał przed kamienicą ulicę. – Czy tu mieszka pan Bacewicz? – pyta znowu. – Tu, proszę pana – odpowiada stróż – po frontowych schodach, na drugim piętrze na lewo. Ale tam jeszcze śpią – ostrzega stróż. – To nic, obudzę – odpowiada towarzysz, zadowolony, że dotarł nareszcie do celu. Trochę go to dziwi, że robotnik mieszka przy frontowych schodach, ale idzie na owo piętro. Jest i dzwonek. Dzwoni. Po chwili słyszy głos kobiecy za drzwiami: – Kto tam? – Przepraszam – mówi – czy tu mieszka pan Bacewicz? – Tu, ale śpi, proszę przyjść później – odpowiada kobieta za drzwiami. – Jestem z drogi, mam pilny interes do pana, proszę obudzić – odpowiada towarzysz. Głos za drzwiami milknie, po chwili drzwi się odmykają, przed naszym towarzyszem stoi w bieliźnie tęgi mężczyzna z zaspaną twarzą. – Czego pan chce, do diabła? – mówi gospodarz opryskliwym głosem. – Przepraszam pana, ja od pana Stanisława – mówi towarzysz, robiąc nacisk na imieniu. – Od jakiego pana Stanisława? – burczy gospodarz, a widząc, że nasz towarzysz milczy, wpada w wściekłość. – Kto pan jest? – krzyczy. – Czego pan ludzi po nocy napastuje? – Przepraszam pana – mówi towarzysz, zaczynając się przekonywać, że zaszła jakaś omyłka – czy z panem Bacewiczem, szewcem, mam do czynienia? – Co? – wpada w pasję gospodarz – szewcem? Bacewiczem? Ja nie żaden szewc i nie Bacewicz, tylko urzędnik i Pacewicz. Jakim prawem pan mnie napastujesz po nocy? – rzuca się mężczyzna w negliżu, podnosząc potężną pięść pod nos towarzyszowi – ja pana na policję odeślę! Toż to gwałt na równej drodze! Szuka szewca po nocach! Co? Lecz towarzysz nasz nie słuchał już, a szybko zmiatał po schodach na dół. Poszedł wprost na dworzec i wyjechał z bibułą z powrotem19 . Bacewicz Pacewicz, Paweł Gaweł, Kowalski czy Kowalewski. Takie pomyłki zdarzały się bez przerwy! W opisanym przypadku doszło do zupełnie trywialnego, a przecież śmiertelnie niebezpiecznego nieporozumienia. Według otrzymanych wskazówek kolporter miał skręcić
w drugą ulicę po lewej. Znawca miasta zapomniał jednak, że po drodze będzie jeszcze jedna, dopiero zabudowywana uliczka. W efekcie bohater opowieści skręcił za wcześnie. Zdarzały się także kłopoty innej natury. Kolporterzy byli zmuszeni trzymać wszelkie informacje w głowie, a pamięć – jak to pamięć – lubi płatać człowiekowi figle. Wypada dodać jeszcze skrupulatność żandarmerii i carskiej Ochrany, ludzką przekupność oraz zwyczajną złośliwość nazbyt czujnych sąsiadów. Podsumowując, aż trudno uwierzyć, że Marysia przetrwała w tej pracy kilka lat, nigdy nie zwracając na siebie uwagi władz. Do końca miała zupełnie czystą kartotekę! Pomoc w rozprowadzaniu bibuły sprawiła natomiast, że poznała w końcu człowieka, który odpowiadał za wydawanie „Robotnika”, a wkrótce miał zostać jej mężem. Początek związku wspominali zarówno Maria, jak i Stanisław, ale i tak łączy się z nim sporo pytań. Jaka była dynamika ich relacji? Kto kogo sobie upatrzył? Kto zdobywał, a kto był zdobywany? Czy to była prawdziwa miłość, szaleństwo czy małżeństwo zawarte z rozsądku? Z całą pewnością wiadomo tyle, że młodą parę wyswatał przyjaciel obojga – Józef Piłsudski. Maria miała już prawie trzydzieści lat. Można się domyślać że krewni, z konieczności tolerujący jej socjalistyczne pasje, coraz silniej naciskali na nią, by znalazła sobie męża, założyła rodzinę i urodziła dzieci. Bo jeśli nie teraz, to kiedy? Oczywiście rodzicom zależało, by córka wyciągnęła wnioski z dawnych błędów. Niechże mąż będzie lekarzem, ale na miłość boską – nie partyjnym! Marysia wiedziała jednak swoje. Kolejny mężczyzna w jej życiu również był członkiem PPS-u i to znacznie wyżej postawionym. Najwyraźniej tacy właśnie ją pociągali. Po latach wspominała: „Piłsudskiego znałam wcześniej niż Stasia. Tyle Stasiowi naopowiadał o mnie, że Staś się mną zainteresował”20 . Wydaje się, że to Maria pierwsza zadurzyła się w tajemniczym zecerze. Dopiero później, za sprawą wspólnego znajomego, i on zwrócił na nią uwagę. Co takiego widziała w Stanisławie Wojciechowskim? Po pierwsze, musiał się wydawać mężczyzną zupełnie nieosiągalnym. Utrzymywał kontakty wyłącznie ze starymi towarzyszami, cały swój czas poświęcał partii i należał do najważniejszych działaczy PPS-u, pamiętających jeszcze kongres założycielski w 1892 roku. Był idealistą, sprzeciwiał się przemocy i wierzył, że słowa mogą zmienić świat. Do tego wiele podróżował, znał niemal całą Europę, władał kilkoma językami i… za żadne skarby nie chciał się żenić! W gronie znajomych Wojciechowskiego każdy wiedział, że jest on stanowczym przeciwnikiem małżeństwa jako instytucji zupełnie nieprzystającej do życia w konspiracji. Również wygląd nie mógł być zupełnie bez znaczenia. Wojciechowski był przystojnym mężczyzną o charyzmatycznej aparycji. Do tego stale otaczała go aura tajemniczości. Mało kto wiedział, jak się naprawdę nazywa. Koledzy znali go jako Edmunda, Adama, Wacława albo Długiego. Marysi przedstawił się jeszcze inaczej, ale o tym za chwilę. Jak sytuacja wyglądała z perspektywy Wojciechowskiego? Może nie garnął się do małżeństwa, ale usilnie pragnął jakiejś zmiany. Od lat pracował ponad ludzkie siły. Miesięcznie zdarzało mu się przejeżdżać pięć tysięcy kilometrów, a towarzysze nie bez powodu nazywali go Latającym Holendrem. Na dodatek cała ta robota przynosiła raczej marne efekty: lata mijały, a partia wciąż borykała się z tymi samymi problemami. Brakowało pieniędzy, sympatyków, zgodności we własnych szeregach i widoków na radykalną poprawę sytuacji. Wojciechowski najnormalniej w świecie się wypalił. W sierpniu 1898 roku wysłał desperacki list do Piłsudskiego. Miał wówczas dopiero dwadzieścia dziewięć lat, ale czuł się ze dwa razy starszy: Coraz bardziej chylę się ku starości. (…) Poważnie myślę o dłuższym wypoczynku w przyszłym roku za granicą. Tak zasmakowałem w życiu, że chcę je rozłożyć na raty, a nawet doczekać czegoś lepszego niż puszczanie bibuły. Podczas obecnej, iście klasztornej samotności
łeb mi się tłucze takim nawałem planów na przyszłość, że i sypiać nawet na łóżku nie mogę. (…) Sarcewicz (doktor) mówi, że to stan przemęczenia nerwowego21 . Piłsudski chciał podnieść kolegę na duchu. Na szczęście miał już spore doświadczenie w tej materii. Przed laty musiał jakoś sobie radzić podczas długiego zesłania na Syberii. Pośród rozlewisk Leny i irkuckich lasów przeżył swoją pierwszą wielką miłość. Teraz pomyślał pewnie, że także Stanisławowi nic tak nie poprawi nastroju jak podobnie myśląca duszyczka. Maria nadawała się do tego idealnie: podzielała poglądy i pasje Wojciechowskiego, mogła być dla niego równorzędną partnerką do rozmowy, jak mało kto rozumiała robotę konspiracyjną, a na dodatek była atrakcyjną kobietą. Same zalety! Tylko Wojciechowski początkowo nie chciał ich dostrzec. Na pierwsze spotkanie z Marią zgodził się chyba tylko po to, by natarczywy przyjaciel dał mu święty spokój. Miał później za co dziękować Piłsudskiemu. Natychmiast znalazł wspólny język z rówieśnicą, która podobnie jak on całe dorosłe życie poświęciła partii. Musiał jej ufać, bo szybko zdradził jej swój podstawowy pseudonim. Maria opowiadała po latach: „Stasia poznałam wtedy, gdy miał na nazwisko Paszkiewicz”22 . Jest to informacja o tyle ciekawa, że sam Wojciechowski pisał: „Nazwisko to (…) zgodnie z wymaganiami »żelaznej« konspiracji, znane było tylko Piłsudskiemu i Sulkiewiczowi”23 . Jak widać, Stanisław szybko zaczął stawiać Marię na równi ze swoimi najstarszymi przyjaciółmi. Ich związek rozwijał się błyskawicznie. Już w grudniu 1898 roku Wojciechowski zszokował towarzyszy zupełnie niespodziewaną informacją: „Sensację wśród najbliższych przyjaciół wywołało moje oświadczenie, że zamierzam ożenić się i na dłuższy czas wyjechać za granicę”24 . Skąd ta nagła decyzja? Wspomnienia Wojciechowskiego sugerują, że kierował się głównie uczuciami. Jednocześnie myślał w bardzo praktyczny sposób. Miłość miłością, ale żona miała mu też pomóc w pracy konspiracyjnej: Uczucie okazało się silniejsze niż moja teoria o celibacie działacza rewolucyjnego. Narzeczona moja (…) była już przyzwyczajona do konspiracji i często pomagała w przewożeniu i ukrywaniu naszych wydawnictw. Chciałem jeszcze nauczyć ją zecerki w Londynie, żebyśmy mogli razem pracować w kraju25 . Planom tym zagroziła tylko jedna przeszkoda. Sam Wojciechowski przyznał: „Miałem kłopot z przekonaniem rodziców narzeczonej, żeby powierzyli córkę nieznanemu emisariuszowi”. Jego zdaniem początkowy sprzeciw wiązał się z tragiczną historią rodziny, która wiele wycierpiała podczas powstania styczniowego. W rzeczywistości chodziło chyba o dużo świeższą sprawę: o los nieszczęsnego Doktora. Wprawdzie Wojciechowski zapewniał, że jest dobrze zakonspirowany i nie sprowadzi na Kiersnowskich żadnego niebezpieczeństwa, ale czy Doktor nie mówił tego samego? Koniec końców zwyciężył upór Marii. Także rodowód Wojciechowskiego (którego przodkowie szczycili się szlachectwem sięgającym XV wieku) i jego osobisty urok musiały zrobić swoje. Po latach pisał: „Szlachetna krew przemogła obawy, lody mojej pierwszej wizyty stopniały i od tej pory serdecznie byłem witany w Kupryszkach”26 . Dopiero wtedy Maria dowiedziała się, jak naprawdę nazywa się jej narzeczony. Sama opowiadała: „Gdy mi się oświadczył i został przyjęty, wtedy zdradził mi swoje prawdziwe nazwisko”27 . Ciekawe, czy trudno było jej się przyzwyczaić do mówienia do niego „Stasiu”. Dotąd znała go przecież tylko jako Kazimierza Paszkiewicza. Ślub odbył się potajemnie, bez gości i rodziny. Wojciechowski przebywał w kraju nielegalnie, był poszukiwany przez władze i posługiwał się fałszywymi dokumentami. Żadna oficjalna ceremonia nie wchodziła w grę. Państwo młodzi pojechali do Częstochowy, do księdza Helbicha, który był kolegą Wojciechowskiego ze szkolnej ławy. Udzielił im ślubu, ale tylko przed Bogiem.
W świetle prawa Maria mogła poślubić co najwyżej Kazimierza Paszkiewicza, bo takie nazwisko widniało w paszporcie jej narzeczonego. Stanisław wspominał: „Wobec tego rodzice zgodzili się wypuścić córkę za granicę, żebyśmy tam otrzymali akt ślubu, który nie mógłby być kwestionowany przez żandarmów w razie mego aresztowania”28 . Nowożeńcy rozpoczęli przygotowania do podróży. Wcale nie chodziło jednak o krótką wycieczkę w celu dopełnienia formalności. Wojciechowscy zamierzali wyprowadzić się do Londynu. Może nie na stałe, ale przynajmniej na parę miesięcy, jeśli nie lat. Stanisław sam podkreślał, że potrzebuje dłuższego odpoczynku. Czego oczekiwała Maria? Liczyła pewnie, że założy rodzinę w bezpiecznym kraju, ustatkuje się. Chciała nadal walczyć o niepodległość, ale z dala od szpicli i żandarmów. Przy maszynie drukarskiej, w otoczeniu innych idealistów, ramię w ramię z kochającym mężem. Celibat działacza rewolucyjnego Tymczasem Wojciechowskich czekał typowo konspiracyjny miesiąc miodowy. Pierwsza wyruszyła Maria. Na początku czerwca 1899 roku przekroczyła granicę z zaborem austriackim i zatrzymała się w Krakowie. Wojciechowski wyjechał parę dni później, posługując się fałszywą przepustką. Wcześniej podrzucił jeszcze do Zagłębia Dąbrowskiego najnowszy numer „Robotnika”. 14 czerwca spotkali się pod Wawelem. Kolejnymi granicami nie musieli się już przejmować. Dziewiętnastowieczna Europa pod wieloma względami przypominała tę dzisiejszą. Jeśli tylko miało się pieniądze, można było swobodnie podróżować, a granice istniały głównie na papierze. Z Krakowa państwo młodzi wyjechali pociągiem do Szwajcarii. Przed pierwszą wojną światową był to popularny wśród Polaków kierunek wyjazdów zarobkowych, ale Wojciechowskich w Alpy gnał zupełnie inny cel. Stanisław do reszty zwalczył apatię, która opanowała go przed rokiem. Chciał odwiedzić Rapperswil, spotkać się z emigrantami, a przede wszystkim zajrzeć do tamtejszej biblioteki. I to nie byle jakiej biblioteki! W miasteczku nad Jeziorem Zuryskim znajdowały się największe w Europie zbiory polonijne, obejmujące około stu tysięcy druków. Nic nie wiadomo o tym, co robiła Maria, ale Stanisław cały miesiąc miodowy spędził, grzebiąc w dokumentach i pisząc artykuły. Od wyjazdu z kraju minęło zaledwie kilka tygodni, a pan młody już zaczął myśleć o powrocie. Chciał ze zdwojoną siłą zabrać się do pracy. Nie wróżyło to niczego dobrego. Do Londynu Wojciechowscy dotarli w pierwszych dniach września. Nie było czasu na aklimatyzację. Stanisław od razu zatrudnił się w PPS-owskiej drukarni. Uwijał się jak w ukropie, a koledzy nawet po latach wspominali: „Był to najlepszy zecer, jakiegośmy posiadali!”29 . W dzień składał maszynopisy, a po godzinach przygotowywał sprawozdanie z poprzednich pięciu (sic!) lat działalności partii. Miał ręce pełne roboty, tymczasem Maria… kompletnie nie miała co robić. Nie znała się jeszcze na zecerce, po angielsku potrafiła wydukać pięć słów na krzyż, a żaden z jej talentów konspiracyjnych nie mógł się przydać na emigracji. Londyn ją przytłaczał, samotność przygnębiała. Staś kompletnie nie miał dla niej czasu. Aż dziw, że wygospodarował dzień, by wziąć z nią ślub cywilny. Zanim 2 grudnia 1899 roku30 została oficjalnie panią Wojciechowską, wszystkie jej sny o wspaniałym życiu w Anglii dawno zdążyły się rozwiać. W końcu Maria nie wytrzymała i zażądała wyprowadzki z Londynu. Stanisław wspominał: Żona moja nie znosiła klimatu londyńskiego, szczególnie przykrego w zimie. Dlatego skorzystałem z okazji, że potrzebny był zecer w drukarni tołstojowców we wsi Purleigh, odległej od Londynu o 3 godziny jazdy koleją, i przeniosłem się tam w pierwszych dniach stycznia 1900 r. Wynająłem opuszczoną chatę o dwóch izbach z małym ogródkiem za opłatą 3 szylingów tygodniowo31 .
To, co miało być wybawieniem od miejskiego zgiełku, szybko okazało się pułapką. Maria chciała wreszcie mieć męża dla siebie, tymczasem zaraz po przeprowadzce gruchnął grom z jasnego nieba. Okazało się, że Stanisław musi wracać do Polski. Żandarmi zrobili nalot na drukarnię „Robotnika”, aresztowali Piłsudskiego i innych działaczy. Struktury partii legły w gruzach. 20 marca 1900 roku Wojciechowski wyjechał z Anglii. Maria była wtedy w szóstym miesiącu ciąży. Na prawie dwa miesiące została sama w wiosce na dalekiej prowincji, pośród zupełnie obcych ludzi. W Purleigh nie było żadnych Polaków i w ogóle nikogo, kto przejmowałby się jej losem. Mąż zostawił jej parę groszy i obiecał, że wróci możliwie szybko. No chyba że zostanie aresztowany. Rzeczywiście wrócił, ale dopiero na początku maja. Natychmiast oznajmił, że nie może zostać na stałe i że poczeka tylko do porodu. Wszystko już sobie zaplanował: sprowadził z Paryża „starego znajomego” Antoniego Burkota, który miał go zastąpić w drukarni i opiekować się Marią. Do porodu został jeszcze miesiąc. Ten czas Wojciechowski poświęcił na przygotowywanie żony do pracy zecerskiej. Jednocześnie zbierał się do kolejnego wyjazdu do Polski. Tym razem na przynajmniej parę miesięcy. Zależało mu, by Maria była w stanie zająć się wszystkim sama. Dzieckiem, domem, zarabianiem na chleb. Plan był dopięty na ostatni guzik. Wojciechowski nie przewidywał żadnych komplikacji. Tymczasem dziecko urodziło się martwe, a Maria o mało nie zmarła przy porodzie. Stanisław winą obarczał wyłącznie lekarza: Miejscowy doktor okazał się lichym akuszerem, dziecko udusiło się w czasie operacji, a żona zaniemogła tak ciężko, że o przeniesieniu się naszym do kraju nie mogło być mowy32 . Napisał też, że tak oto dotknęła go „nowa klęska”. Czy jednak sam się do niej nie przyczynił? Stres, samotność, bieda, strach przed wychowywaniem dziecka bez pomocy męża. To wszystko musiało odcisnąć piętno na zdrowiu Marii. Tymczasem Stanisław myślał głównie o pracy. Już 1 sierpnia zostawił osłabioną żonę i znowu pojechał do kraju. Stan pozbawionej opieki Marysi tylko się pogarszał. W październiku Wojciechowski wrócił do Purleigh. Wspominał: „Musiałem wracać do ciężko chorej żony”. Tylko dlaczego zostawił ją samą w tak złej kondycji? I dlaczego wrócił dopiero po dwóch miesiącach? Nadal winił głównie lekarza, choć powoli zaczęło do niego docierać, że sam naraził zdrowie, a nawet życie żony. Jednocześnie zrozumiał, że nie da się pogodzić życia rodzinnego i działalności partyjnej. Jaki wyciągnął z tego wniosek? Najwidoczniej pomyłką było wzięcie ślubu! Zastałem żonę tak osłabioną, że parę kroków nie mogła zrobić o własnych siłach. Głównym powodem był marny doktor i akuszerka, a potem to, że za wcześnie zostawiłem ją samą na tym pustkowiu. Moja teoria o celibacie działacza rewolucyjnego okazała się słuszną; wypadki niezależnie od jego woli zmuszają zaniedbywać obowiązki rodzinne33 . Wojciechowski postanowił na jakiś czas zrezygnować z wyjazdów. Zabrał się na nowo do pracy, by spłacić długi, których „namnożyło się z powodu choroby żony”. Był przekonany, że nieudany poród i choroba Marysi to sprawy, o których można już zapomnieć: „byliśmy młodzi i te pierwsze smutne refleksje prędko minęły”34 . Co myślała Maria? Nie wiadomo. Niestety nie pozostawiła żadnych wspomnień dotyczących tego okresu. W Purleigh Wojciechowscy nie mogli liczyć ani na większy dopływ gotówki, ani na godziwe warunki życia. Drukarnię prowadził niejaki Włodzimierz Czertkow – rosyjski białogwardzista, zagorzały propagator czy wręcz wyznawca Tołstoja. Był życzliwym człowiekiem, ale… nie uznawał pieniędzy. W większości w ogóle nie płacił współpracownikom. Pensje dostawali tylko zecerzy i jeden czeski robotnik, ale nie były to wielkie kwoty.
Wojciechowscy mieszkali w chatce na samym skraju wsi. Dom był stary i niezbyt solidny. Niekiedy wiatr od morza dął tak mocno, że chata trzeszczała i trzęsła się w posadach. Zdawało się, że zaraz się zawali. W trakcie wichur szukały w niej schronienia stada kuropatw. Z Wojciechowskimi żył też dziki kot, a po okolicznych polach harcowały tysiące królików. Najbliższy sklep znajdował się w odległym o kilka kilometrów miasteczku. W takich warunkach Maria i Stanisław spędzili jeszcze kilka miesięcy. Było im ciężko, ale teraz przynajmniej Marysia nie była już sama. Według relacji męża, „powoli odzyskiwała siły”35 . W grudniu właściciel drukarni postanowił przeprowadzić się do Tuckton na południowym wybrzeżu Anglii. Zwolnił wspomnianego wcześniej Antoniego Burkota, ale Stanisławowi zaproponował, by nadal u niego pracował. W styczniu 1901 roku Wojciechowscy przeprowadzili się do Tuckton. Zajęli pół domu, w którym mieszkała już łotewska rodzina Vesmanów. Można powiedzieć, że był to dom ludzi o wielkich perspektywach. Wojciechowski został w przyszłości prezydentem Polski. Vesman – przewodniczącym parlamentu Łotwy. Okolica nie była tak prowincjonalna jak Purleigh, ale miejscowi podchodzili do obcokrajowców ze sporą rezerwą. W liście do jednego z towarzyszy partyjnych Stanisław relacjonował: Obecnie uważają nas za Turków, którzy tu skupują ziemię na to, żeby wybudować fort, paki z bibułą wzięli za amunicję, a jak przyjedzie maszyna, to pewnie już powiedzą, że to działo36 . Wojciechowscy mieli wielki problem z wytłumaczeniem sąsiadom, że ani nie budują fortu, ani tym bardziej nie są Turkami. Słowa „Polska” i „Polak” najwidoczniej nic nie mówiły obdarzonym bujną wyobraźnią Anglikom. Mimo to życie na wybrzeżu bardzo przypadło do gustu przyszłej parze prezydenckiej. Po ciężkich przejściach z ubiegłego roku los wreszcie uśmiechnął się do Marii. Mąż troskliwie się nią opiekował, tak jakby chciał odpokutować za swoje nieodpowiedzialne eskapady. Zresztą wystarczyło, by na moment zapomniał o partii (albo partia o nim), a stawał się zupełnie innym człowiekiem. Wspólnie pracowali, niemal codziennie kąpali się w morzu, a Maria postanowiła założyć przydomowe gospodarstwo. Wprawdzie polskie ogórki i pomidory jak na złość nie chciały przywyknąć do angielskiego klimatu, ale za to kurze jaja zapewniały Wojciechowskim stały dochód. Tuckton było miejscowością turystyczną, dobrze skomunikowaną z Londynem. Nic dziwnego, że Wojciechowscy nie narzekali na brak gości. Przyjeżdżali do nich koledzy z partii, ich rodziny, polscy emigranci. W Tuckton wakacje spędzały też żony rewolucjonistów. Maria miała wreszcie towarzystwo. Problemem okazał się dopiero marcowy przyjazd Aleksandra Sulkiewicza – jednego z przywódców PPS-u – który przejął obowiązki Piłsudskiego po jego niefortunnym aresztowaniu. Do Tuckton przyjechał na poważną rozmowę, a nie na urlop. Przekonywał Stanisława, że czas na odpoczynek już minął, a żona wiedziała przecież, na co się pisze. Trzeba wracać do kraju i redagować kolejne numery „Robotnika”! Stanisław ponownie stanął przed wyborem: żona czy partia? Doskonale pamiętał swoją obietnicę z 1899 roku – że w razie jakiegokolwiek „kawału z obecnymi facetami w kraju”37 natychmiast wróci na posterunek. I rzeczywiście w kraju zdarzył się poważny „kawał”. Ale w życiu osobistym Stanisława też. Koniec końców Wojciechowski na pierwszym miejscu postawił Marię. Po latach wspominał swoje rozterki: „Serce i rozum ciągnęły mnie do kraju, ale nie mogłem jechać zaraz, bo chciałem, żeby przedtem żona zupełnie odzyskała zdrowie”38 . Sulkiewicz był zmuszony wracać do domu w pojedynkę, a Wojciechowski został w Tuckton do końca roku. W grudniu do Wojciechowskich zawitał stary przyjaciel – Józef Piłsudski. Wprawdzie nie
tak dawno trafił do warszawskiej Cytadeli i czekał na wyrok za działalność antysystemową oraz dwa zabójstwa, ale udało mu się zagrać władzy na nosie. Niewykluczone, że pomysł na uratowanie życia podsunęła mu historia pierwszego narzeczonego Marii Kiersnowskiej. Piłsudski także oszalał w więzieniu, ale tylko na niby. Symulował załamanie nerwowe i to tak realistycznie, że w końcu przewieziono go do szpitala dla obłąkanych w Petersburgu. Stamtąd już bez większych problemów uciekł. Do Tuckton zabrał ze sobą żonę Marię. Co ciekawe, ich ślub odbył się mniej więcej w tym samym czasie co Wojciechowskich – w lipcu 1899 roku, zaraz po wyjeździe Marii i Stanisława z kraju. Wizyta nie miała charakteru wyłącznie towarzyskiego. Piłsudski przyjechał z tą samą misją co Sulkiewicz. Komu jak komu, ale Ziukowi nie wypadało odmówić. Maria też pewnie zmiękła, kiedy to stary przyjaciel z konspiracji wyjaśniał jej wagę powrotu Stasia do działalności partyjnej. Sprawa została postanowiona. W pierwszych dniach stycznia 1902 roku Piłsudski pojechał do Londynu, a Wojciechowski prosto do Rosji. Zbierać składki na partię od sympatyków w Petersburgu, Moskwie, Charkowie i wszędzie tam, gdzie ktoś był gotowy wysupłać parę rubli. Tym razem Maria szybko straciła cierpliwość. Może i w pierwszej chwili uległa Piłsudskiemu, ale jego wizyta uświadomiła jej rzecz o fundamentalnym znaczeniu. Mimo swoich sympatii, sentymentów i ideałów Maria po prostu nie chciała już dłużej żyć w ten sposób. Nie chciała każdego dnia bać się o męża i całymi tygodniami się zastanawiać, czy Staś w ogóle wróci. Nie była już tą samą Marysią, która śmiała się w oczy władzy i raz po raz ryzykowała zesłaniem na Syberię. Maciej Grabski opowiada: „Babcia była osobą domową. Chciała mieć dom, zajmować się dziećmi, a tego chłopa ciągle nie było! Więc mogła być zdenerwowana bardzo silnie”39 . Już po kilku tygodniach Maria zaczęła telegrafować do przyjaciół męża, którzy mogli coś wiedzieć o jego położeniu. Wojciechowski wspominał później: „Wróciłem do domu 14 lutego, nie zatrzymując się w Londynie, ponieważ żona bardzo niepokoiła się i depeszowała do Jodki, prosząc o wiadomość, co się ze mną stało”40 .
Maria z dziećmi. Zdjęcie wykonane w 1908 roku. Stanisław raz jeszcze wrócił z głową pełną planów. Maria chciała go przekonać, by już więcej nigdzie nie wyjeżdżał. On tymczasem postanowił, że lada dzień… oboje wrócą do kraju, by z dawnym zapałem zająć się robotą konspiracyjną! Wszystko miało być jak przed ślubem: ucieczki przed szpiclami, życie na fałszywych papierach, pomieszkiwanie w najgorszych ruderach. W pierwszej chwili Maria uległa mężowi. Nie wiedziała, jak zgasić ten jego rozbuchany entuzjazm, więc posłusznie zaczęła pakować manatki. Kiedy jednak data wyjazdu przybliżyła się, po prostu puściły jej nerwy. W domu Wojciechowskich wybuchła otwarta wojna. Po tygodniu awantur, pretensji i wymówek Stanisław podjął jedną z najważniejszych decyzji w swoim życiu. Zgodził się całkowicie zrezygnować z działalności partyjnej. Do Piłsudskiego wysłał długi list z wyjaśnieniami:
Przez cały ten tydzień odbywał się w naszym domu kryzys, który skończył się tym, że ja ani czasowo, ani na stałe do kraju nie jadę. Rzecz powstała stąd, że Marysia doszła do przekonania, że jest albo chora, albo brzemienna. Z tego powodu zastanawialiśmy się nad szczegółami naszego przyszłego życia w kraju, z czego ja doszedłem do następujących wniosków: 1) Marysia jedzie tylko dlatego, że ja marnieję od tutejszej orki bez sensu, ale dla niej przyszłe życie nie przedstawia żadnego uroku, przeciwnie, będzie jedynie niepokojem, a prawdziwą męczarnią wtedy, kiedy będę poza domem. Ostatecznie długo tego wszystkiego by nie wytrzymała i znów stanęłaby przed nami kwestia przesiedlenia się ze względu na nią. 2) Ja w takich warunkach wobec coraz zjawiających się niepokojów to o jej zdrowie, to widząc ją płaczącą i zdenerwowaną, nie miałbym ani humoru, ani lotności w robocie, czując się skrępowanym to tym, to owym względem na nią, co ostatecznie sprowadziłoby do minimum moje służenie PPS, bo poza zecerką, do której nie trzeba żadnego nastroju ducha, nie byłbym w stanie skleić żadnego artykułu w takim stanie…41 Dalej żalił się, że pod naciskiem żony postanowił: „swoje instynkty społeczne zdusić i pozostać zwykłym robociarzem i przeciętnym związkowcem”. Wbrew najgłębszym pragnieniom był gotów ograniczyć się do wspomnianej „orki bez sensu”. Czyli we własnym odczuciu – do bycia życiową miernotą. Na koniec skwitował: „Wyobrażam sobie, jak zdziwi was ten niespodziewany nawrót, no, ale człek nie jest taki swobodny, jak był nim dawniej”42 . Wpływ Marii na karierę polityczną męża ciekawie wygląda w zestawieniu z losami innych przywódców, którzy doszli do władzy w latach dwudziestych i trzydziestych XX wieku. Nadieżda, żona Józefa Stalina, pracowała w sekretariacie przywódcy bolszewików, Lenina. Dzięki temu poznała treść jego testamentu: listu na zjazd partii, w którym określił Stalina mianem człowieka brutalnego i nielojalnego, stanowczo zakazując jego wyboru na kolejnego przywódcę bolszewików. Nadieżda lojalnie ostrzegła męża. Dała przyszłemu dyktatorowi czas na przygotowanie kontrataku i zwarcie szyków. Gdyby nie ona, Stalin nigdy nie doszedłby do władzy. Nie mniejszą rolę odegrała jedna z kochanek Benita Mussoliniego – Margherita Sarfatti. Kiedy oszołomiony Benito dowiedział się o wybuchu rewolucji faszystowskiej, zamiast stanąć na czele ludu, postanowił uciekać do Szwajcarii. Dopiero zapał nieustępliwej Margherity uczynił z niego włoskiego Duce. A Maria Wojciechowska? Jej największym osiągnięciem było to, że Stanisław rzucił politykę. I dobrze zrobił. W życiu rzeczywiście czekało go coś więcej niż tylko „puszczanie bibuły”. Pogodzenie się z decyzją nie przyszło mu jednak łatwo. Nie lubił swojej pracy, dobijała go monotonia. Wprawdzie dostał sporą podwyżkę i razem z żoną przeprowadził się do bardziej przestronnego mieszkania bezpośrednio przy drukarni, ale brakowało mu wyższego celu. Do pewnego stopnia zmieniło się to dopiero po narodzinach pierwszego dziecka 13 lipca 1903 roku. Tym razem poród przebiegł bezproblemowo. Stanisław wspominał: „Nie wytrzymałbym tutaj długo, gdyby nie przyjście na świat syna, którego nazwaliśmy Edmundem dla upamiętnienia mojego ostatniego pseudonimu”43 . Maria wreszcie mogła odetchnąć z ulgą. Dla niej były to najlepsze lata od ślubu. Hodowała kaczki (bo kury zdążyła sprzedać przed planowanym wyjazdem do Polski), razem z mężem jeździła łódką na zakupy. Urlopy spędzali na długich wycieczkach, zwiedzając wybrzeże i okoliczne miejscowości. Coraz lepiej poznawali brytyjską kulturę. Nawet po paru latach do wielu rzeczy nie byli w stanie przywyknąć. Chociażby do tego, jak poważnie na Wyspach traktowano niedziele: W niedzielę panowała całkowita cisza; nie można było dostać żadnego wózka, a pociągi do Londynu nie chodziły; miejscowi ludzie oburzali się, jeżeli kto z cudzoziemców jeździł na rowerze. (…) Gospodynie nie pozwalały swoim lokatorom przyjmować gości, nawet dzieciom
nie wolno było bawić się piłką. Gdy kto z cudzoziemców nie stosował się do tego zwyczaju, wymawiano mu lokal. (…) [Nawet] kąpanie się w morzu w niedzielę uważano za „shocking”44 . Wydawało się, że już nic nie zburzy angielskiej sielanki Wojciechowskich. Wprawdzie Stanisławowi dokuczała tęsknota za dawnym życiem, ale walczył z nią, jak mógł. Dużo czasu poświęcał dziecku, amatorsko zaczął się zajmować fotografią. Nie miał szczególnego talentu do zdjęć, ale – jak sam wspominał – „próby moje (…) na pewien czas powstrzymywały występującą we mnie nostalgię”45 . Przede wszystkim Wojciechowski nie miał do czego wracać. Polscy socjaliści zlikwidowali swoją placówkę w Londynie, stopniowo niemal wszyscy wrócili do kraju lub rozpierzchli się po Europie. Wyglądało na to, że Maria i Stanisław na dobre zostaną w Anglii. W lecie 1904 roku Maria ponownie zaszła w ciążę. I wtedy ziścił się najgorszy koszmar Wojciechowskiej: historia zatoczyła koło. W styczniu 1905 roku w Imperium Rosyjskim wybuchła rewolucja. Fala niezadowolenia szybko dotarła także nad Wisłę. Stanisław poczuł, że właśnie na taką okazję czekał całe życie. Solenne postanowienie sprzed trzech lat o porzuceniu polityki przestało obowiązywać. Całą zimę i wiosnę 1905 roku spędził na kupowaniu broni, przemycaniu jej do kraju i wizytach w Krakowie. Maria była już w ósmym miesiącu ciąży, kiedy jej mąż utknął na dłużej w Genewie. Sytuacja wyglądała tak jak równo pięć lat wcześniej, z tym że teraz władze przestały się patyczkować z demonstrantami. Żandarmi strzelali do tłumów. Każda wizyta Wojciechowskiego w zaborze rosyjskim mogła się zakończyć tragedią. 27 kwietnia na świat przyszła Zofia. Ponownie poród przyniósł komplikacje. Niewiele brakowało, a zmarłoby także pierwsze dziecko Wojciechowskich, dwuletni Edmund. Stanisław, podobnie jak przed laty, winy upatrywał wszędzie, ale nie po swojej stronie. We wspomnieniach pisał: Wskutek niedbalstwa akuszerki żona dostała gorączki połogowej; sprowadzony doktor Anglik z trudem uratował jej życie. Po raz pierwszy w Anglii wzięliśmy do pomocy służącą spośród polskich emigrantek w Londynie. Zamiast pomocy przysporzyła nam nowych kłopotów. W czasie choroby żony nakarmiła młodego Edmunda jakimś niestrawnym serem, co spowodowało długotrwały nieżyt kiszek. Pocieszała mnie tym, że sama straciła dwoje dzieci46 . Wojciechowskiego chyba nawet nie było w domu, kiedy służąca struła jego dziecko. Wprawdzie Maria ciężko zaniemogła i o mało nie zmarła przy porodzie, ale on i tak znowu zostawił ją samą. Już pod koniec maja pojechał po broń do Hamburga. W czerwcu pojawił się w Warszawie. Dopiero wtedy dała o sobie znać decyzja sprzed trzech lat. Niby Stanisław na nowo rzucił się w wir roboty partyjnej, ale nie był już w stanie odbudować swojej dawnej pozycji. W PPS-ie do głosu doszły zupełnie nowe środowiska, a Wojciechowski nie potrafił znaleźć z młodymi działaczami wspólnego języka. W połowie 1905 roku wrócił do domu niczym struty. Postanowił wreszcie postawić kropkę nad i: nie tylko raz jeszcze zrezygnował z aktywnej działalności, ale zupełnie wystąpił z partii i zerwał kontakty ze wszystkimi poza dawnymi przyjaciółmi. O jego decyzji przesądziła polityka, ale gdyby nie naciski żony trzy lata wcześniej, nigdy by jej nie podjął. Na koniec Rosji i jeszcze dalej W styczniu 1906 roku Wojciechowscy wyruszyli do kraju. Rewolucja przyniosła pewne (krótkotrwałe) rezultaty i rosyjski konsulat bez żadnych problemów wydał Stanisławowi paszport. Decyzja o powrocie tym razem była prosta. Maria nie musiała już się obawiać o bezpieczeństwo męża. Poza tym Wojciechowski stracił pracę jako zecer. Można się domyślać, że wielokrotne eskapady podczas rewolucji poważnie nadwyrężyły zaufanie jego pracodawcy.
Zofia i Edmund przed dworem w Kupryszkach. Fotografia z 1914 roku. Nadeszła pora, by zacząć wszystko od nowa. Nie było to łatwe. Stanisław nie miał wyższego wykształcenia (studiował kiedyś chemię, ale studiów nie skończył). Partia nie mogła i nie chciała mu już w niczym pomóc. Nigdzie nie było dla niego pracy, mimo że wysyłał dziesiątki listów w tej sprawie. Także dla Marii był to ciężki okres. Edmund źle zniósł podróż i poważnie zachorował. Co więcej, przed paroma miesiącami zmarł na tyfus ojciec Marii Antoni. Między innymi dlatego, kiedy tylko Edmund wydobrzał, Wojciechowscy pojechali prosto do Kupryszek. Rodzinne włości Kiersnowskich nie przedstawiały się już tak okazale jak kiedyś. W genealogii rodziny można wyczytać: „majątek stopniowo upadał, bo nie było dobrego gospodarza”47 . Na miejscu gości przywitała matka Marii. Wojciechowski wkrótce wyjechał do Warszawy szukać jakiegoś zajęcia. Tym razem Marysia nie wysyłała za nim listów, nie dopytywała, kiedy wróci. Może potrzebowała od niego odpocząć? Przecież dopiero co złamał daną obietnicę i nie po raz pierwszy porzucił ją po porodzie. Takich rzeczy się nie zapomina. Tymczasem Stanisław postanowił zaryzykować. Nikt nie chciał go zatrudnić, więc sam stworzył sobie miejsce pracy. Po znajomości zaciągnął kredyty i założył tygodnik poświęcony spółdzielczości – „Społem”. Mało kto wierzył, że mu się uda. Bolesław Prus wieszczył, że przy „barbarzyńskim lenistwie” Polaków żadne spółdzielnie nie mają racji bytu. Aleksander Świętochowski też żartował, że Polak prędzej rzuci się do Wisły, by ją wypić, „jeżeli upatrzy w tym zbawienie Polski, ale nie zgodzi się dla tego samego celu co dzień chodzić do Wisły i wypijać szklankę wody”48 . A jednak Wojciechowski się zawziął. Już po pierwszym numerze było wiadomo, że trafił w dziesiątkę. Maria przyjechała do męża po półrocznej rozłące. Zastała go w ferworze pracy. Przynajmniej tym razem zupełnie legalnej. W październiku wyszedł pierwszy numer „Społem”. Po sześciu miesiącach tygodnik miał już prawie 800 prenumeratorów. Stanisław momentalnie stał się cenionym specjalistą w dziedzinie „kooperacji”, czyli zakładania spółdzielni. Razem z żoną wprowadził się do mieszkania przy ulicy Wspólnej 79 w Warszawie. W tym samym budynku mieściła się redakcja tygodnika. Nie znaczy to jednak, że Wojciechowscy spędzali ze sobą tyle czasu co dawniej. Stanisław bez przerwy był zajęty. Rozkręcał działalność, jeździł po całym kraju, organizował setki odczytów. Tylko w 1907 roku wygłosił 55 prelekcji w 36 różnych