Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 970
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 905

Karin Slaughter - Układanka

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki

Karin Slaughter - Układanka.pdf

Filbana EBooki Książki -K- Karin Slaughter
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 616 stron)

Karin Slaughter UKŁADANKA Tłumaczenie: Dorota Stadnik

Jestem Nikim! A kim ty jesteś? Czy także – jesteś – Nikim? A więc dwoje nas? Nic nie mów, Bo ogłoszą to – z krzykiem! Być kimś – jakie to żałosne! Imienia swego nie pragnę - Jak żaba – w czerwcu życia – głosić Przed zachwyconym bagnem! Emily Dickinson[1]

PROLOG Przez lata, nawet kiedy go kochała, jakaś jej cząstka nienawidziła go w ten dziecinny sposób, w jaki nienawidzi się czegoś, nad czym nie można zapanować. Był uparty, głupi i przystojny, czym pokrywał własne błędy – wciąż te same, ponieważ po co popełniać nowe, skoro stare tak dobrze działały na jego korzyść? Był też czarujący. I na tym polegał problem. Oczarowywał ją. Doprowadzał do szału. Potem znowu oczarowywał tak, że sama już nie wiedziała, które z nich jest wężem, a które zaklinaczem. Wykorzystywał więc czar i furię, ranił ludzi, znajdował coś nowego, co budziło jego zainteresowanie, a starocie zostawiał na pastwę losu. W pewnym momencie jego czar przestał działać. Jakby pociąg wypadł z szyn. Jakby zabrakło maszynisty. Błędy nie mogły być już wybaczone. Ten sam błąd popełniony po raz drugi nie poszedł już w niepamięć, a gdy zdarzył się po raz trzeci, przyniósł tragiczne konsekwencje w postaci odebranego życia, kary śmierci. Niewiele brakowało, a sama też straciłaby życie. Jak mogła nadal kochać człowieka, który próbował ją zniszczyć? Kiedy z nim była – a jego upadek trwał długo – zbuntowali się przeciwko systemowi tworzącemu łańcuch. Domy opieki.

Oddziały ratunkowe. Wariatkowo. Brud. Personel zaniedbujący pacjentów. Sanitariusze ciasno wiążący kaftan bezpieczeństwa. Pielęgniarki odwracające głowy. Lekarze wydzielający tabletki. Uryna na podłodze. Odchody rozmazane na ścianie. Szyderstwa, bicie, pożądanie ze strony współwięźniów czy innych pacjentów. Bardziej niż bunt przeciwko niesprawiedliwości powodowała nim wściekłość. Nęciła świeżość nowej sprawy. Szansa na sianie zniszczenia. Niebezpieczna gra. Groźba przemocy. Obietnica sławy. Ich imiona podane do wiadomości publicznej. Ich doniosłe czyny na ustach dzieci uczących się w szkole rymowanki o nominałach: A penny, a nickel, a dime, a quarter, a dolar bill… Ukrywała przed światem jeden jedyny grzech, którego nigdy by nie wyznała. To ona rozdmuchała pierwszą iskrę. Zawsze wierzyła – żarliwie, głęboko – że jedynym sposobem na zmianę świata jest jego unicestwienie.

20 SIERPNIA 2018

1 – Andreo – odezwała się matka, a po chwili poprawiła się, czyniąc zadość prośbie wyrażanej już setki razy: – Andy. – Mamo… – Pozwól mi mówić, skarbie – powiedziała Laura z naciskiem. Andy skinęła głową, przygotowując się w duchu na długo oczekiwane kazanie. Dzisiaj kończyła trzydzieści jeden lat, a jej życie utknęło w martwym punkcie. Musiała zacząć sama podejmować decyzje, zamiast pozwalać, by życie podejmowało je za nią. – To moja wina – oznajmiła Laura. Andy poczuła, że jej spierzchnięte wargi otwierają się ze zdumienia. – Co? – zapytała oszołomiona. – Że tu tkwisz. Jak w pułapce. Andy szerokim gestem obu rąk wskazała wnętrze restauracji. – W Rise-n-Dine? Spojrzenie matki powędrowało od czubka głowy córki ku jej dłoniom, które nerwowo opuściła na blat stołu. Po drodze zarejestrowało brudne brązowe włosy niedbale związane w kucyk. Cienie pod zmęczonymi oczami. Obgryzione paznokcie. Wystające kości nadgarstków. Skórę, zwykle bladą, teraz o barwie wody po hot dogach. Do tego dochodził służbowy strój. Granatowy uniform

wisiał na Andy jak worek. Na identyfikatorze wyszytym srebrną nitką i zwisającym z kieszonki na piersi, widniało logo z palmą z Belle Isle otoczoną literami układającymi się w słowa POLICYJNY DYSPOZYTOR. Jak policjantka, ale nie do końca. Jak dorosła, ale nie całkiem. Pięć nocy w tygodniu Andy siedziała z czterema innymi kobietami w ciemnym wilgotnym pomieszczeniu, odpowiadając na wezwania na numer alarmowy dziewięćset jedenaście, sprawdzając tablice rejestracyjne i prawa jazdy oraz nadając sprawom numery porządkowe. Około szóstej rano wracała do domu matki i przesypiała większość dnia. – Nie powinnam pozwolić ci tu wracać – powiedziała Laura. Andy zacisnęła wargi i spojrzała na ostatni kęs jajecznicy na talerzu. – Moja słodka córeczka. – Laura wyciągnęła do niej rękę w oczekiwaniu, aż podniesie wzrok. – Odciągnęłam cię od twojego życia. Bałam się. Byłam egoistką. – Łzy popłynęły jej z oczu. – Nie powinnam aż tak bardzo cię potrzebować. Nie powinnam prosić o aż tyle. Andy potrząsnęła głową i znowu spuściła wzrok. – Kochanie. Andy nie przestawała kręcić głową. Gdyby nie to, musiałaby zacząć mówić, a gdyby się odezwała, musiałaby powiedzieć prawdę. Matka o nic jej nie prosiła. Trzy lata temu Andy wracała do nędznej klitki na czwartym piętrze bez windy na Lower East Side, cierpnąc na myśl o kolejnej nocy w jednej sypialni dzielonej z trzema

dziewczynami, za którymi niespecjalnie przepadała. Wszystkie były młodsze, ładniejsze i osiągnęły więcej od niej. Wtedy zadzwoniła Laura. – Rak piersi – oznajmiła bez ściszania głosu i owijania w bawełnę w charakterystyczny dla siebie spokojny sposób. – Trzecie stadium. Chirurg usunie guza, a kiedy będę jeszcze pod narkozą, zrobi biopsję węzłów chłonnych, żeby ocenić… Laura wdała się w fachowe objaśnienia, których sens jednak umknął Andy. Zupełnie jakby straciła zdolność rozumienia języka. Na dźwięk słów „pierś” i „rak” momentalnie pomyślała o obfitym biuście matki. Schowanym pod jednoczęściowym kostiumem kąpielowym na plaży. Wyglądającym z dekoltu sukni z podniesionym stanem na szesnastych urodzinach Andy’ego Netherfielda, na których obowiązywały kostiumy z czasów Jane Austen. Ujętym w usztywnione gąbką miseczki z fiszbinami stanika Lady Comfort, gdy siedziała na sofie w swoim gabinecie logopedycznym. Laura Oliver nie była seksbombą, ale reprezentowała typ, jaki mężczyźni określają wyrażeniem „dobrze zbudowana”. A może mówiły tak kobiety w ubiegłym wieku. Laura nie gustowała w ciężkim makijażu i perłach, ale nigdy nie wyszła z domu bez starannie ułożonej fryzury z krótkich siwych włosów, porządnie wyprasowanych lnianych spodni i czystej elastycznej bielizny. Andy rzadko kiedy tak po prostu wychodziła z mieszkania. Zwykle musiała wracać po coś, czego zapomniała: po telefon, identyfikator, kiedyś nawet po tenisówki, ponieważ wyszła

z budynku w kapciach. Kiedy ludzie w Nowym Jorku pytali ją o matkę, Andy przypominała sobie to, co Laura powiedziała o swojej matce: – Zawsze wiedziała, gdzie leżą przykrywki do wszystkich pojemników na jedzenie. Andy nawet nie zawracała sobie głowy zamykaniem woreczka strunowego. Po drugiej stronie słuchawki, tysiąc trzysta kilometrów od Andy, ciężkie westchnienie Laury było jedynym znakiem, że ta sytuacja jest dla niej trudna. – Andreo? Andy miała w uszach szum nowojorskiej ulicy. Musiała na powrót skupić się na głosie matki. Rak. Próbowała odchrząknąć. Nie udało się. Była w szoku. Sparaliżował ją strach. Świat nagle stanął w miejscu i wszystko – porażki, rozczarowania, sześć lat wegetowania w Nowym Jorku – zniknęło niczym cofająca się fala tsunami. Rzeczy, które nigdy nie powinny zostać odsłonięte, nagle znalazły się na widoku. Jej matka miała raka. Mogła umrzeć. – Czeka mnie chemioterapia, która pewnie będzie bardzo trudna – ciągnęła Laura. Przywykła do wypełniania ciszy generowanej przez Andy własnymi kwestiami. Nauczyła się już dawno, że wypominanie jej milczenia skończy się raczej kłótnią niż wznowieniem cywilizowanej konwersacji. – Potem będę codziennie brać jedną tabletkę. I tyle. Pięcioletnia

przeżywalność sięga ponad siedemdziesięciu procent, więc właściwie nie ma się czym martwić, tylko trzeba przez to przejść. – Nastąpiła przerwa na wzięcie oddechu, może w nadziei na to, że Andy jest już gotowa się odezwać. – Ten rak jest wyleczalny, kochanie. Nie chcę, żebyś się martwiła. Zostań tam, gdzie jesteś. Nic nie możesz zrobić. Rozległ się klakson. Andy rozejrzała się wokół. Zastygła w bezruchu na środku przejścia dla pieszych. Zmusiła się do zrobienia kroku. Telefon parzył ją w ucho. Było po północy. Pot spływał po niej jak roztopione masło. Usłyszała śmiech widzów sitcomu, brzęk butelek, przejmujące wołanie o pomoc. Wszystkie te dźwięki uczyła się ignorować przez pierwszy miesiąc życia w mieście. Po jej stronie telefonu cisza panowała już zbyt długo. W końcu matka ją ponagliła: – Andreo? Andy otworzyła usta, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. – Skarbie? – dodała pytająco Laura, nadal cierpliwie, życzliwym tonem, jakim rozmawiała ze wszystkimi spotykanymi ludźmi. – Słyszę hałas ulicy. Inaczej bym pomyślała, że padł zasięg. – Znowu urwała. – Andreo, muszę wiedzieć, że rozumiesz, co ci właśnie powiedziałam. To ważne. Andy ponownie otworzyła usta. Odór ścieków, charakterystyczny dla tej okolicy, wdzierał się w jej nozdrza jak wszędobylskie meszki. Rozbrzmiał następny klakson. Inna kobieta krzykiem zaczęła wzywać pomocy. Następna porcja potu spłynęła Andy po plecach i sięgnęła majtek.

Elastyczna tkanina była rozdarta tam, gdzie lądował kciuk Andy przy zdejmowaniu bielizny. Nie pamiętała, jak udało jej się wyrwać ze stuporu, zapamiętała jednak słowa, które skierowała w końcu do matki: – Przyjeżdżam do domu. Po sześciu latach w mieście niewiele miała spraw do załatwienia. Wymówienie z trzech posad w niepełnym wymiarze godzin złożyła esemesami. Sieciówkę na metro oddała bezdomnej kobiecie, która najpierw jej podziękowała, a potem piskliwie wyzwała od dziwek. W walizce wylądowały tylko najpotrzebniejsze rzeczy: ulubione T-shirty, para dżinsów, książki, które przetrwały nie tylko podróż z Belle Isle, ale też pięć przeprowadzek do coraz to gorszych mieszkań. W domu nie potrzebowała rękawiczek, kurtki ani nauszników. Nie kłopotała się praniem pościeli. Nie zdjęła jej nawet z kanapy, która pełniła funkcję łóżka. Ruszyła na lotnisko LaGuardia tuż przed świtem, niecałe sześć godzin po telefonie od matki. Jej życie w Nowym Jorku błyskawicznie dobiegło końca. Jedyne, co zostawiła po sobie swoim trzem młodszym i lepiej wykształconym współlokatorkom, to niedojedzona kanapka z rybą w lodówce i zapłacona przypadająca na nią część czynszu za następny miesiąc. To było trzy lata temu. Prawie połowę tego, ile spędziła w Nowym Jorku. W chwilach słabości zaglądała na profile byłych współlokatorek na Facebooku. Były jej punktem odniesienia. Jedna z nich została menedżerką średniego

szczebla portalu o modzie. Druga założyła firmę projektującą buty sportowe na indywidualne zamówienie. Trzecia zmarła po kokainowej imprezie na jachcie jakiegoś bogacza. Nocami, kiedy Andy odbierała telefon, a po drugiej stronie odzywał się dwunastolatek, który dla kawału zgłaszał, że padł ofiarą molestowania, nachodziła ją myśl, że z całej ich czwórki jednak najmniej osiągnęła. Jacht, na litość boską. Jacht. – Skarbie? – Matka zabębniła w stół, by zwrócić na siebie uwagę. Tłum w lokalu się przerzedził. Mężczyzna siedzący bliżej drzwi rzucił jej gniewne spojrzenie znad gazety. – Gdzie jesteś? Andy znowu powiodła rękami dookoła, wskazując restaurację, ale to był wymuszony gest. Obie dobrze wiedziały, gdzie jest: niecałe dziesięć kilometrów od miejsca, w którym zaczęła. Andy pojechała do Nowego Jorku w przekonaniu, że znajdzie sposób, by zabłysnąć, a skończyła, emitując tyle światła, ile stara latarka pozostawiona w kuchennej szufladzie. Nie chciała być ani aktorką, ani modelką, ani żadną z postaci ze zwyczajowych dziewczyńskich marzeń. Nigdy nie marzyła o gwiazdorstwie. Pragnęła być w pobliżu gwiazdy jako osobista asystentka, dostarczycielka kawy, rekwizytorka, dekoratorka, osoba od mediów społecznościowych, członkini zespołu wsparcia ułatwiającego gwieździe życie. Chciała kąpać się w jej blasku. Być w centrum wydarzeń. Poznawać ludzi. Mieć kontakty

i powiązania. Jej profesor w Akademii Sztuki i Projektowania w Savannah wydawał się dobrym kontaktem. Olśniła go swoim zamiłowaniem do sztuki. Tak przynajmniej twierdził. Dopiero po fakcie dotarło do niej, że powiedział to, gdy już wylądowali w łóżku. Kiedy ona zakończyła romans, były kochanek uznał jej luźne uwagi o skupieniu się na karierze za szantaż. Zanim się zorientowała, co się dzieje, zanim wyjaśniła profesorowi, że nie próbuje wykorzystać jego niestosownego zachowania dla własnej kariery, pociągnął za kilka sznurków i załatwił jej pracę asystentki asystenta scenografa w przedstawieniu off-Broadway. Off-Broadway! Jedną ulicę od właściwego Broadwayu! Andy brakowało dwóch semestrów do zakończenia nauki na kierunku technika teatralna. Spakowała walizkę i nie oglądając się za siebie, pojechała na lotnisko. Dwa miesiące później przedstawienie spadło z afisza z powodu miażdżących recenzji. Członkowie zespołu szybko znaleźli inne posady, dołączyli do ekip pracujących przy innych przedstawieniach. Wszyscy prócz Andy, która poznała smak prawdziwego życia w Nowym Jorku. Była kelnerką, wyprowadzała psy, malowała szyldy, windykowała długi przez telefon, rozwoziła przesyłki, robiła kanapki, obsługiwała ksero, a skończyła jako ta, która zostawiła niedojedzoną kanapkę rybną w lodówce i swoją część czynszu na następny miesiąc na kuchennym stole, a potem uciekła do Zadupia Górnego w Georgii czy innej

metropolii, z której pochodziła. Jedyne, z czym wróciła do domu, to resztki godności, które teraz traciła. Podniosła wzrok znad talerza. – Mamo. – Musiała odchrząknąć, zbierając się na wyznanie. – Kocham cię za to, co powiedziałaś, ale to nie twoja wina. Masz rację, że chciałam przyjechać do domu, by cię zobaczyć. Ale zostałam z innych powodów. Laura zmarszczyła brwi. – Z jakich powodów? Przecież uwielbiałaś Nowy Jork. Andy nienawidziła Nowego Jorku. – Świetnie tam sobie radziłaś. Andy tam tonęła. – Chłopak, z którym się spotykałaś, był tobą bardzo zainteresowany. Jak wszystkimi innymi waginami w swoim budynku. – Miałaś tyle przyjaciółek. Żadna z nich nie odezwała się do niej od czasu wyjazdu. – No cóż – westchnęła Laura. Lista argumentów dodających otuchy została wyczerpana. Jak zwykle przejrzała Andy na wylot. – Kochanie, zawsze chciałaś być kimś innym. Kimś wyjątkowym, to znaczy kimś obdarzonym szczególnym darem. Niespotykanym talentem. Dla mnie i taty jesteś wyjątkowa. – Dzięki. – Andy teatralnie przewróciła oczami. – Jesteś utalentowana. Jesteś bystra. Więcej niż bystra. Jesteś błyskotliwa. Andy przejechała dłońmi w górę i dół twarzy, jakby chciała

tym gestem wypisać się z tej rozmowy. Wiedziała, że jest bystra i utalentowana. Problem polegał na tym, że w Nowym Jorku wszyscy inni też są bystrzy i utalentowani. Nawet chłopak pracujący w pobliskim sklepiku spożywczym był zabawniejszy, bystrzejszy i błyskotliwszy od niej. Laura nie dawała za wygraną. – Nie ma nic złego w tym, że się jest zwyczajnym. Życie zwyczajnych ludzi jest pełne sensu. Spójrz na mnie. Szukanie przyjemności nie jest zdradą ideałów. – Mam trzydzieści jeden lat, od trzech lat nie byłam na prawdziwej randce, mam sześćdziesiąt trzy tysiące dolarów kredytu za studia, których nie skończyłam, i mieszkam w pokoiku nad garażem swojej matki. – Andy czuła, że brakuje jej powietrza. Zwerbalizowanie tej listy skończyło się uciskiem w klatce piersiowej. – Nie chodzi o to, co jeszcze mogę zrobić. Pytanie brzmi: co jeszcze mogę schrzanić? – Niczego nie schrzaniłaś. – Mamo… – Przywykłaś, że czujesz się zdołowana. Można przyzwyczaić się do wszystkiego, zwłaszcza do złych rzeczy. Ale w tej chwili jedynym kierunkiem jest droga w górę. Nie możesz spaść z podłogi. – Słyszałaś kiedyś o piwnicy? – Piwnice też mają podłogi. – A pod nimi ziemia. – „Ziemia” to inne słowo na określenie podłogi. – Ziemia to mogiła. Sześć stóp pod ziemią. – Czy ty zawsze musisz iść w makabrę?

Andy poczuła, jak nagła irytacja zamienia jej język w brzytwę. Powstrzymała się od kąśliwego komentarza. Nie była już nastolatką. Nie mogły już kłócić się o godzinę powrotu do domu, makijaż czy obcisłe dżinsy. Obecnie toczyły spory o inne kwestie. Czy piwnice mają podłogi. Czy papier toaletowy powinien odwijać się z wierzchu, czy spod spodu rolki. Czy widelce powinno się wkładać do zmywarki ząbkami do góry, czy do dołu. Czy wózek na zakupy to wózek, czy kosz. O to, że Laura myli imię kota. Zamiast Mruczuś mówi Mruczek. – Któregoś dnia pracowałam z pacjentem i wydarzyło się coś bardzo dziwnego. – Szybka zmiana tematu była jedną z odwiecznych strategii Laury służących zawarciu rozejmu. – Bardzo dziwnego – powtórzyła tonem pełnym wyczekiwania. Andy wahała się przez chwilę, potem skinieniem głowy zachęciła matkę, by kontynuowała. – Cierpi na afazję Broki. Paraliż prawej strony. – Laura była dyplomowaną logopedką mieszkającą na wybrzeżu w okolicy pełnej emerytów. Większość jej pacjentów przeszła ciężki udar mózgu. – Przedtem był informatykiem, ale to chyba nie ma znaczenia. – Co takiego dziwnego się zdarzyło? – zapytała Andy, odgrywając swoją rolę. Laura uśmiechnęła się lekko. – Opowiadał mi o ślubie wnuka. Nie miałam pojęcia, co chce powiedzieć, ale usłyszałam Blue suede shoes. I nagle wróciło do mnie jedno wspomnienie. Kiedy umarł Elvis. – Elvis Presley?

– Tak. Był siedemdziesiąty siódmy rok. Miałam czternaście lat. Wolałam Roda Stewarta niż Elvisa. Nieważne. W naszym kościele siedziały konserwatywne paniusie z wysoko upiętymi włosami i głośno opłakiwały jego śmierć. Andy uśmiechnęła się zakłopotana, jak człowiek, który wie, że nie zrozumiał intencji rozmówcy. Laura posłała córce taki sam zakłopotany uśmiech. Mimo upływu czasu od ostatniej chemioterapii nadal cierpiała z powodu wpływu tej kuracji na mózg. Zapomniała, o co jej chodziło. – Przypomniałam sobie po prostu taką śmiesznostkę. – Domyślam się, że chciałaś nawiązać do hipokryzji tych pań? – Andy próbowała odświeżyć jej pamięć. – Elvis był całkiem seksowny, prawda? – Nieważne. – Laura poklepała ją po dłoni. – Jestem ci niezmiernie wdzięczna. Za siłę, którą mi dałaś podczas choroby. Za bliskość, która między nami pozostała do teraz. To dla mnie bezcenne. To dar. – Głos zaczął jej drżeć. – Teraz już mi lepiej. Chcę, żebyś zaczęła żyć swoim życiem. Chcę, żebyś była szczęśliwa. A jeśli to ci się nie uda, chciałabym, żebyś chociaż żyła w zgodzie z samą sobą. Tutaj tego nie osiągniesz, skarbie. Pragnę ci jakoś to ułatwić, ale uda ci się tylko wtedy, kiedy dojdziesz do tego sama. Andy powędrowała wzrokiem ku sufitowi. Potem rozejrzała się po pustym centrum handlowym. W końcu spojrzała na matkę. Laura miała łzy w oczach. Potrząsała głową, jak robią ludzie odczuwający zachwyt.

– Jesteś wspaniała. Wiesz o tym? Andy parsknęła wymuszonym śmiechem. – Jesteś wspaniała, bo jesteś sobą. – Laura przycisnęła dłoń do serca. – Jesteś utalentowana i piękna. Odnajdziesz swoją drogę, skarbie. I bez względu na wszystko będzie to właściwa droga, ponieważ sama ją sobie wytyczysz. Andy poczuła ściskanie w gardle. I wzbierające łzy. Wokół nich panowała taka cisza, że Andy słyszała szum krwi w swoich żyłach. – No cóż. – Laura zaśmiała się, sięgając po kolejną sprawdzoną strategię rozładowania emocji. – Gordon uważa, że powinnam dać ci ostateczny termin wyprowadzki z domu. Gordon. Ojciec Andy. Był prawnikiem obsługującym fundusze powiernicze i sprawy spadkowe. Całe jego życie składało się z terminów. – Nie zamierzam wyznaczać ci terminu ani dawać ultimatum – dodała Laura. Gordon uwielbiał ultimatum. – Chcę powiedzieć, że jeśli to jest twoje życie – wskazała uniform Andy podobny do policyjnego munduru – to idź w tę stronę. Zaakceptuj je. A jeśli pragniesz zająć się czym innym – ścisnęła rękę Andy – to zrób to. Ciągle jesteś młoda. Nie masz kredytu mieszkaniowego, nie spłacasz rat za samochód. Jesteś zdrowa. Jesteś inteligentna. Możesz robić, co zechcesz. – Nie z kredytem studenckim na karku. – Andreo, nie chcę być fatalistką, ale jeśli nieustannie będziesz kręcić się w kółko, zaraz stuknie ci czterdziestka,

a ty poczujesz się bardzo zmęczona życiem w tym kołowrocie. – Czterdziestka – powtórzyła Andy. W miarę zbliżania się do tej granicy czuła, że ten wiek nie wiąże się z automatycznym zgrzybieniem. – Twój ojciec mawiał… – Sraj albo wypad z klopa. – Gordon zawsze powtarzał Andy, żeby szła naprzód, do czegoś doszła, coś z sobą zrobiła. Przez lata winiła ojca za swój bezwład. Kiedy rodzice są energicznymi, wykształconymi ludźmi z sukcesami na koncie, lenistwo jest formą buntu, czyż nie? Uparte i konsekwentne wybieranie łatwiejszej drogi, ponieważ trudniejsza droga jest po prostu… trudna. – Doktor Oliver? – Przy ich stoliku stanęła starsza kobieta. Najwyraźniej nie dostrzegła, że zakłóca osobistą rozmowę matki i córki. – Nazywam się Betsy Barnard. W zeszłym roku pracowała pani z moim ojcem. Chciałam pani podziękować. Dokonała pani cudu. Laura wstała, by uścisnąć jej dłoń. – Miło słyszeć, ale to pani ojciec wykonał ogrom pracy. – Laura przybrała ton, który Andy na swój użytek ochrzciła „głosem, który leczy”. Zaczęła zadawać ogólne, a przy tym kierunkujące pytania o ojca Betsy Bernard. Widać było, że nie całkiem go pamięta, ale wysiliła się na tyle, by się z tym nie zdradzić. Wreszcie skinęła głową w stronę Andy i powiedziała: – To moja córka Andrea. Betsy skinęła Andy głową, powtarzając gest Laury. Promieniała pod wpływem zainteresowania okazanego jej

przez doktor Oliver. Wszyscy kochali matkę Andy bez względu na to, w jakiej roli występowała: terapeutki, przyjaciółki, właścicielki firmy, pacjentki onkologicznej czy matki. Obdarzona była naturalną życzliwością, lecz unikała nadmiernego przesłodzenia dzięki ciętym, czasem cierpkim uwagom. Od czasu do czasu, zwykle po kilku drinkach, Andy robiła takie samo wrażenie na nieznajomych, ale kiedy poznawali ją bliżej, rzadko utrzymywali z nią znajomość. Może na tym polegał sekret Laury. Miała dziesiątki, może nawet setki przyjaciół i znajomych, ale nikt nie znał jej we wszystkich odsłonach. – Och! – Betsy niemal krzyknęła. – Chcę, żeby pani też poznała moją córkę. Na pewno Frank o niej mówił. – Oczywiście, że Frank o niej mówił. – Andy dostrzegła ulgę na twarzy Laury, która rzeczywiście zapomniała imienia swojego pacjenta. Puściła oko do Andy, przełączając się na tryb „matka”. – Shelly! – Betsy Barnard energicznie zamachała do córki. – Podejdź tu, musisz poznać panią doktor, która uratowała życie dziadkowi. Bardzo ładna młoda kobieta z ociąganiem podeszła do stolika, nerwowo skubiąc długie rękawy czerwonej koszulki z logo Uniwersytetu Georgii. Biały buldog na jej piersi miał na sobie czerwony T-shirt. Wyraźnie zażenowana sytuacją, była nadal w tym wieku, kiedy człowiek nie przyznaje się do matki, chyba że potrzebuje pieniędzy albo współczucia. Andy dobrze pamiętała to uczucie przyciągania i odpychania.

Zwykle nie była tak zdystansowana, jak by chciała. Jest prawdą powszechnie znaną, że matka to jedyna osoba na świecie, która może pochwalić fryzurę córki, a córka usłyszy, że zwykle ma na głowie nieład i tylko przez krótką chwilę coś jej się udało z tym zrobić. – Shelly, to doktor Oliver. – Betsy Barnard władczym gestem objęła córkę ramieniem. – Jesienią Shelly zaczyna studia na Uniwersytecie Georgii. Prawda, kochanie? – Ja też studiowałam na UGA – odezwała się Laura. – Oczywiście to było dawno temu, kiedy robiliśmy notatki na kamiennych tabliczkach. Zażenowanie Shelly wzrosło o kilka stopni, gdy jej matka skwitowała przesadnym śmiechem ten czerstwy żart. Laura próbowała złagodzić napięcie, uprzejmie pytając dziewczynę o kierunek studiów, marzenia i aspiracje. W młodości tego typu pytania traktuje się jak osobistą zniewagę, ale w dorosłym życiu człowiek uświadamia sobie, że to jedyne pytania, jakie umie zadać nastolatkowi. Andy spojrzała na kubek w połowie wypełniony kawą. Była wyczerpana. Nie mogła przywyknąć do nocnych zmian. Ratowała się drzemkami przechodzącymi jedna w drugą, co oznaczało, że podkradała Laurze papier toaletowy i masło orzechowe ze spiżarni, ponieważ nigdy nie znajdowała czasu na zrobienie porządnych zakupów. Pewnie dlatego Laura uparła się na urodzinowy lunch, nie urodzinowe śniadanie, po którym Andy wróciłaby do swojej jaskini nad garażem i zasnęła przed telewizorem. Dopiła zimną kawę, mając wrażenie, że łyka kawałki

pokruszonego lodu. Rozejrzała się za kelnerką. Dziewczyna siedziała przygarbiona z nosem w telefonie. Żuła gumę, głośno przy tym mlaskając. Andy czuła wzbierającą złość, ale wstając od stolika, starała się nad nią zapanować. Z wiekiem coraz trudniej kontrolowała odruchowe zachowania upodabniające ją do matki. Patrząc z perspektywy czasu, musiała jednak przyznać, że rady Laury często miały sens. Stój prosto, bo inaczej po trzydziestce będą cię bolały plecy. Noś porządne buty, bo inaczej po trzydziestce będziesz pokutować. Wyrób w sobie zdrowe nawyki, inaczej po trzydziestce zapłacisz za swoją niefrasobliwość. Andy miała trzydzieści jeden lat. Płaciła tyle, że praktycznie była bankrutem. – Jesteś policjantką? – Kelnerka w końcu oderwała wzrok od ekranu telefonu. – Technikiem sztuk teatralnych. Dziewczyna zmarszczyła nos. – Nie wiem, co to znaczy. – To jest nas dwie. Andy dolała sobie kawy, a kelnerka rzucała na nią spojrzenia z ukosa. Może chodziło o uniform przypominający mundur policyjny. Dziewczyna wyglądała na taką, która ma w torebce ecstasy albo trawkę. Andy też odnosiła się do munduru ze sporą dozą nieufności. To Gordon załatwił jej posadę w dyspozytorni. Chyba liczył na to, że córka zdecyduje się wstąpić do policji. W pierwszej chwili nie chciała o tym słyszeć, bo policjantów uważała za złych ludzi.

Kiedy poznała kilku osobiście, zmieniła zdanie. Przekonała się, że to w większości porządni ludzie starający się jak najlepiej wykonywać tę gównianą robotę. Po roku pracy w policyjnej dyspozytorni znienawidziła cały świat, ponieważ dwie trzecie zgłoszeń pochodziło od głupców, którzy nie rozumieli, na czym polega nagły wypadek czy sytuacja kryzysowa. Laura nadal rozmawiała z Betsy i Shelly Barnard. Andy widziała tę samą scenę wiele razy. Matka i córka nie bardzo wiedziały, jak taktownie zakończyć rozmowę, a Laura była zbyt uprzejma, aby je odprawić. Zamiast wrócić do stolika, Andy podeszła do okna. Restauracja mieściła się w prestiżowym miejscu centrum handlowego na Belle Isle, w zakątku na parterze, z widokiem na Atlantyk wzburzony pierwszymi powiewami nadciągającego sztormu. Po deptaku usytuowanym wzdłuż plaży ludzie spacerowali z psami i jeździli na rowerach. Wbrew nazwie Belle Isle nie była ani piękną, ani wyspą. Tak naprawdę był to stworzony przez człowieka półwysep, gdy korpus inżynieryjny armii Stanów Zjednoczonych pogłębił w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku port w Savannah. W zamierzeniach powstałe tereny miały stać się niezamieszkałą naturalną barierą przed huraganami, ale władze stanowe zobaczyły w nowym nabrzeżu potencjalne źródło pieniędzy. W ciągu pięciu lat po pogłębieniu portu ponad połowa powierzchni została pokryta betonem, czyli nadmorskimi willami, szeregowcami, wielorodzinnymi budynkami mieszkalnymi i centrami handlowymi. Resztę

zajmowały korty tenisowe i pola golfowe. Emeryci z Północy grali w słońcu całymi dniami, o zachodzie słońca popijali martini i dzwonili na numer alarmowy, gdy sąsiedzi za długo pozostawiali na ulicy swoje pojemniki na śmieci. – Jezu – dobiegł ją cichy i złowieszczy szept, lekko zabarwiony zaskoczeniem. W atmosferze zaszła jakaś zmiana. Tylko tak Andy była w stanie to opisać. Poczuła, jak jeżą jej się włoski na karku, a zimny dreszcz przebiegł po plecach. Nozdrza się rozszerzyły. Zaschło w ustach. Oczy zaczęły łzawić. Usłyszała dźwięk przypominający kliknięcie pokrywki otwieranego słoika. Odwróciła się. Biały kubek wypadł jej z ręki. Patrzyła, jak leci na podłogę i roztrzaskuje się na kawałki, które odbijają się od białych płytek. Jeszcze przed chwilą panowała tu niesamowita cisza, ale teraz zapanował chaos. Rozległy się rozpaczliwe krzyki. Ludzie biegali, pochylając głowy i osłaniając je rękami. Kule. Trach, trach. Shelly Barnard leżała na ziemi. Na wznak, z rozrzuconymi ramionami, nienaturalnie skręconymi nogami i szeroko otwartymi oczami. Jej czerwona koszulka wyglądała na mokrą, tkanina przywarła do piersi, z nosa Shelly sączyła się krew. Andy patrzyła, jak cienka czerwona strużka spływa jej po policzku do ucha. Shelly miała w uszach kolczyki w kształcie buldoga.