Dla Joela,
który nigdy nie próbował okiełznać
mojego dzikiego serca.
ROZDZIAŁ 1
adchodzą.
Spojrzałam na zbity szereg Asków kulących się za błotnistym pagórkiem. Mgła okrywała
pole jak welon, ale nie tłumiła całkowicie odgłosów. Słyszeliśmy, jak klingi mieczy i ostrza
toporów ocierają się o metal i skórę. Dochodziły nas odgłosy stóp grzęznących w błocie. Moje
serce biło niemalże w jednym rytmie z tymi odgłosami.
Usłyszałam gwizd, sygnał od ojca. Przebiegłam oczami szereg umorusanych brudem
twarzy, aż wzrok nie napotkał pary niebieskich wpatrzonych we mnie oczu. Jego twarz okalała
zapleciona w warkoczyki siwa broda, częściowo zasłonięta przez głownię potężnego topora,
który ściskał w dłoni. Ojciec skłonił lekko głowę, a ja odgwizdałam umówiony sygnał
oznaczający: „Uważaj na siebie”.
Mýra uniosła w dłoni mój długi warkocz i skinęła głową w kierunku pola.
– Razem?
– Zawsze – odparłam.
Obejrzałam się przez ramię, taksując wzrokiem szeregi moich ziomków stojących ramię
w ramię; morze czerwonych skór i brązu oczekujące na znak. Mýra i ja wywalczyłyśmy sobie
miejsce w pierwszym szeregu.
– Uważaj na swój lewy bok.
Mýra obrzuciła spojrzeniem podkreślonych węglem oczu połamane żebra ukryte pod
moją kamizelką.
– Nic mi nie będzie – odparłam urażona. – Jeśli masz jakieś wątpliwości, idź walczyć
u boku kogoś innego.
Pokręciła głową, po czym po raz ostatni sprawdziła mocowania mojej zbroi. Próbowałam
nie skrzywić się, gdy zacisnęła paski, które celowo zostawiłam nieco poluzowane. Udawała, że
nic nie zauważa, ale wiedziałam, że wie.
– Przestań się o mnie martwić – rzuciłam, przesuwając dłonią po prawej stronie głowy,
gdzie włosy miałam wygolone do skóry pod warkoczykami. Chwyciłam ją za ramię, by zacisnąć
paski jej tarczy, robiąc to odruchowo. Walczyłyśmy ramię w ramię od pięciu lat, znałam każdy
element jej zbroi tak samo dobrze jak ona każdą źle zrośniętą kość w moim ciele.
– Wcale się nie martwię. – Uśmiechnęła się pod nosem. – Ale jestem gotowa się założyć
o dzisiejszą kolację, że zabiję więcej Rikich od ciebie.
Rzuciła mi mój topór.
Wydobyłam miecz z pochwy prawą ręką, lewą chwytając topór w powietrzu.
– Vegr yfir fjor.
Mýra wsunęła ramię do końca w pasy mocujące tarczę i zatoczyła nią krąg nad głową, by
rozciągnąć mięśnie, po czym pozdrowiła mnie tak samo:
– Vegr yfir fjor.
Honor ponad życie.
Powietrze przeszył gwizd z naszej prawej strony ostrzegający, by przejść w stan
gotowości. Zamknęłam oczy, wyczuwając grunt pod stopami. Dźwięki zbliżającej się walki
mieszały się z chrapliwymi modłami moich ziomków, otaczając mnie jak dym z pożaru.
Półgłosem dołączyłam do modłów, prosząc Sigra o ochronę. O pomoc w zmiażdżeniu
jego wrogów.
– Do ataku!
Głęboko w ziemię wbiłam trzonek topora, podpierając się nim, by przeskoczyć nasyp.
Wylądowałam w biegu, błoto spowalniało moje kroki. Ruszyłam ku ścianie mgły wiszącej nad
otaczającym światem. Kątem oka namierzyłam Mýrę, mgła napierała na nas falą chłodnej
wilgoci. Wreszcie w dali ujrzałam pierwsze postaci. Rikich. Wrogowie naszego boga biegli ku
nam, horda odziana w futra i stal. Ich włosy powiewały na wietrze, słońce przebijające mgłę
odbijało się od ich broni. Na ich widok przyspieszyłam, zaciskając dłoń na rękojeści miecza,
wyprzedzając innych.
Wydobyłam krzyk z głębi trzewi głodnych krwi. Ryknęłam na cały głos, skupiając się na
niskim mężczyźnie w opończy z rudego futra biegnącym na mnie. Gwizdnęłam na Mýrę
i natarłam na niego, odliczając kroki do momentu starcia się dwóch odzianych w zbroje ciał.
Ścierając się z nim, zagryzłam zęby i obnażyłam je we wściekłym grymasie. Wzięłam zamach
mieczem, równocześnie obniżając pozycję, celując w brzuch. Zdążył jednak unieść tarczę na
czas, parując cios i jednocześnie uderzając mnie jej krawędzią. W oczach pojawiły mi się
mroczki, a ból w żebrach zaparł dech w piersi. Zatoczyłam się, próbując odzyskać równowagę.
Zamach toporem dał mi potrzebny impet, jednak przeciwnik sparował cios mieczem i wyszarpnął
mi topór z ręki. To wystarczyło na szczęście do realizacji mojego planu – odsłonił tym samym
bok.
Zatopiłam ostrze miecza w jego ciele. Odrzucił głowę w tył i zawył z bólu. W tym samym
momencie miecz Mýry spadł na jego szyję, przecinając mięśnie i ścięgna. Wyrwałam miecz
z ciała wroga, ochlapując twarz strumieniem gorącej krwi. Mýra przewróciła trupa kopnięciem.
Za jej plecami ukazał się nagle cień.
– Padnij! – zawołałam, rzucając toporem.
Mýra padła na ziemię, topór wbił się w pierś członka plemienia Rikich, posyłając go na
kolana. Riki przewrócił się na Mýrę, przygniatając ją do ziemi. Z jego ust wypłynęła krew,
pokrywając jej bladą skórę warstwą żywej czerwieni. Podbiegłam do niej, chwyciłam krawędź
jego zbroi i przetoczyłam się, pociągając jego olbrzymie ciało za sobą. Mýra skoczyła na równe
nogi, odnalazła swój miecz i rozejrzała się dookoła. Złapałam stylisko topora i pociągnęłam,
wyrywając go z obojczyka wroga.
Mgła zaczynała się podnosić, robiąc miejsce promieniom słońca. Całe pole od wzgórza aż
po rzekę zajęte było walczącymi. Dostrzegłam ojca, który napierał na miecz wbity w brzuch
przeciwnika. Wyrwał go szybkim ruchem i ciął w twarz kolejnego wroga, krzycząc przy tym
w krwawym szale.
– Za mną! – krzyknęłam do Mýry, w pędzie przeskakując ciała poległych, zmierzając ku
brzegowi rzeki, gdzie walka wrzała najintensywniej.
Podcięłam kolano jednemu z Rikich klingą miecza, kontynuując zamach, powaliłam
drugiego, biegnącego za nim, zostawiając ich półżywych, by dobił ich kto inny.
– Eelyn! – wykrzyknęła Mýra, wzywając mnie w momencie, gdy zderzyłam się z czyimś
ciałem w biegu; wróg oplótł mnie ramionami, ściskając tak mocno, że miecz wypadł mi z dłoni.
Stęknęłam, próbując wyrwać się z uścisku, ale był zbyt silny. Wgryzłam się więc w jego
odsłoniętą szyję, zaciskając zęby, aż puścił. Padłam ciężko na ziemię, łapczywie wciągając
powietrze, po czym przetoczyłam się na plecy i sięgnęłam po topór. Zauważyłam na szczęście, że
ostrze miecza wroga unosi się do ciosu; przetoczyłam się więc ponownie, wyciągając zza pasa
nóż. Skoczyłam na równe nogi, dysząc ciężko. Zza swoich pleców usłyszałam znów okrzyk
Mýry:
– Eelyn!
Riki runął na mnie z podniesionym mieczem, a ja odskoczyłam w tył, ponownie
przewracając się na ziemię. Miecz przeciął mi rękaw i skórę pod nim, wrzynając się w mięśnie.
Rzuciłam nożem, jednak przeciwnik zdążył się uchylić, nóż zaledwie drasnął mu ucho. W jego
oczach błysnęła żądza mordu. Poczołgałam się pospiesznie w tył, próbując stanąć na nogi, w tym
czasie Riki podniósł miecz. Ujrzałam krew moich pobratymców na jego piersi i ramionach.
Ruszył ku mnie powoli. Mój miecz i topór leżały za jego plecami.
– Mýra! – krzyknęłam, ale nie zauważyłam jej nigdzie w pobliżu. Rozejrzałam się
dookoła, czując, jak za trzewia chwyta mnie panika, co bardzo rzadko zdarzało mi się w walce.
W pobliżu nie widziałam żadnej broni, a nie było mowy, żebym mu dała radę w walce wręcz.
Zbliżał się, szczerząc zęby w okrutnym uśmiechu jak niedźwiedź sunący przez las.
Pomyślałam o ojcu, o jego spracowanych dłoniach, dudniącym głosie. O moim domu.
O ogniu migocącym w ciemnościach nocy. O porannej rosie na leśnych polanach. Wstałam,
przyciskając dłoń do rany na ramieniu i modląc się do Sigra o przyjęcie mnie po śmierci i o
opiekę nad moim ojcem.
– Vegr yfir fjor – wyszeptałam.
Przeciwnik zwolnił kroku, wpatrując się w ruch moich ust. Futro wokół jego ramion
powiewało na wietrze, przysłaniając częściowo jego twarz. Zamrugał oczyma, zaciskając usta
w cienką linię. Uczynił kolejny krok w moim kierunku, ale ja stałam bez ruchu, nie miałam
zamiaru uciekać. Nie umrę z mieczem w plecach. Stal zalśniła w słońcu, gdy Riki unosił miecz
nad głowę. Zamknęłam oczy i westchnęłam, wsłuchując się w odgłosy walki wokół, myśląc
o odbiciu szarego nieba w wodach fiordów.
– Fiske! – zagrzmiał we mgle głęboki zduszony głos.
Otwarłam oczy z niedowierzaniem. Riki przede mną zamarł, spoglądając niepewnie
w kierunku, z którego dobiegł ów głos. Zbliżał się ku nam, i to szybko.
– Nie, Fiske, nie rób tego!
Fiske wypuścił miecz z dłoni, gdy wpadł na niego mężczyzna z szopą jasnych włosów
zasłaniającą twarz i chwycił go za napierśnik. Przytrzymał go w miejscu. Poczułam, jak krew
zwalnia w moich żyłach, a serce staje.
– Co robisz? – Riki wyrwał się z uchwytu kompana i wyminął go, podnosząc miecz
i znów ruszając ku mnie.
Mężczyzna za nim oplótł go ramionami i przerzucił za siebie. Wtedy ujrzałam jego twarz.
Zamarłam jak słup soli.
– Iri – wyszeptałam niemal bezgłośnie.
Mężczyźni przestali się szamotać, obaj spojrzeli na mnie szeroko otwartymi oczami. Nie
mogłam uwierzyć w to, co widzę. Kogo widzę.
– Iri? – Drżącą dłonią chwyciłam krawędź własnego napierśnika, czując, jak do oczu
napływają mi łzy.
Mężczyzna dzierżący miecz obrzucił mnie wzrokiem, jakby próbując coś ułożyć
w myślach. Nie spuszczałam wzroku z Iriego. Z linii jego twarzy, z jego włosów, jasnych jak
słoma w słońcu. Z jego pokrytych krwią dłoni tak podobnych do dłoni mojego ojca.
– Co to ma znaczyć, Iri? – spytał mężczyzna zwany Fiskem, zaciskając dłoń na rękojeści
miecza, na którego ostrzu wciąż lśniła moja krew. Jednak ja ledwo go słyszałam. Nie mogłam
zebrać galopujących myśli, rozpierzchłych pod wpływem tego, co ujrzałam. Iri uczynił niepewny
krok w moim kierunku, mierząc mnie wzrokiem. Wstrzymałam oddech, gdy jego dłonie ujęły
moją twarz, a jego twarz zbliżyła się do mojej tak, że czułam jego oddech.
– Uciekaj, Eelyn.
Puścił mnie, a ja desperacko próbowałam zaczerpnąć powietrza. Obróciłam się,
wypatrując we mgle Mýry, próbując zawołać ojca, jednak wciąż nie mogłam oddychać.
Mężczyźni zniknęli we mgle, jakby byli duchami. Jakby nigdy nie istnieli. I tak też mogło
być. Pięć lat temu, gdy ostatni raz widziałam Iriego, mojego brata, leżał martwy w śniegu.
ROZDZIAŁ 2
yrwawszy się z mgły, popędziłam na brzeg rzeki tak szybko, jak
tylko mogłam, z Mýrą za plecami. Wpatrywałam się w drzewa, gdzie zniknął Iri. Zza nich
wyskoczyła kobieta z plemienia Riki, ale jej okrzyk wojenny przerwał nóż Mýry, którym
przeciągnęła jej po gardle, niemal nie zwalniając kroku. Riki odgwizdali sygnał do odwrotu.
Walczący się rozdzielili, odsłaniając pole, jeszcze niedawno zielone, teraz pokryte krwią.
Ruszyłam za wycofującymi się Rikimi, wypatrując Iriego, chwytałam za ramię każdego
jasnowłosego mężczyznę, którego zauważyłam, odwracałam go twarzą ku sobie.
– Co ty wyprawiasz?! – wykrzyknęła Mýra, odciągając mnie w tył. Na jej twarzy widniał
wyraz zaskoczenia.
Ostatni wrogowie zniknęli za linią drzew. Odwróciłam się, wyglądając niebieskiej tuniki
mojego ojca, którą nosił pod zbroją.
– Aghi!
Głowy Asków pozostałych na polu bitwy odwróciły się ku mnie. Mýra ujęła mnie za
ramię, przyciskając dłoń do mojej rany, by powstrzymać krwawienie.
– Eelyn, co się stało? – zapytała, przyciągając mnie do siebie.
Ujrzałam w końcu twarz ojca, wyłonił się z mgły, która jeszcze zakrywała przeciwległy
skraj pola.
– Aghi! – wykrzyknęłam ponownie zachrypniętym głosem. Ojciec rozejrzał się po
pokrytym ciałami polu. Gdy w końcu odnalazł mnie wzrokiem, na jego twarzy pojawił się wyraz
lęku. Rzucił tarczę na ziemię i pobiegł ku mnie. Opadłam na kolana, zakręciło mi się w głowie.
Ojciec przyklęknął przy mnie, dłońmi szukał rany, z której płynęła krew. Wyraz
przerażenia nie znikał z jego oblicza. Chwyciłam go za napierśnik, przyciągając jego twarz ku
swojej.
– Iri… – wyszlochałam. Nadal go widziałam, jakby stał przede mną. Czułam niemal jego
palce na twarzy.
Ojciec spojrzał na Mýrę, po czym odetchnął z ulgą. Ujął moją twarz w dłonie i spytał:
– Co się stało? – Zauważył w końcu ranę na moim ramieniu. Puścił mnie, wyjął nóż zza
pasa i odciął pasek materiału z tuniki martwego Rikiego spoczywającego obok nas.
– Widziałam go. Widziałam Iriego.
Ojciec owinął moją ranę kawałkiem płótna, mocno je zawiązując.
– O czym ty mówisz?
Odepchnęłam jego dłonie z płaczem.
– Posłuchaj mnie! Widziałam go, był tu!
W oczach ojca pojawił się wyraz niedowierzania.
– Walczyłam z Rikim, który już niemal mnie miał… – Zadrżałam na wspomnienie otarcia
się o śmierć. – Nagle z mgły wyłonił się Iri i uratował mi życie. Był z Rikim. – Wstałam, ujęłam
dłoń ojca i pociągnęłam go w stronę linii drzew. – Musimy go odnaleźć!
Jednak ojciec nie podążył za mną, stał jak wmurowany. Uniósł twarz ku niebu, mrugając
oczami w słońcu.
– Nie słyszałeś, co mówię? Iri żyje! – wykrzyknęłam, zdrową ręką przyciskając ramię do
boku, by nieco przytłumić pulsowanie bólu. Ojciec spojrzał na mnie ponownie, w kącikach oczu
miał łzy.
– To Sigr zesłał duszę Iriego, by cię uratowała z opresji.
– Co? Nie!
– Iri odszedł do Solbjǫrgu.– Jego słowa były przerażające, a jednocześnie łagodne,
pobrzmiewała w nich czułość, jakiej ojciec nigdy wcześniej nie okazał. Zrobił krok w moim
kierunku, patrząc mi w oczy z uśmiechem. – Sigr okazał ci swoją łaskę, Eelyn.
Mýra stała za nim, jej zielone oczy były szeroko otwarte.
– Ale… Ale ja go widziałam! – wyszlochałam.
– Wierzę ci – odparł ojciec. Po jego policzku popłynęła samotna łza i zniknęła w brodzie.
Przytulił mnie do siebie, a ja zamknęłam oczy. Ból w ramieniu był tak silny, że ledwo czułam
dłoń. Zamrugałam oczami, próbując cokolwiek z tego zrozumieć. Przecież widziałam Iriego na
własne oczy. Byłam tego pewna.
– Dzisiejszego wieczoru złożymy ofiarę – powiedział ojciec. Wypuścił mnie z ramion
i ponownie ujął moją twarz w dłonie. – Nigdy jeszcze nie słyszałem, byś tak krzyczała.
Przestraszyłaś mnie. – Zaśmiał się z ulgą.
– Przepraszam… – wymamrotałam.
Ojciec spojrzał mi głęboko w oczy.
– Dusza twojego brata uratowała ci dziś życie. Powinnaś się radować. – Ojciec klepnął
mnie dłonią w zdrowe ramię tak mocno, że niemal się przewróciłam.
Wnętrzem dłoni otarłam łzy z policzków, odwracając twarz od obserwujących mnie nadal
ziomków. Niewiele razy płakałam przy nich otwarcie – czułam się mała i bezbronna.
Pociągnęłam nosem, zbierając się w sobie. Ojciec kiwnął głową na znak uznania. Uczył mnie
tego całe życie – być silną. Nie poddawać się. Odwrócił się i ruszył ku pobojowisku, a ja poszłam
za nim z Mýrą u boku, uspokajając oddech. Ogarniając rozbiegane myśli. Szliśmy ku
obozowisku, po drodze zbierając broń poległych Asków. Kątem oka obserwowałam ojca, wciąż
nie mogąc pozbyć się z umysłu wizji Iriego.
Zatrzymałam się nad kałużą i spojrzałam na odbicie w wodzie. Twarz i szyję miałam
pokrytą brudem. Długie jasne włosy zaplecione w warkocze były posklejane krwią. Moje oczy
miały kolor niebieskiego lodu tak jak oczy Iriego. Wciągnęłam głęboko powietrze w płuca,
unosząc twarz ku niebu, by powstrzymać znowu napływające łzy.
– Eelyn! – zawołała Mýra, klękając przy kobiecie z naszego plemienia. Leżała na boku,
oczy miała otwarte, a ramiona wyprostowane, jakby je do nas wyciągała. Delikatnie odpięłam jej
pas z mieczem w pochwie, odkładając go na stos innych, po czym zabrałam się za jej napierśnik.
– Znałaś ją?
– Nie za dobrze.
Mýra opuszkami palców zamknęła kobiecie oczy, po czym odgarnęła jej włosy z twarzy.
– Dotarłaś do końca swojej drogi… – wyszeptała. Dołączyłam do niej, recytując dobrze
znane słowa rytuału pożegnania zmarłych.
– Wznosimy modły do Sigra, by przyjął twoją duszę do Solbjǫrgu, gdzie szeregi naszych
ziomków oświetlają pochodniami mroczną ścieżkę. – Zamilkłam, pozwalając Mýrze mówić
dalej.
– Przekaż mojej siostrze i ojcu, że ich kocham. Proś ich o opiekę nade mną. Powiedz im,
że moja dusza podąży za twoją, gdy przyjdzie jej czas.
Przełknęłam gulę w gardle, po czym otworzyłam oczy i spojrzałam po raz ostatni
w spokojną twarz kobiety. Nie byłam w stanie wypowiedzieć słów pożegnania nad ciałem Iriego,
ale Sigr i tak go zabrał.
– Czy zdarzyło ci się kiedyś zobaczyć coś nierealnego tak jak mi?
Mýra zamrugała oczami.
– To wcale nie było nierealne, to była dusza Iriego – odparła.
– Ale on był starszy niż w dniu śmierci, był dorosłym mężczyzną. Przemówił do mnie.
Dotknął mnie.
Mýra powstała z ziemi, zarzucając na ramię naręcze toporów.
– Eelyn, byłam przy tym, jak Iri zginął. Widziałam to na własne oczy.
Iri zginął w tej samej bitwie co siostra Mýry. Już przedtem byłyśmy przyjaciółkami,
jednak nie potrzebowałyśmy siebie nawzajem tak jak po ich śmierci.
Pamiętam to, jakby zdarzyło się wczoraj – jego obraz jak odbicie na lodzie. Pozbawione
życia ciało Iriego na dnie rowu. Spoczywające na idealnie białym śniegu, w kałuży krwi. Jasne
włosy otaczające jego głowę niczym aureola, martwe oczy, puste, wpatrzone w niebyt.
– Wiem.
Mýra ścisnęła mnie za ramie.
– Zatem wiesz też, że to nie był Iri, nie fizycznie.
Skinęłam głową, z trudem przełykając ślinę. Codziennie modliłam się za jego duszę. Jeśli
to Sigr zesłał go, by mnie bronił, znaczyło to, że jest w Solbjǫrgu – kresie podróży dla naszego
ludu.
– Wiedziałam, że mu się uda – westchnęłam przez ściśnięte gardło.
– Wszyscy wiedzieliśmy – odparła Mýra. Na jej ustach zagościł lekki uśmiech.
Spojrzałam ponownie na kobietę leżącą u naszych stóp. Zgodnie z naszym zwyczajem
pozostawimy ją tak, jak poległa – z honorem. Tak jak i wszystkich naszych martwych
wojowników. Także Iriego.
– Był tak przystojny jak za życia? – Mýra uśmiechnęła się krzywo, ale w jej oczach
pojawił się błysk.
– Był przepiękny – wyszeptałam.
ROZDZIAŁ 3
agryzłam zęby na grubym skórzanym pasie z pochwą na miecz,
podczas gdy znachorka zszywała głęboką ranę na moim ramieniu. Była znacznie poważniejsza,
niż chciałam przyznać sama przed sobą.
Cokolwiek myślała Kalda, jej twarz niczego nie zdradzała.
– Nadal mogę walczyć – rzekłam. Nie było to pytanie. A ona opatrywała mnie już tyle
razy, że doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Mýra westchnęła głęboko z udawaną
rezygnacją, jednak na jej twarzy widniał wyraz lekkiego rozbawienia. Rzuciłam jej znaczące
spojrzenie, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć.
– To twoja sprawa i decyzja – odparła Kalda, spoglądając na mnie spod ciemnych rzęs.
Nie po raz pierwszy mnie zszywała i na pewno nie ostatni. Jednak tylko raz kategorycznie
zakazała mi walczyć, gdy złamałam dwa żebra. Czekałam pięć lat, by pomścić Iriego w moim
drugim sezonie walk, po czym miesiąc z tego sezonu spędziłam, czyszcząc oręże w obozie
i pieniąc się z wściekłości, podczas gdy Mýra i mój ojciec walczyli beze mnie.
– Rana się nie zasklepi, jeśli będziesz używać topora – skomentowała Kalda, odkładając
igłę do miseczki stojącej obok i wycierając dłonie o zakrwawiony fartuch. Spojrzałam na nią
z niedowierzaniem.
– Ale ja muszę używać topora…
– Używaj tarczy zamiast topora. – Mýra zmierzyła mnie karcącym wzrokiem.
– Nie ma mowy – odcięłam się. – Zawsze walczę z mieczem w prawej i z toporkiem
w lewej dłoni, doskonale to wiesz. – Zmiana stylu walki mogła się dla mnie skończyć tragicznie.
Kalda westchnęła.
– W takim razie jeśli rozerwiesz szwy, będę cię musiała szyć jeszcze raz.
– Trudno. – Wstałam, naciągając rękaw na spuchnięte ramię i próbując się przy tym nie
krzywić. Czekający za mną w kolejce Aska siadł na stołku przed Kaldą, która zabrała się do
zszywania rany na jego policzku.
– Słyszałem, że Sigr okazał ci dziś łaskę – skomentował mężczyzna. Był druhem mojego
ojca.
– Owszem – odpowiedziała za mnie Mýra, uśmiechając się zdradziecko. Uwielbiała mnie
zawstydzać. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Mężczyzna poklepał mnie zaciśniętą pięścią
po zdrowym ramieniu, a ja odwzajemniłam jego gest.
Wyszłyśmy z zaduchu i smrodu namiotu i ruszyłyśmy przez obóz. Zapachy gotowanej
wieczerzy spowodowały, że głośno zaburczało mi w brzuchu. Ojciec już czekał na mnie przy
ognisku.
– Do zobaczenia rano – rzekła Mýra i ścisnąwszy mnie za dłoń, oddaliła się.
– Może – odparłam, patrząc, jak odchodzi w kierunku swojego namiotu. Nie byłam
pewna, czy Rikiowie nie zaatakują nas jeszcze przed wschodem słońca.
Ojciec z rękami skrzyżowanymi na piersi stał przy ognisku i wpatrywał się w nie. Zdążył
obmyć twarz i dłonie, jednak jego ubranie nadal pokrywały krew i brud.
– Opatrzona? – zapytał, unosząc krzaczaste brwi.
Skinęłam głową, podnosząc pochwę z mieczem nad głowę. Ojciec odpiął pokrowiec na
toporek, który nosiłam na plecach, i chwycił mnie za ramię, jednocześnie mu się przyglądając.
– Wszystko w porządku – zapewniłam go. Nie martwił się o mnie zbyt często, ale teraz
widać było, że jest zaniepokojony. Odgarnął mi z twarzy niesforne włosy. Może i byłam
wojowniczką Asków, ale byłam też jego córką.
– Coraz bardziej przypominasz mi swoją matkę. Jesteś gotowa?
Obdarowałam go zmęczonym uśmiechem. Skoro on wierzył, że Sigr zesłał mi na pomoc
duszę Iriego, to i ja mogłam w to uwierzyć. Obawiałam się myśleć o innych możliwościach,
które podsuwał mi umysł.
– Gotowa.
Udaliśmy się na kraniec obozu. Czułam na sobie wzrok ziomków, jednak ojciec nie
zwracał na nich najmniejszej uwagi, co dodawało mi pewności siebie. Namiot, który służył nam
za miejsce rytuałów, stał na obrzeżach obozu. Z otworu w jego dachu unosił się biały dym. Espen
stał w jego wejściu jak potężna statua, a u jego boku tala. Wódz naszego klanu był naszym
najznamienitszym wojownikiem, najstarszym przywódcą Asków od trzech pokoleń. Uniósł
podbródek, gładząc palcami długą brodę.
– Aghi. – Powitał mojego ojca. Ojciec wydobył zza pazuchy trzy monety i wręczył mi je.
Zbliżył się do przywódcy, ścisnął go za ramię. Espen odwzajemnił jego gest, po czym
przemówił. Nie słyszałam, co mówi, jednak w pewnym momencie skierował wzrok ku mnie, co
wzbudziło we mnie lekki niepokój.
– Eelyn.
Podskoczyłam. Hemming czekał przy bramie do zagrody. Wcisnęłam mu w dłoń monety,
a on wrzucił je do ciężkiej sakwy zwisającej mu u pasa.
Uśmiechnął się do mnie, ukazując dziurę po zębie z przodu, który dwa lata temu wybił
mu koń kopytem.
– Słyszałem, co się stało – rzucił, przechodząc nad płotem zagrody i chwytając jasnoszarą
kozę za rogi. – Ta będzie dobra?
Przykucnęłam, przyglądając się bacznie zwierzakowi.
– Obróć ją.
Hemming obrócił kozę, a ja pokręciłam głową.
– A ta? – zapytałam, wskazując dużą białą kozę w rogu.
– Ta kosztuje cztery penningry – odparł Hemming, mocując się z trzymaną kozą. Nagle
poczułam na ramieniu ciężką dłoń. Uniosłam wzrok i ujrzałam ojca.
– Co tu się dzieje? – spytał.
Hemming puścił kozę i wyprostował się przed moim ojcem.
– Ta koza kosztuje cztery penningry.
– Czy to twoja najlepsza koza?
– Tak, Aghi.
– A zatem niech będą cztery penningry – odparł ojciec, rzucając mu kolejną monetę.
Przeskoczyłam przez płot zagrody, by pomóc chłopakowi doprowadzić zwierzę do
bramki. Ojciec ujął jeden róg, ja drugi i powiedliśmy kozę w stronę ołtarza ustawionego na
samym środku namiotu zebrań. Ogień buzował już na całego, rozgrzewając mnie po chłodzie
panującym na zewnątrz.
– Mogę do was dołączyć? – odezwał się zza naszych pleców Espen. Ojciec odwrócił się,
rozszerzając nieco oczy, ale skinął głową. Tala stanął nieopodal nas, spoglądając na mnie.
– Przyniosłaś dziś chwałę Sigrowi, pokonując jego wrogów, Eelyn, a on w zamian okazał
ci swoją łaskę.
Skinęłam nerwowo głową, przygryzając dolną wargę. Tala nigdy wcześniej się do mnie
nie odezwał. Jako dziecko bałam się go bardzo, ukrywając się za plecami Iriego przy każdej
uroczystości składania ofiar. Nie podobała mi się myśl, że ktoś może przemawiać w imieniu
bogów. Obawiałam się, co może ujrzeć, spoglądając w głąb mojej duszy. Co może powiedzieć na
temat mojej przyszłości. Espen zajął miejsce u mojego boku i poprowadziliśmy zwierzę do
dużego koryta umieszczonego przed ołtarzem. Ojciec wydobył zza pazuchy małą drewnianą
figurkę symbolizującą moją matkę i wręczył mi ją. Dobyłam z sakwy podobną upamiętniającą
Iriego i postawiłam je na kamieniu przed nami. Ofiary zawsze przypominały mi matkę. Nieraz
opowiadała o bogini Rikich, Thorze, która pojawiała się wraz z ogniem wystrzeliwującym
z góry, zstępującym na fiordy. Sigr wychodził z morza, aby strzec swoich ludzi, i tak oto co pięć
lat ruszaliśmy w bój, by bronić jego honoru, zwaśnieni po wsze czasy.
Nie miałam zbyt wiele wspomnień po matce, jednak dzień jej śmierci pamiętałam, jakby
to było wczoraj. Pamiętałam strumień cichych Herjów napadających naszą wioskę w środku
nocy, odbicia ognia w ich mieczach, ich trupiobladą skórę kontrastującą z futrami na ich
ramionach. Pamiętałam, jak wyglądała matka leżąca na plaży, podczas gdy blask życia gasł w jej
oczach. Ojca pokrytego jej krwią. Siedziałam obok niej, trzymając jej nadal ciepłą dłoń, podczas
gdy Askowie szli za najeźdźcami w wody zimowego morza, gdzie zniknęli jak demony.
Widywaliśmy już wcześniej najazdy, ale nigdy takie jak ten. Oni nie pragnęli łupów, przybyli
jedynie po to, by zabijać. Tych, których zabrali ze sobą, złożyli w ofierze swojemu bogu. Nikt nie
wiedział, skąd przybyli i czy w ogóle byli ludźmi.
Espen powiesił jedno z ich ciał na drzewie przy wejściu do wioski; jego kości nadal tam
wisiały, grzechocząc na wietrze. Nigdy więcej nie spotkaliśmy Herjów. Może ich bóg zgasił
w nich gniew. Jednak nadal na dźwięk ich nazwy krew ścinała nam się w żyłach. Iri i ja
płakaliśmy nad ofiarą, którą ojciec złożył następnego dnia, dziękując Sigrowi za to, że ocalił jego
dzieci. Zaledwie parę lat później ojciec złożył kolejną ofiarę – ku pamięci Iriego.
– Dobądź noża, Eelyn – poinstruował mnie ojciec, ujmując kozę za oba rogi. Spojrzałam
na niego niepewnie. Dotąd to ojciec składał zawsze ofiary, ja zaś stałam za jego plecami. – To
twoja ofiara, córko. Dobądź noża. – Stojący obok niego tala skinął mi głową.
Wyciągnęłam zza pasa nóż, spoglądając przy tym na odbicie płomieni w literach mojego
imienia wykutych na klindze. Był to nóż, który ojciec dał mi pięć lat temu przed moim
pierwszym sezonem walk. Przez te pięć lat odebrał więcej żywotów, niż byłam w stanie zliczyć.
Ukucnęłam obok kozy, biorąc ją w ramiona, i odnalazłam palcami pulsującą arterię na jej
szyi. Przyłożyłam do niej nóż i wyrecytowałam:
– Tą niewinną ofiarą składamy ci hołd, o Sigrze. – Słyszałam już te słowa z ust ojca
i moich ziomków. – Dziękujemy ci za twoją opiekę i łaskę. Prosimy, byś za nami podążał,
chroniąc nas aż do dnia, gdy znajdziemy ostateczny odpoczynek w Solbjǫrgu.
Szybkim ruchem przeciągnęłam nóż po gardle kozy, drugą ręką przyciskając ją do siebie,
gdy zaczęła wierzgać. Czułam, jak szwy w ranie na ramieniu ciągną boleśnie, ból promieniował
aż do nadgarstka. Gorąca krew pociekła mi po dłoniach, spływając do koryta. Zanurzyłam twarz
w sierści kozy i trzymałam ją tam, aż zwierzę przestało się ruszać. Staliśmy w ciszy, słuchając,
jak krew cieknie, a potem kapie do koryta. Uniosłam głowę i spojrzałam na figurki mamy i brata
stojące na kamieniu. Podświetlało je bursztynowe światło, na ich rzeźbionych twarzach tańczyły
cienie. Nieobecność matki poczułam natychmiast, gdy tylko przestała oddychać. Jej dusza
opuściła ciało wraz z ostatnim oddechem. Jednak w przypadku Iriego było inaczej. Czułam, że
nadal jest gdzieś przy mnie. Może już zawsze tak będzie.
ROZDZIAŁ 4
środku nocy obudził nas ostrzegawczy gwizd. Zza ściany namiotu
dobiegł nas odgłos niespokojnych koni. Ojciec zerwał się na równe nogi, nim zdążyłam choćby
otworzyć oczy.
– Wstawaj, Eelyn. Miałaś rację!
Uniosłam się z posłania, sięgając po miecz leżący obok i zaciskając zęby pod wpływem
bólu promieniującego z rany. Po krótkiej szamotaninie z butami udało mi się je wciągnąć na
stopy, po czym przywdziać napierśnik, choć ojciec musiał mi pomóc go zapiąć. Następnie
przełożył mi przez głowę pas z pochwą i mieczem oraz pokrowiec na topór, po czym poklepał
mnie po plecach na znak, że jestem gotowa. Chwyciłam figurkę matki, która stała obok jego
posłania, i ucałowałam ją szybko, po czym wręczyłam mu ją. Włożył ją za pazuchę, a ja zrobiłam
to samo z figurką Iriego.
Wymknęliśmy się cicho z namiotu w ciemność nocy, kierując się ku rzece okalającej
część naszego obozu. Noc była bezgwiezdna, niebo zlewało się z ziemią w mroku poza
granicami światła ognisk. Czułam, że oni tam są. Rikiowie.
Ponad naszymi głowami przetoczył się grzmot, a w powietrzu rozszedł zapach burzy.
Ojciec ucałował mnie w czubek głowy.
– Vegr yfir fjor – rzekł, po czym popchnął mnie w kierunku drugiego końca szeregu,
gdzie oczekiwała na mnie Mýra.
Uściskała mnie na powitanie, wydobywając przy tym topór z pokrowca na moich plecach
i podając mi go. Zacisnęłam mocniej bandaż na ramieniu i potrząsnęłam nim, by je przywrócić
do życia.
Mýra tym razem nic nie powiedziała, ale wiedziałam, co myśli, bo myślałam o tym
samym. Lewa strona mojego ciała była obecnie niemal bezużyteczna. Nieraz walczyłam już
w nocy, ale nigdy z tak poważną raną. Ta myśl wywołała we mnie niepokój.
– Trzymaj się blisko mnie – nakazała Mýra, a ja skinęłam głową. Ruszyłyśmy ku
frontowi szeregu.
Walka zaczęła się, zanim tam dotarłyśmy. Z lewego boku, od strony rzeki, doszły nas
krzyki, jednak nasz szereg jeszcze nie włączył się do boju. Szeptałam słowa modlitwy,
jednocześnie rozglądając się naokoło i wyczekując ataku. Z nieba spadły pierwsze krople
deszczu. U mego boku Mýra modliła się z zamkniętymi oczami.
Kolejny gwizd zabrzmiał jak cichy ptasi zew. Cały szereg ruszył jak jeden mąż, równo
i cicho. Położyłam dłoń na plecach Aski, który podążał przede mną, na swoich plecach czując
z kolei dłoń woja za mną. Tworzyliśmy jedność poruszającą się w jednym rytmie. Z lewej
dobiegał nas szum rzeki, a z prawej las stał dziwnie cichy; odgłosy walki dolatywały nas
dokładnie z naprzeciwka. Rikiowie ruszyli na nas jak ryby pod wodą. Parliśmy naprzód, póki nie
usłyszałam wreszcie ich kroków. Mýra szturchnęła mnie łokciem na znak, że też je usłyszała.
Cmoknęłam głośno językiem, a moi pobratymcy powtórzyli ten sygnał, podając go dalej. Wróg
był blisko.
Mýra podniosła tarczę, a ja przysunęłam się bliżej. Cały szereg przyspieszył kroku.
Czułam, jak serce bije mi nierównym rytmem, wywołując fale bólu w żebrach.
Bolesny okrzyk dobiegający gdzieś z boku był sygnałem, że Rikiowie zwarli się już
z naszymi. Gdy tylko dostrzegłam przed sobą ruch, zamachnęłam się mieczem, trafiając
w twardą powierzchnię tarczy. Mýra przewróciła się na ziemię w zetknięciu z tarczą wroga, a ja
cięłam ponownie, uderzając z góry. Tym razem poczułam, że ostrze trafiło na kość. Oparłam
stopę o ciało, wyciągając klingę i prąc naprzód. Deszcz rozpadał się na dobre, choć zza chmur
wyglądał też skrawek księżyca. W jego słabym świetle natychmiast zaczęłam się rozglądać po
Rikich, szukając znajomej twarzy brata. Rozległ się grzmot, a zaraz po nim niebo przecięła
błyskawica oświetlająca masę wojów przetaczających się po polu jak chmara czarnych
błyszczących insektów.
Mýra cięła przeciwnika nożem w udo, jednocześnie obalając go tarczą, ja zaś rzuciłam się
na niego, siekąc toporem i stękając przy tym z bólu. Mýra złapała mnie, gdy niemal upadłam,
szarpnęła w górę i pchnęła przed siebie. Przeskoczyłyśmy obie nad ciałem, kątem oka
dostrzegłam z lewej strony sylwetkę pędzącej na mnie kobiety. Wydała okrzyk bojowy i rzuciła
się na mnie, zdążyłam jednak uskoczyć i ciąć ją w bok. Upadła w błoto, a ja zgięłam się wpół,
próbując utrzymać równowagę.
– Eelyn! – zawołała Mýra. Wir bitwy wciągał ją coraz głębiej, podczas gdy ja
gorączkowo próbowałam odzyskać swój topór. W końcu moja dłoń natrafiła na jego stylisko.
– Jestem tu! – odkrzyknęłam i pobiegłam w kierunku, z którego dobiegł mnie jej głos.
Niebo ponownie przecięła błyskawica, wyjąc i sycząc. W jej świetle odnalazłam Mýrę, stojącą
nad ciałem wroga.
Posuwałyśmy się w kierunku drzew. Wbiłam wzrok w postacie przed sobą.
Wyrzynałyśmy sobie przez nie drogę, działając w tandemie, aż nie oczyściłyśmy przejścia. Mýra
naparła mocniej, próbując chronić mój bark i lewy bok. Zacisnęłam zęby i chwyt na rękojeści
miecza, starając się nie ustępować jej pola.
I wtedy go dostrzegłam: był jak blady płomień skaczący między pniami drzew. Stanęłam
jak wryta, serce podeszło mi do gardła.
– Iri!
Ruszyłam pędem, usiłując nie stracić go z oczu, jednocześnie unikając Rikich. Zbliżyłam
się do linii drzew. Iri rzucił toporem w wojownika Asków, po czym powalił drugiego, nie
zatrzymując się. U jego boku wymachiwał mieczem Riki, który o malo nie odebrał mi życia.
Szłam za nimi w głąb lasu. Za plecami usłyszałam cichnący głos Mýry, która wołała mnie
po imieniu. Przeskakiwałam trupy poległych zaścielające leśną darń, próbując wykorzystać
osłonę pni drzew. Wsunęłam miecz do pochwy i szłam przygarbiona, trzymając przed sobą topór.
Czułam, jak ściska mi się żołądek, wiedziałam, że powinnam się zatrzymać, wrócić do Mýry.
Zamiast tego jednak podążałam wciąż za znajomą sylwetką, coraz głębiej w ciemność.
Błyskawice rozcinały nieboskłon niemal raz za razem, a deszcz bębnił w kopułę z liści drzew.
Nagle poczułam na ramieniu czyjąś dłoń. Natychmiast zamachnęłam się toporem, jednak ten ktoś
złapał mój nadgarstek i ścisnął tak mocno, że puściłam broń. Upadłam jak długa na plecy, a mój
napastnik chwycił mnie za but i pociągnął w przeciwnym kierunku. Próbowałam chwytać się pni,
jednak były tam samo śliskie jak ziemia, po której sunęłam bezradnie. Żebra paliły mnie żywym
ogniem. Postać złapała mnie za napierśnik i poderwała z ziemi, popychając plecami na pień
drzewa.
Riki, który wczoraj zadał mi ranę, patrzył teraz na mnie wściekłym wzrokiem. Jego oczy
były błękitne jak lód. Długie zmierzwione włosy otaczały jego twarz, a potężna sylwetka
górowała nade mną.
– Natychmiast przestań nas śledzić – wysyczał. Powoli sięgnęłam po nóż za pasem.
– Gdzie on jest?
Riki popchnął mnie mocno na pień, po czym puścił i obrócił się, odchodząc w głąb lasu.
Pobiegłam za nim. Odwrócił się na pięcie, rękojeścią topora uderzając mnie w ramię.
– Odejdź, natychmiast – warknął.
– Gdzie jest Iri? – wykrzyknęłam.
Popchnął mnie ponownie na kolejne drzewo. Osunęłam się po pniu i wylądowałam na
ziemi.
Natychmiast zerwałam się na nogi i poszłam za nim.
– Gdzie on jest? – Nie dawałam za wygraną, próbując opanować trzęsący się głos. Riki
znów odwrócił się ku mnie, tym razem chwytając moje ramię i wbijając kciuk w świeżą ranę,
którą zadał mi tak niedawno. Wrzasnęłam na całe gardło, upadając na kolana. Czułam, jak szwy
rozrywają skórę. W oczach miałam mroczki, a żołądek wywrócił się na nice. Riki stał nade mną,
jego twarz była skryta w cieniu.
– Przez ciebie zginiemy. Trzymaj się z dala od Iriego.
Otworzyłam usta, by odpowiedzieć, ale Riki zacisnął palce jeszcze mocniej, aż zakręciło
mi się w głowie. Czułam, że zaraz zemdleję. Jego głos odbijał się echem w głowie. Skądś
z daleka dobiegł mnie gwizd oznaczający odwrót Asków.
– Fiske. – Dobiegł mnie zza pleców głos Iriego. Odwróciłam się i ujrzałam go, w każdej
dłoni miał topór. – Musimy się zbierać. – Skinął głową za siebie, unikając mojego wzroku.
– Zaczekaj! – poderwałam się na nogi, jednak Iri już odchodził. – Iri!
– Wracaj do swoich, Eelyn. Zanim ktoś cię zobaczy. – Wzburzenie w jego głosie było
słyszalne, a twarz miał napiętą. Spojrzałam na nią i zamyśliłam się. Włosy miał jasne jak ja
i matka, ale wyglądał jak mój ojciec. Nie był już chłopcem, lecz mężczyzną. I na pewno był
moim bratem.
– A więc to naprawdę ty – wychrypiałam, próbując złapać oddech. Wsunęłam topór do
pokrowca na plecach, wpatrując się w niego.
– Iri… – odezwał się zza jego pleców Fiske ponaglającym tonem.
– Odejdź – rzucił w moją stronę Iri, odwracając się plecami. – Zapomnij, że mnie
widziałaś.
Oparłam się o drzewo, zaciskając powieki. Ramię z bólu pulsowało. Z bólu w sercu. Iri
żył, a to oznaczało coś złego. O wiele gorszego niż śmierć.
– Iri? – rozległ się kolejny głos nieopodal, a ja poczułam, jak uginają się pode mną nogi.
Iri zatrzymał się w pół kroku i obrócił, szukując źródła głosu. Z lasu wyłonił się potężnej postury
mężczyzna, stając w poświacie księżyca. – Fiske? – spytał zdziwiony. Trzej mężczyźni
wpatrywali się w siebie nawzajem przez dłuższą chwilę, a ja poczułam, jak powietrze wokół
mnie zamarza, a zmysły wyostrzają mi się niemal boleśnie. Dobyłam znów noża i rzuciłam
okiem w kierunku rzeki. Nawet ranna na pewno byłam szybsza od nich. Dam radę. Iri zagryzł
zęby, myśląc intensywnie. Spojrzał na Fiskego i skinął lekko głową, zanim opuścił wzrok, a ja
poczułam, jak ściska mi się gardło.
Fiske wyciągnął ku mnie rękę. Odepchnęłam się od drzewa, rzucając się naprzód, ale
zdążył mnie złapać i pociągnął ku sobie. Zacisnął palce na moim gardle, jego kciuk natrafił na
pulsującą żyłę. Kopałam, próbując się uwolnić, ale spowodowało to jedynie, że zaciskał palce tak
mocno, że nie mogłam złapać tchu. Drapałam go, jednak coraz słabiej, w oczach miałam
mroczki. Stojący za jego plecami Iri nadal patrzył w ziemię. Czułam, jak serce powoli przestaje
mi bić, a ciało robi się coraz cięższe. Mrugnęłam, wznosząc wzrok na gwiazdy prześwitujące
między liśćmi. Serce waliło mi w uszach.
Raz. Dwa.
Ciemność.
ROZDZIAŁ 5
budziły mnie odgłosy drewnianych kół skrzypiących na kamieniach
i światło dnia przenikające przez powieki. Nie otwierając oczu, próbowałam po samych
zapachach rozeznać się w terenie.
Zima. Sosna i dym z ogniska. Otworzyłam oczy i ujrzałam błękitne niebo. Dobiegł mnie
odgłos kopyt.
Zerwałam się do pozycji siedzącej i próbowałam skoczyć na równe nogi, ale szybko
opadłam na powrót. Ręce miałam związane w nadgarstkach, a z rany na ramieniu ciekła mi
świeża krew. Kilku Rikich spojrzało na mnie z grzbietów koni. Oczy rozszerzyły mi się z lęku,
nie mogłam wyostrzyć obrazu. Gdy w końcu odzyskałam ostrość widzenia, ujrzałam w oddali
górę Thory. Zewsząd otaczali mnie ludzie Rikich.
Serce waliło mi o żebra, oddech miałam urywany, jego obłoki były widoczne w mroźnym
powietrzu. Przysiadłam skulona i studiowałam uważnie skraj lasu po prawej stronie. Chwyciłam
krawędź wozu dłońmi i szykowałam się już do desperackiego skoku, gdy ujrzałam Iriego
i zamarłam. Jechał za wozem, dosiadając gniadego konia. Wzrok miał wbity we mnie, a wyraz
twarzy pełen napięcia. Niemal niezauważalnie pokręcił głową i wskazał oczami ku przodowi
wozu. Odwróciłam się i ujrzałam szereg łuczników na koniach, jadących ramię w ramię. Łuki
mieli przerzucone przez plecy, a kołczany pełne strzał przytroczone do siodeł przy kolanie.
Zmierzyłam wzrokiem dystans do linii drzew. Nimbym do niej dotarła, miałabym w plecach pięć
czy sześć strzał. Chyba że któryś z Rikich stratowałby mnie najpierw konno.
Próbowałam zebrać myśli. Rana na ramieniu nadal krwawiła, a opuchlizna na twarzy
ćmiła bólem. Oblizałam usta i poczułam zaschniętą krew. Na wozie jadącym z przodu
dostrzegłam dwóch leżących mężczyzn, jeden był bez nogi, a drugi miał twarz zawiniętą
w zakrwawione bandaże. Objęłam kolana ramionami, przyciągając je do klatki piersiowej.
Iri nadal mi się przyglądał. Ciemna skóra napierśnika sprawiała, że jego włosy wyglądały
jak lodowy wodospad splamiony krwią. Ostre kości policzkowe podkreślały jego okrągłe
niebieskie oczy.
Oczy, które tak dobrze znałam.
Oparłam czoło na dłoniach, przypominając sobie ostatni raz, gdy go widziałam. To było
pięć lat temu. Walczył u mego boku w dolinie pokrytej śniegiem, z toporem w każdej ręce.
Włosy miał pokryte płatkami śniegu, a na dłoniach krew.
Zwarł się w boju z młodym Rikim i obaj spadli z krawędzi głębokiej szczeliny w ziemi.
Nadal słyszałam krzyk, który wyrwał się z mojego gardła. Popełzłam na czworaka do krawędzi,
czując, jak ziemia obsypuje mi się pod palcami. Iri leżał na plecach, wnętrzności wylewały mu
się z głębokiej rany. W jego oczach nie było nic oprócz pustki, wpatrywały się martwo w niebo.
Obok niego leżał Riki zakopany do połowy w śniegu.
Uniosłam głowę i napotkałam zamyślone spojrzenie Iriego, jakby wspominał tę samą
chwilę co ja. Odwrócił jednak głowę i popędził konia, znikając w masie Rikich. Przed nami
wznosiła się góra Thory górująca nad doliną. Ciemna skała u swoich stóp łączyła się z zielenią
lasu. Z dala od fiordów. Z dala od domu.
Nie wiedziałam, gdzie dokładnie żyje klan Rikich, ale najwyraźniej zmierzaliśmy do
jednej z ich wiosek. Droga powrotna do doliny będzie odcięta aż do nadejścia odwilży. Jeśli
udałoby mi się oswobodzić, powinnam dać radę dostać się z powrotem nad fiordy.
Wóz zatrzymał się gwałtownie w momencie, gdy próbowałam stanąć na nogi. Riki udali
się między drzewa, w kierunku rzeki wijącej się wśród leśnej gęstwiny. Postój miał na celu
napojenie koni. Pomiędzy sylwetkami innych Rikich migała mi blond głowa Iriego. Mijająca
mnie kobieta Rikich obrzuciła mnie wrogim spojrzeniem. Riki jeszcze mnie nie zabili, a po wielu
latach starć miałam pewne przypuszczenia dlaczego. Więzień z klanu Asków nie miał dla nich
zbyt wielu zastosowań.
Zostanę ich niewolnicą albo sprzedadzą mnie innemu klanowi. Tak czy inaczej nie
wstąpię do Solbjǫrgu.
Ciężka dłoń uderzyła mnie mocno w potylicę. Woźnica mojego transportu warknął,
splunął na mnie i wrócił do konia.
– Siadaj albo zwiążę ci nogi i pociągnę za wozem – zagroził.
Spełniłam jego polecenie, ponownie zwracając wzrok w kierunku Iriego. Stał obok konia,
w cieniu drzew. Na plecach miał skrzyżowane dwa pokrowce z toporami, dokładnie tak jak
wtedy, kiedy byliśmy dziećmi. Przypatrywał się Fiskemu, jednak po chwili zwrócił spojrzenie na
mnie. Prędko odwrócił wzrok i skupił się na uprzęży swojego wierzchowca. Mężczyzna bez nogi
w wozie przede mną jęczał z bólu.
Wóz się zakołysał, gdy woźnica wspiął się na grzbiet swojego konia i zawołał na jednego
z łuczników, który właśnie wyszedł spomiędzy drzew. Mężczyzna zbliżył się do nas z bukłakiem
wody w dłoni, jego koń kroczył za nim powoli. Miał rude włosy i brodę zaplecioną w trzy
niedbałe warkocze. Wręczył bukłak woźnicy. Chwyciłam dłońmi krawędź burty wozu,
przyglądając im się, gdy rozmawiali. Koń łucznika szedł spokojnie obok. Serce zabiło mi żywiej.
Oceniłam wzrokiem dystans pomiędzy koniem a łucznikiem. Jego kołczan nadal zwisał u siodła.
Uniosłam się na tyle, by móc rozejrzeć się wokół ponad krawędzią burty wozu.
Większość Rikich zsiadła z koni. Zebrałam nieco słomy z paki wozu i wyciągnęłam dłoń między
szczebelkami burty w stronę konia. Gdy ją zauważył, zarzucił grzywą i zrobił ostrożny krok
w moim kierunku. Mężczyźni nadal rozmawiali w najlepsze, podczas gdy sięgałam po wodze,
zamykając oczy i odmawiając pod nosem modlitwę. Spojrzałam po raz ostatni na Iriego, a on
odwrócił ku mnie wzrok, jakby poczuł moje spojrzenie. Jego oczy rozszerzyły się z zaskoczenia,
gdy przeskoczyłam burtę wozu, lądując w siodle konia. O mało się nie ześliznęłam na ziemię,
gdy zwierzę stanęło dęba.
– Aska! – ryknął woźnica.
Ubodłam konia piętami i stanęłam w strzemionach, pochylając się w przód, by obniżyć
pozycję ciała do maksimum, podczas gdy wokół mnie wybuchnął totalny chaos. Z prawej
dostrzegłam w dali nadbiegających Rikich, dobywających broni, podczas gdy inni pędzili, by
odciąć mi drogę w jedynym kierunku, w jakim mogłam się udać. Gdyby nie udało mi się dostać
między drzewa, stanowiłabym łatwy cel dla łuczników. Popędziłam konia okrzykiem, zmuszając
go do szybszego biegu. Przed sobą dostrzegłam konia Iriego, jednak bez jeźdźca na grzbiecie.
Najwyraźniej wystraszyło go zamieszanie. Iri stał z opuszczonymi rękami i wyrazem totalnego
zaskoczenia na twarzy. Za jego plecami Fiske dosiadł swojego konia i ruszył za mną. Nagle tuż
koło mojego ucha zawyła w locie strzała, muskając drzewo. Drzazgi eksplodowały mi w twarz.
Przytuliłam się jeszcze mocniej do grzbietu konia.
Rikowie runęli za mną jak lawina, nacierając na mnie z twarzami, których wyraz nie
różnił się od tego, co widziałam w bitwie. Sadzili susami, od których trzęsła się ziemia,
i wymachiwali bronią. Udało mi się dotrzeć do linii drzew i wpaść w las. Obejrzałam się za
siebie.
Fiske był już w zasięgu wzroku, poruszał się szybko, uwalniając łuk z troków przy siodle.
Zaklęłam, gdy zobaczyłam, jak nakłada strzałę na cięciwę. Miał czystą linię strzału. Usłyszałam
nagle mokry odgłos rozpruwania po stronie lewego ramienia, po czym ogarnęła mnie na chwilę
kompletna cisza. Spojrzałam w dół i dostrzegłam grot strzały wystający przez skórę mojego
pancerza. Koń wierzgnął, a ja spadłam, lądując na ziemi z takim impetem, że straciłam dech.
Przekręciłam się na prawy bok, próbując wstać, jednak nadal nie byłam w stanie złapać
tchu. Drzewa nade mną kiwały się niepokojąco, wyginając się jak we śnie. Poczułam nudności.
Krzyki ustały, wcisnęłam twarz w mokrą glebę, dysząc i kaszląc.
Przed oczami pojawiły mi się buty Fiskego, towarzyszył im odgłos wielu innych kroków.
Fiske pochylił się, chwycił garść moich włosów i szarpnął mnie, zmuszając do wstania.
Kątem oka dostrzegłam innych, którzy schwytali wodze mojego konia. Jęknęłam, od strzały w
moim lewym barku promieniował potworny ból na całe ramię, plecy i szyję. Fiske pociągnął
mnie za włosy z powrotem ku polanie – gdzie czekał już na mnie Iri.
ROZDZIAŁ 6
łońmi pokrytymi pęcherzami trzymałam się lin, którymi byłam
przywiązana do szczebli wozu. Próbowałam desperacko leżeć bez ruchu na prawym boku,
podczas gdy wóz podskakiwał i zarzucał na wybojach. Strzała nadal tkwiła w moim barku, wbita
między kości. Ból był tak dojmujący, że czułam, jak ogarnia całe moje ciało. Iri jechał za wozem,
wpatrując się we mnie. Zaprzestałam już wszelkich prób odczytania jego wyrazu twarzy,
skupiając wszelkie siły wyłącznie na utrzymywaniu się w bezruchu. Kiedy zapadła ciemność,
wóz zaczął zwalniać. Przez półprzymknięte powieki obserwowałam rozstawianie obozu
i rozpalanie ognisk, jednak wycieńczenie bólem zmogło mnie już po kilku chwilach. Zamknęłam
oczy.
Otworzyłam je zaledwie jedno jęknięcie później, a przynajmniej tak mi się wydawało.
Wstał już świt.
Próbowałam przełknąć ślinę, jednak gardło miałam zupełnie wyschnięte. Wsłuchiwałam
się w odgłosy budzących się Rikich. Kiedy wóz znów ruszył w drogę, zagryzłam zęby z bólu tak
mocno, że obawiałam się, że pękną. Oplotłam ramionami i nogami szczeble burty, by móc
utrzymać się nieruchomo na prawym boku. Żar z rany na ramieniu pulsował mi w uszach, głowa
pękała z bólu. Nie rozglądałam się już za Irim. Ból, który czułam na myśl, że jest zdrajcą, był
gorszy od bólu pochodzącego od strzały. Nie mogłam znieść myśli, że on żył przez te wszystkie
lata, gdy myślałam, że jest martwy.
Traciłam przytomność i budziłam się tyle razy, że nie wiedziałam już, czy żyję czy
umarłam. Wóz znów zwolnił, wyczułam, że poruszamy się pod górę. Niemal zawyłam z bólu,
gdy zaczęło mnie ciągnąć ku tyłowi wozu.
Podróż się zakończyła, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. W powietrzu unosił się
zapach dymu, słychać było radosne okrzyki i płacz. Wojowie i wojowniczki wracali na zimę do
swoich. Znałam te odgłosy aż za dobrze. Oczami wyobraźni widziałam fiord taki, jaki
widywałam nieraz z wysokości mostu. Niebieskozielona woda rozbijająca się na skałach
i pokryta czarnymi kamieniami plaża, z pobielonymi kawałkami drewna wyrzuconymi na brzeg.
Moi pobratymcy na pewno już tam dotarli i rozgrzewali się przy ogniskach domowych
lub spali zakopani w futra, z pełnymi żołądkami. Mój ojciec. Mýra…
Myśli o nich bolały tak samo jak rana.
Riki zainteresowali się mną ponownie dopiero po dłuższym czasie. Usłyszałam
niewyraźne głosy i poczułam, że wóz się rusza. Wzdrygnęłam się.
– Co ja mam z nią zrobić? – odezwał się ochrypły głos w ciemnościach. Ktoś inny wspiął
się na wóz, który się zakołysał. Błyskawica bólu przeszyła całe moje ciało.
– Ja się tym zajmę.
Krępujące mnie liny zostały przecięte. Ktoś pociągnął mnie za stopy, przesuwając
w kierunku krawędzi wozu. Gdy unoszono mnie, strzała w ramieniu zahaczyła o coś. Jęknęłam
z bólu, otwierając szeroko oczy. Dostrzegłam nad sobą twarz Iriego. Mrugnęłam, próbując skupić
na nim wzrok, jednak zemdlałam.
Gdy znów otworzyłam oczy, leżałam na ziemi w jakimś wnętrzu. Rozejrzałam się po
ścianach oświetlonych blaskiem ognia. Stodoła. A może spichlerz?
Poczułam na czole chropowatą dłoń.
– Ma gorączkę. Zapewne zakażenie – rzucił jeden głos.
– Połóż ją na stole – odparł drugi.
Ponownie zostałam uniesiona w powietrze, pokój wokół mnie zawirował.
Poczułam na skórze chłód, gdy ktoś zaczął rozpinać mój napierśnik. Zaczęłam się rzucać,
sięgając jednocześnie po nóż, ale odkryłam, że pochwa jest pusta.
– Uspokój się – usłyszałam. Ujrzałam nad sobą twarz Iriego. Chwyciłam go z całych sił
za napierśnik.
– Wyjmij mi tę strzałę, proszę! – wyjęczałam, czując, jak w kącikach oczu zbierają mi się
łzy.
– Spokojnie, zajmiemy się tym – odrzekł i zniknął mi sprzed oczu. Jego miejsce zajęła
inna postać, czyjeś dłonie zręcznie badały ranę wokół grotu.
– Powinniśmy zaczekać na Runę.
– Jest zajęta opatrywaniem rannych z Aurvangeru. Po prostu wyjmij tę strzałę. – Głos
mojego brata grzmiał mi w głowie. Iri chwycił mnie za ramię, lecz wyrwałam mu się, klnąc go na
głos. Chciałam, żeby wyrwał strzałę, a nie pocieszał mnie. Postać stojąca przede mną obróciła się
tak, że ogień oświetlił jej twarz. Fiske. Szarpnęłam się do tyłu.
– Odejdź ode mnie!
Zakrył mi usta dłonią, a ja chwyciłam go ręką za szyję, ściskając tchawicę. Odtrącił moją
dłoń bez najmniejszego problemu.
– Nie dotykaj mnie! – wysyczałam, wijąc się na stole.
– Fiske wyjmie ci strzałę, Eelyn. Uspokój się – odezwał się Iri, drąc na paski kawałek
materiału.
– To on mnie postrzelił!
Wbiłam wściekły wzrok w Fiskego. Krew wrzała mi w żyłach, a serce waliło mocno –
bałam się, że połamie mi żebra.
Fiske spojrzał na mnie z obojętnym wyrazem twarzy.
– Gdyby on nie postrzelił cię w ramię, kto inny wpakowałby ci strzałę w serce i teraz
leżałabyś martwa gdzieś w lesie. Powinnaś mu podziękować.
Zmierzyłam Iriego wściekłym spojrzeniem.
– Podziękować? Gdyby nie on, w ogóle by mnie tu nie było! – wycedziłam przez
zaciśnięte zęby.
– Ostrzegałem cię, żebyś nas nie śledziła. – Fiske wytarł czoło wierzchem dłoni. Ręce
miał mokre od krwi. – Mogę wyjąć strzałę od razu albo możesz poczekać na Runę, jednak to
może chwilę potrwać.
– Wyjmij ją – odpowiedział za mnie Iri. Głos miał zmęczony, a w oczach zmartwienie.
Pamiętałam ten wyraz twarzy aż za dobrze.
– Jeszcze raz!
Jego głos odbijał się echem w moich myślach. Słońce zachodziło już nad fiordem, robiło
się coraz ciemniej. Ojciec przyglądał nam się z okna domu podświetlony od tyłu blaskiem ognia.
– Jeszcze raz, Eelyn!
Iri był ode mnie starszy zaledwie o półtora roku, ale zawsze byłam od niego dużo
mniejsza. Nie byłam w stanie utrzymać tarczy tak, by móc z nią swobodnie walczyć. Iri nauczył
mnie więc walczyć z toporem zamiast tarczy. Stał teraz przede mną, posiniaczony i krwawiący.
Było to przed rozpoczęciem naszego pierwszego sezonu walk.
– Jeszcze raz!
Teraz miał w oczach ten sam wyraz – zastanawiał się, czy jestem wystarczająco silna.
Fiske zrobił krok w moim kierunku, a ja przyglądałam mu się nieufnie. Wiedziałam
jednak, że nie mam wyboru. Bywałam już nieraz ranna, ale nigdy w życiu nie czułam takiego
bólu. Fiske spojrzał mi w oczy, stając nade mną.
– To będzie boleć – rzucił.
Iri wręczył mi pasek skóry.
– Do dzieła – odparłam. Wzięłam głęboki wdech, zagryzłam mocno zęby na pasku
i wbiłam wzrok w belki stropu.
Iri włożył mi ramię pod szyję, podpierając głowę, a ja mocno się go chwyciłam. Strzała
pode mną trzasnęła, powodując w mojej głowie eksplozję białego światła, które wypełniało całe
pomieszczenie.
Jęknęłam w pierś Iriego, kurczowo ściskając jego tunikę. Fiske w tym czasie grzebał
palcami w ranie, próbując chwycić grot strzały. W końcu mu się udało. Odczekał chwilę,
pozwalając mi złapać dech.
– Gotowa? – spytał.
Zrobiłam trzy szybkie wdechy i wydechy, po czym skinęłam głową. Fiske pociągnął.
Ciało wygięło mi się w łuk, po czym opadło bezwładnie na stół. Fiske prędko przyłożył do rany
zwitek materiału i przycisnął go tak mocno, że nie mogłam oddychać. Mrugałam powoli,
próbując skupić wzrok, ale oczy odmówiły mi posłuszeństwa.
– Co tu się dzieje? – rozległ się cienki dziewczęcy głos u wejścia do namiotu. – Iri…?
Iri podniósł się i podszedł do wejścia, zostawiając Fiskego z dłonią przyciśniętą do mojej
rany. Głowa opadła mi na bok i ujrzałam jego twarz okoloną ciemnymi włosami. Fiske obmywał
mi właśnie ranę, ale ja nie czułam już bólu. Nie czułam nic.
– Kim ty jesteś? – Słowa wyrwały mi się boleśnie z piersi. Fiske znieruchomiał, jego
twarz przybrała surowy wyraz. Poczułam, jak po policzku spływa mi łza.
– Kim jesteś dla mojego brata? – naciskałam.
Usta zacisnęły mu się w cienką linię, a dłonie zamarły na mojej ranie.
– On jest moim bratem – odparł. – I jeśli przez ciebie zginie, podetnę ci gardło, co
powinienem był zrobić za pierwszym razem, gdy cię ujrzałem.
ROZDZIAŁ 7
iedy otworzyłam oczy, byłam sama w pomieszczeniu. Przez
szczeliny w dachu przeświecało wątłe światło poranka. Gdy tylko spróbowałam unieść się do
pozycji siedzącej, ból powrócił. Cała się trzęsłam. Włożyłam dłoń pod tunikę i delikatnie
dotknęłam gorącej opuchniętej rany. Schodząc dłonią niżej, dowiedziałam się, że ktoś zszył mi
ponownie ranę na ramieniu. Potarłam dłońmi nadgarstki poocierane od więzów. Zsunęłam się ze
stołu, bosymi stopami stając na zimnym klepisku. Przy wygasłym ognisku zauważyłam swoje
buty postawione starannie obok zbroi. Drewniana figurka Iriego, którą nosiłam zawsze za
pazuchą, stała na stole. Podniosłam ją i dotknęłam kciukiem małej twarzyczki. Zamrugałam,
widząc go we mgle wspomnienia. Poczułam tę błyskawicę przeszywającą mi duszę. Iri żył. I co
więcej, zdradził nas.
Mój brat, chłopiec, z którym dzieliłam dzieciństwo. U którego boku walczyłam. Był teraz
kimś znacznie gorszym niż najgorszy wróg. Krew, która krążyła w naszych żyłach, była teraz dla
mnie jak trucizna.
Przez szpary w deskach tworzących ścianę stodoły widziałam cichą wioskę Rikich,
zbudowaną na opadającym łagodnie stoku pokrytym cienką warstwą śniegu. Zielona ściana lasu
otaczała wioskę jak fortyfikacje.
Mocowałam się z butami, zaciskając zęby z bólu, który niemal paraliżował całą lewą
stronę mego ciała. Żebra znów bolały mnie od upadku z konia, możliwe, że były ponownie
złamane. Podeszłam do drzwi i uniosłam delikatnie skobel, jednak gdy naparłam na nie, ani
drgnęły. Były zaryglowane od zewnątrz. Skuliłam się w kącie, otulając ramionami, i czekałam.
Wioska powoli budziła się do życia. Dochodziły mnie odgłosy żywego inwentarza
domagającego się karmienia i przygotowań do porannego posiłku gotowanego w żelaznych
garach zawieszonych na żerdzi nad ogniskiem. Poczułam, jak kurczy mi się żołądek. Zamknęłam
oczy i próbowałam zignorować nudności. Z odrętwienia wywołanego godzinami siedzenia
w ciemnym wilgotnym pomieszczeniu wyrwał mnie głos Iriego. Drzwi do stodoły otworzyły się,
wpuszczając do środka światło dzienne. Do środka wkroczył siwowłosy mężczyzna w czystej
tunice. Był za stary, żeby walczyć w Aurvangerze. Otaksował mnie wzrokiem, siedzącą w kącie
jak wystraszone zwierzę.
– Czy ona się do czegokolwiek nadaje? – rzucił. – Runa mówi, że wczoraj została
postrzelona.
Za jego plecami pojawił się Iri. Wszedł do pomieszczenia, pochylając głowę w niskim
wejściu, i położył na podłodze naręcze drewna na opał. Dziś ukazał mi się czysty, włosy miał
zaplecione, a odzienie świeże.
– Wygląda na silną, to wojowniczka Asków.
Iri dodał jeszcze coś, czego nie usłyszałam. Myśli kotłowały mi się w głowie jak szalone.
Iri zachowywał się jak Riki, który pojmał więźnia.
Starzec obrzucił mnie ponownie wzrokiem. Po chwili się odezwał:
– Dowiem się też, jak została postrzelona?
Iri również w końcu na mnie spojrzał, nie kryjąc irytacji.
Dla Joela, który nigdy nie próbował okiełznać mojego dzikiego serca.
ROZDZIAŁ 1 adchodzą. Spojrzałam na zbity szereg Asków kulących się za błotnistym pagórkiem. Mgła okrywała pole jak welon, ale nie tłumiła całkowicie odgłosów. Słyszeliśmy, jak klingi mieczy i ostrza toporów ocierają się o metal i skórę. Dochodziły nas odgłosy stóp grzęznących w błocie. Moje serce biło niemalże w jednym rytmie z tymi odgłosami. Usłyszałam gwizd, sygnał od ojca. Przebiegłam oczami szereg umorusanych brudem twarzy, aż wzrok nie napotkał pary niebieskich wpatrzonych we mnie oczu. Jego twarz okalała zapleciona w warkoczyki siwa broda, częściowo zasłonięta przez głownię potężnego topora, który ściskał w dłoni. Ojciec skłonił lekko głowę, a ja odgwizdałam umówiony sygnał oznaczający: „Uważaj na siebie”. Mýra uniosła w dłoni mój długi warkocz i skinęła głową w kierunku pola. – Razem? – Zawsze – odparłam. Obejrzałam się przez ramię, taksując wzrokiem szeregi moich ziomków stojących ramię w ramię; morze czerwonych skór i brązu oczekujące na znak. Mýra i ja wywalczyłyśmy sobie miejsce w pierwszym szeregu. – Uważaj na swój lewy bok. Mýra obrzuciła spojrzeniem podkreślonych węglem oczu połamane żebra ukryte pod moją kamizelką. – Nic mi nie będzie – odparłam urażona. – Jeśli masz jakieś wątpliwości, idź walczyć u boku kogoś innego. Pokręciła głową, po czym po raz ostatni sprawdziła mocowania mojej zbroi. Próbowałam nie skrzywić się, gdy zacisnęła paski, które celowo zostawiłam nieco poluzowane. Udawała, że nic nie zauważa, ale wiedziałam, że wie. – Przestań się o mnie martwić – rzuciłam, przesuwając dłonią po prawej stronie głowy, gdzie włosy miałam wygolone do skóry pod warkoczykami. Chwyciłam ją za ramię, by zacisnąć paski jej tarczy, robiąc to odruchowo. Walczyłyśmy ramię w ramię od pięciu lat, znałam każdy element jej zbroi tak samo dobrze jak ona każdą źle zrośniętą kość w moim ciele. – Wcale się nie martwię. – Uśmiechnęła się pod nosem. – Ale jestem gotowa się założyć o dzisiejszą kolację, że zabiję więcej Rikich od ciebie. Rzuciła mi mój topór. Wydobyłam miecz z pochwy prawą ręką, lewą chwytając topór w powietrzu. – Vegr yfir fjor. Mýra wsunęła ramię do końca w pasy mocujące tarczę i zatoczyła nią krąg nad głową, by rozciągnąć mięśnie, po czym pozdrowiła mnie tak samo: – Vegr yfir fjor. Honor ponad życie. Powietrze przeszył gwizd z naszej prawej strony ostrzegający, by przejść w stan gotowości. Zamknęłam oczy, wyczuwając grunt pod stopami. Dźwięki zbliżającej się walki
mieszały się z chrapliwymi modłami moich ziomków, otaczając mnie jak dym z pożaru. Półgłosem dołączyłam do modłów, prosząc Sigra o ochronę. O pomoc w zmiażdżeniu jego wrogów. – Do ataku! Głęboko w ziemię wbiłam trzonek topora, podpierając się nim, by przeskoczyć nasyp. Wylądowałam w biegu, błoto spowalniało moje kroki. Ruszyłam ku ścianie mgły wiszącej nad otaczającym światem. Kątem oka namierzyłam Mýrę, mgła napierała na nas falą chłodnej wilgoci. Wreszcie w dali ujrzałam pierwsze postaci. Rikich. Wrogowie naszego boga biegli ku nam, horda odziana w futra i stal. Ich włosy powiewały na wietrze, słońce przebijające mgłę odbijało się od ich broni. Na ich widok przyspieszyłam, zaciskając dłoń na rękojeści miecza, wyprzedzając innych. Wydobyłam krzyk z głębi trzewi głodnych krwi. Ryknęłam na cały głos, skupiając się na niskim mężczyźnie w opończy z rudego futra biegnącym na mnie. Gwizdnęłam na Mýrę i natarłam na niego, odliczając kroki do momentu starcia się dwóch odzianych w zbroje ciał. Ścierając się z nim, zagryzłam zęby i obnażyłam je we wściekłym grymasie. Wzięłam zamach mieczem, równocześnie obniżając pozycję, celując w brzuch. Zdążył jednak unieść tarczę na czas, parując cios i jednocześnie uderzając mnie jej krawędzią. W oczach pojawiły mi się mroczki, a ból w żebrach zaparł dech w piersi. Zatoczyłam się, próbując odzyskać równowagę. Zamach toporem dał mi potrzebny impet, jednak przeciwnik sparował cios mieczem i wyszarpnął mi topór z ręki. To wystarczyło na szczęście do realizacji mojego planu – odsłonił tym samym bok. Zatopiłam ostrze miecza w jego ciele. Odrzucił głowę w tył i zawył z bólu. W tym samym momencie miecz Mýry spadł na jego szyję, przecinając mięśnie i ścięgna. Wyrwałam miecz z ciała wroga, ochlapując twarz strumieniem gorącej krwi. Mýra przewróciła trupa kopnięciem. Za jej plecami ukazał się nagle cień. – Padnij! – zawołałam, rzucając toporem. Mýra padła na ziemię, topór wbił się w pierś członka plemienia Rikich, posyłając go na kolana. Riki przewrócił się na Mýrę, przygniatając ją do ziemi. Z jego ust wypłynęła krew, pokrywając jej bladą skórę warstwą żywej czerwieni. Podbiegłam do niej, chwyciłam krawędź jego zbroi i przetoczyłam się, pociągając jego olbrzymie ciało za sobą. Mýra skoczyła na równe nogi, odnalazła swój miecz i rozejrzała się dookoła. Złapałam stylisko topora i pociągnęłam, wyrywając go z obojczyka wroga. Mgła zaczynała się podnosić, robiąc miejsce promieniom słońca. Całe pole od wzgórza aż po rzekę zajęte było walczącymi. Dostrzegłam ojca, który napierał na miecz wbity w brzuch przeciwnika. Wyrwał go szybkim ruchem i ciął w twarz kolejnego wroga, krzycząc przy tym w krwawym szale. – Za mną! – krzyknęłam do Mýry, w pędzie przeskakując ciała poległych, zmierzając ku brzegowi rzeki, gdzie walka wrzała najintensywniej. Podcięłam kolano jednemu z Rikich klingą miecza, kontynuując zamach, powaliłam drugiego, biegnącego za nim, zostawiając ich półżywych, by dobił ich kto inny. – Eelyn! – wykrzyknęła Mýra, wzywając mnie w momencie, gdy zderzyłam się z czyimś ciałem w biegu; wróg oplótł mnie ramionami, ściskając tak mocno, że miecz wypadł mi z dłoni. Stęknęłam, próbując wyrwać się z uścisku, ale był zbyt silny. Wgryzłam się więc w jego odsłoniętą szyję, zaciskając zęby, aż puścił. Padłam ciężko na ziemię, łapczywie wciągając powietrze, po czym przetoczyłam się na plecy i sięgnęłam po topór. Zauważyłam na szczęście, że ostrze miecza wroga unosi się do ciosu; przetoczyłam się więc ponownie, wyciągając zza pasa nóż. Skoczyłam na równe nogi, dysząc ciężko. Zza swoich pleców usłyszałam znów okrzyk
Mýry: – Eelyn! Riki runął na mnie z podniesionym mieczem, a ja odskoczyłam w tył, ponownie przewracając się na ziemię. Miecz przeciął mi rękaw i skórę pod nim, wrzynając się w mięśnie. Rzuciłam nożem, jednak przeciwnik zdążył się uchylić, nóż zaledwie drasnął mu ucho. W jego oczach błysnęła żądza mordu. Poczołgałam się pospiesznie w tył, próbując stanąć na nogi, w tym czasie Riki podniósł miecz. Ujrzałam krew moich pobratymców na jego piersi i ramionach. Ruszył ku mnie powoli. Mój miecz i topór leżały za jego plecami. – Mýra! – krzyknęłam, ale nie zauważyłam jej nigdzie w pobliżu. Rozejrzałam się dookoła, czując, jak za trzewia chwyta mnie panika, co bardzo rzadko zdarzało mi się w walce. W pobliżu nie widziałam żadnej broni, a nie było mowy, żebym mu dała radę w walce wręcz. Zbliżał się, szczerząc zęby w okrutnym uśmiechu jak niedźwiedź sunący przez las. Pomyślałam o ojcu, o jego spracowanych dłoniach, dudniącym głosie. O moim domu. O ogniu migocącym w ciemnościach nocy. O porannej rosie na leśnych polanach. Wstałam, przyciskając dłoń do rany na ramieniu i modląc się do Sigra o przyjęcie mnie po śmierci i o opiekę nad moim ojcem. – Vegr yfir fjor – wyszeptałam. Przeciwnik zwolnił kroku, wpatrując się w ruch moich ust. Futro wokół jego ramion powiewało na wietrze, przysłaniając częściowo jego twarz. Zamrugał oczyma, zaciskając usta w cienką linię. Uczynił kolejny krok w moim kierunku, ale ja stałam bez ruchu, nie miałam zamiaru uciekać. Nie umrę z mieczem w plecach. Stal zalśniła w słońcu, gdy Riki unosił miecz nad głowę. Zamknęłam oczy i westchnęłam, wsłuchując się w odgłosy walki wokół, myśląc o odbiciu szarego nieba w wodach fiordów. – Fiske! – zagrzmiał we mgle głęboki zduszony głos. Otwarłam oczy z niedowierzaniem. Riki przede mną zamarł, spoglądając niepewnie w kierunku, z którego dobiegł ów głos. Zbliżał się ku nam, i to szybko. – Nie, Fiske, nie rób tego! Fiske wypuścił miecz z dłoni, gdy wpadł na niego mężczyzna z szopą jasnych włosów zasłaniającą twarz i chwycił go za napierśnik. Przytrzymał go w miejscu. Poczułam, jak krew zwalnia w moich żyłach, a serce staje. – Co robisz? – Riki wyrwał się z uchwytu kompana i wyminął go, podnosząc miecz i znów ruszając ku mnie. Mężczyzna za nim oplótł go ramionami i przerzucił za siebie. Wtedy ujrzałam jego twarz. Zamarłam jak słup soli. – Iri – wyszeptałam niemal bezgłośnie. Mężczyźni przestali się szamotać, obaj spojrzeli na mnie szeroko otwartymi oczami. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Kogo widzę. – Iri? – Drżącą dłonią chwyciłam krawędź własnego napierśnika, czując, jak do oczu napływają mi łzy. Mężczyzna dzierżący miecz obrzucił mnie wzrokiem, jakby próbując coś ułożyć w myślach. Nie spuszczałam wzroku z Iriego. Z linii jego twarzy, z jego włosów, jasnych jak słoma w słońcu. Z jego pokrytych krwią dłoni tak podobnych do dłoni mojego ojca. – Co to ma znaczyć, Iri? – spytał mężczyzna zwany Fiskem, zaciskając dłoń na rękojeści miecza, na którego ostrzu wciąż lśniła moja krew. Jednak ja ledwo go słyszałam. Nie mogłam zebrać galopujących myśli, rozpierzchłych pod wpływem tego, co ujrzałam. Iri uczynił niepewny krok w moim kierunku, mierząc mnie wzrokiem. Wstrzymałam oddech, gdy jego dłonie ujęły moją twarz, a jego twarz zbliżyła się do mojej tak, że czułam jego oddech.
– Uciekaj, Eelyn. Puścił mnie, a ja desperacko próbowałam zaczerpnąć powietrza. Obróciłam się, wypatrując we mgle Mýry, próbując zawołać ojca, jednak wciąż nie mogłam oddychać. Mężczyźni zniknęli we mgle, jakby byli duchami. Jakby nigdy nie istnieli. I tak też mogło być. Pięć lat temu, gdy ostatni raz widziałam Iriego, mojego brata, leżał martwy w śniegu.
ROZDZIAŁ 2 yrwawszy się z mgły, popędziłam na brzeg rzeki tak szybko, jak tylko mogłam, z Mýrą za plecami. Wpatrywałam się w drzewa, gdzie zniknął Iri. Zza nich wyskoczyła kobieta z plemienia Riki, ale jej okrzyk wojenny przerwał nóż Mýry, którym przeciągnęła jej po gardle, niemal nie zwalniając kroku. Riki odgwizdali sygnał do odwrotu. Walczący się rozdzielili, odsłaniając pole, jeszcze niedawno zielone, teraz pokryte krwią. Ruszyłam za wycofującymi się Rikimi, wypatrując Iriego, chwytałam za ramię każdego jasnowłosego mężczyznę, którego zauważyłam, odwracałam go twarzą ku sobie. – Co ty wyprawiasz?! – wykrzyknęła Mýra, odciągając mnie w tył. Na jej twarzy widniał wyraz zaskoczenia. Ostatni wrogowie zniknęli za linią drzew. Odwróciłam się, wyglądając niebieskiej tuniki mojego ojca, którą nosił pod zbroją. – Aghi! Głowy Asków pozostałych na polu bitwy odwróciły się ku mnie. Mýra ujęła mnie za ramię, przyciskając dłoń do mojej rany, by powstrzymać krwawienie. – Eelyn, co się stało? – zapytała, przyciągając mnie do siebie. Ujrzałam w końcu twarz ojca, wyłonił się z mgły, która jeszcze zakrywała przeciwległy skraj pola. – Aghi! – wykrzyknęłam ponownie zachrypniętym głosem. Ojciec rozejrzał się po pokrytym ciałami polu. Gdy w końcu odnalazł mnie wzrokiem, na jego twarzy pojawił się wyraz lęku. Rzucił tarczę na ziemię i pobiegł ku mnie. Opadłam na kolana, zakręciło mi się w głowie. Ojciec przyklęknął przy mnie, dłońmi szukał rany, z której płynęła krew. Wyraz przerażenia nie znikał z jego oblicza. Chwyciłam go za napierśnik, przyciągając jego twarz ku swojej. – Iri… – wyszlochałam. Nadal go widziałam, jakby stał przede mną. Czułam niemal jego palce na twarzy. Ojciec spojrzał na Mýrę, po czym odetchnął z ulgą. Ujął moją twarz w dłonie i spytał: – Co się stało? – Zauważył w końcu ranę na moim ramieniu. Puścił mnie, wyjął nóż zza pasa i odciął pasek materiału z tuniki martwego Rikiego spoczywającego obok nas. – Widziałam go. Widziałam Iriego. Ojciec owinął moją ranę kawałkiem płótna, mocno je zawiązując. – O czym ty mówisz? Odepchnęłam jego dłonie z płaczem. – Posłuchaj mnie! Widziałam go, był tu! W oczach ojca pojawił się wyraz niedowierzania. – Walczyłam z Rikim, który już niemal mnie miał… – Zadrżałam na wspomnienie otarcia się o śmierć. – Nagle z mgły wyłonił się Iri i uratował mi życie. Był z Rikim. – Wstałam, ujęłam dłoń ojca i pociągnęłam go w stronę linii drzew. – Musimy go odnaleźć! Jednak ojciec nie podążył za mną, stał jak wmurowany. Uniósł twarz ku niebu, mrugając oczami w słońcu.
– Nie słyszałeś, co mówię? Iri żyje! – wykrzyknęłam, zdrową ręką przyciskając ramię do boku, by nieco przytłumić pulsowanie bólu. Ojciec spojrzał na mnie ponownie, w kącikach oczu miał łzy. – To Sigr zesłał duszę Iriego, by cię uratowała z opresji. – Co? Nie! – Iri odszedł do Solbjǫrgu.– Jego słowa były przerażające, a jednocześnie łagodne, pobrzmiewała w nich czułość, jakiej ojciec nigdy wcześniej nie okazał. Zrobił krok w moim kierunku, patrząc mi w oczy z uśmiechem. – Sigr okazał ci swoją łaskę, Eelyn. Mýra stała za nim, jej zielone oczy były szeroko otwarte. – Ale… Ale ja go widziałam! – wyszlochałam. – Wierzę ci – odparł ojciec. Po jego policzku popłynęła samotna łza i zniknęła w brodzie. Przytulił mnie do siebie, a ja zamknęłam oczy. Ból w ramieniu był tak silny, że ledwo czułam dłoń. Zamrugałam oczami, próbując cokolwiek z tego zrozumieć. Przecież widziałam Iriego na własne oczy. Byłam tego pewna. – Dzisiejszego wieczoru złożymy ofiarę – powiedział ojciec. Wypuścił mnie z ramion i ponownie ujął moją twarz w dłonie. – Nigdy jeszcze nie słyszałem, byś tak krzyczała. Przestraszyłaś mnie. – Zaśmiał się z ulgą. – Przepraszam… – wymamrotałam. Ojciec spojrzał mi głęboko w oczy. – Dusza twojego brata uratowała ci dziś życie. Powinnaś się radować. – Ojciec klepnął mnie dłonią w zdrowe ramię tak mocno, że niemal się przewróciłam. Wnętrzem dłoni otarłam łzy z policzków, odwracając twarz od obserwujących mnie nadal ziomków. Niewiele razy płakałam przy nich otwarcie – czułam się mała i bezbronna. Pociągnęłam nosem, zbierając się w sobie. Ojciec kiwnął głową na znak uznania. Uczył mnie tego całe życie – być silną. Nie poddawać się. Odwrócił się i ruszył ku pobojowisku, a ja poszłam za nim z Mýrą u boku, uspokajając oddech. Ogarniając rozbiegane myśli. Szliśmy ku obozowisku, po drodze zbierając broń poległych Asków. Kątem oka obserwowałam ojca, wciąż nie mogąc pozbyć się z umysłu wizji Iriego. Zatrzymałam się nad kałużą i spojrzałam na odbicie w wodzie. Twarz i szyję miałam pokrytą brudem. Długie jasne włosy zaplecione w warkocze były posklejane krwią. Moje oczy miały kolor niebieskiego lodu tak jak oczy Iriego. Wciągnęłam głęboko powietrze w płuca, unosząc twarz ku niebu, by powstrzymać znowu napływające łzy. – Eelyn! – zawołała Mýra, klękając przy kobiecie z naszego plemienia. Leżała na boku, oczy miała otwarte, a ramiona wyprostowane, jakby je do nas wyciągała. Delikatnie odpięłam jej pas z mieczem w pochwie, odkładając go na stos innych, po czym zabrałam się za jej napierśnik. – Znałaś ją? – Nie za dobrze. Mýra opuszkami palców zamknęła kobiecie oczy, po czym odgarnęła jej włosy z twarzy. – Dotarłaś do końca swojej drogi… – wyszeptała. Dołączyłam do niej, recytując dobrze znane słowa rytuału pożegnania zmarłych. – Wznosimy modły do Sigra, by przyjął twoją duszę do Solbjǫrgu, gdzie szeregi naszych ziomków oświetlają pochodniami mroczną ścieżkę. – Zamilkłam, pozwalając Mýrze mówić dalej. – Przekaż mojej siostrze i ojcu, że ich kocham. Proś ich o opiekę nade mną. Powiedz im, że moja dusza podąży za twoją, gdy przyjdzie jej czas. Przełknęłam gulę w gardle, po czym otworzyłam oczy i spojrzałam po raz ostatni w spokojną twarz kobiety. Nie byłam w stanie wypowiedzieć słów pożegnania nad ciałem Iriego,
ale Sigr i tak go zabrał. – Czy zdarzyło ci się kiedyś zobaczyć coś nierealnego tak jak mi? Mýra zamrugała oczami. – To wcale nie było nierealne, to była dusza Iriego – odparła. – Ale on był starszy niż w dniu śmierci, był dorosłym mężczyzną. Przemówił do mnie. Dotknął mnie. Mýra powstała z ziemi, zarzucając na ramię naręcze toporów. – Eelyn, byłam przy tym, jak Iri zginął. Widziałam to na własne oczy. Iri zginął w tej samej bitwie co siostra Mýry. Już przedtem byłyśmy przyjaciółkami, jednak nie potrzebowałyśmy siebie nawzajem tak jak po ich śmierci. Pamiętam to, jakby zdarzyło się wczoraj – jego obraz jak odbicie na lodzie. Pozbawione życia ciało Iriego na dnie rowu. Spoczywające na idealnie białym śniegu, w kałuży krwi. Jasne włosy otaczające jego głowę niczym aureola, martwe oczy, puste, wpatrzone w niebyt. – Wiem. Mýra ścisnęła mnie za ramie. – Zatem wiesz też, że to nie był Iri, nie fizycznie. Skinęłam głową, z trudem przełykając ślinę. Codziennie modliłam się za jego duszę. Jeśli to Sigr zesłał go, by mnie bronił, znaczyło to, że jest w Solbjǫrgu – kresie podróży dla naszego ludu. – Wiedziałam, że mu się uda – westchnęłam przez ściśnięte gardło. – Wszyscy wiedzieliśmy – odparła Mýra. Na jej ustach zagościł lekki uśmiech. Spojrzałam ponownie na kobietę leżącą u naszych stóp. Zgodnie z naszym zwyczajem pozostawimy ją tak, jak poległa – z honorem. Tak jak i wszystkich naszych martwych wojowników. Także Iriego. – Był tak przystojny jak za życia? – Mýra uśmiechnęła się krzywo, ale w jej oczach pojawił się błysk. – Był przepiękny – wyszeptałam.
ROZDZIAŁ 3 agryzłam zęby na grubym skórzanym pasie z pochwą na miecz, podczas gdy znachorka zszywała głęboką ranę na moim ramieniu. Była znacznie poważniejsza, niż chciałam przyznać sama przed sobą. Cokolwiek myślała Kalda, jej twarz niczego nie zdradzała. – Nadal mogę walczyć – rzekłam. Nie było to pytanie. A ona opatrywała mnie już tyle razy, że doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Mýra westchnęła głęboko z udawaną rezygnacją, jednak na jej twarzy widniał wyraz lekkiego rozbawienia. Rzuciłam jej znaczące spojrzenie, nim zdążyła cokolwiek powiedzieć. – To twoja sprawa i decyzja – odparła Kalda, spoglądając na mnie spod ciemnych rzęs. Nie po raz pierwszy mnie zszywała i na pewno nie ostatni. Jednak tylko raz kategorycznie zakazała mi walczyć, gdy złamałam dwa żebra. Czekałam pięć lat, by pomścić Iriego w moim drugim sezonie walk, po czym miesiąc z tego sezonu spędziłam, czyszcząc oręże w obozie i pieniąc się z wściekłości, podczas gdy Mýra i mój ojciec walczyli beze mnie. – Rana się nie zasklepi, jeśli będziesz używać topora – skomentowała Kalda, odkładając igłę do miseczki stojącej obok i wycierając dłonie o zakrwawiony fartuch. Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. – Ale ja muszę używać topora… – Używaj tarczy zamiast topora. – Mýra zmierzyła mnie karcącym wzrokiem. – Nie ma mowy – odcięłam się. – Zawsze walczę z mieczem w prawej i z toporkiem w lewej dłoni, doskonale to wiesz. – Zmiana stylu walki mogła się dla mnie skończyć tragicznie. Kalda westchnęła. – W takim razie jeśli rozerwiesz szwy, będę cię musiała szyć jeszcze raz. – Trudno. – Wstałam, naciągając rękaw na spuchnięte ramię i próbując się przy tym nie krzywić. Czekający za mną w kolejce Aska siadł na stołku przed Kaldą, która zabrała się do zszywania rany na jego policzku. – Słyszałem, że Sigr okazał ci dziś łaskę – skomentował mężczyzna. Był druhem mojego ojca. – Owszem – odpowiedziała za mnie Mýra, uśmiechając się zdradziecko. Uwielbiała mnie zawstydzać. Nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Mężczyzna poklepał mnie zaciśniętą pięścią po zdrowym ramieniu, a ja odwzajemniłam jego gest. Wyszłyśmy z zaduchu i smrodu namiotu i ruszyłyśmy przez obóz. Zapachy gotowanej wieczerzy spowodowały, że głośno zaburczało mi w brzuchu. Ojciec już czekał na mnie przy ognisku. – Do zobaczenia rano – rzekła Mýra i ścisnąwszy mnie za dłoń, oddaliła się. – Może – odparłam, patrząc, jak odchodzi w kierunku swojego namiotu. Nie byłam pewna, czy Rikiowie nie zaatakują nas jeszcze przed wschodem słońca. Ojciec z rękami skrzyżowanymi na piersi stał przy ognisku i wpatrywał się w nie. Zdążył obmyć twarz i dłonie, jednak jego ubranie nadal pokrywały krew i brud. – Opatrzona? – zapytał, unosząc krzaczaste brwi.
Skinęłam głową, podnosząc pochwę z mieczem nad głowę. Ojciec odpiął pokrowiec na toporek, który nosiłam na plecach, i chwycił mnie za ramię, jednocześnie mu się przyglądając. – Wszystko w porządku – zapewniłam go. Nie martwił się o mnie zbyt często, ale teraz widać było, że jest zaniepokojony. Odgarnął mi z twarzy niesforne włosy. Może i byłam wojowniczką Asków, ale byłam też jego córką. – Coraz bardziej przypominasz mi swoją matkę. Jesteś gotowa? Obdarowałam go zmęczonym uśmiechem. Skoro on wierzył, że Sigr zesłał mi na pomoc duszę Iriego, to i ja mogłam w to uwierzyć. Obawiałam się myśleć o innych możliwościach, które podsuwał mi umysł. – Gotowa. Udaliśmy się na kraniec obozu. Czułam na sobie wzrok ziomków, jednak ojciec nie zwracał na nich najmniejszej uwagi, co dodawało mi pewności siebie. Namiot, który służył nam za miejsce rytuałów, stał na obrzeżach obozu. Z otworu w jego dachu unosił się biały dym. Espen stał w jego wejściu jak potężna statua, a u jego boku tala. Wódz naszego klanu był naszym najznamienitszym wojownikiem, najstarszym przywódcą Asków od trzech pokoleń. Uniósł podbródek, gładząc palcami długą brodę. – Aghi. – Powitał mojego ojca. Ojciec wydobył zza pazuchy trzy monety i wręczył mi je. Zbliżył się do przywódcy, ścisnął go za ramię. Espen odwzajemnił jego gest, po czym przemówił. Nie słyszałam, co mówi, jednak w pewnym momencie skierował wzrok ku mnie, co wzbudziło we mnie lekki niepokój. – Eelyn. Podskoczyłam. Hemming czekał przy bramie do zagrody. Wcisnęłam mu w dłoń monety, a on wrzucił je do ciężkiej sakwy zwisającej mu u pasa. Uśmiechnął się do mnie, ukazując dziurę po zębie z przodu, który dwa lata temu wybił mu koń kopytem. – Słyszałem, co się stało – rzucił, przechodząc nad płotem zagrody i chwytając jasnoszarą kozę za rogi. – Ta będzie dobra? Przykucnęłam, przyglądając się bacznie zwierzakowi. – Obróć ją. Hemming obrócił kozę, a ja pokręciłam głową. – A ta? – zapytałam, wskazując dużą białą kozę w rogu. – Ta kosztuje cztery penningry – odparł Hemming, mocując się z trzymaną kozą. Nagle poczułam na ramieniu ciężką dłoń. Uniosłam wzrok i ujrzałam ojca. – Co tu się dzieje? – spytał. Hemming puścił kozę i wyprostował się przed moim ojcem. – Ta koza kosztuje cztery penningry. – Czy to twoja najlepsza koza? – Tak, Aghi. – A zatem niech będą cztery penningry – odparł ojciec, rzucając mu kolejną monetę. Przeskoczyłam przez płot zagrody, by pomóc chłopakowi doprowadzić zwierzę do bramki. Ojciec ujął jeden róg, ja drugi i powiedliśmy kozę w stronę ołtarza ustawionego na samym środku namiotu zebrań. Ogień buzował już na całego, rozgrzewając mnie po chłodzie panującym na zewnątrz. – Mogę do was dołączyć? – odezwał się zza naszych pleców Espen. Ojciec odwrócił się, rozszerzając nieco oczy, ale skinął głową. Tala stanął nieopodal nas, spoglądając na mnie. – Przyniosłaś dziś chwałę Sigrowi, pokonując jego wrogów, Eelyn, a on w zamian okazał ci swoją łaskę.
Skinęłam nerwowo głową, przygryzając dolną wargę. Tala nigdy wcześniej się do mnie nie odezwał. Jako dziecko bałam się go bardzo, ukrywając się za plecami Iriego przy każdej uroczystości składania ofiar. Nie podobała mi się myśl, że ktoś może przemawiać w imieniu bogów. Obawiałam się, co może ujrzeć, spoglądając w głąb mojej duszy. Co może powiedzieć na temat mojej przyszłości. Espen zajął miejsce u mojego boku i poprowadziliśmy zwierzę do dużego koryta umieszczonego przed ołtarzem. Ojciec wydobył zza pazuchy małą drewnianą figurkę symbolizującą moją matkę i wręczył mi ją. Dobyłam z sakwy podobną upamiętniającą Iriego i postawiłam je na kamieniu przed nami. Ofiary zawsze przypominały mi matkę. Nieraz opowiadała o bogini Rikich, Thorze, która pojawiała się wraz z ogniem wystrzeliwującym z góry, zstępującym na fiordy. Sigr wychodził z morza, aby strzec swoich ludzi, i tak oto co pięć lat ruszaliśmy w bój, by bronić jego honoru, zwaśnieni po wsze czasy. Nie miałam zbyt wiele wspomnień po matce, jednak dzień jej śmierci pamiętałam, jakby to było wczoraj. Pamiętałam strumień cichych Herjów napadających naszą wioskę w środku nocy, odbicia ognia w ich mieczach, ich trupiobladą skórę kontrastującą z futrami na ich ramionach. Pamiętałam, jak wyglądała matka leżąca na plaży, podczas gdy blask życia gasł w jej oczach. Ojca pokrytego jej krwią. Siedziałam obok niej, trzymając jej nadal ciepłą dłoń, podczas gdy Askowie szli za najeźdźcami w wody zimowego morza, gdzie zniknęli jak demony. Widywaliśmy już wcześniej najazdy, ale nigdy takie jak ten. Oni nie pragnęli łupów, przybyli jedynie po to, by zabijać. Tych, których zabrali ze sobą, złożyli w ofierze swojemu bogu. Nikt nie wiedział, skąd przybyli i czy w ogóle byli ludźmi. Espen powiesił jedno z ich ciał na drzewie przy wejściu do wioski; jego kości nadal tam wisiały, grzechocząc na wietrze. Nigdy więcej nie spotkaliśmy Herjów. Może ich bóg zgasił w nich gniew. Jednak nadal na dźwięk ich nazwy krew ścinała nam się w żyłach. Iri i ja płakaliśmy nad ofiarą, którą ojciec złożył następnego dnia, dziękując Sigrowi za to, że ocalił jego dzieci. Zaledwie parę lat później ojciec złożył kolejną ofiarę – ku pamięci Iriego. – Dobądź noża, Eelyn – poinstruował mnie ojciec, ujmując kozę za oba rogi. Spojrzałam na niego niepewnie. Dotąd to ojciec składał zawsze ofiary, ja zaś stałam za jego plecami. – To twoja ofiara, córko. Dobądź noża. – Stojący obok niego tala skinął mi głową. Wyciągnęłam zza pasa nóż, spoglądając przy tym na odbicie płomieni w literach mojego imienia wykutych na klindze. Był to nóż, który ojciec dał mi pięć lat temu przed moim pierwszym sezonem walk. Przez te pięć lat odebrał więcej żywotów, niż byłam w stanie zliczyć. Ukucnęłam obok kozy, biorąc ją w ramiona, i odnalazłam palcami pulsującą arterię na jej szyi. Przyłożyłam do niej nóż i wyrecytowałam: – Tą niewinną ofiarą składamy ci hołd, o Sigrze. – Słyszałam już te słowa z ust ojca i moich ziomków. – Dziękujemy ci za twoją opiekę i łaskę. Prosimy, byś za nami podążał, chroniąc nas aż do dnia, gdy znajdziemy ostateczny odpoczynek w Solbjǫrgu. Szybkim ruchem przeciągnęłam nóż po gardle kozy, drugą ręką przyciskając ją do siebie, gdy zaczęła wierzgać. Czułam, jak szwy w ranie na ramieniu ciągną boleśnie, ból promieniował aż do nadgarstka. Gorąca krew pociekła mi po dłoniach, spływając do koryta. Zanurzyłam twarz w sierści kozy i trzymałam ją tam, aż zwierzę przestało się ruszać. Staliśmy w ciszy, słuchając, jak krew cieknie, a potem kapie do koryta. Uniosłam głowę i spojrzałam na figurki mamy i brata stojące na kamieniu. Podświetlało je bursztynowe światło, na ich rzeźbionych twarzach tańczyły cienie. Nieobecność matki poczułam natychmiast, gdy tylko przestała oddychać. Jej dusza opuściła ciało wraz z ostatnim oddechem. Jednak w przypadku Iriego było inaczej. Czułam, że nadal jest gdzieś przy mnie. Może już zawsze tak będzie.
ROZDZIAŁ 4 środku nocy obudził nas ostrzegawczy gwizd. Zza ściany namiotu dobiegł nas odgłos niespokojnych koni. Ojciec zerwał się na równe nogi, nim zdążyłam choćby otworzyć oczy. – Wstawaj, Eelyn. Miałaś rację! Uniosłam się z posłania, sięgając po miecz leżący obok i zaciskając zęby pod wpływem bólu promieniującego z rany. Po krótkiej szamotaninie z butami udało mi się je wciągnąć na stopy, po czym przywdziać napierśnik, choć ojciec musiał mi pomóc go zapiąć. Następnie przełożył mi przez głowę pas z pochwą i mieczem oraz pokrowiec na topór, po czym poklepał mnie po plecach na znak, że jestem gotowa. Chwyciłam figurkę matki, która stała obok jego posłania, i ucałowałam ją szybko, po czym wręczyłam mu ją. Włożył ją za pazuchę, a ja zrobiłam to samo z figurką Iriego. Wymknęliśmy się cicho z namiotu w ciemność nocy, kierując się ku rzece okalającej część naszego obozu. Noc była bezgwiezdna, niebo zlewało się z ziemią w mroku poza granicami światła ognisk. Czułam, że oni tam są. Rikiowie. Ponad naszymi głowami przetoczył się grzmot, a w powietrzu rozszedł zapach burzy. Ojciec ucałował mnie w czubek głowy. – Vegr yfir fjor – rzekł, po czym popchnął mnie w kierunku drugiego końca szeregu, gdzie oczekiwała na mnie Mýra. Uściskała mnie na powitanie, wydobywając przy tym topór z pokrowca na moich plecach i podając mi go. Zacisnęłam mocniej bandaż na ramieniu i potrząsnęłam nim, by je przywrócić do życia. Mýra tym razem nic nie powiedziała, ale wiedziałam, co myśli, bo myślałam o tym samym. Lewa strona mojego ciała była obecnie niemal bezużyteczna. Nieraz walczyłam już w nocy, ale nigdy z tak poważną raną. Ta myśl wywołała we mnie niepokój. – Trzymaj się blisko mnie – nakazała Mýra, a ja skinęłam głową. Ruszyłyśmy ku frontowi szeregu. Walka zaczęła się, zanim tam dotarłyśmy. Z lewego boku, od strony rzeki, doszły nas krzyki, jednak nasz szereg jeszcze nie włączył się do boju. Szeptałam słowa modlitwy, jednocześnie rozglądając się naokoło i wyczekując ataku. Z nieba spadły pierwsze krople deszczu. U mego boku Mýra modliła się z zamkniętymi oczami. Kolejny gwizd zabrzmiał jak cichy ptasi zew. Cały szereg ruszył jak jeden mąż, równo i cicho. Położyłam dłoń na plecach Aski, który podążał przede mną, na swoich plecach czując z kolei dłoń woja za mną. Tworzyliśmy jedność poruszającą się w jednym rytmie. Z lewej dobiegał nas szum rzeki, a z prawej las stał dziwnie cichy; odgłosy walki dolatywały nas dokładnie z naprzeciwka. Rikiowie ruszyli na nas jak ryby pod wodą. Parliśmy naprzód, póki nie usłyszałam wreszcie ich kroków. Mýra szturchnęła mnie łokciem na znak, że też je usłyszała. Cmoknęłam głośno językiem, a moi pobratymcy powtórzyli ten sygnał, podając go dalej. Wróg był blisko. Mýra podniosła tarczę, a ja przysunęłam się bliżej. Cały szereg przyspieszył kroku.
Czułam, jak serce bije mi nierównym rytmem, wywołując fale bólu w żebrach. Bolesny okrzyk dobiegający gdzieś z boku był sygnałem, że Rikiowie zwarli się już z naszymi. Gdy tylko dostrzegłam przed sobą ruch, zamachnęłam się mieczem, trafiając w twardą powierzchnię tarczy. Mýra przewróciła się na ziemię w zetknięciu z tarczą wroga, a ja cięłam ponownie, uderzając z góry. Tym razem poczułam, że ostrze trafiło na kość. Oparłam stopę o ciało, wyciągając klingę i prąc naprzód. Deszcz rozpadał się na dobre, choć zza chmur wyglądał też skrawek księżyca. W jego słabym świetle natychmiast zaczęłam się rozglądać po Rikich, szukając znajomej twarzy brata. Rozległ się grzmot, a zaraz po nim niebo przecięła błyskawica oświetlająca masę wojów przetaczających się po polu jak chmara czarnych błyszczących insektów. Mýra cięła przeciwnika nożem w udo, jednocześnie obalając go tarczą, ja zaś rzuciłam się na niego, siekąc toporem i stękając przy tym z bólu. Mýra złapała mnie, gdy niemal upadłam, szarpnęła w górę i pchnęła przed siebie. Przeskoczyłyśmy obie nad ciałem, kątem oka dostrzegłam z lewej strony sylwetkę pędzącej na mnie kobiety. Wydała okrzyk bojowy i rzuciła się na mnie, zdążyłam jednak uskoczyć i ciąć ją w bok. Upadła w błoto, a ja zgięłam się wpół, próbując utrzymać równowagę. – Eelyn! – zawołała Mýra. Wir bitwy wciągał ją coraz głębiej, podczas gdy ja gorączkowo próbowałam odzyskać swój topór. W końcu moja dłoń natrafiła na jego stylisko. – Jestem tu! – odkrzyknęłam i pobiegłam w kierunku, z którego dobiegł mnie jej głos. Niebo ponownie przecięła błyskawica, wyjąc i sycząc. W jej świetle odnalazłam Mýrę, stojącą nad ciałem wroga. Posuwałyśmy się w kierunku drzew. Wbiłam wzrok w postacie przed sobą. Wyrzynałyśmy sobie przez nie drogę, działając w tandemie, aż nie oczyściłyśmy przejścia. Mýra naparła mocniej, próbując chronić mój bark i lewy bok. Zacisnęłam zęby i chwyt na rękojeści miecza, starając się nie ustępować jej pola. I wtedy go dostrzegłam: był jak blady płomień skaczący między pniami drzew. Stanęłam jak wryta, serce podeszło mi do gardła. – Iri! Ruszyłam pędem, usiłując nie stracić go z oczu, jednocześnie unikając Rikich. Zbliżyłam się do linii drzew. Iri rzucił toporem w wojownika Asków, po czym powalił drugiego, nie zatrzymując się. U jego boku wymachiwał mieczem Riki, który o malo nie odebrał mi życia. Szłam za nimi w głąb lasu. Za plecami usłyszałam cichnący głos Mýry, która wołała mnie po imieniu. Przeskakiwałam trupy poległych zaścielające leśną darń, próbując wykorzystać osłonę pni drzew. Wsunęłam miecz do pochwy i szłam przygarbiona, trzymając przed sobą topór. Czułam, jak ściska mi się żołądek, wiedziałam, że powinnam się zatrzymać, wrócić do Mýry. Zamiast tego jednak podążałam wciąż za znajomą sylwetką, coraz głębiej w ciemność. Błyskawice rozcinały nieboskłon niemal raz za razem, a deszcz bębnił w kopułę z liści drzew. Nagle poczułam na ramieniu czyjąś dłoń. Natychmiast zamachnęłam się toporem, jednak ten ktoś złapał mój nadgarstek i ścisnął tak mocno, że puściłam broń. Upadłam jak długa na plecy, a mój napastnik chwycił mnie za but i pociągnął w przeciwnym kierunku. Próbowałam chwytać się pni, jednak były tam samo śliskie jak ziemia, po której sunęłam bezradnie. Żebra paliły mnie żywym ogniem. Postać złapała mnie za napierśnik i poderwała z ziemi, popychając plecami na pień drzewa. Riki, który wczoraj zadał mi ranę, patrzył teraz na mnie wściekłym wzrokiem. Jego oczy były błękitne jak lód. Długie zmierzwione włosy otaczały jego twarz, a potężna sylwetka górowała nade mną. – Natychmiast przestań nas śledzić – wysyczał. Powoli sięgnęłam po nóż za pasem.
– Gdzie on jest? Riki popchnął mnie mocno na pień, po czym puścił i obrócił się, odchodząc w głąb lasu. Pobiegłam za nim. Odwrócił się na pięcie, rękojeścią topora uderzając mnie w ramię. – Odejdź, natychmiast – warknął. – Gdzie jest Iri? – wykrzyknęłam. Popchnął mnie ponownie na kolejne drzewo. Osunęłam się po pniu i wylądowałam na ziemi. Natychmiast zerwałam się na nogi i poszłam za nim. – Gdzie on jest? – Nie dawałam za wygraną, próbując opanować trzęsący się głos. Riki znów odwrócił się ku mnie, tym razem chwytając moje ramię i wbijając kciuk w świeżą ranę, którą zadał mi tak niedawno. Wrzasnęłam na całe gardło, upadając na kolana. Czułam, jak szwy rozrywają skórę. W oczach miałam mroczki, a żołądek wywrócił się na nice. Riki stał nade mną, jego twarz była skryta w cieniu. – Przez ciebie zginiemy. Trzymaj się z dala od Iriego. Otworzyłam usta, by odpowiedzieć, ale Riki zacisnął palce jeszcze mocniej, aż zakręciło mi się w głowie. Czułam, że zaraz zemdleję. Jego głos odbijał się echem w głowie. Skądś z daleka dobiegł mnie gwizd oznaczający odwrót Asków. – Fiske. – Dobiegł mnie zza pleców głos Iriego. Odwróciłam się i ujrzałam go, w każdej dłoni miał topór. – Musimy się zbierać. – Skinął głową za siebie, unikając mojego wzroku. – Zaczekaj! – poderwałam się na nogi, jednak Iri już odchodził. – Iri! – Wracaj do swoich, Eelyn. Zanim ktoś cię zobaczy. – Wzburzenie w jego głosie było słyszalne, a twarz miał napiętą. Spojrzałam na nią i zamyśliłam się. Włosy miał jasne jak ja i matka, ale wyglądał jak mój ojciec. Nie był już chłopcem, lecz mężczyzną. I na pewno był moim bratem. – A więc to naprawdę ty – wychrypiałam, próbując złapać oddech. Wsunęłam topór do pokrowca na plecach, wpatrując się w niego. – Iri… – odezwał się zza jego pleców Fiske ponaglającym tonem. – Odejdź – rzucił w moją stronę Iri, odwracając się plecami. – Zapomnij, że mnie widziałaś. Oparłam się o drzewo, zaciskając powieki. Ramię z bólu pulsowało. Z bólu w sercu. Iri żył, a to oznaczało coś złego. O wiele gorszego niż śmierć. – Iri? – rozległ się kolejny głos nieopodal, a ja poczułam, jak uginają się pode mną nogi. Iri zatrzymał się w pół kroku i obrócił, szukując źródła głosu. Z lasu wyłonił się potężnej postury mężczyzna, stając w poświacie księżyca. – Fiske? – spytał zdziwiony. Trzej mężczyźni wpatrywali się w siebie nawzajem przez dłuższą chwilę, a ja poczułam, jak powietrze wokół mnie zamarza, a zmysły wyostrzają mi się niemal boleśnie. Dobyłam znów noża i rzuciłam okiem w kierunku rzeki. Nawet ranna na pewno byłam szybsza od nich. Dam radę. Iri zagryzł zęby, myśląc intensywnie. Spojrzał na Fiskego i skinął lekko głową, zanim opuścił wzrok, a ja poczułam, jak ściska mi się gardło. Fiske wyciągnął ku mnie rękę. Odepchnęłam się od drzewa, rzucając się naprzód, ale zdążył mnie złapać i pociągnął ku sobie. Zacisnął palce na moim gardle, jego kciuk natrafił na pulsującą żyłę. Kopałam, próbując się uwolnić, ale spowodowało to jedynie, że zaciskał palce tak mocno, że nie mogłam złapać tchu. Drapałam go, jednak coraz słabiej, w oczach miałam mroczki. Stojący za jego plecami Iri nadal patrzył w ziemię. Czułam, jak serce powoli przestaje mi bić, a ciało robi się coraz cięższe. Mrugnęłam, wznosząc wzrok na gwiazdy prześwitujące między liśćmi. Serce waliło mi w uszach. Raz. Dwa.
Ciemność.
ROZDZIAŁ 5 budziły mnie odgłosy drewnianych kół skrzypiących na kamieniach i światło dnia przenikające przez powieki. Nie otwierając oczu, próbowałam po samych zapachach rozeznać się w terenie. Zima. Sosna i dym z ogniska. Otworzyłam oczy i ujrzałam błękitne niebo. Dobiegł mnie odgłos kopyt. Zerwałam się do pozycji siedzącej i próbowałam skoczyć na równe nogi, ale szybko opadłam na powrót. Ręce miałam związane w nadgarstkach, a z rany na ramieniu ciekła mi świeża krew. Kilku Rikich spojrzało na mnie z grzbietów koni. Oczy rozszerzyły mi się z lęku, nie mogłam wyostrzyć obrazu. Gdy w końcu odzyskałam ostrość widzenia, ujrzałam w oddali górę Thory. Zewsząd otaczali mnie ludzie Rikich. Serce waliło mi o żebra, oddech miałam urywany, jego obłoki były widoczne w mroźnym powietrzu. Przysiadłam skulona i studiowałam uważnie skraj lasu po prawej stronie. Chwyciłam krawędź wozu dłońmi i szykowałam się już do desperackiego skoku, gdy ujrzałam Iriego i zamarłam. Jechał za wozem, dosiadając gniadego konia. Wzrok miał wbity we mnie, a wyraz twarzy pełen napięcia. Niemal niezauważalnie pokręcił głową i wskazał oczami ku przodowi wozu. Odwróciłam się i ujrzałam szereg łuczników na koniach, jadących ramię w ramię. Łuki mieli przerzucone przez plecy, a kołczany pełne strzał przytroczone do siodeł przy kolanie. Zmierzyłam wzrokiem dystans do linii drzew. Nimbym do niej dotarła, miałabym w plecach pięć czy sześć strzał. Chyba że któryś z Rikich stratowałby mnie najpierw konno. Próbowałam zebrać myśli. Rana na ramieniu nadal krwawiła, a opuchlizna na twarzy ćmiła bólem. Oblizałam usta i poczułam zaschniętą krew. Na wozie jadącym z przodu dostrzegłam dwóch leżących mężczyzn, jeden był bez nogi, a drugi miał twarz zawiniętą w zakrwawione bandaże. Objęłam kolana ramionami, przyciągając je do klatki piersiowej. Iri nadal mi się przyglądał. Ciemna skóra napierśnika sprawiała, że jego włosy wyglądały jak lodowy wodospad splamiony krwią. Ostre kości policzkowe podkreślały jego okrągłe niebieskie oczy. Oczy, które tak dobrze znałam. Oparłam czoło na dłoniach, przypominając sobie ostatni raz, gdy go widziałam. To było pięć lat temu. Walczył u mego boku w dolinie pokrytej śniegiem, z toporem w każdej ręce. Włosy miał pokryte płatkami śniegu, a na dłoniach krew. Zwarł się w boju z młodym Rikim i obaj spadli z krawędzi głębokiej szczeliny w ziemi. Nadal słyszałam krzyk, który wyrwał się z mojego gardła. Popełzłam na czworaka do krawędzi, czując, jak ziemia obsypuje mi się pod palcami. Iri leżał na plecach, wnętrzności wylewały mu się z głębokiej rany. W jego oczach nie było nic oprócz pustki, wpatrywały się martwo w niebo. Obok niego leżał Riki zakopany do połowy w śniegu. Uniosłam głowę i napotkałam zamyślone spojrzenie Iriego, jakby wspominał tę samą chwilę co ja. Odwrócił jednak głowę i popędził konia, znikając w masie Rikich. Przed nami wznosiła się góra Thory górująca nad doliną. Ciemna skała u swoich stóp łączyła się z zielenią lasu. Z dala od fiordów. Z dala od domu.
Nie wiedziałam, gdzie dokładnie żyje klan Rikich, ale najwyraźniej zmierzaliśmy do jednej z ich wiosek. Droga powrotna do doliny będzie odcięta aż do nadejścia odwilży. Jeśli udałoby mi się oswobodzić, powinnam dać radę dostać się z powrotem nad fiordy. Wóz zatrzymał się gwałtownie w momencie, gdy próbowałam stanąć na nogi. Riki udali się między drzewa, w kierunku rzeki wijącej się wśród leśnej gęstwiny. Postój miał na celu napojenie koni. Pomiędzy sylwetkami innych Rikich migała mi blond głowa Iriego. Mijająca mnie kobieta Rikich obrzuciła mnie wrogim spojrzeniem. Riki jeszcze mnie nie zabili, a po wielu latach starć miałam pewne przypuszczenia dlaczego. Więzień z klanu Asków nie miał dla nich zbyt wielu zastosowań. Zostanę ich niewolnicą albo sprzedadzą mnie innemu klanowi. Tak czy inaczej nie wstąpię do Solbjǫrgu. Ciężka dłoń uderzyła mnie mocno w potylicę. Woźnica mojego transportu warknął, splunął na mnie i wrócił do konia. – Siadaj albo zwiążę ci nogi i pociągnę za wozem – zagroził. Spełniłam jego polecenie, ponownie zwracając wzrok w kierunku Iriego. Stał obok konia, w cieniu drzew. Na plecach miał skrzyżowane dwa pokrowce z toporami, dokładnie tak jak wtedy, kiedy byliśmy dziećmi. Przypatrywał się Fiskemu, jednak po chwili zwrócił spojrzenie na mnie. Prędko odwrócił wzrok i skupił się na uprzęży swojego wierzchowca. Mężczyzna bez nogi w wozie przede mną jęczał z bólu. Wóz się zakołysał, gdy woźnica wspiął się na grzbiet swojego konia i zawołał na jednego z łuczników, który właśnie wyszedł spomiędzy drzew. Mężczyzna zbliżył się do nas z bukłakiem wody w dłoni, jego koń kroczył za nim powoli. Miał rude włosy i brodę zaplecioną w trzy niedbałe warkocze. Wręczył bukłak woźnicy. Chwyciłam dłońmi krawędź burty wozu, przyglądając im się, gdy rozmawiali. Koń łucznika szedł spokojnie obok. Serce zabiło mi żywiej. Oceniłam wzrokiem dystans pomiędzy koniem a łucznikiem. Jego kołczan nadal zwisał u siodła. Uniosłam się na tyle, by móc rozejrzeć się wokół ponad krawędzią burty wozu. Większość Rikich zsiadła z koni. Zebrałam nieco słomy z paki wozu i wyciągnęłam dłoń między szczebelkami burty w stronę konia. Gdy ją zauważył, zarzucił grzywą i zrobił ostrożny krok w moim kierunku. Mężczyźni nadal rozmawiali w najlepsze, podczas gdy sięgałam po wodze, zamykając oczy i odmawiając pod nosem modlitwę. Spojrzałam po raz ostatni na Iriego, a on odwrócił ku mnie wzrok, jakby poczuł moje spojrzenie. Jego oczy rozszerzyły się z zaskoczenia, gdy przeskoczyłam burtę wozu, lądując w siodle konia. O mało się nie ześliznęłam na ziemię, gdy zwierzę stanęło dęba. – Aska! – ryknął woźnica. Ubodłam konia piętami i stanęłam w strzemionach, pochylając się w przód, by obniżyć pozycję ciała do maksimum, podczas gdy wokół mnie wybuchnął totalny chaos. Z prawej dostrzegłam w dali nadbiegających Rikich, dobywających broni, podczas gdy inni pędzili, by odciąć mi drogę w jedynym kierunku, w jakim mogłam się udać. Gdyby nie udało mi się dostać między drzewa, stanowiłabym łatwy cel dla łuczników. Popędziłam konia okrzykiem, zmuszając go do szybszego biegu. Przed sobą dostrzegłam konia Iriego, jednak bez jeźdźca na grzbiecie. Najwyraźniej wystraszyło go zamieszanie. Iri stał z opuszczonymi rękami i wyrazem totalnego zaskoczenia na twarzy. Za jego plecami Fiske dosiadł swojego konia i ruszył za mną. Nagle tuż koło mojego ucha zawyła w locie strzała, muskając drzewo. Drzazgi eksplodowały mi w twarz. Przytuliłam się jeszcze mocniej do grzbietu konia. Rikowie runęli za mną jak lawina, nacierając na mnie z twarzami, których wyraz nie różnił się od tego, co widziałam w bitwie. Sadzili susami, od których trzęsła się ziemia, i wymachiwali bronią. Udało mi się dotrzeć do linii drzew i wpaść w las. Obejrzałam się za
siebie. Fiske był już w zasięgu wzroku, poruszał się szybko, uwalniając łuk z troków przy siodle. Zaklęłam, gdy zobaczyłam, jak nakłada strzałę na cięciwę. Miał czystą linię strzału. Usłyszałam nagle mokry odgłos rozpruwania po stronie lewego ramienia, po czym ogarnęła mnie na chwilę kompletna cisza. Spojrzałam w dół i dostrzegłam grot strzały wystający przez skórę mojego pancerza. Koń wierzgnął, a ja spadłam, lądując na ziemi z takim impetem, że straciłam dech. Przekręciłam się na prawy bok, próbując wstać, jednak nadal nie byłam w stanie złapać tchu. Drzewa nade mną kiwały się niepokojąco, wyginając się jak we śnie. Poczułam nudności. Krzyki ustały, wcisnęłam twarz w mokrą glebę, dysząc i kaszląc. Przed oczami pojawiły mi się buty Fiskego, towarzyszył im odgłos wielu innych kroków. Fiske pochylił się, chwycił garść moich włosów i szarpnął mnie, zmuszając do wstania. Kątem oka dostrzegłam innych, którzy schwytali wodze mojego konia. Jęknęłam, od strzały w moim lewym barku promieniował potworny ból na całe ramię, plecy i szyję. Fiske pociągnął mnie za włosy z powrotem ku polanie – gdzie czekał już na mnie Iri.
ROZDZIAŁ 6 łońmi pokrytymi pęcherzami trzymałam się lin, którymi byłam przywiązana do szczebli wozu. Próbowałam desperacko leżeć bez ruchu na prawym boku, podczas gdy wóz podskakiwał i zarzucał na wybojach. Strzała nadal tkwiła w moim barku, wbita między kości. Ból był tak dojmujący, że czułam, jak ogarnia całe moje ciało. Iri jechał za wozem, wpatrując się we mnie. Zaprzestałam już wszelkich prób odczytania jego wyrazu twarzy, skupiając wszelkie siły wyłącznie na utrzymywaniu się w bezruchu. Kiedy zapadła ciemność, wóz zaczął zwalniać. Przez półprzymknięte powieki obserwowałam rozstawianie obozu i rozpalanie ognisk, jednak wycieńczenie bólem zmogło mnie już po kilku chwilach. Zamknęłam oczy. Otworzyłam je zaledwie jedno jęknięcie później, a przynajmniej tak mi się wydawało. Wstał już świt. Próbowałam przełknąć ślinę, jednak gardło miałam zupełnie wyschnięte. Wsłuchiwałam się w odgłosy budzących się Rikich. Kiedy wóz znów ruszył w drogę, zagryzłam zęby z bólu tak mocno, że obawiałam się, że pękną. Oplotłam ramionami i nogami szczeble burty, by móc utrzymać się nieruchomo na prawym boku. Żar z rany na ramieniu pulsował mi w uszach, głowa pękała z bólu. Nie rozglądałam się już za Irim. Ból, który czułam na myśl, że jest zdrajcą, był gorszy od bólu pochodzącego od strzały. Nie mogłam znieść myśli, że on żył przez te wszystkie lata, gdy myślałam, że jest martwy. Traciłam przytomność i budziłam się tyle razy, że nie wiedziałam już, czy żyję czy umarłam. Wóz znów zwolnił, wyczułam, że poruszamy się pod górę. Niemal zawyłam z bólu, gdy zaczęło mnie ciągnąć ku tyłowi wozu. Podróż się zakończyła, gdy słońce chyliło się ku zachodowi. W powietrzu unosił się zapach dymu, słychać było radosne okrzyki i płacz. Wojowie i wojowniczki wracali na zimę do swoich. Znałam te odgłosy aż za dobrze. Oczami wyobraźni widziałam fiord taki, jaki widywałam nieraz z wysokości mostu. Niebieskozielona woda rozbijająca się na skałach i pokryta czarnymi kamieniami plaża, z pobielonymi kawałkami drewna wyrzuconymi na brzeg. Moi pobratymcy na pewno już tam dotarli i rozgrzewali się przy ogniskach domowych lub spali zakopani w futra, z pełnymi żołądkami. Mój ojciec. Mýra… Myśli o nich bolały tak samo jak rana. Riki zainteresowali się mną ponownie dopiero po dłuższym czasie. Usłyszałam niewyraźne głosy i poczułam, że wóz się rusza. Wzdrygnęłam się. – Co ja mam z nią zrobić? – odezwał się ochrypły głos w ciemnościach. Ktoś inny wspiął się na wóz, który się zakołysał. Błyskawica bólu przeszyła całe moje ciało. – Ja się tym zajmę. Krępujące mnie liny zostały przecięte. Ktoś pociągnął mnie za stopy, przesuwając w kierunku krawędzi wozu. Gdy unoszono mnie, strzała w ramieniu zahaczyła o coś. Jęknęłam z bólu, otwierając szeroko oczy. Dostrzegłam nad sobą twarz Iriego. Mrugnęłam, próbując skupić na nim wzrok, jednak zemdlałam. Gdy znów otworzyłam oczy, leżałam na ziemi w jakimś wnętrzu. Rozejrzałam się po
ścianach oświetlonych blaskiem ognia. Stodoła. A może spichlerz? Poczułam na czole chropowatą dłoń. – Ma gorączkę. Zapewne zakażenie – rzucił jeden głos. – Połóż ją na stole – odparł drugi. Ponownie zostałam uniesiona w powietrze, pokój wokół mnie zawirował. Poczułam na skórze chłód, gdy ktoś zaczął rozpinać mój napierśnik. Zaczęłam się rzucać, sięgając jednocześnie po nóż, ale odkryłam, że pochwa jest pusta. – Uspokój się – usłyszałam. Ujrzałam nad sobą twarz Iriego. Chwyciłam go z całych sił za napierśnik. – Wyjmij mi tę strzałę, proszę! – wyjęczałam, czując, jak w kącikach oczu zbierają mi się łzy. – Spokojnie, zajmiemy się tym – odrzekł i zniknął mi sprzed oczu. Jego miejsce zajęła inna postać, czyjeś dłonie zręcznie badały ranę wokół grotu. – Powinniśmy zaczekać na Runę. – Jest zajęta opatrywaniem rannych z Aurvangeru. Po prostu wyjmij tę strzałę. – Głos mojego brata grzmiał mi w głowie. Iri chwycił mnie za ramię, lecz wyrwałam mu się, klnąc go na głos. Chciałam, żeby wyrwał strzałę, a nie pocieszał mnie. Postać stojąca przede mną obróciła się tak, że ogień oświetlił jej twarz. Fiske. Szarpnęłam się do tyłu. – Odejdź ode mnie! Zakrył mi usta dłonią, a ja chwyciłam go ręką za szyję, ściskając tchawicę. Odtrącił moją dłoń bez najmniejszego problemu. – Nie dotykaj mnie! – wysyczałam, wijąc się na stole. – Fiske wyjmie ci strzałę, Eelyn. Uspokój się – odezwał się Iri, drąc na paski kawałek materiału. – To on mnie postrzelił! Wbiłam wściekły wzrok w Fiskego. Krew wrzała mi w żyłach, a serce waliło mocno – bałam się, że połamie mi żebra. Fiske spojrzał na mnie z obojętnym wyrazem twarzy. – Gdyby on nie postrzelił cię w ramię, kto inny wpakowałby ci strzałę w serce i teraz leżałabyś martwa gdzieś w lesie. Powinnaś mu podziękować. Zmierzyłam Iriego wściekłym spojrzeniem. – Podziękować? Gdyby nie on, w ogóle by mnie tu nie było! – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Ostrzegałem cię, żebyś nas nie śledziła. – Fiske wytarł czoło wierzchem dłoni. Ręce miał mokre od krwi. – Mogę wyjąć strzałę od razu albo możesz poczekać na Runę, jednak to może chwilę potrwać. – Wyjmij ją – odpowiedział za mnie Iri. Głos miał zmęczony, a w oczach zmartwienie. Pamiętałam ten wyraz twarzy aż za dobrze. – Jeszcze raz! Jego głos odbijał się echem w moich myślach. Słońce zachodziło już nad fiordem, robiło się coraz ciemniej. Ojciec przyglądał nam się z okna domu podświetlony od tyłu blaskiem ognia. – Jeszcze raz, Eelyn! Iri był ode mnie starszy zaledwie o półtora roku, ale zawsze byłam od niego dużo mniejsza. Nie byłam w stanie utrzymać tarczy tak, by móc z nią swobodnie walczyć. Iri nauczył mnie więc walczyć z toporem zamiast tarczy. Stał teraz przede mną, posiniaczony i krwawiący. Było to przed rozpoczęciem naszego pierwszego sezonu walk. – Jeszcze raz!
Teraz miał w oczach ten sam wyraz – zastanawiał się, czy jestem wystarczająco silna. Fiske zrobił krok w moim kierunku, a ja przyglądałam mu się nieufnie. Wiedziałam jednak, że nie mam wyboru. Bywałam już nieraz ranna, ale nigdy w życiu nie czułam takiego bólu. Fiske spojrzał mi w oczy, stając nade mną. – To będzie boleć – rzucił. Iri wręczył mi pasek skóry. – Do dzieła – odparłam. Wzięłam głęboki wdech, zagryzłam mocno zęby na pasku i wbiłam wzrok w belki stropu. Iri włożył mi ramię pod szyję, podpierając głowę, a ja mocno się go chwyciłam. Strzała pode mną trzasnęła, powodując w mojej głowie eksplozję białego światła, które wypełniało całe pomieszczenie. Jęknęłam w pierś Iriego, kurczowo ściskając jego tunikę. Fiske w tym czasie grzebał palcami w ranie, próbując chwycić grot strzały. W końcu mu się udało. Odczekał chwilę, pozwalając mi złapać dech. – Gotowa? – spytał. Zrobiłam trzy szybkie wdechy i wydechy, po czym skinęłam głową. Fiske pociągnął. Ciało wygięło mi się w łuk, po czym opadło bezwładnie na stół. Fiske prędko przyłożył do rany zwitek materiału i przycisnął go tak mocno, że nie mogłam oddychać. Mrugałam powoli, próbując skupić wzrok, ale oczy odmówiły mi posłuszeństwa. – Co tu się dzieje? – rozległ się cienki dziewczęcy głos u wejścia do namiotu. – Iri…? Iri podniósł się i podszedł do wejścia, zostawiając Fiskego z dłonią przyciśniętą do mojej rany. Głowa opadła mi na bok i ujrzałam jego twarz okoloną ciemnymi włosami. Fiske obmywał mi właśnie ranę, ale ja nie czułam już bólu. Nie czułam nic. – Kim ty jesteś? – Słowa wyrwały mi się boleśnie z piersi. Fiske znieruchomiał, jego twarz przybrała surowy wyraz. Poczułam, jak po policzku spływa mi łza. – Kim jesteś dla mojego brata? – naciskałam. Usta zacisnęły mu się w cienką linię, a dłonie zamarły na mojej ranie. – On jest moim bratem – odparł. – I jeśli przez ciebie zginie, podetnę ci gardło, co powinienem był zrobić za pierwszym razem, gdy cię ujrzałem.
ROZDZIAŁ 7 iedy otworzyłam oczy, byłam sama w pomieszczeniu. Przez szczeliny w dachu przeświecało wątłe światło poranka. Gdy tylko spróbowałam unieść się do pozycji siedzącej, ból powrócił. Cała się trzęsłam. Włożyłam dłoń pod tunikę i delikatnie dotknęłam gorącej opuchniętej rany. Schodząc dłonią niżej, dowiedziałam się, że ktoś zszył mi ponownie ranę na ramieniu. Potarłam dłońmi nadgarstki poocierane od więzów. Zsunęłam się ze stołu, bosymi stopami stając na zimnym klepisku. Przy wygasłym ognisku zauważyłam swoje buty postawione starannie obok zbroi. Drewniana figurka Iriego, którą nosiłam zawsze za pazuchą, stała na stole. Podniosłam ją i dotknęłam kciukiem małej twarzyczki. Zamrugałam, widząc go we mgle wspomnienia. Poczułam tę błyskawicę przeszywającą mi duszę. Iri żył. I co więcej, zdradził nas. Mój brat, chłopiec, z którym dzieliłam dzieciństwo. U którego boku walczyłam. Był teraz kimś znacznie gorszym niż najgorszy wróg. Krew, która krążyła w naszych żyłach, była teraz dla mnie jak trucizna. Przez szpary w deskach tworzących ścianę stodoły widziałam cichą wioskę Rikich, zbudowaną na opadającym łagodnie stoku pokrytym cienką warstwą śniegu. Zielona ściana lasu otaczała wioskę jak fortyfikacje. Mocowałam się z butami, zaciskając zęby z bólu, który niemal paraliżował całą lewą stronę mego ciała. Żebra znów bolały mnie od upadku z konia, możliwe, że były ponownie złamane. Podeszłam do drzwi i uniosłam delikatnie skobel, jednak gdy naparłam na nie, ani drgnęły. Były zaryglowane od zewnątrz. Skuliłam się w kącie, otulając ramionami, i czekałam. Wioska powoli budziła się do życia. Dochodziły mnie odgłosy żywego inwentarza domagającego się karmienia i przygotowań do porannego posiłku gotowanego w żelaznych garach zawieszonych na żerdzi nad ogniskiem. Poczułam, jak kurczy mi się żołądek. Zamknęłam oczy i próbowałam zignorować nudności. Z odrętwienia wywołanego godzinami siedzenia w ciemnym wilgotnym pomieszczeniu wyrwał mnie głos Iriego. Drzwi do stodoły otworzyły się, wpuszczając do środka światło dzienne. Do środka wkroczył siwowłosy mężczyzna w czystej tunice. Był za stary, żeby walczyć w Aurvangerze. Otaksował mnie wzrokiem, siedzącą w kącie jak wystraszone zwierzę. – Czy ona się do czegokolwiek nadaje? – rzucił. – Runa mówi, że wczoraj została postrzelona. Za jego plecami pojawił się Iri. Wszedł do pomieszczenia, pochylając głowę w niskim wejściu, i położył na podłodze naręcze drewna na opał. Dziś ukazał mi się czysty, włosy miał zaplecione, a odzienie świeże. – Wygląda na silną, to wojowniczka Asków. Iri dodał jeszcze coś, czego nie usłyszałam. Myśli kotłowały mi się w głowie jak szalone. Iri zachowywał się jak Riki, który pojmał więźnia. Starzec obrzucił mnie ponownie wzrokiem. Po chwili się odezwał: – Dowiem się też, jak została postrzelona? Iri również w końcu na mnie spojrzał, nie kryjąc irytacji.