Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 785
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 849

Kobieta, którą porwał wiatr - Stephani Claus

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Kobieta, którą porwał wiatr - Stephani Claus.pdf

Filbana EBooki Książki -C- Claus Stephani
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 201 stron)

CLAUS STEPHANI KOBIETA, KTÓRĄ PORWAŁ WIATR

Zmieniając miejsce, w którym mieszkasz, zmieniasz swój los. Talmud

Przedmowa Dziecko kwiatów* to dziecko miłości. A dziecko miłości to dziecko, które zrodziła namiętność. Rumuni nazywają je copil din flori. Poetyckie określenie wywodzi się zapewne stąd, że, jak powiadają, dzieci takie płodzone są często w pełni lata, na ukwieconej łące. Czy to prawda, nie wiadomo. Samo otoczenie i atmosfera ukwieconych łąk nie wystarczą. Ani pora roku i rozgrzewające krew, nasycone ciepłem powietrze. Po prostu - jak nieproszony, siejący zamęt gość - nagle pojawiają się uczucia i nienasycone pragnienia i tak szybko, jak się pojawiły, pewnego dnia odlatują. Są jak ptaki, które nie zostawiają w powietrzu żadnych śladów. (Chyba że na świat przychodzi dziecko). U Cipszerów**, niemieckojęzycznych Spiszaków - niewielkiej grupy etnicznej zamieszkującej północno-zachodni skraj Karpat Lesistych - nazywa się to tie wildi Lieb. Tę „dziką miłość” najprościej byłoby przełożyć na język współczesnego człowieka jako „wolną miłość”. Wildi Lieb wymyka się jednak wszelkim definicjom i prowadzi swoją małą grę według sobie tylko znanych reguł. * Niemiecko-rumuńska kalka językowa: po rumuńsku copil din flori, po niemiecku również Liebespfand („dowód” miłości, pamiątka po miłości); w języku transylwańsko-saskim (w słowniku miejskim, rzadko używane) Blamenkaengd, w jidysz mamzer (Dnn), po hebrajsku meam sar („z obcego ludu”), po węgiersku szeremgyerek („dziecko miłości”), po rosyjsku oraz ukraińsku 3ayeojiuui („spłodzony gdzieś na boku”). ** Cipszerzy to nazwa wprowadzona na użytek tej powieści, będąca pochodną rumuńskich i węgierskich określeń JipJeri i Cipszer. Cipszerzy przywędrowali do Marmaroszu, na północy Rumunii, z węgierskiego Szepes (dzisiaj to słowacki Spiś). Do 1945

roku stanowili znaczącą część niemieckojęzycznych mniejszości narodowych rozsianych na terytoriach Rumunii i Węgier. III Rzesza objęła ich programem przymusowych przesiedleń i deportacji. Spora część została jednak w regionie rumuńskich Karpat, kultywując mowę i zwyczaje, które przetrwały do dziś. Po wojnie wielu emigrowało też do Niemiec Zachodnich i Austrii. Ta niezwykła historia miłosna opowiada o prawdziwych zdarzeniach. Wiodą nas one w krajobraz odległych stron - do Mołdawii, Bukowiny i do Marmaroszu. Opisane tu spotkania i relacje między ludźmi zmuszonymi do tego, by zaprzeć się swego żydostwa, są autentyczne. Były częścią tamtego czasu, nawet jeśli rozegrały się na marginesie wielkich wydarzeń, o jakich przy okazji również wspominamy. W tekście zmienione zostały nazwiska i imiona pewnych osób, a w dwóch przypadkach nazwy miejscowości, żeby chronić jeszcze żyjących i nie narazić na szwank pamięci o tych, którzy rozstali się już ze światem. Jest to opowieść o spotkaniu dwojga ludzi. Na początku byli sobie obcy, bo tak chciało przeznaczenie, a potem się pokochali, za sprawą tego samego niepojętego przeznaczenia. Bo czy wiemy, kto decyduje, że sprawy biegną określonym torem? I dlaczego przybierają niekiedy dziwny obrót? To pytania, na jakie nie potrafimy udzielić odpowiedzi. Również Bajla, jedna z dwóch kobiet, o których będzie mowa, jej nie znalazła. A Marii, jej kwietnemu dziecku, nie przyszło nawet do głowy, aby się nad tym zastanawiać. Ambros zaś nigdy się nie dowiedział, że on również był dzieckiem kwiatów. Jego własna miłość nie była „dzika”, tylko niezwykła, niepowtarzalna i - można by rzec - nieunikniona.

1 Kiedy wczesnym rankiem Bajla odgarniała sprzed domu świeży śnieg, zobaczyła liczne ślady wilczych łap. Szerokie, głęboko odciśnięte w śniegu tropy okrążały małą zagrodę. Osobliwe, zapętlone, zamarznięte i bardzo zagadkowe. Z nastaniem dnia zniknęły. Została po nich tylko aura niewypowiedzianej groźby, ale do niej wszyscy zdążyli się tu przyzwyczaić. Późnym wieczorem zawsze powracała, przemykała po cichu z pobliskiego lasu, który stawał się widoczny dopiero w pierwszych szarych promieniach światła. Nieruchomy, obojętny, jakby nic się nie wydarzyło. Latem las był przyjacielem, bliskim i zaufanym, przez co wcale nie mniej tajemniczym. Przyjacielem, któremu często i chętnie składało się wizytę. Mówiono, że w pradawnych drzewach kryją się baśnie; prosty lud przekazywał je sobie z ust do ust. Niekiedy można tu było spotkać osobliwe stwory, wróżki i przedziwne karły, piekielnego psa broniącego bram podziemi czy nawet prikulicza. Tak w każdym razie twierdziły kobiety, które często chodziły na jagody. Ale zimą knieję brał we władanie szary zastęp wilków. W cieplejszych miesiącach zaszywały się w górach. Zjawiały się w watahach, gromadziły na łąkach, które w języku ludu nosiły nazwę Plaiul Scruntar. Odległe echo przeraźliwego wycia, jakby dobiegającego z tysiąca zachrypniętych gardeł, towarzyszyło Bajli w niespokojnym śnie. W zimie zdarzało się to dosyć często - wilcze głosy wdzierały się nocą do ludzkich snów. Jednak te wilki, które zbliżały się do obejścia, stąpały bezszelestnie. Nikt ich nie słyszał. W świetle księżyca za szparami w okiennicach majaczyły ich cienie. Wielkie, bezgłośne cienie, które sprowadziłyby pewną śmierć na każdego, kto ośmieliłby się wejść im w drogę. Ale ponieważ wszystko zamykano na cztery spusty, w końcu odchodziły jak niepyszne. Choć już następnej nocy znowu nadciągały i zostawiały wokół domu odciśnięte w śniegu ślady i milczącą trwogę. Byli we wsi ludzie, którzy uważali, że te cienie to powracający zza grobu umarli. Dusze, co nie zaznały spokoju w zaświatach, nie zapadły w wieczny sen. Niekiedy nocą powracały do naszego świata pod postacią prikulicza, wilkołaka. Ale przed nimi można się było obronić znakiem krzyża. Wiedziało o tym każde dziecko, które po raz pierwszy samo szło do lasu i napotykało bezpańskiego psa. Na taki znak bowiem prikulicz tracił swoją moc. Najpierw należało zwilżyć palce prawej dłoni śliną, a dopiero potem się przeżegnać. Jakob też pewnego razu spotkał prikulicza. Ale gdy palcem wskazującym nakreślił znak krzyża, trzykrotnie, jak to zwykle robią chrześcijanie, nic nie nastąpiło. Prikulicz

podszedł jeszcze bliżej, warcząc i obnażając wielkie zęby Były długie i brązowe jak u starej Nenei Mitru, która bez przerwy ćmiła fajkę. Wtedy Jakob przypomniał sobie nagle, że Żydzi muszą w takim przypadku użyć małego palca lewej dłoni. I gdy tak zrobił, prikulicz oddalił się z ujadaniem. - Zapamiętaj sobie, Bajla - powiedział potem Jakob - u nas jest inaczej niż u gojów. Kobieta, którą porwał wiatr Dwa lata wcześniej zdarzyło się coś, co wstrząsnęło całą okolicą. Jeszcze dzisiaj niektórzy o tym wspominają. Jakaś chłopka pracowała na polu z mężem. Pod wieczór mieli wracać do domu. Wtedy mężczyzna powiedział, że musi do lasu za potrzebą. I zniknął między drzewami. Kobieta przysiadła na skibie i czekała. Nagle ni stąd, ni zowąd pojawił się priku-licz, który rzucił się na nieszczęsną, żeby ją ukąsić. Próbowała obronić się kosą, pies chwycił jednak zębami za łydkę ofiary, odrywając przy okazji kawałek katrincy, podwójnej spódnicy, jaką zwykle noszą rumuńskie wieśniaczki. Baba odwinęła się żwawo i zdzieliła zwierzę z całej siły w łeb. Dopiero wtedy uciekło z podkulonym ogonem. Po kilku minutach z lasu wyszedł chłop. Na głowie miał niewielką ranę, z której lekko krwawił. Powiedział, że się potknął o korzeń. Kiedy przemówił, z ust wypadł mu skrawek sukna. Biedna kobieta uświadomiła sobie wtedy, że jej mąż jest prikuliczem. Pobiegła do miejscowego popa i użaliła się na swój los. Ten poradził, aby na noc kładła krzyż pod poduszkę męża. Tak też uczyniła, ale to najwyraźniej nic nie dało, chłop bowiem nadal znikał pod wieczór w lesie na jakieś pół godziny, a gdy wracał, miał na ustach zaschniętą juchę. Wieść szybko rozeszła się po wsi i zaczęto szeptać, bo inni też zauważyli na twarzy sąsiada krew. Pewnego wieczora mężczyzna już nie wrócił do domu. Kobieta czekała i modliła się całą noc, bo liczyła na jakiś cud. Nad ranem znaleziono jej męża na polnej drodze. Leżał spętany na zakurzonej ziemi, a w jego otwartych ustach tkwił ogromny okrągły kamień. Ktoś wcisnął mu go między zęby, żeby nie mógł więcej kąsać. Serce miał przebite osinowym kołkiem, a na czole wypalony znak krzyża. Widać było jeszcze węgle po ogniu, w którym rozżarzono żelazo. Leżały, dogasając w wilgotnej od rosy trawie, rozrzucone i zadeptane buciorami. Nikt jednak nie wiedział, kto to zrobił. Również dwaj policjanci, co przyjechali z Fokszan, by przesłuchać miejscowych, niczego nie wyjaśnili. Nawet prokurator Ilie Voiculescu, który przybył samochodem w asyście dwóch panów z Bukaresztu, musiał, nic nie wskórawszy, z pustymi rękami wrócić do stolicy. Zamordowanego chłopa nie pochowano na chrześcijańskim cmentarzu, tylko poza poświęconą ziemią, w dole przy niskim cmentarnym murze. Po pogrzebie nie przygotowano

też pomany i prasnika, czyli stypy dla nieboszczyka oraz jałmużny dla żebraków i ubogich. Zabrakło więc też później i parastas, jak pobożni Rumuni nazywają nabożeństwo, podczas którego żywi proszą Boga o odpuszczenie grzechów zmarłemu. Grób wykopał jeden z mieszkających we wsi Żydów, ma się rozumieć za opłatą. Bo chrześcijanie się bali, że ich przy kopaniu przydybie inny prikulicz, pragnący pożegnać się ze zmarłym. Stary woźnica Herszel, na którego wołano tutaj Her§cu Carausu, specjalnie się jednak nie przejmował. Uważał, że żadne trejfene chajes, nieczyste zwierzęta, jak nazywał prikuliczów, nic mu nie zrobią. A poza tym żuł bez przerwy ząbek czosnku i zawsze miał pod ręką poświęcone przez popa widły. A to, jak wiadomo, bardzo skuteczna broń. Niektórzy mieszkający we wsi goje twierdzili, że stary Żyd ma tajemny układ z diabłem i dlatego nic sobie nie robi z prikuliczów. Herszla mało jednak obchodziła ta czcza gadanina. Był postawnym, silnym mężczyzną, który wiedział, że nikt nie ośmieli się z nim zadzierać. Bajla zatopiona w myślach nadal odgarniała śnieg, teraz przed oborą, na tyłach domu. Przypomniała sobie nagle, że już w listopadzie pojawiły się na drogach pierwsze wilcze hordy. Właśnie wtedy, pod wieczór, Jakob powrócił do domu saniami po wyprawie w góry. W Poduri kupił u pasterza barani kożuch i gdy zjechał z drewnianej kładki na potoku Chilimelea, z pobliskiego lasu wychynęły nagle wilki. Naliczył ich co najmniej siedem albo osiem. Przez jakiś czas biegły za saniami, zaciekle ścigając konia, i w pewnej chwili znalazły się już zupełnie blisko. Jakob zdawał sobie sprawę, że za chwilę któryś skoczy mu na plecy, podczas gdy reszta zaatakuje zwierzę. To oznaczałoby koniec. W saniach leżała bela białego płótna. Chwycił ją prawą dłonią i jednym szybkim ruchem rozwinął. W lewej trzymał lejce, których nie wolno było mu wypuścić. Miał też w gąsiorze kilka litrów bronfen, mocnego, podwójnie palonego bimbru. Rozlał go po materiale i podpalił zapalniczką. Na powierzchni płótna rozjarzył się maleńki płomień i nasączona wódką tkanina szybko stanęła w ogniu. Trzymając mocno w dłoni jej koniec, mężczyzna zrzucił płonącą belę z sań... Za jego plecami unosił się teraz szarpany wiatrem, długi płonący welon ognia. Wilki zawahały się, niepewne, zalęknione. Zwolniły, a sanie pomknęły naprzód. Tym razem Jakob i jego koń ocaleli. Bajla wciąż jeszcze pamiętała, jak tamtego wieczora Jakob siedział z kamienną twarzą przy otwartym ciepłym pripecziku, jak trzęsły mu się dłonie, gdy w oszczędnych słowach opisywał, co mu się przytrafiło. Obok niego przycupnęła niewidzialna groza, straszliwy lęk, że coś takiego może się powtórzyć. Tamtej zimy ludzie we wsi gadali, że między wilkami są też takie, które mają ludzkie twarze. Niektórzy twierdzili, że przychodziły nocą na ich próg. A nawet próbowały otworzyć

drzwi domu lub obory łapami. W te długie wieczory snuto najdziwniejsze opowieści. Zdarzali się też i tacy, którzy uważali, że to wszystko bobemajses, czcze wymysły, głupia paplanina starych bab. Ale wtedy zawsze znajdował się ktoś, kto był gotów przysiąc, że na własne oczy widział ludzkie twarze wilków. Pop kategorycznie stwierdził jednak, że takie istoty nie istnieją. Pobożny chrześcijanin nigdy nie przemieni się w wilka, nawet jeśli ciężko zgrzeszył i nie odpokutował. Takiego człeka pewnego dnia dosięgnie zapewne kara niebios. Albo raczej nagroda w piekle. Bo jeśli nie chcą cię niebiosa, to na pewno będziesz miłym gościem w piekle. Tak to już prosto urządzono po naszej śmierci. Chrześcijanie wierzyli w to, co mówił pop, gdyż był mądrym człowiekiem. Przychodziły do niego matki, których synowie służyli w wojsku, bo tylko on jeden w całej wsi potrafił czytać i pisać. Układał więc dla nich listy, które posyłano potem do odległych koszar. A to, co pisał, tak chwytało za serce pięknym słowem, że niejedna kobiecina rzewnie zapłakała, zanim udała się na pocztę. Rabbi Mendel Baumstark z miasta, człowiek, który miał w domu wiele ksiąg, inaczej tłumaczył te zjawiska. Jego zdaniem w ludziach zamieszkiwał czasem po prostu zły instynkt, jecer hara, i ci nim opętani coraz bardziej się zmieniali, aż w końcu stawali się jak wilki, to jest wi welfun chajes, jak wilki i zwierzęta. Ale prawdziwe ich oblicze rzadko można rozpoznać. I często zauważa się zbyt późno, że ten, z kim ma się do czynienia, nie jest człowiekiem z krwi i kości. Wieśniacy Żydzi wierzyli w to, co mówił rabbi, bo w tym małym świecie posiadał on największą klugszaft. Na wiosnę z ostatnim śniegiem zniknęły również wilki, które przedtem tak często wychodziły z lasów i których wycie towarzyszyło ludziom całą zimę. Wkrótce nikt już nie pamiętał ani o nich, ani o pozostawianych przez nie śladach. Te jednak, których twarze i ślady rzadko dawało się rozpoznać, nie zniknęły. Tego ranka Bajla mimowolnie uniosła wzrok ku pobliskim górom Vrancei. Coś jakby się tam poruszyło. Wydało jej się, że dostrzegła wysoką kobiecą postać. Niewiastę w długiej, spowitej oparami mgły ciemnej szacie sięgającej aż do samej ziemi. Była to Padureanca, Czarna Matka Lasu, która ponoć ukazuje się ludziom tylko wtedy, gdy nadciąga jakieś wielkie nieszczęście. Szerokimi krokami Padureanca zstępowała z gór i chwilami zdawało się, że zawisa w powietrzu. Powoli jej sylwetka ogromniała, rosła i rosła, aż stała się przerażająco wielka. Matce Lasu wystarczyło zaledwie siedem kroków, by stanąć na pokrytej śniegiem łące. Znalazła się teraz już tak blisko, że Bajla mogła rozpoznać jej bladą, pooraną zmarszczkami twarz. Siedem razy kciukiem lewej dłoni wskazała na leżącą u jej stóp ziemię, pokrytą

nieruchomym, obojętnym na wszystko śniegiem, i z jej ciemnych oczu popłynął sznur krwawych łez. Śnieżna biel powoli się zaczerwieniła. Niezwykłe. Padureanca płakała. Nigdy przedtem nikt nie widział, by to robiła - ona, stara karpacka bogini przeznaczenia. W każdym razie nie przed ludźmi, którzy tu mieszkali. A przecież niejeden głośno chwalił się, że choć raz spotkał ją w tych górach. Siedem to zła liczba. Bajla nasłuchała się wiele na ten temat od chrześcijańskich kobiet mieszkających we wsi. Rumuńska wieść gminna niosła, że siódmy syn w rodzinie zawsze zostaje prikuliczem; gdy siedem czarownic wyznacza sobie we wsi nocną schadzkę, mleko się warzy, a masło traci kolor i jełczeje; grzeszne dusze dopiero po siedmiu latach wydostają się na wolność z czyśćca, a z paktu zawartego z diabłem wyjść można tylko wtedy, gdy człek przez siedem długich lat nie myje się i nie tyka grzebienia... Ale było też żydowskie siedem. Napisano przecież, że Przedwieczny - błogosławione Jego imię - właśnie siódmego dnia zakończył dzieło stworzenia i odpoczywał. Po siedmiu miesiącach Arka Noego przybiła do stałego lądu, a siedmioro oczu Boga to znak Jego wszechwiedzy, stąd siedmioramienne menory. A gdy w dzień Sądu Ostatecznego nadejdzie Mesziach, słońce zaświeci siedem razy jaśniej... Bajla często słuchała, jak rozprawiali o tym starsi; dowiedziała się też wiele od Jakoba. I teraz sobie o wszystkim przypomniała, gdy przerażona patrzyła w górę, na Matkę Lasu. Co z tego było prawdą, na czym mogła się oprzeć tu, w tej małej góralskiej wiosce, gdzie od dawien dawna, ramię przy ramieniu, żyli razem żydzi i chrześcijanie? Czy tym razem Padureanca przychodziła tylko do jednych z nich, czy może jej przepowiednia dotyczyła każdego? Któż mógł wiedzieć? I dlaczego roniła krwawe łzy, jak ta stara ikona w odległym klasztorze górskim, daleko hen, w Karpatach, dokąd co roku pielgrzymowali goje? W pewnej chwili Matka Lasu zaczęła rozpływać się w powietrzu, zmieniając się z wolna w ciemny obłok. I jak obłok wspięła się ku górom, po czym zniknęła za skałami. Bajla przeczuwała, że niebawem zdarzy się najgorsze i po wielu ludzi przyjdzie śmierć. Pomyślała o Jakobie, który pewnie już był w drodze. Ale jemu nic nie mogło się przytrafić, bo podróżował saniami tylko za dnia, a gdy zrobiło się jasno, na drogach nie pałętały się żadne wilki. Gdyby była chrześcijanką, szybko uczyniłaby potrójny znak krzyża, trzy razy by się teraz przeżegnała, jak to robią Rumunki, by odegnać złego. W tej jiszuw, która dawniej była małą żydowską wioską, a teraz nazywała się po prostu Arwinica, od wielu lat mieszkali też rumuńscy chłopi, jeden Cygan, który podkuwał konie, i Ormianin, do którego należał młyn nad rzeczką Milcovel.

Bajla pędem puściła się do domu, gdzie jak zawsze z rana na pripecziku płonął ogień. Usadowiła się tam i zaczęła rozmyślać o niezwykłym zjawisku, które zobaczyła u podnóża gór. Nie wierzyła w żadne kiszufim, czary, o których na okrągło rozprawiano we wsi. Stare kobiety zawsze opowiadają rozmaite majses. Tym razem jednak na własne oczy widziała Czarną Matkę Lasu. A to z pewnością musiało coś oznaczać. Dotąd bowiem Padureanca nigdy nie ukazała się Żydówce. W każdym razie nie tutaj, w żadnej ze wsi leżących u stóp Vrancei. Bajla wdziała wysokie filcowe buty, które tak naprawdę należały, do Jakoba. Spojrzała w lustro obok drzwi. Patrząc badawczo na własne odbicie, pomyślała: „Czy ja do reszty zwariowałam? Czy porządnej Żydówce przystoi wierzyć w Padureancę? Co by na to powiedziała Frajda, rebecin, żona rabbiego Mendla Baumstarka z Fokszan?”. Bajla nieraz ją już odwiedzała, zasięgając rady w różnych życiowych sprawach. Uważnie przyjrzała się swej jasnej twarzy, wąskiemu nosowi i wielu małym punkcikom na lekko zaróżowionych policzkach, teraz prawie niewidocznych, bo ciało dziewczyny rozgrzało się przy przerzucaniu śniegu. Odgarnęła bujne rude włosy i włożyła na głowę ciemną chustkę. Nie była zadowolona ani z siebie, ani z tego, jak wyglądała. Szkoda, że nie miała ciemniejszych włosów, jak większość kobiet we wsi. I innej karnacji skóry, na której nie byłoby widać tych okropnych piegów. Najlepiej brązową. Byle nie tak ciemną jak u Cyganek. Skończyła już całe dziewiętnaście lat i z niecierpliwością czekała na potomstwo. Co najmniej troje dzieci, tak zaplanowała i myślała o nich każdego ranka, gdy budziła się po nocy spędzonej z mężem. Bo dom bez dzieci to dom, gdzie nie ma życia. No i Jakob też bardzo pragnął syna, swojego kadeszele, jak zwykł mawiać, dziedzica, który kiedyś, gdy przyjdzie czas, będzie mógł za niego zmówić kadisz, modlitwę za umarłych. „Nie będę o tym mówić z Frajdą. Ani nawet z Jakobem, kiedy wróci z drogi. Tylko z kobietą z mojej wsi, która mnie zna, lubi i nieczęsto zdarza się jej obgadywać Żydów, jak to robią inni” - pomyślała Bajla. Od razu więc zaszła do sąsiadki, która mieszkała tuż za rogiem. Była to Rumunka, o wiele od niej starsza, która niejedno już przeżyła i z którą całkiem dobrze się dogadywała. - Czy ty też widziałaś Padureancę, Varvaro? - Nie. - Ale ona tu naprawdę była, widziałam ją po tamtej stronie, stała u zbocza góry. I wyraźnie dawała mi znak lewą dłonią, ten znak, który oznacza śmierć. Siedem razy. A siedem to przecież zła liczba, prawda? Przynajmniej u was, chrześcijan.

- Jesteś pewna, że spotkałaś Matkę Lasu? - Tak, to była ona. Na pewno. - Dziwne. Powiadają przecież, że wam się ona nie pojawia, bo wyznajecie inną wiarę. - Mówię najszczerszą prawdę. Stała tam. Widziałam ją na własne oczy I siedem razy zrobiła nieczysty znak. - Dlaczego akurat teraz śmierć miałaby schodzić do nas tu, w dolinę, kiedy nie ma żadnej wojny? - Tego nie wiem - odpowiedziała Bajla - ale Jakob pewnie zapyta o to rabbiego Mendla z Fokszan. Tylko że Jakob jest teraz jeszcze w drodze, choć niedługo powinien się pojawić. - Lepiej będzie, jak porozmawiam o tym z popem. On się dobrze wyznaje na tych znakach Padureancy. Nawet sam ją kiedyś widział. Opowiadał, że przybrała ludzką postać. Nie była wcale dużo większa od którejkolwiek z tutejszych chłopek... I wtedy Varvara przypomniała sobie o zapowiedzianych przez Padureancę walkach nad Milcovem, w czasie ostatniej wojny, przed ośmiu laty, w styczniu 1917 roku, gdy pewnego dnia obce wojska wkroczyły do Fokszan. Niemcy, Austriacy i Madziarzy. Wówczas Padureanca ukazała się dwukrotnie, płacząc czerwonymi łzami, wielkimi jak szklane kulki, którymi bawią się małe dzieci. Tak opowiadano. Zdarzyło się to w grudniu 1916 roku. I zaraz potem umarło wielu mężczyzn, również tych, którzy pochodzili z okolicznych wsi. Wśród nich niemało Żydów. Bajla była wtedy jeszcze małą dziewczynką i mieszkała w Hliboce. - Czy tamte czasy jeszcze wrócą? - zapytała. - Nie wiem, czy tamte, czy może jakieś inne - odparła. - Ale na pewno coś się zdarzy. I opowiedziała jej, jak to całkiem niedawno stara Chivu£a, Cyganka, która też czasem przepowiada przyszłość, znowu zobaczyła varcolaca. Było to w czasie ostatniej pełni księżyca. Którejś nocy varcolac, wielki czarny pies, który mieszka wysoko w górach, wyszedł ze swojej pieczary. Kilkoma susami wspiął się na najwyższą skałę, chwycił zębami kawałek księżyca i go odgryzł. Następnego dnia został tylko półksiężyc. Tamtej poprzedniej nocy wilki przestały wyć. Ze strachu przed var-colakiem, bo czasami porywa też kilka młodych, gdy je zoczy. Strasznie ogromna bestia. - Ale ludziom nic nie robi - dokończyła Varvara. - Tego nie możemy wiedzieć - odpowiedziała Bajla - bo przecież mieszka w górach i nigdy nie schodzi w doliny. - Masz rację - przyznała Varvara - właściwie tylko wilki zapuszczają się aż do naszych wsi. I może czasem prikulicze. Dawniej, przed setkami lat, a nawet wcześniej, żyły

jeszcze na świecie wielkoludy, które mieszkały hen, wysoko w górach. I te dziwne stwory, pół ludzie, pół konie, które przemierzały lasy. Czasem takie dziecko wielkoludów schodziło z gór na pola nad brzegiem rzeki i porywało jakiegoś chłopa, razem z wołem i pługiem. Kilka dni bawiło się nim jak zabawką, a potem odstawiało biedaka z powrotem do zagrody. Na koniec rozmowa zeszła na różne inne rzeczy, jak to zazwyczaj. Rozprawiały o niezwykłych wilkach, o jakich powiadano, że miały ludzkie głowy i chodziły na dwóch nogach o niekończącej się ciężkiej zimie, po której, żywiły nadzieję, rychło przyjdzie wiosna. Potem, życząc sobie lepszych czasów, pożegnały się serdecznie. Wówczas nie wiedziały jeszcze, co zdarzyło się nie tak znów daleko, w mieście. Nowy dzień z trudem przebijał się przez górskie mgły i z ociąganiem rozpościerał w dolinie. Na rozległych polach pokrytych miękkim, milczącym śniegiem wszystko trwało w bezruchu. Tylko kilka wielkich czarnych ptaków wyleciało z głośnym krakaniem z lasu i skierowało się ku nieznanym, dalekim równinom. Pojedyncze płatki śniegu nieśmiało i powoli opadały z nieba. Gdzieś zaszczekał pies. Zdawało się, że świat wstrzymał oddech, jakby też przeczuwał, że już wkrótce wszystko się odmieni i nic nie będzie tak jak przedtem. To był świat tych, którzy tutaj żyli. Sięgał od gór aż do Milcova, cicho szemrzącego, leniwie toczącego swe wody potoku, pokrytego teraz połyskującą warstwą lodu, spływającego do rzeki Putny. Ale rzeka była już po tamtej stronie, na wschodzie, gdzie zaczynała się wdzięczna kraina bujnych winnic. Tym razem tylko Bajli dane było zobaczyć Padureancę. Bo gdy Varvara zaszła do niej później, powiedziała, że nikt we wsi nie widział Matki Lasu; nikt nie wierzył, że bogini mogła ukazać się Żydówce. Nigdzie też nie spostrzeżono sówki pójdźki. Żadnych wron, które w takich razach zwykle głośno kraczą nawet nocą. Nie zawołał również żaden cucuvea, puszczyk, który obwieszcza niechybną śmierć. Pewnie to wszystko się tylko Bajli uroiło. Musiała śnić na jawie, mieć przywidzenie, jak objaśniał pop wypadki, kiedy ktoś upierał się, że spotkał w lesie anioła lub wcielonego diabła. Z kilku dachów uniósł się wątły, biały obłoczek. Bo tutejsze domy nie miały kominów i dym jak przed wiekami wylatywał przez szczelinę w goncie i otwór poniżej kalenicy, gdzie zwykle schronienie znajdowały sowy płomykówki. Dym i smoła wzmacniały wiązania i gonty. Niejeden z takich dachów przetrwał nawet i sto lat i przeżył budowniczego; zakopcony na czerń widział niekiedy więcej niż ludzie zamieszkujący tę dolinę. Powszedni dzień jak zwykle ociągał się z nadejściem, w końcu jednak wieś przebudziła się ze snu. Jasne dźwięki monasterskiej toaki, wzywającej ludzi na modlitwę, popłynęły wesoło wąskimi uliczkami. Kościelny, jak co rano, uderzył w dębową deskę

dwoma zgrabnymi młoteczkami, wydobywając z drewna rześkie, rytmiczne tony. Drewniany kościół stał dumnie wyprostowany i wznosił ku niebu smukłą wieżę spoglądającą na całą okolicę niczym władczyni. Całkiem niedaleko, między dwiema chłopskimi zagrodami, przycupnęła mała szil, stara bóżnica żydów. Skromniejsza i mniej pokaźna od kościoła. I jak zawsze trwożliwie zerkała w dół ku ulicy, która prowadziła w stronę rzeki, a stamtąd, przez drewniany most, do miasta. To tamtędy bowiem, ową wąską drogą, od niepamiętnych czasów przychodziły do wsi zły los i nieszczęścia. Słońce, jak każdego zimowego dnia, z pozoru obojętnie i leniwie, spoglądało zza gór na nic nieprzeczuwającą ziemię, pokrytą małymi szarymi chałupkami, które stłoczyły się ciasno w samym środku wsi. Opierały się jedna o drugą, tak jak czasem czynią ludzie, gdy przemarzli albo czują się samotni. Ale dzisiaj to słońce miało „wilcze zęby”, jak mówią chłopi. „Słońce z zębami jak u wilka” dlatego jest złym słońcem, że tylko oślepia, a nie grzeje. Dopiero co wzeszło na wschodzie, a już spieszno mu było odejść, by czym rychlej wejść na szlak niebieskiej drogi wiodącej dalej, ku południu i zachodowi. Bo jeszcze tego dnia miało spełnić się proroctwo Padureancy. Było to siedemnastego marca 1925 roku. Tego dnia w Fokszanach miał przed sądem stanąć człowiek oskarżony o zastrzelenie prefekta z Jass. Lotem błyskawicy rozeszła się jednak wieść, że mężczyzna w zielonym mundurze, nazwiskiem Zelea, ten, który naprawdę był mordercą, został z góry uniewinniony i mógł od razu wyjść na wolność. Żaden sędzia nie chciał bowiem orzekać w tej sprawie. Prawo wycofało się ukradkiem i trwożliwie, czmychając jak pies z podkulonym ogonem, taki co nie zamierza czekać, aż ktoś rzuci weń kamieniem i przepłoszy. Wiadomość w okamgnieniu dotarła do wielu miejscowości, gdzie mieszkali Żydzi. Motłoch, który przez cały dzień zbierał się na ulicach Fokszan, okupując centrum i siejąc trwogę wśród żydowskich mieszkańców, głośnymi rykami świętował pierwsze zwycięstwo. Zapowiadały się następne. Znowu miano pustoszyć synagogi, plądrować sklepy, napadać na ludzi i zabierać im ich własność. Policja i wojskowi przypatrywali się biernie tym ekscesom, obierając taktykę na przeczekanie. W końcu chaos i anarchia zwracały się przeciwko „obcym”, nie „naszym”. Nikogo więc specjalnie nie dziwiło, że ci, którzy mienili się „legionistami”, obnosili się teraz triumfalnie po ulicach, machając sztandarami z Michałem Archaniołem. Tego ranka Jakob Altmann zamierzał właśnie wyjeżdżać w swoich saniach z Valceli, osady na przedmieściach Fokszan. Odwiedził tam handlarza, któremu sprzedał tuzin sztuk cojoace. Tak nazywano w tych stronach kolorowo haftowane skórzane kamizele, które

zazwyczaj noszono w zimie, ale również latem. W tym samym czasie, gdy Bajla pierwszy raz ujrzała Czarną Matkę Lasu, Jakob był już w drodze powrotnej do domu. Przejeżdżał właśnie przez wioskę Campineanca, skąd trakt odgałęział się na lewo, w kierunku Pietroasy, gdy czterech mężczyzn w zielonych uniformach zagrodziło mu drogę. Zatrzymali konia, jeden z nich chwycił uzdę, a trzej pozostali ryknęli zgodnym chórem: - Date jos, jidane!* - Dlaczego? - dopytywał Jakob. - Wysiadać, ale szybko. Żadnych pytań, cuchnący Żydzie! - Czego ode mnie chcecie? Przecież nic wam nie zrobiłem. Pozwólcie mi przejechać! - zawołał Jakob. Przez chwilę przeszło mu przez głowę, że ci mężczyźni mają wilcze twarze. Wydało mu się to bardzo osobliwe. Zabrakło jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. - Pozwólcie mi odjechać! - powtórzył błagalnie. - Dam wam wszystkie pieniądze, które mam przy sobie! To były ostatnie jego słowa. Nagle spadły na niego liczne razy, uderzenia wymierzane cienkimi żelaznymi prętami. * (rum.) Jazda, wysiadaj, Żydzie! Trafiały boleśnie przede wszystkim w twarz i głowę, bo miał na sobie grubą, chroniącą od ciosów futrzaną szubę, którą sam kiedyś uszył. Po pierwszym uderzeniu na ziemię spadła skórzana czapka, a po chwili sam Jakob leżał bez ruchu w brązowym śniegu ulicy. Czterech mężczyzn roześmiało się, spluwając na niedającego znaku życia Żyda, po czym ze śpiewem na ustach wsiedli do sań i zawrócili w stronę Fokszan. Na którejś z ulic miasta się zatrzymali, wysiedli, zostawiając konia i sanie, i odeszli, jak gdyby nigdy nic. Wkrótce potem znaleziono ciało. Jakob opuścił już ten świat. A dokładniej w kilka minut wybito mu ten świat z głowy żelazną pałką. Trudno było go rozpoznać. Nie miał już właściwie twarzy Najpierw odwieziono go do morgi, miejskiej kostnicy. I dopiero tutaj zakrwawiony strzęp człowieka wciągnięto do rejestru jako „Żyda”, „osobę o nieustalonej tożsamości”, „z licznymi śmiertelnymi zranieniami”. To, że miano tutaj do czynienia z Żydem, dało się łatwo ustalić, gdyż mężczyzna był obrzezany. Bajla przeczuwała, że stało się coś złego, kiedy Jakob do wieczora nie zajechał do Arwinicy. Po bezsennej nocy jeden z sąsiadów zabrał ją saniami do Fokszan. Nie zajęło jej wiele czasu odnalezienie drogi do kostnicy. Od razu rozpoznała Jakoba po małej srebrnej hamsie. Używał jej, jak wszyscy Żydzi, jako amuletu i zawsze nosił przy sobie, przyczepioną na łańcuszku pod koszulą. Ale tamtego ranka nie zdołała go ochronić.

W tym miejscu naszej historii rozstajemy się z błogosławionej pamięci Jakobem Aaronem Altmannem - synem Alfreda Izaaka Altmanna, winogrodnika i oberżysty. Opowieść biegnie jednak dalej. Teraz będzie to historia o Bajli, wdowie po Jakobie, córce Hermanna Salomona Wagnera z Hilboki koło Suczawy w Bukowinie Południowej. Po śmierci rodziców Bajla poślubiła Jakoba, kuśnierza, i przeniosła się z nim do Arwinicy.

2 Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy tym, co jeszcze potem wydarzyło się w Arwinicy. Wszystko odbyło się tak, jak to w tamtych czasach bywało, ale Bajla nie potrafiła się z tym pogodzić. Czterej mężczyźni w zielonych mundurach nie zostali ujęci. Bo w Campineancy ponoć nikt niczego nie widział. Nie odnaleziono żadnych świadków i zdawało się, że w chwili gdy zatłuczono Jakoba na śmierć, ulice były puste. Mołdawska policja nagle jakby oślepła na jedno oko, jak to się w tych stronach mówi. A potem oślepła też na drugie. Kto by się zresztą przejmował tym, że jakiś wsiowy Żyd, niepozorny kuśnierz i chłopina, w biały dzień został pobity na śmierć przez czterech nieznajomych. „Za dużo już tych Żydów w naszym kraju” - miał powiedzieć Zelea, kiedy stanął przed sędziowską ławą, a aplauz, który na te słowa zatrząsł całą salą jak burza, zmusił sędziego do daleko posuniętej ostrożności. Jakieś dwa tygodnie później, na posiedzeniu miejscowego sejmu 4 kwietnia 1925 roku, deputowany Natan Lerner wystosował interpelację do przewodniczącego rumuńskiego parlamentu w Bukareszcie, w której dokładnie opisał, co zdarzyło się w marcu w Fokszanach i okolicach. Wyraził przy tym przekonanie, że zostaną podjęte niezbędne kroki, by ukarać sprawców. Bo bezprawia, które zawładnęło krajem, nie można dłużej tolerować. Ale na tę interpelację Natan Lerner nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Zapytania ze strony innych deputowanych, między innymi doktora Sterna i posła Zirlsohna z 4 czerwca 1925 roku, również pozostały bez reakcji. Wprawdzie rumuńskie porzekadło mówi: „Zawołasz w las, a na pewno ktoś odpowie”, teraz jednak zapanowała trwożliwa cisza. Ci, co je wypowiadali, roztropni i wymowni, gdy przekazywali mądrości ojców, milczeli jak zaklęci. Bo apele o pomoc podnoszone przez mołdawskich posłów najwyraźniej pozostały wołaniem na puszczy Parlament zasiadał w Bukareszcie, a Bukareszt był daleko stąd, choć niekiedy ręka odległej metropolii sięgała też i tutaj. To długie ramię stolicy rumuńskiego państwa wkraczało nazbyt często w bieg wydarzeń, które rozgrywały się w maleńkiej Arwinicy. Bo „zewnętrzny świat”, jak nieproszony i hałaśliwy gość stukający obcasami w przedpokoju, zawitał teraz też do małych wsi i sztetli na skraju zazwyczaj dość spokojnych Karpat Wschodnich. I ten złowrogi nowy świat bardzo szybko wziął w swe władanie nie tylko bliską, swojską dolinę rzeki Milcov, lecz także okolice wielkich, obcych rzek, które nazywały się Prut i Dniestr.

Tam właśnie, nad Dniestrem, na samej granicy z Besarabią, pewnego dnia oficer nazwiskiem Morarescu zastrzelił ponad tuzin żydowskich uchodźców, w chwili gdy przekraczali rzekę. Mężczyzn, kobiety i dzieci. Wkrótce potem stanął przed sądem w Bukareszcie. Z oskarżenia o morderstwo. Własnoręcznie pozbawił życia trzynaście ludzkich istot. Groziła mu surowa kara; tak przynajmniej sądzono, gdy zaczynał się proces. Jednakże po haniebnym oczyszczeniu z zarzutów triumfalnie opuścił salę rozpraw. Czekający na zewnątrz tłum wiwatował i krzyczał w zwierzęcym upojeniu. Młodzi mężczyźni w zielonych uniformach nieśli go na ramionach przez ulice, a przechodnie obrzucali pochód kwiatami. Niedługo potem tłuszcza znów wyległa na ulice Fokszan, biorąc we władanie całe miasto. Tym razem oprawcy nie kryli twarzy. Widoczne były w całej krasie: okrutne oblicza wilków, które dotąd paradowały w owczej skórze, a teraz maszerowały w nowych zielonych uniformach, zajadle warcząc i łaknąc krwi świeżych ofiar. Większość ludzi zdążyła się już oswoić z ich widokiem. I kolejni wyli pospołu z wilczą hordą. Tylko nieliczni z mieszkańców Arwinicy czytali gazety. Do wszystkich dotarła jednak fala niedobrych wieści, która nagle wylała się jak powódź po całej, nieprzeczuwającej jeszcze nadchodzących niepokojów krainie wzdłuż pasma Karpat. W czerwcu rozeszło się, że któregoś dnia grupa studentów i gimnazjalistów z różnych miejscowości przybyła do Jass, aby wziąć udział w manifestacji zwolenników Aleksandra Cuzy. Potem pomaszerowali w kierunku dworca Vasile Lupu* i wdarli się do wagonów pociągu, który odjeżdżał właśnie z Jass do Kiszyniowa. Grasowali po przedziałach, gdzie bili żydowskich pasażerów oraz rabowali i kradli, co popadło. Nieszczęśnicy musieli oddawać napastnikom zegarki, biżuterię i gotówkę. Dwie młode kobiety, Marię Wengler i Malkę Riemer, zgwałcono w toalecie, po czym wypchnięto z pędzącego pociągu. Znaleziono je potem martwe w pobliżu torów. Leżały bose i półnagie, bo ktoś przedtem zdążył już zedrzeć z nich buty, płaszcze i ubrania. * W polskojęzycznych źródłach Vasile Lupu występuje jako Bazyli Lupu, Bazyli Wilk. Opowiadano o tym również w Fokszanach i Arwinicy. We wsi znalazło się nawet kilka kobiet, które kiedyś też jechały tym pociągiem. Ale jeszcze do niedawna coś podobnego byłoby wręcz nie do pomyślenia. Przez cały dzień o niczym innym nie mówiono. O wydarzeniach z Jass dowiedziała się również Bajla, kiedy odwiedziła swą sąsiadkę. - Co za ludzie! - biadała Varvara. - Nie mogę tego pojąć. Wyrzucać dwie młode dziewuszki z pociągu, dla zabawy, jak gdyby nigdy nic? Po co? Również Bajla nie umiała znaleźć odpowiedzi.

- Te bezrozumne psy! Czego one właściwie chcą? - dziwiła się Varvara. Tu jednak Bajla musiała zaprzeczyć: - To nie są żadne psy, droga Varvaro. Psy nie robią takich rzeczy. Psy nie dopuszczają się okrucieństw i nie są wcale bezrozumne. To zrobiły wilki, złe wilki, takie, które nie cofną się przed niczym... Ludzie mówią przecież: „człowiek człowiekowi wilkiem”, a czy słyszałaś, by ktoś powiedział kiedyś, że człowiek człowiekowi psem? Bo psy są naszymi najstarszymi przyjaciółmi, prawda...? - Może i masz rację, Bajla - zasępiła się Varvara. - Wilki zagryzają przecież na śmierć także psy, ot tak, bez powodu, tylko dlatego że sprawia im przyjemność zabijanie. A duży pies nigdy nie skrzywdziłby wilczątka... Opowiedziała jeszcze Bajli o pewnym zdarzeniu, które miało miejsca nie dalej jak poprzedniego roku. Cyganka poszła zimą do lasu ze swym psem, żeby nabrać drew na opał. Następnego dnia znaleziono ją i psa. A właściwie to, co z nich zostało. Bo wilki pożarły również zwierzę. Wtedy Bajla przypomniała sobie, co kiedyś powiedział rabbi Mendel, gdy Jakob i ona rozmawiali z nim o groźnych stworach, które każdej zimy przychodziły pod ich drzwi z ciemnego lasu. Żeby wesprzeć swą argumentację, rabbi zacytował wtedy słowa innego rabina. Ów rabin napomknął kiedyś, że „oblicze nadchodzących czasów upodobni się do twarzy wilka, a prawda pójdzie na zatracenie...”. Te słowa przypisywano mądremu rabbiemu Jehudzie. Mówił w nich o końcu świata, gdy objawi się Mesjasz. Dokładnie to samo musiało stać też gdzieś w Talmudzie, trzeba by tylko zadać sobie trud i odnaleźć odpowiedni fragment. Ale Jakob pracował przez okrągły tydzień, od rana do wieczora, i nie miał czasu czytać Talmudu. A w szabas szedł do szilu, a po nabożeństwie odpoczywał, jak wszyscy żydowscy chłopi i rzemieślnicy we wsi. Varvara należała do tych kobiet, które troszczyły się o Bajlę, bo ta była teraz najmłodszą wdową w miejscowości. Sąsiedzi zorganizowali coś w rodzaju cichej pomocy. Żydzi i chrześcijanie od niepamiętnych czasów wspierali się w potrzebie i znajdowali więź w cierpieniu. Niezależnie od różnic w obrzędach i zwyczajach. Bajla szybko jednak doszła do przekonania, że na dłuższą metę nie da się tak żyć. Po rocznej żałobie musiała albo znów poszukać sobie męża, albo wynieść się z Arwinicy. Samotna kobieta, do tego jeszcze naprawdę ładna i całkiem młoda, która nie chciała należeć do nikogo, pewnego dnia mogła stać się własnością wszystkich. Nawet na drodze gwałtu. Bo mężczyźni bardzo szybko stawali się brutalni. Zwłaszcza gdy sobie popili. Zdradzały to spojrzenia tych, którzy się jej przyglądali albo głośno ją zaczepiali, ni to żartem, ni to serio,

dwuznacznymi słowami, których wymowa była jednak całkiem jednoznaczna. Zauważała to, gdy szła do gewelb, małego wiejskiego sklepiku. Jeśli pozostanie niezamężna, niechybnie podzieli los wioskowych dziwek, rozmyślała gorzko. Coś takiego nieraz się już zdarzało. Choćby jedna młoda wdowa z sąsiedniej gminy, która po śmierci męża nie chciała ponownie wejść w małżeński związek. Pewnego dnia wybrała się na jagody do pobliskiego lasu. Nie przeczuwała nic i nie zauważyła, że kilku mężczyzn podążyło za nią. Nikt nie usłyszał jej przeraźliwych krzyków. Nie zjawiła się żadna zand, żadna dobra wróżka, która by ją obroniła. Te bowiem na ogół występują tylko w przeróżnych bajkach i gawędach, które lud bez przerwy snuje, by nie musieć mówić o tym, co dzieje się w prawdziwym świecie. Siedmiu tęgich osiłków rzuciło się na nią i wzięło po kolei. Ślad po tym zdarzeniu dał się wkrótce zauważyć. Bo suknia na jej brzuchu z każdym tygodniem coraz bardziej się wzdymała. Ale nikt nie współczuł wdowie i gdy zachodziła do wsi, starsze kobiety spluwały jej pod nogi. Rzucano za nią złym słowem, a niekiedy i kamieniem. Aż do czasu, gdy któregoś dnia powiesiła się w tym samym lesie. Tam, gdzie przed miesiącami spotkała owych mężczyzn. Powiadano potem, że diabeł zabrał ją do siebie, bo za życia była lafiryndą, a może i vrajitoare, czarownicą. Ze złych słów i potwarzy tkanych przy gadatliwych kołowrotkach powstawał całun, którym pośmiertnie okryto tamtą wdowę. Choć od dawna go nie potrzebowała. Ludzkie gadanie i obmowa często i chętnie przemawiają wieloma językami. Bajla też znała tę historię. I wiedziała, że nikt jej nie pomoże, gdy pewnego dnia coś podobnego spotka ją w ciemnym lesie albo nawet nocą we własnym domu - gdy minie rok żałoby, a może i wcześniej, kto wie. Stanie się wtedy łatwym łupem mężczyzn, którzy teraz wodzili za nią spojrzeniami, a gdy w pobliżu nie widzieli nikogo, mlaskali językami, śliniąc się obleśnie. Ale myśl o innym mężczyźnie, z którym mogłaby się związać, była dla niej nie do zniesienia. I gdy leżała nocą w swoim łóżku, jeszcze nieraz miała wrażenie, że obok śpi Jakob, że słyszy jego oddech. Gdy jednak wyciągała dłoń, dotykała pustki. Nie znajdowała nic, tylko chłodne płótno prześcieradeł. Któregoś dnia w jej drzwiach pojawił się rumuński pop. Uśmiechnąwszy się dobrotliwie, nazwał ją owieczką Pana. Po czym oznajmił, że byłoby wspaniale, gdyby Bajla wzięła sobie za męża chrześcijanina. Zna nawet jednego, który stanowiłby dla niej dobrą partię. Trzeba by załatwić kilka drobnych formalności, oczywiście. Musiałaby wpierw przyjąć prawdziwą wiarę. To jest nawrócić się, stać się jedną z nich, chrześcijanką, jak wszystkie dobre kobiety w okolicy. To przecież nic trudnego, bo jak wiemy, nasz Pan sam pochodził z żydowskiego rodu. I również jego matka, święta dziewica Maria, była Żydówką. Nie widział

tu problemu. - Parinte - powiedziała Bajla, celowo używając zwrotu, jakim pobożni Rumuni zwracają się do księży, choć nazywanie kapłana „ojcem” zawsze budziło w niej odrazę. - Jesteście dobrym człowiekiem, wszyscy o tym wiedzą. Wdzięczna jestem za troskę, jaką mi okazujecie, ale nie porzucę mojej wiary. Winna to jestem Jakobowi i sobie samej. Nie jestem bardzo religijna, zostanę jednak tym, kim jestem, bo czuję się Żydówką. - Jak uważasz, moje dziecko, jak uważasz. Ale przemyśl to sobie jeszcze. A gdy dojdziesz do przekonania, że nadeszła pora, pamiętaj, zawsze służę dobrą radą i uczynkiem. - Co powiedziawszy, popa Savu, wyraźnie poirytowany, nie wykonawszy misji, z którą przybył, wrócił do wsi, do swojego kościoła. W podobnym duchu przemówił do niej również rabbi Mendel, gdy pewnego razu przypadkiem spotkała go w Fokszanach. - Posłuchaj dobrze, co ci powiem, Bajla: Dawid Blumenberg, spedytor, dowed, wdowiec, poczciwy i zamożny człowiek, myśli ponownie o ożenku. Kandydatka musi być ładna i młoda, a jak Bóg da, to i niegłupia. No a ty, Bajla, jesteś przecież piękna, a i rozumu niejedna mogłaby ci pozazdrościć. Umiesz nawet czytać i pisać. Nie wszystkie kobiety to potrafią. Zgoda, Dawid nie jest już młokosem, a jego czterech synów jest mniej więcej w twoim wieku, tylko ten ostatni będzie chyba trochę młodszy. Ale cóż to szkodzi? Nie za nich masz się wydać, tylko za ich ojca, tak? A ten, powiadam ci, Bajla, jest bogaty, bardzo bogaty. Wyjedziesz ze wsi, przeniesiesz się do miasta, będziesz wielką panią, gwirte. - Niepotrzebny mi mężczyzna, rabbi. Nie chcę już wychodzić za mąż. Nie miałam żadnego mężczyzny przed Jakobem i po jego śmierci też nie chcę innego. - Przemyśl to sobie - powiedział rabbi Mendel - dobrze przemyśl. Ładna kobieta bez mężczyzny nie należy do nikogo, a to niekiedy znaczy, że do wszystkich należy. Taki już jej los. Jest jak liść na gościńcu. Byle podmuch może ją zwiać z obranej drogi, byle przechodzień zdeptać. Tak to jest w tym kraju. Kobieta nie powinna żyć bez mężczyzny. Czyż nie napisano: „Stworzył mężczyznę i niewiastę i nazwał ich istotą ludzką”? Mężczyzna i niewiasta są sobie przypisani. Żadne nie jest pełnym człowiekiem bez drugiego. Tak stoi w świętych pismach. Tak więc Bajli pozostało tylko jedno wyjście - jak najszybciej opuścić Arwinicę. Ale gdzie miała się udać młoda kobieta, co nie chciała należeć do żadnego mężczyzny, ale po którą sięgało tak wielu - właśnie dlatego, że nie należała do nikogo? To pytanie prześladowało ją jak słowa tamtych mężczyzn. Słowa cuchnące wódką i potem. Czekały na nią zawsze, ilekroć przychodziła do wsi.

Pewnego piątku Bajla wyciągnęła z wąskiej szafy jedyną dobrą suknię, jaką miała. Od keriah* i pogrzebu Jakoba ani razu jej nie włożyła. Ostrożnie odpruła wstążkę, którą wtedy przyszyła i naderwała na znak żałoby Minęły już trzy miesiące od lewaje, pochówku, i od chwili, gdy na zawsze musiała rozstać się z mężem. Spoczywał teraz w Domu Wieczności w Arwinicy. Nie w samej wsi, lecz daleko od niej, w lesie. Żydzi musieli bowiem chować swoich zmarłych z dala od chrześcijańskich osad. Wyprawianie się na cmentarz w pojedynkę było dla kobiety dosyć ryzykowne. Umawiała się więc z innymi i wspólnie odwiedzały groby. Po upływie roku na grobie Jakoba miała pojawić się macewa, prosty, skromny kamień z wyrytym imieniem i nazwiskiem. Takie zwykłe płyty stawiano tu od dawien dawna. Okazałe nagrobki wznoszono tylko na cmentarzu w mieście. Ale wszystko potoczyło się inaczej. Pewnej nocy usłyszała pukanie do drzwi. Najpierw ciche, potem coraz głośniejsze, bardziej natarczywe i groźne. W końcu ktoś zaczął tłuc pięścią z całej siły i rytmicznie poruszać klamką. - Otwieraj, mała Żydowico, ruda kiciu, otwieraj! Już my cię tam połechcemy pod futerkiem! I wychrzcimy, jak się patrzy! * Keriah - żydowski zwyczaj darcia ubrania na znak żałoby, przybiera różne formy. Po chwili rozległ się zduszony chrapliwy rechot. Sądząc po głosach, za drzwiami stało dwóch mężczyzn. Trzęsąc się z przerażenia, Bajla uniosła się na łóżku. Nie śmiała choćby drgnąć. Jedyne, co mogła zrobić, to modlić się i czekać. Trwało to kilka minut. Szarpali klamkę, próbując jakoś dostać się do środka. Tuż przed śmiercią Jakob zainstalował jednak nowe, ciężkie, dębowe drzwi. Nie tak łatwo było je sforsować. Przez małe okna również nie dało się dostać do izby, nawet przy otwartych okiennicach. W końcu, klnąc na czym świat stoi, napastnicy musieli się wycofać. - No dobra, nie tym razem! Ale następnym to na amen! Wrócimy na pewno! - zawołali na odchodnym, obsikując jeszcze drzwi, jak psy, które naznaczają swoje terytorium. Bajla wiedziała już, że jej dni są policzone. Okres ochronny dobiegał końca. Musiała szybko działać. Nazajutrz rano pobiegła do Varvary i opowiedziała, co się wydarzyło w nocy. Wysłuchawszy jej relacji, sąsiadka rzekła: - Pijane świnie. Tylko jedno mogę ci poradzić: wieczorami przychodź do mnie. Vasile jest jeszcze z owcami w górach. Zanim wróci, możesz spać u nas. - Dzięki, Varvaro. Ale potem czas mi się wynosić. Sprzedałam już konia i sanie. Trzeba tylko znaleźć jeszcze kupca na dom.

- Chcesz więc wyjechać, tak? Ale gdzie pójdziesz, Bajlo? Do kogo? Mówiłaś przecież, że nie masz żadnych krewnych. - Do Klinitzu, koło Czerniowców. To daleko w górze kraju, w samej Bukowinie. Mieszka tam kuzyn Jakoba, starszy już mężczyzna. Nie wiem tylko, czy w ogóle żyje i co to za człowiek. Znam jednak nazwisko i spróbuję go odszukać. Tam pojadę, Varvaro. Nic innego mi nie pozostaje. Nie ma już dla mnie miejsca w Arwinicy... Po chwili rozległ się zduszony chrapliwy rechot. Sądząc po głosach, za drzwiami stało dwóch mężczyzn. Trzęsąc się z przerażenia, Bajla uniosła się na łóżku. Nie śmiała choćby drgnąć. Jedyne, co mogła zrobić, to modlić się i czekać. Trwało to kilka minut. Szarpali klamkę, próbując jakoś dostać się do środka. Tuż przed śmiercią Jakob zainstalował jednak nowe, ciężkie, dębowe drzwi. Nie tak łatwo było je sforsować. Przez małe okna również nie dało się dostać do izby, nawet przy otwartych okiennicach. W końcu, klnąc na czym świat stoi, napastnicy musieli się wycofać. - No dobra, nie tym razem! Ale następnym to na amen! Wrócimy na pewno! - zawołali na odchodnym, obsikując jeszcze drzwi, jak psy, które naznaczają swoje terytorium. Bajla wiedziała już, że jej dni są policzone. Okres ochronny dobiegał końca. Musiała szybko działać. Nazajutrz rano pobiegła do Varvary i opowiedziała, co się wydarzyło w nocy. Wysłuchawszy jej relacji, sąsiadka rzekła: - Pijane świnie. Tylko jedno mogę ci poradzić: wieczorami przychodź do mnie. Vasile jest jeszcze z owcami w górach. Zanim wróci, możesz spać u nas. - Dzięki, Varvaro. Ale potem czas mi się wynosić. Sprzedałam już konia i sanie. Trzeba tylko znaleźć jeszcze kupca na dom. - Chcesz więc wyjechać, tak? Ale gdzie pójdziesz, Bajlo? Do kogo? Mówiłaś przecież, że nie masz żadnych krewnych. - Do Klinitzu, koło Czerniowców. To daleko w górze kraju, w samej Bukowinie. Mieszka tam kuzyn Jakoba, starszy już mężczyzna. Nie wiem tylko, czy w ogóle żyje i co to za człowiek. Znam jednak nazwisko i spróbuję go odszukać. Tam pojadę, Varvaro. Nic innego mi nie pozostaje. Nie ma już dla mnie miejsca w Arwinicy... Kilka dni później Bajla sprzedała dom i zagrodę miejscowemu Żydowi, krawcowi nazwiskiem Josef Silberblum. Pewien Rumun oferował wprawdzie więcej, nie chciała jednak, żeby dom Jakoba przeszedł w gojowskie ręce, kto wie, może nawet tych, którzy tamtej nocy łomotali do jej drzwi. Czternaście lat później ci „inni” sami wzięli sobie na własność wszystkie żydowskie

domy i zagrody - również obejście, który dawniej należało do Jakoba Altmanna. Ale wtedy Bajla nie mogła jeszcze tego wiedzieć. Nastał chłodny, cichy poranek, gdy Varvara wozem zaprzężonym w konie ruszyła w stronę dworca w Fokszanach. Obok niej siedziała Bajla. Z Fokszan pociąg osobowy miał ją zabrać do Suczawy. A po przesiadce w Suczawie dalej do Czerniowców. Plik banknotów, które otrzymała ze sprzedaży domu, zaszyła w małej sakiewce. Umieściła ją na sznurku ńa nagim ciele, poniżej piersi. W miejscu, gdzie droga brała szeroki zakręt i wolno opuszczała dolinę, Bajla ostatni raz spojrzała szybko za siebie, w stronę wsi, ku górom. Ale nic się tam nie poruszyło. Uśpione niebo obojętnie wisiało ponad szczytami. Tylko łagodna poranna mgła powoli pełzła w dół z ciemnych lasów. Nie dostrzegła jednak żadnych chmur. Ani śladu Padureancy, bogini przeznaczenia, która mogłaby dać jej jakikolwiek znak, przekazać zapowiedź tego, co się zdarzy. Jeszcze kilka razy spojrzała wstecz, po czym odwróciła wzrok i poczuła nagle lekkie ukłucie w okolicy serca, osobliwy ból tęsknoty, którego nie umiała wytłumaczyć. Z oddali machały do niej na pożegnanie wspomnienia minionych lat. Energicznie i obydwiema dłońmi, tak jak to robią małe dzieci. Ale znajomy pejzaż, od którego się coraz bardziej oddalała, nie zamierzał odpowiedzieć na jej czułe spojrzenia i ze spuszczonymi oczami tkwił nieruchomo za linią horyzontu. „Nigdy cię już nie zobaczę, moja Arwinico - pomyślała Bajla. - Ani twoich łąk, ani lasów. Twoich ludzi ani twoich Żydów, nikogo. Nie usłyszę już dźwięku toaki i wycia wilków zimową nocą. Opuszczam cię już na zawsze...”. - Kiedy się znów zobaczymy? - zapytała Varvara, gdy żegnając się, długo trzymały jedna drugą w ramionach. - Myślę, że już nigdy - odparła Bajla i niespodziewanie dla siebie samej doznała dziwnej ulgi, bo słowa, które wypowiedziała, zabrzmiały jakoś beztrosko i stanowczo. - Czuję to, sądzę, że już nigdy się nie zobaczymy, Varvaro. Po raz ostatni mocno się uściskały. - To tylko Bóg może wiedzieć - skarciła ją Varvara i wierzchem dłoni otarła mokre oczy. Bajla nic nie odrzekła. Ale po cichu pomyślała: „Który Bóg? Twój? Mój? I czy ten twój Bóg jest też moim Bogiem? I czy może wie, dlaczego Jakob, który nigdy nikomu nie zrobił żadnej krzywdy, tak wcześnie musiał odejść z tego świata? Czy to on zamyślił dla niego taki koniec? Chętnie bym go o to zapytała”.

Ale teraz była onhajmik, bez domu i ojczyzny, a bezdomni muszą przyjmować bez szemrania to, co im gotuje los, jak żebracy, którzy zadowalają się byle jaką jamłużną i nie przebierają w datkach. I dlatego nie powinni też zadawać pytań. Tak powiedział kiedyś rabbi Mendel. Bezdomni jak my, Żydzi. Bezdomni na całym bożym świecie i tak długo, aż pewnego dnia odnajdą drogę do kraju swoich ojców. Ale kiedy dokładnie się to stanie, tego rabbi już nie wiedział.