Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 317
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 367

Koryta Michael - Tajemnica rzeki Lost River

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Koryta Michael - Tajemnica rzeki Lost River.pdf

Filbana EBooki Książki -M- Michael Koryta
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 46 osób, 50 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 505 stron)

MICHAEL KORYTA Z języka angielskiego przełożył Paweł Cichawa

Tytuł oryginału: SO COLD THE RIVER Copyright © 2010 by Michael Koryta This edition published by arrangement with Little, Brown and Company, New York, New York, USA. All rights reserved. Copyright © 2011 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2011 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga Zdjęcie na okładce: © iStockphoto/Suzana Cotar Redakcja: Wioletta Bagnicka Korekta: Iwona Wyrwisz, Aneta Iwan ISBN: 978-83-7508-362-0 Sprzedaż wysyłkowa: www.merlin.com.pl www.empik.com www.soniadraga.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp, z o, o. Pl. Grunwaldzki 8-10,40-950 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl Skład i łamanie: Grzegorz Stępniewski, Wydawnictwo Sonia Draga Katowice 2011. Wydanie I Druk: Drukarnia Wydawnicza im. W.L.Anczyca, Kraków

Dla Christine, która nie pozwoliła, żebym się do tej książki zniechęcił.

CZĘŚĆ PIERWSZA LEKARSTWO NA WSZELKIE DOLEGLIWOŚCI

1. Należy szukać artefaktów ludzkich ambicji. Tak powiedział profesor na zajęciach dla studentów pierwszego roku. Eric Shaw zwrócił uwagę na te akurat słowa; coś mu się w nich spodobało tak bardzo, że zapisał je (i nic ponadto) w notatniku, który miał niebawem zostać zapomniany, a potem wyrzucony do śmieci. Artefakty ludzkich am- bicji. Tylko one pozwalają naprawdę zrozumieć ludzi, którzy dawno odeszli. Inne wytwory człowieka bywają analizowane zbyt drobia- zgowo, przez co zyskują nadmierne znaczenie, gdy tymczasem klu- czowe okazują się przedmioty, które odzwierciedlają ludzkie ambicje i aspiracje - stara śpiewka o nadziejach i marzeniach. Rzeczywistość człowieka manifestuje się w obiektach jego pożądania, natomiast fakt, czy zdołał on swoje pragnienia i dążenia zrealizować, jest zu- pełnie nieistotny dla zrozumienia tego, kim był. Słowa te wróciły do Erica niemal dwa dziesięciolecia później, kiedy montował kolejny pokaz wideo, tym razem w związku z cere- monią pogrzebową pewnej kobiety. Swoje produkcje nazywał portre- tami wideo z natury, próbując w ten sposób uwiarygodnić coś, co faktycznie było najzwyczajniejszym pokazem slajdów. Ale przecież jeszcze niedawno ani sam Eric, ani nikt z jego znajomych by nie uwierzył, że czeka go taka właśnie praca. Ba, on nadal nie bardzo potrafił w to uwierzyć. Często człowiek prowadzi pewien tryb życia, nie bardzo rozumiejąc, jak się w konkretnej sytuacji znalazł. Choler- ny świat! 9

Gdyby był świeżo po studiach, być może zdołałby przekonać sa- mego siebie, że to walka, którą na co dzień toczy artysta, żeby mieć z czego płacić rachunki, zanim nastąpi wielki przełom w jego karierze. Tymczasem minęło dwanaście lat od dnia, w którym ukończył z wyróżnieniem szkołę filmową. Dwanaście lat! I dwa, odkąd się przeprowadził do Chicago, uciekając przed katastrofą, która czekała go niechybnie w Los Angeles. W najlepszych czasach, kiedy miał trzydzieści lat oraz dostawał coraz ambitniejsze propozycje, jego praca bywała publicznie chwa- lona przez najlepszych reżyserów filmowych na świecie. Teraz na- tomiast filmował ceremonie rozdania dyplomów i śluby, urodziny i imprezy okolicznościowe. No i oczywiście pogrzeby. Mnóstwo po- grzebów. One stały się jego rynkową niszą. Firmy tego typu zyskują klientów dzięki informacjom przekazywanym ustnie, a w jego wy- padku przekazywane z ust do ust informacje skupiały się najwyraź- niej na pogrzebach. Niemal wszyscy klienci byli zadowoleni, ale zleceniodawcy od pogrzebów zawsze wpadali w euforię. Może na którymś z poziomów podświadomości zyskiwał większą motywację, kiedy pracował z umarłymi. Ciążyła na nim wtedy większa odpo- wiedzialność. Prawdę mówiąc, działał bardziej instynktownie, gdy przygotowywał wideo z pogrzebu, niż kiedy robił cokolwiek innego. Jakby towarzyszyła mu podczas tej pracy swoista muza, wewnętrzny zmysł, który nie zawiódł go niemal nigdy. Dzisiaj, stojąc przed podmiejskim domem pogrzebowym, w któ- rym lada moment miała się zacząć ceremonia, Eric odczuwał znie- cierpliwienie. Cały wczorajszy dzień, bite piętnaście godzin, poświę- cił na przygotowanie tego filmu, zamówionego w ostatniej chwili przez rodzinę czterdziestoczteroletniej kobiety, która zginęła w wy- padku na autostradzie Dan Ryan. Najpierw rodzina przekazała mu albumy fotograficzne, kolekcje wycinków i wybrane pamiątki ro- dzinne, potem zabrał się do pracy nad kolejnością obrazów i ścieżką 10

dźwiękową. Musiał sfotografować zdjęcia, powklejać je między wybrane fragmenty domowych filmów wideo, a następnie dopaso- wać muzykę i zrobić coś, żeby zaiskrzyło. Oczywiście publika bę- dzie płakała, od czasu do czasu się roześmieje i jak zawsze będą mruczeli, kiwając głowami przy zapomnianych chwilach i cennych wspomnieniach. Potem zaczną mu ściskać dłoń, dziękować i za- chwycać się, jak dobrze to wszystko zaprezentował. Eric nie zawsze uczestniczył w ceremoniach, ale rodzina Eve Harrelson poprosiła go o to dzisiaj, a on się chętnie zgodził. Chciał zobaczyć reakcję widzów. Zaczęło się poprzedniego dnia w jego mieszkaniu na Dearborn, kiedy siedział na podłodze, opierając się plecami o kanapę, otoczony pamiątkami po Eve Harrelson, z których wybierał materiał. W pew- nym momencie przyszło mu do głowy sformułowanie „artefakty ludzkiej ambicji” i znów uznał, że ładnie brzmi. Znajdując w tych słowach nieokreślony bliżej bodziec, zaczął ponownie przeglądać stertę fotografii w przekonaniu, że odkryje jakieś marzenia Eve Har- relson. Zdjęcia były przeraźliwie monotonne - wszyscy pozowali, uśmie- chali się nienaturalnie i próbowali za wszelką cenę sprawiać wraże- nie beztroskich i odprężonych. Wszystkie zdjęcia z kolekcji Harrel- sonów były nijakie. W ich rodzinie raczej robiło się zdjęcia niż kręci- ło filmy wideo, a to nie wróżyło dobrze. Film wideo to ruch, głos; i nadaje charakter. Podobne wrażenie można też uzyskać za pomocą nieruchomych obrazów, ale jest to znacznie trudniejsze, a albumy Harrelsonów nie wyglądały obiecująco. Początkowo zamierzał skupić się na dzieciach Eve - intuicja ra- czej mu tego nie podpowiadała, ale mogło się dobrze sprawdzić. Dzieci były w końcu tym, co po niej zostało, i z pewnością przemó- wią do serc rodziny i przyjaciół. Kiedy jednak przeglądał fotografie, 11

jego uwagę zwróciło zdjęcie czerwonego domku. Nie było tam żad- nych ludzi - tylko dom z dwuspadowym dachem pomalowany na bordowo. Przez spowite cieniem okna nie było widać niczego w środku. Po obydwu stronach domku rosły sosny, kadr był jednak tak ciasny, że nie dało się stwierdzić, na jakim terenie stał i co oprócz drzew go otaczało. Wpatrując się w fotografię, Eric nabrał przekona- nia, że domek stoi nad jeziorem. Nie było na niej niczego, co suge- rowałoby wodę, on jednak był tego pewien. Domek stoi nad jeziorem i gdyby udało się rozciągnąć kadr za sosny, pojawiłyby się w nim wybuchające kolorami jesieni liście, odbijające się w lekko wzbu- rzonej, pomarszczonej wiatrem tafli. To miejsce wiele znaczyło dla Eve Harrelson. Bardzo wiele. Im dłużej trzymał w dłoni fotografię, tym silniejsze stawało się to prze- konanie. Poczuł ciarki na rękach i karku, kiedy przyszło mu do gło- wy, że ona się tam kochała, i to nie z własnym mężem. Był to szalony pomysł. Wsunął fotografię pod stos innych, które przeglądał dalej, i po obejrzeniu kilkuset zdjęć przekonał się, że do- mek był tylko na jednym. Nie mógł więc znaczyć aż tak wiele, bo przecież miejsca wyjątkowego nie fotografuje się tylko raz. Po dziewięciu godzinach frustrującej pracy, podczas których nic się nie układało po jego myśli, Eric ponownie zastygł ze zdjęciem czerwonego domku w ręku. Także tym razem poczuł absolutną pew- ność: było to miejsce szczególne, uświęcone. Postanowił je włączyć do swojej kompilacji - jedno jedyne zdjęcie pustego budynku. Wtedy poczuł, że jego praca nabiera charakteru, jakby wszystko zaczynało się od tego obrazka. Teraz nadszedł czas, żeby odtworzyć film. Rodzina zmarłej miała go zobaczyć po raz pierwszy i chociaż Eric powtarzał sobie, że cie- kaw jest ich reakcji na całość - w końcu zawsze chce się wiedzieć, 12

jak klient ocenia zamówioną przez siebie pracę - to podświadomie jego zainteresowanie dotyczyło tylko jednej fotografii. Wszedł do sali dziesięć minut przed rozpoczęciem ceremonii, za- jął miejsce przy odtwarzaczu DVD oraz projektorze; czekał spokojny i odprężony - dzięki tabletkom xanaxu i inderalu. Zapewniał nowego lekarza, że potrzebuje tych lekarstw, żeby złagodzić stres wywołany odejściem Claire, prawda była jednak inna: zażywał je zawsze, kiedy pokazywał publicznie swoje filmy. Przekonywał sam siebie, że to związana z zawodem trema, przejaw profesjonalizmu. Szkoda tylko, że nie odczuwał tego zdenerwowania, kiedy robił filmy nie na za- mówienie. Leki antydepresyjne stały się konieczne w związku z to- warzyszącym mu ciągle uczuciem, że nic mu się w życiu nie udaje - chłodnym smagnięciem wstydu. Blake, mąż Eve Harrelson - mężczyzna o surowej twarzy i ciem- nych włosach, w okularach dwuogniskowych - przemówił pierwszy. Dzieci ich obojga siedziały w pierwszym rzędzie. Eric próbował o nich nie myśleć: zawsze odczuwał pewien dyskomfort, gdy kompila- cję jego autorstwa miały oglądać dzieci. Blake Harrelson w kilku słowach podziękował obecnym za przy- bycie, po czym ogłosił, że ceremonię rozpocznie projekcja krótkiego filmu poświęconego zmarłej. Nie wspomniał o Ericu, tylko skinął głową w kierunku mężczyzny stojącego przy kontakcie. „Czas na show!” - pomyślał Eric, kiedy zgasły światła i nacisnął przycisk. Ostrość projektora została ustawiona wcześniej, zdjęcie Eve Harrelson z dziećmi pojawiło się więc na ekranie natychmiast. Zaczął od paru radosnych widoczków - zawsze należało tak robić podczas poważnych okazji - które wraz z towarzyszącą im muzyką niemal natychmiast wywołały kilka zadowolonych uśmiechów. Wśród dostarczonych przez rodzinę ulubionych płyt CD Eric znalazł 13

nagranie Eve akompaniującej na pianinie córce podczas występu. Dziewczynka przez cały czas gubiła rytm i mniej więcej w połowie słychać było wyraźnie, że obydwie tłumią śmiech. Przez kilka minut wszystko przebiegało niemal tak samo: od cza- su do czasu jakiś śmiech, trochę łez i kilka czułych gestów, którym towarzyszyły wypowiedziane szeptem słowa pocieszenia. Eric ob- serwował to wszystko w milczeniu, dziękując farmaceucie, który wymyślił krążące w jego żyłach środki uspokajające. Nie potrafił sobie wyobrazić przeżycia bardziej stresującego niż obserwowanie grupy żałobników oglądających jego film. Nie sądził, żeby cokol- wiek w ogóle mogło być bardziej stresujące. Chociaż nie, jednak mogło: praca przy prawdziwym filmie. To także wielka presja. I on się załamał pod tym ciężarem. Zdjęcie domku miało się pojawić w szóstej minucie i dziesiątej sekundzie dziewięciominutowej projekcji. Większość zdjęć widocz- na była nie dłużej niż pięć sekund, na to jednak przewidział dwa razy tyle czasu. Bardzo był ciekaw reakcji. Muzyka zmieniła się kilka sekund przedtem. Optymistyczna pio- senka Queenów - ulubionego zespołu Eve Harrelson - ustąpiła miej- sca innej: Bryan Adams śpiewał piosenkę Wonderwall grupy Oasis. Rodzina zmarłej dała mu album Oasis, również jej ulubionej grupy, on jednak zdecydował się na wolniejszą i bardziej smutną wersję Adamsa. Był to dobry wybór. Przez kilka sekund nie zauważył żadnej godnej uwagi reakcji. W napięciu obserwował zgromadzonych, ale na ich twarzach nie do- strzegł zainteresowania, raczej obojętność i w kilku wypadkach lek- kie zdziwienie. Nagle jednak, na kilka sekund przed tym, kiedy zdję- cie domku miało zniknąć z ekranu, jego wzrok przykuła blondynka w czarnej sukni siedząca w końcu trzeciego rzędu. Odwróciła się i 14

wpatrywała w białe światło projektora, najwyraźniej chcąc dojrzeć jego. Coś kazało mu odsunąć się trochę na bok i schować w ciemno- ściach za projektorem. Obraz się zmienił, muzyka podążała za kolej- nymi zdjęciami, a blondynka nadal nie spuszczała wzroku z projek- tora. Po chwili siedzący obok mężczyzna dotknął jej ramienia; wtedy niechętnie odwróciła się do ekranu. Eric wypuścił powietrze i poczuł napięcie w mięśniach karku. A więc nie był szalony. Coś ważnego wiązało się z tą fotografią. Dalszy ciąg projekcji ledwie do niego docierał. Kiedy film się skończył, spakował sprzęt i zaczął się zbierać do wyjścia. Nigdy przedtem tak nie postępował. Zawsze z uszanowaniem czekał na koniec ceremonii, by powiedzieć zebranym kilka słów, dziś jednak chciał wyjść jak najszybciej, chciał znaleźć się na słońcu, zaczerpnąć świeżego powietrza i uciec od kobiety w czarnej sukni z intensyw- nym spojrzeniem. Wymknął się przez podwójne drzwi, ściskając w ramionach pro- jektor, i szedł korytarzem w kierunku wyjścia, kiedy usłyszał za sobą kobiecy głos: - Dlaczego użył pan tego zdjęcia? To była ona. Blondynka w czerni. Odwrócił do niej twarz i znów poczuł na sobie to przenikliwe spojrzenie; tym razem jednak mógł dostrzec, że rzucają je intensywnie niebieskie oczy. - Domku? - Tak. Dlaczego pan je wykorzystał? Zwilżył wargi i przesunął ciężar projektora na drugą nogę. - Sam nie wiem. - Niech pan nie kłamie. Kto panu kazał je włączyć do filmu? - Nikt. - Chcę wiedzieć, kto kazał panu wykorzystać to zdjęcie - jej głos przeszedł w niczego dobrego nie wróżący syk. 15

- Nikt nie powiedział mi ani słowa na temat tego zdjęcia. Zakła- dałem, że ludzie uznają mnie za wariata, gdy użyję go w prezentacji. Przecież to zwykły domek. - Skoro to taki zwykły domek, dlaczego umieścił pan go w swo- jej projekcji? Uświadomił sobie, że to młodsza siostra Eve Harrelson. Nazywa- ła się Alyssa Bradford i widniała na kilku zdjęciach, które wykorzy- stał. W sali za podwójnymi drzwiami ktoś wygłaszał przemówienie upamiętniające zmarłą; tej kobiety najwyraźniej to jednak nie obcho- dziło. Skupiona była wyłącznie na nim. - Wydało mi się wyjątkowe - powiedział w końcu. - Nie potrafię inaczej tego wyjaśnić. Czasem mam takie odczucia. Była to fotogra- fia miejsca, nie uchwycono na niej ludzi. Pomyślałem, że to dość niezwykłe. Im dłużej się przyglądałem, tym bardziej... Sam nie wiem. Po prostu uznałem, że to zdjęcie musi być ważne. Przepra- szam, jeśli panią uraziłem. - Nie o to chodzi. Przez chwilę oboje milczeli, stojąc naprzeciw siebie. W sali kon- tynuowano ceremonię. - Co to było za miejsce? - zapytał. - I dlaczego na to zdjęcie za- reagowała tylko pani? Spojrzała przez ramię, jakby chciała się upewnić, że drzwi są na- dal zamknięte. - Moja siostra miała romans - powiedziała cicho. Eric poczuł, jak przez pierś przebiega mu jakby lodowaty pająk. - Oprócz mnie nikt o tym nie wiedział. Przynajmniej tak mi po- wiedziała. To był mężczyzna, z którym spotykała się na studiach. Zrobiła to w okresie, kiedy nie najlepiej układało jej się z Blakiem... To kawał łajdaka. Nigdy mu nie zapomnę kilku rzeczy, które zrobił! Moim zdaniem powinna od niego odejść. Ale ponieważ nasi rodzice 16

się rozwiedli, i był to wstrętny rozwód, nie chciała robić tego swoim dzieciom. Takie wyznania wcale nie należały do rzadkości. Eric wychował się w rodzinie, której członkowie ujawniali znacznie więcej, niż na- kazywałby rozsądek. Ponadto smutek ułatwia sekretom przekracza- nie barier, a z obcymi czasem rozmawia się znacznie bardziej otwar- cie. Może nawet zawsze. - Domek stoi w stanie Michigan nad jakimś małym jeziorem na górze półwyspu - ciągnęła. - Spędziła tam tydzień z tym facetem, a potem wróciła i nigdy więcej się z nim nie widziała. Chodziło o dzieci - to one ją powstrzymywały. Ale go kochała, to wiem na pew- no. Co mógł na to powiedzieć? Po raz kolejny przeniósł ciężar pro- jektora na drugą nogę i milczał. - Nie zachowała żadnych jego zdjęć - dodała Alyssa Bradford ze łzami w oczach. - Zniszczyła też albumy ze zdjęciami z czasów studenckich. Spaliła wszystkie fotografie, na których był on. Nie ze złości - musiała to zrobić, jeśli chciała nadal żyć z mężem. Zatrzy- mała tylko to jedno zdjęcie, ponieważ nie było na nim nikogo. Ta jedna pamiątka jej po nim została. - Po prostu uznałem, że to zdjęcie jest ważne - powtórzył po raz kolejny. - I ta piosenka! - Jej spojrzenie znów go przeszywało na wskroś, ponieważ udało jej się powstrzymać łzy. - Jakim cudem wybrał pan akurat ją? Kochali się przy tej piosence - pomyślał. - I to był pierwszy raz albo ten najlepszy, ten, który zapamiętała najlepiej, który wspomina- ła jeszcze niedługo przed śmiercią. Kochali się, słuchając tej muzyki: on chwycił ją za włosy, ona odchyliła głowę do tyłu i cicho jęczała mu do ucha, a, potem leżeli w milczeniu, słuchając wycia wiatru, który hulał wokół pomalowanego intensywnie czerwoną farbą domku. 17

Mimo wiatru było ciepło, obydwoje pomyśleli więc, że niedługo spadnie deszcz. Ba, mieli pewność. Kobieta wpatrywała się w niego badawczo. Tylko ona wiedziała o romansie zmarłej siostry, o tygodniu w domku nad jeziorem. Oczywiście oprócz kochanka. Teraz wiedział o tym także Eric. Spoj- rzał jej głęboko w oczy i wzruszył ramionami. - Wydawało mi się, że będzie odpowiednia. Zawsze staram się dopasować muzykę do nastroju. Bo rzeczywiście się starał, w każdym zleceniu. To fakt. Wszystko inne natomiast, zwłaszcza przekonanie o wyjątkowym znaczeniu tej piosenki, trzeba uznać za intuicję, jakiś szalony wytwór jego wyob- raźni. Bo przecież każde wytłumaczenie byłoby niedorzeczne. Wy- jątkowo niedorzeczne. Siostra Eve Harrelson dała mu sto dolarów, po czym ze łzami w oczach wróciła na salę, gdzie trwała ceremonia żałobna. Eric nie był pewien, czy to napiwek, czy łapówka za milczenie, ale nie zapytał. Kiedy włożył cały sprzęt do samochodu i usiadł za kierownicą swo- jej acury MDX, którą kupiła kiedyś Claire, przełożył banknot z kie- szeni do portfela. Usiłował nie zauważyć, że trzęsą mu się ręce.

2. To nie był pierwszy raz. Przez lata Eric przywykł do niewytłuma- czalnych odczuć i wrażeń, których dostarczały mu pewne obrazy. To właśnie stało się przyczyną sukcesów, które odnosił w produkcjach historycznych. Ostatnią znaczącą produkcją w jego karierze był rea- lizowany dla HBO film o ucieczce Indian z plemienia Nez Perce w 1877 roku, zachwycająca i tragiczna zarazem historia, z którą identy- fikował się od samego początku. Kręcili w górach Bear Paw na pół- nocy Montany, tam, gdzie zakończył się stupięćdziesięciomilowy odwrót, tuż przy kanadyjskiej granicy, do której Indianie z taką de- terminacją próbowali dotrzeć. Ekipie filmowej towarzyszyła grupa historyków, którzy dziejom tych Indian poświęcili niezliczone go- dziny, dlatego wszyscy byli przekonani, że te miejsca nie kryją przed nimi żadnych tajemnic. Przez ponad sześć godzin organizowano plan zdjęciowy i niebawem mieli kręcić; przedtem jednak Eric wspiął się na wzniesienie, z którego roztaczał się widok na inną dolinę, mniej- szą i zdecydowanie mniej atrakcyjną. Padał lekki śnieg, słońce prze- grywało walkę z chmurami. W świetle ostatnich promieni słonecz- nych, spojrzawszy w dół, zobaczył pochód Indian: wódz Joseph prowadził siedmiuset wyczerpanych i głodnych ludzi, w tym nie- spełna dwustu wojowników, a deptały im po piętach dwa tysiące świetnie uzbrojonych żołnierzy generała Williama Tecumseha Sher- mana. Eric spędził na wzniesieniu kilka minut, po czym zszedł na dół i wdał się we wściekły spór, usiłując spowodować, żeby ekipa 19

przeniosła sprzęt i całą scenę nakręciła w małej dolinie. Reżyser filmu Douglass Wainberg, niski Żyd, który podczas pracy nad pro- dukcją przez cały czas nosił kowbojski kapelusz, miał mnóstwo wad, potrafił jednak dostrzec talent. Ustąpił, kiedy Eric wygłosił tyradę o linii horyzontu i fatalnym świetle, (choć powodem, dla którego chciał koniecznie przenieść plan zdjęciowy, było przekonanie, że filmują niewłaściwą dolinę). Ekipa straciła większość dnia na targa- nie sprzętu, a jeden z historyków kwestionował decyzję reżysera, ubolewając, że wierność faktom padła ofiarą oświetlenia; Eric zigno- rował go jednak, pewien, że ma rację. Indianie Nez Perce nigdy nie weszli do tej jego cholernej doliny. Do czasu historii ze zdjęciem czerwonego domku było to najsil- niejsze przeczucie, jakiego doznał pod wpływem określonego wido- ku. Przeważnie przeczucia mu się wymykały, znikały, gdy tylko chciał je złapać. Siostra Eve Harrelson zatelefonowała tydzień po ceremonii po- grzebowej, mniej więcej wtedy, kiedy Eric zaczął powoli dochodzić do siebie po zderzeniu z własną wyobraźnią. - Mam nadzieję, że ten... że ta dziwna rozmowa podczas po- grzebu Eve nie zniechęci pana do współpracy ze mną - brzmiały jej pierwsze słowa, gdy się spotkali następnego dnia. Siedzieli w ogród- ku przed kawiarnią przy Michigan Avenue. Obok krzesła Alyssa Bradford postawiła dwie torby z zakupami. Nosiła ubrania warte ze dwa tysiące dolarów, starannie wystylizowane, tak by sprawiały wrażenie całkiem zwyczajnych. Wręcz ociekała szmalem. Eric nie miał pojęcia, skąd ta fortuna. Podczas pracy nad prezentacją poznał rodzinę Harrelsonów, wiedział więc, że należą co najwyżej do klasy średniej. Alyssa najwyraźniej bogato wyszła za mąż. 20

- Oczywiście, że nie. Rozumiem pani reakcję - zapewnił. - Zatelefonowałam do pana, ponieważ podobał mi się pański film. Wspaniale pan to wszystko połączył... i świetnie dobrał muzy- kę. Wszyscy byli bardzo wzruszeni. Dosłownie wszyscy. - Miło mi to usłyszeć. - Właśnie dlatego pomyślałam, że mogę zrobić coś dla mojego męża. Widzi pan, mój teść, Campbell Bradford, bardzo podupadł na zdrowiu. Obawiam się, że jego dni są policzone. Teść jest wyjątko- wym człowiekiem, ma za sobą niezwykle bogate życie. Kiedy obej- rzałam pański film, przyszedł mi do głowy pomysł na doskonały prezent dla męża, wspaniały hołd dla teścia i jednocześnie wielką przyjemność dla całej rodziny. - Cieszę się, że moja projekcja wywarła na pani dobre wrażenie. Wie pani już, czego będę potrzebował i wydaje mi się, że... Przerwał w pół zdania, ponieważ uniosła dłoń. - Nie chodzi dokładnie o to samo. Potrzebne są mi pańskie usługi przez trochę dłuższy czas. Zamierzam pana dokądś wysłać. - Wysłać? - Tak, jeśli oczywiście pan się zgodzi. Zakładam, że ma pan do- świadczenie z większymi produkcjami. Doświadczenie z większymi produkcjami! Spojrzał na nią z bla- dym uśmiechem i skinął głową, choć poczucie wstydu omal nie wgniotło go w krzesło. - Pracowałem w wielu filmach - wykrztusił. Było to najtrudniej- sze zdanie, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się wypowiedzieć. - Tak właśnie myślałam. Czytałam o panu w Internecie. Byłam nawet zaskoczona, że zdecydował się pan wrócić do Chicago. Chodnik wzywał go do siebie, niemal krzycząc: Rusz ten swój tłusty tyłek, podnieś się z krzesła i skończ z tym poniżeniem. Byłeś 21

kiedyś wielki, pamiętasz? I miałeś nadzieję, że jeszcze urośniesz. Pamiętasz o tym? - Uznałam, że ta decyzja podyktowana została sprawami ro- dzinnymi. - Właśnie tak - powiedział. Sprawa rodzinna: jak kariera bierze w łeb, to się wraca na łono rodziny. - No cóż, ja także chcę z panem porozmawiać o sprawie rodzin- nej. Mój teść ma za sobą niezwykłe życie. Uciekł z domu jako bar- dzo młody chłopiec, przyjechał do Chicago, kiedy trwał wielki kry- zys, i odniósł sukces. Olbrzymi sukces. Dziś jego majątek wart jest ponad dwieście milionów dolarów. Nigdy się z bogactwem nie obno- sił i nawet najbliższa rodzina nie ma pojęcia, jaką fortunę zgroma- dził. Wiedzieliśmy oczywiście, że jest bogaty, ale nie mieliśmy poję- cia, jak bardzo! Dopiero gdy zachorował i zaczął regulować kwestie prawne, wszystko wyszło na jaw. Rozumie pan teraz, dlaczego chciałabym opowiedzieć jego historię? - Na czym się dorobił? - Na inwestycjach. Akcje, towary, obligacje, nieruchomości i sama nie wiem, co jeszcze. Wszystko, za co się zabierał, zamieniało się w złoto. - Chyba rzeczywiście. - Z jakiegoś powodu Eric nie potrafił pa- trzeć tej kobiecie prosto w oczy. Intensywny błękit jej spojrzenia przypominał mu o tym, jak na niego napadła podczas ceremonii po- grzebowej siostry. - Miasteczko, w którym się urodził i do którego chcę pana wy- słać, leży na południu Indiany. Jest stare i naprawdę piękne. Słyszał pan o French Lick? - Larry Bird - rzucił w odpowiedzi, a ona uśmiechnęła się i ski- nęła głową. - Większość ludzi kojarzy to miasteczko właśnie z koszykówką, ale kiedyś był to jeden z najwspanialszych kurortów na świecie. 22

Ściśle rzecz biorąc, są to dwa miasteczka, West Baden i French Lick, leżące tuż obok siebie. W obydwu są hotele, które zapierają dech w piersiach. Zwłaszcza ten w West Baden. Jest po prostu bajkowy. Nigdzie nie widziałam czegoś równie wspaniałego, a przecież został wybudowany na całkowitym pustkowiu, w centrum maleńkiej mie- ściny w hrabstwie rolniczym. - Chce pani, żebym tam pojechał? - Tak. I mam nadzieję, że pan mi nie odmówi. Stamtąd właśnie pochodzi mój teść. Wychowywał się w czasach, kiedy kurort znaj- dował się w rozkwicie i odwiedzali go tacy ludzie, jak Franklin D. Roosevelt czy Al Capone. Ich właśnie podziwiał w dzieciństwie. W zeszłym roku wybrałam się tam pierwszy raz w życiu, bo wyczyta- łam gdzieś, że odrestaurowali obydwa hotele. Spędziłam w tej doli- nie tylko jeden dzień, ale zupełnie mi to wystarczyło, by się przeko- nać, że miejsce jest wprost nieziemskie. - Chce pani nakręcić film o tych miasteczkach czy historię życia teścia? A może... - Jedno i drugie po trochu. Zapłacę za pański dwutygodniowy pobyt w tym miejscu, a potem za czas, którego będzie pan potrzebo- wał, żeby zmontować film po powrocie stamtąd. - Dwa tygodnie to chyba trochę nadto na takie zlecenie. Nie wspomnę już o kosztach. - Nie sądzę. Mój teść niewiele opowiadał o swojej przeszłości. O rodzinie właściwie wcale. Wspominał czasem dzieciństwo. Opo- wiadał o miasteczku i okolicy, o tamtych czasach, ale właściwie nigdy o własnym życiu. Wiemy tylko, że uciekł z domu, kiedy miał kilkanaście lat. Wtedy zerwał wszelkie kontakty z rodziną. - Skoro tak, może nie chciałby obejrzeć filmu o historii swojej rodziny - zauważył Eric. 23

- Możliwe, ale ten film jest nie tylko dla niego. Mój mąż, ja i reszta rodziny chętnie go obejrzymy. - Oczywiście, jestem zainteresowany, ale dwa tygodnie wydają mi się... - Nie wspomniałam o honorarium - przerwała. - Za gotowy film zapłacę panu dwadzieścia tysięcy dolarów. Pięć tysięcy z góry. Niewiarygodne, ale w pierwszej chwili nie uznał tej kwoty za oszałamiającą. Jego umysł podrzucił mu najpierw kwoty zapisywane w budżetach prawdziwych filmów. Potem jednak przyszła refleksja, że dwadzieścia tysięcy dolarów stanowiło połowę tego, co zarobił przez cały ubiegły rok. I było to dwadzieścia tysięcy więcej, niż za- robił jeszcze rok wcześniej. Ugryzł się w język, zanim zdążył powie- dzieć, że nie jest pewien, czy będzie mógł poświęcić aż dwa tygo- dnie, rozparł się na krześle i spojrzał na Alyssę Bradford, unosząc brwi. - Nie widzę powodów, dla których miałbym odmówić. - Świetnie! Kiedy zobaczy pan miasteczko i hotele, kiedy pozna pan ich historię... Jestem przekonana, że to praca stworzona dla pana. Adekwatna do pewnych pańskich zdolności. - Pewnych moich zdolności? Zawahała się. Po raz pierwszy, odkąd ją zobaczył, okazała coś in- nego niż całkowita pewność siebie. - No wie pan... Chodzi mi o przywracanie do życia tego, co odeszło - powiedziała w końcu. - Chciałbym przeprowadzić z pani teściem wywiad - stwierdził Eric. - W filmie tej długości wywiady odgrywają ważną rolę. Skinęła głową potakująco, jej uśmiech jednak zrobił się bledszy. - To racja, nie wiem tylko, czy zdoła pan nagrać wiele materiału z moim teściem. Ma dziewięćdziesiąt pięć lat i jest naprawdę bardzo chory. Mówienie przychodzi mu z trudem. 24

- Czasem wystarczy jedno zdanie, żeby nadać charakter całemu filmowi. Jeśli padną właściwe słowa i zostaną wypowiedziane od- powiednim tonem, mogą wywrzeć wielkie wrażenie na widzach. - W takim razie dopilnuję, żeby mógł go pan odwiedzić. Wiem też, że lubi pan mieć do dyspozycji fotografie i pamiątki rodzinne. Dlatego coś panu przyniosłam. Sięgnęła do torebki, z której wyjęła butelkę wysokości około dwudziestu centymetrów. Torebka leżała na słońcu, butelka była jednak zaskakująco zimna. Jasnozielone szkło, a na nim wypukły napis Woda Pluton. Medykament Ameryki. - Niech pan spojrzy na dno - rzuciła Alyssa. Przekręcił butelkę i zobaczył figurkę wesołego diabła z rogami, z ogonem o trzech zakończeniach i mieczem u pasa, podnoszącego jedną rękę, jak w geście pozdrowienia. Pod diabłem widniał także wytopiony w szkle napis Pluton. - Co to jest? - Woda mineralna. To dzięki niej miasteczko zyskało sławę. Właśnie z powodu wody zbudowano te wspaniałe hotele i dla niej przyjeżdżali tam ludzie z całego świata. Zabezpieczony drucianym mechanizmem korek powstrzymywał przed wypłynięciem z butelki mętny płyn w kolorze piaskowca. - Ludzie to pili? - zdziwił się Eric. - Pili z butelek, ale korzystali też ze specjalnych źródeł w uzdrowisku, które ponoć leczyły różne dolegliwości. To właśnie przyciągało ludzi z całego świata: lecznicze właściwości tamtejszych źródeł. Eric jeździł kciukiem po wypukłościach rysunku na dnie butelki, obserwując, jak z każdym ruchem nad szkłem unosi się i opada męt- ny osad. - Czyż to nie wspaniała butelka? - zachwycała się Alyssa Brad- ford. - To jedyna chyba pamiątka związana z miastem rodzinnym 25

teścia, którą znalazłam w jego rzeczach. To niesamowite, że prze- chowywał ją przez tyle lat. Ta butelka liczy ich sobie osiemdziesiąt, a może nawet więcej. - O co chodzi z tym diabłem? - To Pluton, rzymski odpowiednik greckiego Hadesa. Bóg świa- ta podziemnego. - Raczej dziwny wybór na logo firmy. - Nie byłabym taka pewna. Woda mineralna wypływała spod ziemi i to, zdaje się, było inspiracją. Tak czy owak, to raczej wesoły diabeł, prawda? Rzeczywiście, był wesoły. Przyjacielski, serdeczny i otwarty. W przeciwieństwie do zawartości butelki. Dziwne zabarwienie i te drobne ziarniste płytki osadu wywołały nieprzyjemny skurcz w żo- łądku Erica, odstawił więc butelkę na stół i popchnął delikatnie w stronę rozmówczyni. - Nosi pani w torebce suchy lód? - Ta butelka zawsze jest taka zimna - wyjaśniła. - Nie wiem dla- czego. Może to kwestia zawartych w wodzie minerałów, a może stare szkło? Włożył butelkę do swojej torby i dolał sobie kawy, podczas gdy ona wypisywała mu czek na pięć tysięcy dolarów. Potem przyłożył dłoń do ciepłej ścianki dzbanka i oderwał ją dopiero, gdy podpisała i wręczyła mu czek.

3. Aż się prosiło, żeby to opowiedzieć, a wielkie ekstrawaganckie hote- le wzniesione właściwie pośród pól uprawnych wzbogacały wszyst- ko wizualnie. Miejsce idealnie nadawało się do filmu. Ta historia mogła doprowadzić go dalej niż tylko do korzeni Bradfordów. Gdy- by zrobił dobry film, może otworzyłyby się niektóre drzwi w Los Angeles, które wcześniej zatrzaśnięto mu przed nosem. Eric zaczął odczuwać obawy, zanim postawił pierwsze kroki w tym małym miasteczku. Bał się, że ktoś mógłby tam dotrzeć przed nim. Historie, które odkrył już pierwszego dnia, wydawały mu się źródłem niewyczerpanych możliwości. Bogacze i biedacy, gangste- rzy i policjanci, śmiertelne ofiary eksplozji bomby w pociągu pasa- żerskim, prohibicja, skutki krachu na giełdzie - wszystko to przeto- czyło się przez te dwa dziwaczne miasteczka; mikrokosmos, w któ- rym jak w soczewce skupiła się historia Ameryki. Miał więc w rę- kach szansę, by znów zrobić coś wielkiego. Alyssa Bradford zatelefonowała trzy dni po spotkaniu z informa- cją, że pokój w hotelu West Baden Springs czeka na niego od pierw- szego piątku maja, czyli już za tydzień. Tymczasem będzie mógł odwiedzić Campbella Bradforda w czwartek przed wyjazdem, być może pierwszy i ostatni raz, w zależności od postępów choroby sta- ruszka. Alyssa uprzedziła jednak, że teść nie czuje się dobrze i być może nie zdoła się z nim porozumieć. Eric odparł, że mimo wszystko spróbuje. Tamtego wieczoru zadzwoniła też Claire. Kiedy zobaczył na wy- świetlaczu telefonu jej imię, poczuł falę wdzięczności i ulgi. Nie 27

rozmawiali już od tygodnia, który z każdym dniem był dla niego cięższy. Potem powiedziała: „Dzwonię, żeby sprawdzić, czy wszyst- ko u ciebie w porządku”, i te słowa sprawiły, że wyparowały z niego wszystkie pozytywne odczucia. Sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku? Jakby uważała, że gotów jest popełnić samobójstwo albo że nie potrafi się pozbierać po ich rozstaniu. Rzucił kilka ciętych uwag, wbił kolejną szpilkę, wtrącając złośli- wy komentarz na temat jej ojca i ze skutecznością owczarka zagania- jącego trzodę do zagrody pokierował rozmową tak, by jak najszyb- ciej odłożyła słuchawkę. Kiedy poprosiła, żeby się odezwał za kilka dni, odparował, żeby na to nie liczyła. - Wyjeżdżam na jakiś czas - powiedział. - Na dwa, trzy tygo- dnie. Może miesiąc. - Spontaniczna decyzja o wakacjach? - zapytała po chwili mil- czenia. - Praca. - Dokąd jedziesz? - Do Indiany - odpowiedział, niemal czując ból, kiedy wypo- wiadał tę nazwę. - Cóż za egzotyka! - To świetna historia. Możesz mi wierzyć albo nie, ale dobre tematy nie zawsze biorą się z Maui albo z Manhattanu. - Tylko żartowałam. Opowiedz, co to za historia. - Może później. Mam dużo pracy, Claire. - Jak chcesz. - Powiedziała to z przykrością, co jemu sprawiło przyjemność. - Nie wiem, o co chodzi, ale mam nadzieję, że dobrze ci pójdzie. Zamachnął się, by uderzyć pięścią w ścianę, w ostatniej chwili jednak się powstrzymał i cios wylądował z głuchym hukiem, nie 28