Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 630
  • Obserwuję575
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 794

Kroniki Deverillów cz.3-Ostatni sekret Deverillow - Santa Montefiore

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Kroniki Deverillów cz.3-Ostatni sekret Deverillow - Santa Montefiore.pdf

Filbana EBooki Książki -S- Santa Montefiore
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 407 stron)

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Maggie O’Leary CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Maggie O’Leary CZĘŚĆ DRUGA Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Maggie O’Leary CZĘŚĆ TRZECIA Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32

Rozdział 33 Podziękowania

Tytuł oryginału THE LAST SECRET OF DEVERILLS Wydawca Grażyna Woźniak Jacek Fronczak Redaktor prowadzący Beata Kołodziejska Redakcja Joanna Wysłowska Korekta Lidia Ścibek Copyright © 2017 by Santa Montefiore Copyright © for the Polish translation by Alina Jakubowska, 2018 Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Warszawa 2018 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Skład i łamanie Joanna Duchnowska Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl, tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-8031-912-7 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com

Mojemu kochanemu Wujowi i Ojcu Chrzestnemu Chrisowi z miłością

Castellum Deverilli est suum regnum Zamek Deverilla jest jego królestwem

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Maggie O’Leary Niektórzy mówili, że urodziła się podczas Samhain[1], gdy ludzie z Ballinakelly świętowali ukończenie żniw, inni zaś dodawali, że stało się to po zachodzie słońca, a przed świtem, gdy upiory, banshee i czarownice przyłączały się do duchów zmarłych, żeby swobodnie błąkać się pośród żyjących podczas godzin ciemności. Tak czy inaczej Maggie O’Leary przyszła na świat pierwszego dnia listopada tysiąc sześćset czterdziestego roku, gdy gęsta mgła zasnuła doliny, powietrze było wilgotne od delikatnej mżawki, a wiatr przynosił zapach wrzosów, trawy i wody morskiej. Tej nocy na farmie O’Learych było niespokojnie. Krowy ryczały i tupały kopytami, konie parskały podenerwowane, potrząsając grzywami. Czarne jak atrament wrony zgromadziły się na dachu farmy, gdzie Órlagh Ni Laoghaire chodziła po sypialni z rękami na krzyżu, z większym niż zazwyczaj lękiem oczekując zbliżających się nieuchronnie narodzin szóstego dziecka. Była niespokojna tak samo jak zwierzęta; cierpiała i jęczała w trakcie długiego porodu, podczas gdy pierwszych pięcioro dzieci wydała na świat łatwo i szybko. Co chwila zerkała przez okno, szukając blasku jutrzenki na wschodnim niebie. Miała nadzieję, że dziecko poczeka do dnia Wszystkich Świętych i nie pojawi się podczas tych ciemnych, nawiedzonych godzin. Niedaleko w dużej stodole w centrum wioski dzieci Órlagh bawiły się wraz z resztą tutejszej społeczności. Drzwi i okna domów szeroko otwarto, żeby zarówno upiory, jak i przyjazne duszki mogły krążyć swobodnie, a paleniska wygaszono. Złoty blask ognisk na zewnątrz ocieplał powietrze zimne z powodu obecności nieżyczliwych istot siejących zamęt w ciemnościach. Nie była to odpowiednia noc, żeby przychodzić na świat, ale

Maggie właśnie w nią się pojawiła. Tuż przed świtem po trudnym porodzie Órlagh urodziła zdrowe dziecko, którego piskliwy płacz wywiercił dziurę w niebie, uwalniając pierwszy promień światła. Ale wraz z narodzinami nowego życia odeszło stare. Órlagh przeniosła się na tamten świat, zdążywszy jeszcze wyszeptać słabym głosem do noworodka na rękach: Céad míle fáilte, Peig – Witaj po stokroć – nadać dziecku imię i pobłogosławić je pocałunkiem. Maggie była dziewczynką o oryginalnej, przykuwającej urodzie. Włosy miała czarne jak skrzydło kruka, oczy w urzekającym odcieniu zieleni i zmysłowe pełne usta o inteligentnym wyrazie. Pod wieloma względami była niezwykła, ale nic nie różniło jej bardziej od rodziny i reszty społeczności niż nadzwyczajny dar. Otóż Maggie widziała zmarłych, a czasem nawet potrafiła przewidzieć śmierć. Bracia i siostry przezywali ją wiedźmą, aż wreszcie ojciec niskim i drżącym głosem powiedział im, jaki los spotyka czarownice. Ojciec Brennan, miejscowy ksiądz, ustawicznie żegnał się na jej widok i próbował skłonić ją do wyznania, że wszystko, co widziała, wymyśliła, żeby przyciągnąć uwagę. Ludzie w Ballinakelly wpatrywali się w nią szeroko otwartymi i przestraszonymi oczami, uważając, że została nawiedzona przez duchy obecne przy jej narodzinach, a pewna staruszka mamrotała: „To dziecko już tu było, biorę Boga na świadka!”. Nawet babcia Maggie powiedziała, że gdyby na własne oczy nie widziała, jak wyślizguje się z ciała Órlagh, wierzyłaby, że została podmieniona przez jakiegoś złego ducha, żeby sprowadzić nieszczęście na dom. Ale nieszczęście i tak nadeszło, niezależnie od tego, czy Maggie została zamieniona czy nie. Dla Maggie nie było nic niezwykłego w widzeniu zmarłych lub przewidywaniu śmierci. Od kiedy sięgała pamięcią, widziała rzeczy niedostępne dla zmysłów innych ludzi. Ale nie miała związków z diabłem. Tego była pewna. Jej dar pochodził od Boga. Uciekała więc na wzgórza, gdzie mogła być sama z wszelkim boskim

stworzeniem. Z wiatrem we włosach i skórą wilgotną od mżawki lubiła spacerować pośród dzikich traw, gdzie morze połyskującymi falami wdzierało się w piasek. Mewy krążyły nad jej głową, a ona, zarzuciwszy szal na ramiona, wpatrywała się w bezmiar wód; od czasu do czasu dostrzegała żagle statku na odległym horyzoncie i dumała nad ogromem świata gdzieś hen od wybrzeża. Albo wysoko na klifach w starożytnym skupisku głazów zwanym Magicznym Kręgiem bawiła się ze świetlnymi duszkami, których nikt inny nie mógł zobaczyć. W tym niezwykłym miejscu nikt się jej nie bał, nie oceniał jej ani nie karcił. Był tylko Bóg, który pozwolił jej oglądać tajemny pogański świat w całej swej cudowności. W miarę jak Maggie dorastała, duchy stawały się coraz bardziej natarczywe. Żądały od niej więcej i więcej. Mówiły, że mają wiadomości, które chcą przekazać swoim bliskim na ziemi. Ojciec Maggie przypominał jej o karze za uprawianie czarów, starsza siostra błagała, żeby zamilkła, a babcia wieszczyła nieszczęście. Ale głosy nie cichły i nie zostawiały Maggie w spokoju. Wierzyła, że ma przed sobą wyższy cel – że zgodnie z wolą Boga przynosi ulgę sumieniom zmarłych. Żyła w przeświadczeniu, że to jej obowiązek. Czasy były ciężkie, w domu panowała bieda. Ojciec Maggie oraz czterej starsi bracia byli farmerami, tak jak pokolenia O’Learych przed nimi; hodowali owce, które pasły się na ich ziemi nad morzem – ukochanej ziemi należącej do rodziny od niepamiętnych czasów. Ale na farmie O’Learych był osiem gąb do wykarmienia, a jedzenia mało. Zdesperowany ojciec Maggie ugiął się i w tajemnicy zaczął pobierać opłaty za sesje z córką. Maggie przekazywała informacje, które, jak twierdziła, pochodziły od zmarłych, a on brał pieniądze i przeznaczał je na wyżywienie rodziny. Z czasem wieści rozchodziły się i pogrążeni w smutku i osamotnieni po stracie bliskich przybywali stadami jak zbłąkane dusze z wyciągniętymi ramionami, poszukując światła. Ci, którzy nie mogli zapłacić monetą, przynosili cokolwiek – mleko, ser, jajka, a nawet czasem kurę lub zająca. Ale strach też się rozchodził, ponieważ uważano, że taki dar musi być dziełem diabła. Maggie

dorastała więc samotnie, za jedynych przyjaciół mając ptaki i inne zwierzęta. Maggie miała dziewięć lat, gdy Oliver Cromwell ruszył na podbój Irlandii. Jej bracia dołączyli do rojalistów i nawet przy swoim darze przepowiadania przyszłości nie potrafiła powiedzieć, czy znów ich zobaczy. Wojna była krwawa. Opowieści o brutalności Cromwella rozchodziły się po hrabstwie Cork wraz z towarzyszącą wojnie klęską głodu. Oblężenie Droghedy i masakra, która nastąpiła później, zaznaczyły się w irlandzkiej historii purpurową smugą krwi. Żołnierze Cromwella zasiekli mieczami tysiące ludzi i spalili w kościele tych, którzy się tam, w Domu Bożym, schronili. Plotka dotarła do Ballinakelly, że Cromwell nie okaże litości katolikom, nawet jeśli się poddadzą. Ojciec Maggie powodowany mieszaniną wściekłości i strachu dołączył do rebeliantów; uciekł na wzgórza, żeby wszelką możliwą bronią walczyć z Anglikami. Był odważny i silny, ale cóż odwaga i siła znaczą przeciwko uzbrojonym po zęby i znakomicie wyszkolonym żołnierzom. Król Karol II wycofał swoje poparcie. Porzucił wojska w Irlandii i pospieszył do Szkocji. Obrona się załamała. Irlandczycy zostali oblężeni, zdani na siebie, porzuceni i zdradzeni – pozostawieni jak bezradne owce na pastwę wilków. Bracia Maggie przyszli do niej z zaświatów i stojąc wraz z innymi żałosnymi duszami przy oknie do tego świata, opowiedzieli szczegółowo o swojej śmierci od ognia, ciosów pałką i miecza. Ojciec Maggie zginął na wzgórzach, zaszlachtowany jak zając we wrzosach. Jego córki zostały całkiem bez opieki, bezradne jak żebracy. Większość owiec zrabowano. Nie można było liczyć nawet na jałmużnę, ponieważ wojna spustoszyła ziemię i miejscowi głodowali albo umierali od zarazy. Ale Maggie miała swój dar i ludzie ciągle pukali do jej drzwi z resztką tego, co posiadali, aby otrzymać wiadomości od tych, których kochali. Kobiety O’Learych cierpiały w milczeniu, ponieważ musiały być silne, żeby przetrwać; rozpacz na nic by się zdała, ocalenie zależało od siły ich charakteru. Nie wszystko jednak straciły. Miały ziemię, cenną, piękną ziemię

z widokiem na morze. Pomimo okrucieństwa wojny natura budziła się do życia jak zawsze. Wrzosy zakwitały na wzgórzach, motyle fruwały w powietrzu, ptaki ćwierkały wśród drzew wypuszczających jasnozielone pędy, a z łagodnego deszczu i wiosennego słońca rodziły się tęcze, których olśniewające łuki nadziei górowały nad dolinami. Rzeczywiście, przynajmniej miały swoją ziemię. Ale Barton Deverill, pierwszy lord Deverill z Ballinakelly, odebrał im nawet i to; odebrał im wszystko i pozostawił z niczym. 1 Samhain – celtyckie święto związane z zakończeniem żniw i roku według kalendarza celtyckiego (współcześnie 31 października/1 listopada). Według wierzeń w noc wigilii Samhain duchy osób, które zmarły w minionym roku, oraz tych, które się jeszcze nie narodziły, zstępują na ziemię w poszukiwaniu żywych, by w nich zamieszkać przez okres następnego roku (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1 Dublin, luty 1939 Martha Wallace szła w podskokach alejką wijącą się przez St Stephen’s Green. Nie mogła iść spokojnie, po prostu nie mogła. Było jej tak lekko na sercu. Z każdym krokiem jej ciało unosiło się do góry, jakby płynęła po chmurach. Pani Goodwin drobiła za nią, starając się dotrzymać jej kroku. – Moja droga, nie tak szybko! Może znajdziemy jakąś wygodną ławeczkę i usiądziemy na chwilę? – zaproponowała zasapana. Martha odwróciła się i cofnęła w podskokach do swojej niani. – Nie jestem w stanie usiedzieć na miejscu! – Roześmiała się beztrosko. – Pomyśleć, że przyjechałam tu, żeby odnaleźć matkę, a zamiast tego straciłam serce. Niesamowite, prawda? – Amerykański akcent Marthy pozostawał w ostrym kontraście do wyraźnych angielskich samogłosek charakterystycznych dla pani Goodwin. Jasna irlandzka skóra dziewczyny była zarumieniona na policzkach, a oczy w kolorze kakao lśniły z podniecenia. Zdjęła kapelusz, jakby zapraszała wiatr do zabawy ze swoimi długimi brązowymi włosami, a ten beztrosko wyciągał szpilki, nadając Marcie dziki i trzpiotowaty wygląd. Patrząc na tańczącą przed nią siedemnastolatkę, pani Goodwin nie mogła uwierzyć, że zaledwie kilka godzin temu dziewczyna opuściła klasztor Matki Bożej Królowej Nieba we łzach, dowiedziawszy się, że nie można odnaleźć dokumentów dotyczących jej urodzenia ani informacji o biologicznej matce. – Nie daj się ponieść emocjom, Martho. – Nagle stała się pani bardzo poważna. Kiedy się wie, to się wie, nieprawdaż? – Dopiero się poznaliście, nie dalej jak godzinę temu. Mówię

tylko, że roztropnie byłoby zachować ostrożność. – On jest przystojny, prawda? Nigdy nie widziałam takiego przystojnego chłopaka. Ma takie miłe oczy... W pięknym szarym odcieniu... Jakże intensywnie mi się przyglądał! Chyba też mu się spodobałam? – Oczywiście, że mu się spodobałaś, Martho. Jesteś uroczą dziewczyną. Byłby ślepy, gdyby tego nie zauważył. Martha zarzuciła niani ramiona na szyję. Zaskoczona starsza kobieta się roześmiała. Żywiołowość Marthy była zaraźliwa. – A jego uśmiech! Och, pani Goodwin, ten jego uśmiech! – unosiła się Martha. – Taki szelmowski! Taki uroczy! Naprawdę, nie sądzę, żebym kiedykolwiek poznała kogoś o tak zniewalającym uśmiechu. Jest nawet przystojniejszy od Clarka Gable’a! Pani Goodwin ku swej uldze zauważyła ławkę pod dużym starym kasztanowcem i klapnęła na nią bezwładnie jak pudding biszkoptowy. – Muszę przyznać, że obaj byli bardzo uprzejmi – powiedziała z podziwem, myśląc o ojcu chłopca, lordzie Deverillu. Schlebiało jej, że mężczyzna o jego pozycji traktował ją, skromną guwernantkę, z taką galanterią i szacunkiem. Wiedziała, że zaprosił je do swego stolika ze względu na syna, któremu spodobała się Martha, ale rozciągnął wszelkie uprzejmości również na panią Goodwin, chociaż wcale nie musiał, i za to starsza kobieta była mu niewymownie wdzięczna. – Lord Deverill jest dżentelmenem w każdym calu – oceniła. – Chyba skradł mi serce od pierwszego wejrzenia. – Martha nie mogła przestać myśleć o JP. – Nie odrywał od ciebie oczu. Co za szczęście, że jego ojciec przejął inicjatywę, w przeciwnym wypadku mogłaś nigdy go nie poznać. – Och, czy go jeszcze zobaczę? – westchnęła Martha, splatając ręce. – Wie, gdzie się zatrzymałyśmy. Jeśli opóźnimy o dzień nasz wyjazd do Londynu, kto wie, może do nas zajrzy.

– Jestem tak podekscytowana, że nie mogę się uspokoić. – Martha klasnęła w dłonie. – Nie chcę wracać do domu. Najchętniej zostałabym w Irlandii na zawsze! Pani Goodwin uśmiechnęła się z powodu naiwności swojej młodej podopiecznej. Jakże proste wydawało się życie w porywach pierwszej miłości! – Muszę sprowadzić cię na ziemię, moja droga, i przypomnieć, że przybyłyśmy tu z pewną misją, czyż nie? Delikatne przypomnienie przygasiło nieco entuzjazm Marthy. Usiadła obok niani i opuściła ramiona. – To prawda – odparła. – Może pani być pewna, że nic mnie nie odwiedzie od głównego celu. – Być może JP będzie mógł nam pomóc. Wszyscy arystokraci się znają. – Nie, nie chcę nikomu o tym opowiadać. To zbyt bolesne. Nie mogłabym się przyznać, że moja prawdziwa matka mnie nie chciała i zostawiła w klasztorze. – Martha spuściła wzrok na ścieżkę, po której przebiegła ruda wiewiórka, by zniknąć za drzewkiem laurowym. – Sama ledwie się z tym godzę – dodała cicho; jej entuzjazm sprzed chwili prawie wyparował. – Nie będę go okłamywać, ale nie mam ochoty powiedzieć mu prawdy. Tak jak pani wspomniała, znamy się zaledwie od godziny. Trudno się spodziewać, żebyśmy odsłonili przed sobą nasze dusze. Pani Goodwin złożyła ręce na kolanach. – Zgoda. Zostaniemy w Dublinie jeszcze jeden dzień, a potem ruszymy do Londynu. Na pewno bez trudności znajdziemy rodzinę Rowan-Hampton. Nie może być wiele dam o tym nazwisku. – Położyła rękę na dłoni Marthy i ją uścisnęła. Arystokratyczne nazwisko w metryce Marthy czyniło ich zadanie o wiele łatwiejszym. Gdyby chodziło na przykład o jakąś Mary Smith, pani Goodwin nie wiedziałaby, od czego zacząć. – Przed nami wyboista droga – zauważyła. – Możemy się trochę zabawić, zanim przystąpimy do spraw poważniejszych. Martha zerknęła na swoją nianię i zagryzła wargę.

– Och, mam nadzieję, że on przyjdzie! * JP Deverill stał w otwartym oknie hotelu Shelbourne i wpatrywał się w St Stephen’s Green. Dym z papierosa kłębił się w powietrzu, zanim porwał go wiatr. JP błądził wzrokiem po plątaninie gałęzi drzew rosnących w parku, ale jakby ich nie dostrzegał; widział tylko Marthę Wallace. JP nigdy nie był zakochany. Podobały mu się dziewczyny i nawet kilka z nich pocałował, ale do żadnej nie żywił głębszego uczucia. Ale zakochał się w Marcie Wallace, chociaż spędził w jej towarzystwie zaledwie godzinę. Cóż to była za godzina! Chciał jej podarować cały świat. Chciał patrzeć na jej uśmiech i wiedzieć, że jest przeznaczony specjalnie dla niego. Niczego bardziej nie pragnął, niż ująć jej rękę, utonąć w jej oczach i wyznać swe uczucia. Zaciągnął się papierosem i z niedowierzaniem pokręcił głową. Martha Wallace wyrwała mu punkt oparcia spod stóp i stracił równowagę. Była jak piorun, który uderzył go między oczy, jak strzała wystrzelona przez Kupidyna prosto w serce. Każdy frazes, jaki kiedykolwiek przeczytał, nabrał sensu. Doprawdy, nie wiedział, co robić... Na szczęście Bertie Deverill przyszedł mu z pomocą. Poklepał syna po plecach i zaśmiał się w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że kiedyś był prawdziwym uwodzicielem. – Jeśli chcesz znów ją zobaczyć, musisz działać szybko. Czyż nie mówiły, że wybierają się do Londynu? Dlaczego nie kupisz kwiatów i nie wstąpisz do niej do hotelu? Możesz pokazać jej najpiękniejsze miejsca Dublina. Zobaczysz, będzie zachwycona. JP odtwarzał w myślach każdą sekundę spotkania w herbaciarni. Pierwszy moment, gdy ich spojrzenia się zetknęły, gdy Martha obserwowała go, siedząc przy stoliku przy oknie wraz ze swoją towarzyszką. Początkowo jej nie zauważył, był zajęty witaniem się ze znajomymi i zajmowaniem miejsca przy stoliku nieopodal. Ale po chwili przyciągnęła jego wzrok, a jego spojrzenie poszybowało ku niej jak gołąb pocztowy do celu. Stało się coś magicznego. Nie

była piękna, nie rzucała się w oczy, na pewno nie należała do kobiet, które skupiają na sobie uwagę, ale JP ku swemu zaskoczeniu nie mógł oderwać od niej oczu. Nawet teraz, gdy odtwarzał tę chwilę w wyobraźni, odczuwał przyjemny dreszcz. Ona również nie odwracała od niego wzroku, wydawało się, że nawet nie mruga. Pokraśniała, przez jej twarz przemknął wyraz zaskoczenia. Jakby w jakiś niepojęty sposób go rozpoznawała, jakby w jego twarzy dostrzegła coś znajomego i przestraszyła się tego odkrycia. Poeci rozpisują się o miłości od pierwszego wejrzenia, ale JP nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nigdy poważnie nie myślał o miłości ani jej nie szukał. A teraz miłość znalazła go. Zarzuciła na niego sieć, a on dał się złapać. Poeci opiewali to dziwne i niesamowite wrażenie, że zna się kogoś przez całą wieczność, że wpatruje się w oczy kogoś nieznajomego i widzi w nich przyjaciela. JP nad tym również nie rozmyślał, ale gdy siedzieli przy stoliku i ich dłonie dotknęły się nad paterą, sięgając po tę samą kanapkę z jajkiem i rzeżuchą oraz po ten sam kawałek czekoladowego ciasta, doznał nieodpartego wrażenia, że w jakiś sposób znali się wcześniej. Była pomiędzy nimi osobliwa więź i zrozumienie; wystarczyło jedno spojrzenie, by to odkryć. On znał ją, ona jego. Nagle wszystkie te wiersze, które uważał za głupie, przemówiły do niego zrozumiałym językiem. Przekroczył próg i to, co poprzednio było ukryte, teraz odsłoniło się w cudownych jaskrawych kolorach. Zgasił papierosa. Postanowił pójść za radą ojca. Na straganie za rogiem kupił bukiet czerwonych róż i niecierpliwym krokiem ruszył przez park. Nie było czasu na zwłokę. Może już pakowała walizki, szykując się do wyjazdu do Londynu? Jeśli się nie pospieszy, może nigdy jej nie zobaczyć. Słońce stało nisko na niebie, powoli kończąc codzienną wędrówkę; nagie gałęzie rzucały długie wilgotne cienie na parkową alejkę. Kosy i gawrony skrzeczały, sadowiąc się do snu, wiewiórki wracały do dziupli, ale JP był tak skupiony na celu, że nie zauważał rzeczy, które zazwyczaj sprawiały mu przyjemność.

Bardzo się denerwował, co nie leżało w jego naturze. Wiedział, że pomimo rudych włosów uchodzi za przystojnego, a przyrodnia siostra Kitty, która go wychowała w zastępstwie nieżyjącej matki, nieustannie mu przypominała, że odziedziczył uroczy uśmiech Deverillów. Dorastał w przekonaniu, że będąc Deverillem, jest kimś wyjątkowym. Ale dziś, zastanawiając się, jak wypadł w oczach Marthy, wątpił w siebie. Niedrogi hotelik, w którym zatrzymały się pani Goodwin i Martha, znajdował się niedaleko Shelbourne, ale JP, idąc tak szybko, dotarł tam mocno zdyszany. Recepcjonistka o zarumienionych policzkach uśmiechnęła się do niego ciepło zza kontuaru; oczy zabłysły jej za okularami na widok wysokiego, przystojnego dżentelmena. – Dzień dobry – powiedział, czując się trochę głupio z bukietem róż. – Szukam panny Wallace. – Oparł się o kontuar. Recepcjonistka nie musiała zaglądać do księgi meldunkowej, ponieważ dobrze wiedziała, o kogo chodzi. Młoda dama i jej towarzyszka dziś rano pytały o klasztor Matki Bożej Królowej Nieba i udzieliła im wskazówek. – Obawiam się, że panie jeszcze nie wróciły – powiedziała z delikatnym irlandzkim akcentem, zerkając na kwiaty. – Czy chciałby pan, żebym włożyła je do wody? JP miał wyraźnie rozczarowaną minę. Ze zniecierpliwieniem stukał palcami po blacie. – Ale wrócą? – spytał, marszcząc brwi. – Tak – odparła recepcjonistka. Wiedziała, że nie powinna ujawniać planów swoich gości, ale młody człowiek wyglądał na tak przygnębionego, a bukiet był tak romantyczny, że dodała cicho: – Zmieniły rezerwację i zostaną jeszcze jeden dzień. Od razu się rozchmurzył, a recepcjonistkę ucieszyło, że przyczyniła się do jego szczęścia. – W takim razie zostawię je u pani. Mogę poprosić o kartkę papieru, żebym mógł napisać liścik? – Dam panu coś bardziej eleganckiego. Małą białą kartę z kopertą

– podkreśliła z uśmiechem, po czym odwróciła się i udawała, że przegląda stos listów, żeby zapewnić młodemu dżentelmenowi prywatność. JP postukał się piórem w skroń; zastanawiał się, co napisać. Zazwyczaj nie sprawiało mu to trudności, a teraz nie wiedział nawet, od czego zacząć. To, co pragnąłby jej powiedzieć, było zdecydowanie zbyt bezpośrednie. Nie może przestraszyć Marthy, zanim będzie miała szansę poznać go bliżej. Żałował, że nie pamięta jakiegoś wiersza lub dowcipnego cytatu z prozy. Czuł pustkę w głowie. Oczywiście jego ojciec wiedziałby, co napisać, ale jest w Kildare Street Club, gdzie bez wątpienia dyskutuje ze swymi anglo-irlandzkimi przyjaciółmi o wyścigach i polityce, jak to ma w zwyczaju, gdy przyjeżdża do Dublina. Kitty też by mu pomogła, ale jest w domu w Ballinakelly. Cóż, był tu sam i czuł się bezradny. * Pani Goodwin i Martha wróciły do hotelu trochę po siódmej. Resztę popołudnia spędziły na zwiedzaniu najciekawszych zakątków miasta, a potem wstąpiły na podwieczorek do herbaciarni Bewley’s przy Grafton Street. Ze swymi okazałymi purpurowymi bankietkami, witrażami w oknach i złotawym światłem lamp kawiarnia miała wyraźnie europejską atmosferę, która zachwyciła obie kobiety, zmęczone po spacerze w zimnym powietrzu. Rozgrzały się herbatą, posiliły ciastem i obserwowały innych gości z fascynacją turystek w nieznanym mieście, które rozkoszują się każdym nowym wrażeniem. JP zdominował myśli Marthy, co chwila jednak przemykała jej przez głowę refleksja, czy elegancka kobieta idąca po drugiej stronie ulicy albo siedząca na ławce nie jest jej matką. Mogła przecież wiele razy ją minąć. Płonęła w jej sercu iskierka nadziei, że lady Rowan-Hampton również jej szuka. Bez ustanku wyobrażała sobie ich emocjonalne spotkanie. Recepcjonistka powitała je z uśmiechem, gdy weszły do foyer hotelu.

– Dobry wieczór, panno Wallace. Po południu przyszedł tu pewien dżentelmen. Zostawił dla pani kwiaty. – Odwróciła się po bukiet. – Pozwoliłam sobie włożyć go do wody. Marcie zaparło dech, przycisnęła rękę do serca. – O Boże, jaki piękny! – wykrzyknęła, sięgając po bukiet. – Rzeczywiście – przyznała pani Goodwin. – Wielkie nieba, prawdziwy z niego dżentelmen! – Zostawił również bilecik – powiedziała recepcjonistka, myśląc, że panna Wallace wygląda jak najszczęśliwsza dziewczyna w całym Dublinie. – Bilecik? – Martha z podnieceniem wyjęła spośród róż małą kopertę. – Co napisał? – spytała pani Goodwin, pochylając się, by powąchać kwiaty. Martha ściągnęła rękawiczki, położyła je na kontuarze, a potem drżącymi palcami wyjęła kartkę. Uśmiechnęła się na widok starannego pisma. Teraz miała od JP pamiątkę, którą będzie mogła traktować jak skarb. „Droga Panno Wallace – przeczytała. – Zwykle potrafię się wysłowić, ale Pani sprawiła, że jestem całkiem bezradny. Proszę wybaczyć mój brak poezji. Czy uczyni mi Pani ten honor i pozwoli się oprowadzić po naszym pięknym mieście? Przyjdę po Panią do hotelu jutro o dziesiątej. Z poważaniem, JP Deverill”. Martha uszczęśliwiona westchnęła i przycisnęła liścik do piersi. – Przyjdzie jutro o dziesiątej! – Szeroko otwartymi oczami spojrzała na panią Goodwin. – Chyba muszę usiąść. Pani Goodwin szła za Marthą do pokoju niczym druhna, niosąc wazon z czerwonymi różami. W pokoju Martha opadła na łóżko z westchnieniem zadowolenia. Pani Goodwin wygładziła siwe włosy i popatrzyła na swoją podopieczną w lustrze, które wisiało przed nią na ścianie. – Oczywiście pójdę z tobą – rzekła stanowczo. Miała miękkie serce, ale także duże poczucie odpowiedzialności. Nie była już zatrudniona przez rodziców Marthy, zamierzała jednak opiekować

się ich córką, tak jak to robiła przez ostatnie siedemnaście lat. Czuła się tak, jakby były uciekinierkami z miejsca przestępstwa, postanowiła więc dopilnować, żeby Martha po odnalezieniu biologicznej matki bezpiecznie wróciła na łono rodziny w Connecticut. Martha zachichotała. – Oczywiście, musi pani ze mną pójść – zgodziła się, opierając na łokciach. – Będzie pani naocznym świadkiem. Nie będę musiała potem zdawać relacji, jak było. Co powinnam na siebie włożyć? Pani Goodwin otworzyła szafę i wyjęła ładną niebieską sukienkę z paskiem podkreślającym talię. – Myślę, że ta jest odpowiednia – powiedziała, prezentując sukienkę na wieszaku. – Ślicznie ci w niebieskim. Wyglądasz jak prawdziwa dama. – Nie zmrużę dziś oka. Jestem taka podekscytowana! – Szklanka ciepłego mleka z miodem czyni cuda. Jeśli chcesz wyglądać pięknie dla pana Deverilla, musisz się wyspać. – Pan Deverill... – Martha znów się położyła i westchnęła. – W tym nazwisku jest coś kuszącego... – Ponieważ brzmi podobnie do diabła[2] – orzekła pani Goodwin, a potem zacisnęła usta. – Mam nadzieję, że to tylko podobieństwo językowe. * Nawet po wypiciu szklanki mleka z miodem Martha nie była w stanie zasnąć. Pani Goodwin natomiast nie miała z tym najmniejszych trudności. Ciężko oddychając, pochrapywała na sąsiednim łóżku, co działało Marcie na nerwy. Martha wstała i po skrzypiącej podłodze na palcach podeszła do okna. Rozsunęła zasłony, żeby wyjrzeć na ulicę. W ciemnym mieście oblanym tylko poświatą ulicznych latarni, w której iskrzyły się drobinki padającej mżawki, panowała cisza, a nad błyszczącymi dachami wisiały ciężkie, szare chmury. Ani śladu księżyca, gwiazd, jakiejkolwiek szczeliny, przez którą można by zobaczyć romantyczne niebo, ani śniegu, który by ocieplił kamienne mury,