Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 970
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 905

Krzysztof Koziołek - Nad Śnieżnymi Kotłami

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki

Krzysztof Koziołek - Nad Śnieżnymi Kotłami.pdf

Filbana EBooki Książki -K- Krzysztof Koziołek
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 273 stron)

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Jacek Ring Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz Skład wersji elektonicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Elżbieta Steglińska, Katarzyna Szajowska Na okładce wykorzystano archiwalną widokówkę z kolekcji dra Przemysława Wiatera. Copyright © for the text by Krzysztof Koziołek © for this edition by MUZA SA, Warszawa 2019 ISBN 978-83-287-1149-5 Wydanie I Warszawa 2019 [L.J] Wydawnictwo Akurat imprint MUZA SA ul. Sienna 73 00-833 Warszawa tel. +4822 6211775 e-mail: info@muza.com.pl

Prolog Niedziela, 6 sierpnia 1939 roku Asystent kryminalny Anton Habicht zerknął na zegarek. Od momentu gdy wyszedł z Marysina – osiedla Schreiberhau1 położonego najbliżej Gór Olbrzymich2 – minęły już ponad dwie godziny, a on wciąż nie dotarł nawet do Starej Śląskiej Budy3 ! Na mapie, w jaką zawczasu się zaopatrzył, niebiesko-biały szlak wyglądał zupełnie niewinnie. Jednak w terenie Stara Droga – jak nazywali ją miejscowi – okazała się istną katorgą, szczególnie odcinek stworzony z rzuconych luzem kamieni i głazów. I pomyśleć, że właśnie tędy niegdyś zwożono końmi drewno z lasów należących do właściciela okolicznych ziem, hrabiego von Schaffgotscha. Stroma trasa była jedną z najbardziej wymagających w tej części gór. Zwykle wysiłek rekompensowały przepiękne widoki głównego grzbietu Gór Olbrzymich, hali pod Łabskim Szczytem oraz Szrenicy. Tym razem jednak gęsta mgła skutecznie uniemożliwiała podziwianie czegokolwiek poza czubkiem własnego nosa, na którego końcu policjant poczuł właśnie kroplę potu. Zatrzymał się, otarł czoło, sapiąc przy tym jak parowóz. Mimo że mieszkał w Schreiberhau już od kilku miesięcy, wciąż nie nabrał na tyle kondycji, aby czerpać przyjemność z górskich wędrówek, dla niego ciągle były katorgą. Tym większą, że akurat wypadała niedziela, a on – zamiast spędzać czas z Frydą – znów dostał dyżur. Jakby tego było mało, z hotelu górskiego Nad Śnieżnymi Kotłami przyszło wezwanie do kradzieży jakichś 1 Szklarska Poręba. Pełny indeks niemieckich nazw topograficznych znajduje się na końcu książki. 2 Karkonosze (niem.: Riesengebirge). 3 Dziś: Schronisko Pod Łabskim Szczytem

głupich świecidełek! Wszystko przez tę świnię Sombrowskiego – westchnął w myślach, oczami wyobraźni widząc, jak szef lokalnego posterunku żandarmerii zaciera ręce z radości na samą myśl, że niechcianemu Kripo4 wsadził kolejną szpilę. Bolało tym bardziej, że tylu niedzielnych służb co on nie miał żaden z pozostałych funkcjonariuszy, nie licząc może Dreslera, którego pozostali żandarmi traktowali równie parszywie jak Habichta. Pewnie to był jeden z powodów, dla którego tak szybko zaprzyjaźnił się z młodszym wachmistrzem. – Żeby ci wyrósł na dupie wrzód wielkości śliwki! – rzucił ze złością, po czym zaczął się rozglądać dookoła, mgła bowiem znacznie się przerzedziła. Przed sobą dostrzegł kilkumetrowe głazy przypominające wyglądem baszty. Z torby przewieszonej przez ramię wyjął mapę, szybko sprawdził, że dotarł do Kukułczych Skał. Do hotelu górskiego droga była jeszcze daleka, dlatego postanowił zrobić postój w odległej o jakieś pół kilometra Starej Śląskiej Budzie. Musiał odpocząć, zjeść, a przede wszystkim się napić! I to właśnie myśl o oszronionych ściankach butelki wyrabianego po drugiej stronie gór pilznera sprawiła, że przestał jęczeć i ruszył przed siebie pełen nowych sił. Chwilę potem wiatr uniósł ze sobą resztki białego mleka i oczom Habichta ukazał się niezwykły widok. Budynki schroniska stały na wielkiej górskiej łące ciągnącej się na północnym stoku Łabskiego Szczytu i wyglądały tak, jakby z niego wyrastały. Stara Śląska Buda była najstarszym schroniskiem w Górach Olbrzymich, wzniesionym przy drodze łączącej Śląsk z dawnymi Czechami – nazywanej Czeską Ścieżką albo Szlakiem Solnym. W tym miejscu w 1632 roku wybudowano strażnicę graniczną mającą strzec, by nie przedostał się nikt z terenów wówczas objętych zarazą. Jakiś czas potem strażnica stała się budą myśliwską hrabiego von Schaffgotscha, służyła również pasterzom wypasającym krowy i kozy, wtedy też nazwano ją Śląską. W 1787 roku niedaleko, bo na zboczu Szrenicy, 4 Kriminalpolizei: policja kryminalna.

wzniesiono kolejne pasterskie schronienie i nadano mu miano Nowej Śląskiej Budy. Tym samym ta pod Łabskim Szczytem stała się Starą Śląską Budą, a wkrótce potem zaczęła przyjmować turystów. Mimo wielu inwestycji i kilku przebudów schronisko jako jedno z nielicznych wciąż nie miało doprowadzonej energii elektrycznej, prąd dostarczała turbina wiatrowa. I choć właściciele nie mogli narzekać na brak turystów, to cały czas starali się przyciągać ich reklamami w prospektach turystycznych, chwaląc się wysokim ciśnieniem wody w instalacji wodociągowej, toaletami wyposażonymi w spłuczki oraz świetną lokalizacją w połowie drogi z Marysina do Śnieżnych Kotłów. Nie bez znaczenia był też fakt, że rok temu wybudowano drugi budynek, dzięki któremu liczba miejsc noclegowych znacznie się zwiększyła. Ceny pokoi nie były wygórowane i kształtowały się na poziomie od 1,75 do 4,25 marki. Habicht minął trzy stare sanie rogate – dawną atrakcję turystyczną, która z czasem musiała ustąpić miejsca sankom i bobslejom – po czym stanął przed stromymi schodami. Obok, w betonowym kręgu wypełnionym wodą z płynącego nieopodal potoku, chłodziły się butelki piwa i wina. Widząc je, oblizał się bezwiednie, następnie wskoczył na pierwszy stopień i chwilę później stał już w kolejce do baru. Z zup do wyboru była mleczna i winna, zdecydował się na tę pierwszą. Zamówił też dwie pajdy chleba i piwo. Weranda była pełna ludzi, na szczęście znalazł wolne miejsce przy stoliku niedaleko kominka wykonanego z czarnego bazaltu. Zaczął jeść, wpatrując się w wiszącą na ścianie wielką mapę z rozrysowanymi trasami narciarskimi, obok której widniała tablica upamiętniająca dwukrotny pobyt w tej budzie znanego pisarza epoki romantyzmu Teodora Körnera, nieszczęśnika, który zakochał się w córce ówczesnego właściciela schroniska. Losy platonicznej miłości zawarł później w eposie Edward i Weronika. Zupę zjadł w okamgnieniu, a że wciąż czuł głód, zamówił

jeszcze szpecle: małe kluski kartoflane wyrabiane z dodatkiem mąki, mieszane z serem i skwarkami. Danie nie należało może do najbardziej wykwintnych, za to było bardzo tanie i wyjątkowo sycące. Wspomniał dzień, kiedy zimą ubiegłego roku przyjechał tu z Frydą i pierwszy raz ich posmakował. Wówczas przypominały mu o latach biedowania w Glogau5 i zupach ogonowych gotowanych nie tylko bez odrobiny szynki, ale nawet i samych ogonów! Teraz jednak wcinał szpecle nie z musu, tylko z chęci, bo po prostu mu smakowały. Wszystko dzięki temu, że po sprawie wielokrotnego zabójcy, którą rozwiązał, dostał awans z pominięciem normalnej ścieżki kariery i podwyżkę, co znacznie poprawiło ich sytuację. Zmiana miejsca zamieszkania wpłynęła też pozytywnie na żonę. Fryda najpierw odzyskała zdrowie, niedługo potem chęć do życia, a kilka tygodni później znalazła pracę u Liebiga, w jednym z najbardziej renomowanych zakładów krawieckich w gminie. Były też jednak minusy przeprowadzki do Schreiberhau. Szef powiatowego Kripo w Hirschbergu im Riesengebirge6 ulokował go na stanowisku stażysty, co oznaczało mniejszą pensję, niż otrzymywałby, gdyby był normalnym asystentem kryminalnym. Nie dość tego, dano mu najniższą możliwą stawkę zaszeregowania, przez co otrzymywał pensję niewiele większą niż przeciętny pracownik fizyczny w przemyśle! Jakby tego było mało, nikomu nie mógł zdradzić szczegółów śledztwa z Glogau, co za tym idzie – w oczach innych policjantów i żandarmów był nieopierzonym nowicjuszem, czego nie omieszkiwali mu wypominać przy każdej nadarzającej się okazji. Co więcej, ponieważ był obcy – przysłany z innego powiatu – traktowano go podejrzliwie, niemal jak szpicla węszącego na zlecenie przełożonych i szukającego haków na kolegów. Nie pomogły żadne tłumaczenia ani zaproszenia na piwo. „Kukułcze jajo”, tak na niego wołali za plecami, na tyle jednak głośno, żeby słyszał. Prym wiódł w tym sam Sombrowski, zresztą już pierwszego dnia wezwał go do siebie i zapowiedział, że nic go nie obchodzi 5 Głogów. 6 Jelenia Góra.

osobiste polecenie samego szefa prowincji, tu, w Schreiberhau, rządzi on. Na samo wspomnienie tamtej rozmowy poczuł wzbierający gniew. Wsunął ostatnią kluskę do ust, odłożył sztućce, otarł usta serwetką, wpatrując się w prawie pusty kufel i zastanawiając nad zamówieniem kolejnego.

Rozdział 1 – Piękny widok, prawda? – Głos należał do mężczyzny w zbliżonym wieku i podobnej postury. Habicht rozejrzał się nerwowo wokół, nie będąc pewnym, czy nieznajomy zwraca się do niego. – Można? – Turysta wskazał głową stojące obok krzesło. – To jedyny stolik, przy którym są jeszcze wolne miejsca – dodał wyjaśniająco. – Bardzo proszę. – Dopiwszy piwo, Habicht wstał. – Panie asystencie kryminalny, już się pan zbiera? – Mężczyzna usiadł przy stoliku. – Czy my się znamy? – spytał policjant, próbując ukryć skonfundowanie. W Glogau rozpoznawał każdą prostytutkę, rajfura i włóczęgę. Za to tu, w Schreiberhau, wciąż dopiero uczył się zapamiętywać mieszkańców. Ale czy mogło być inaczej, skoro ponad siedem i pół tysiąca osób – tyle wynikało z aktualnego spisu – było rozproszonych aż na siedemdziesięciu pięciu kilometrach kwadratowych powierzchni? Dolną część miejscowości od Kobylej Łąki na Hali Izerskiej dzieliło dwadzieścia kilometrów, z kolei Wysoki Kamień od Śnieżnych Kotłów dziewięć. Nic dziwnego, że Schreiberhau nazywano największą wsią Prus. – Ja pana asystenta kryminalnego znam, pan mnie, jak widać, nie. – Mężczyzna zaśmiał się przyjaźnie. – Alois Züllich, pisarz. – Wyciągnął rękę. – Pisarz, właśnie! – Habicht uścisnął mu dłoń. – Teraz sobie przypomniałem – skłamał. – Poznałem pana podczas interwencji u mojego sąsiada, któremu zginął rower. – Jeśli mężczyzna nie uwierzył w jego słowa, to nie dał tego po sobie poznać. – Rower, tak… – Policjant był myślami w Glogau, gdzie złodziejami rowerów zajmował się wielokrotnie. Tu miało być

inaczej, ale wyszło, jak wyszło. – Mieszka pan niedaleko domu Carla Hauptmanna, na Kirchstrasse7 ? – W rzeczy samej – potwierdził literat. – Kilka numerów dalej. – Piękna okolica. – Westchnął na myśl o ruderze, w której mieszkali z Frydą. – Zresztą jak całe osiedle… – Tak, Dolina Siedmiu Domów to urocze miejsce. Ale całe Schreiberhau jest takie – zauważył. – Jakbyśmy mieli lornetkę, to moglibyśmy wypatrzeć mój dom. – I połowę innych. – Habicht uśmiechnął się szeroko, po czym skierował spojrzenie na okno. – Widzę kościół katolicki… sanatorium kolejowe… – Wodził palcem po szybie. – A tam pan był? – spytał pisarz, wskazując na bliżej nieokreślone miejsce. – Gdzie? – Na Wysokim Kamieniu. – Züllich pokazał na jeden z dwóch najbardziej na wschód wysuniętych szczytów Gór Izerskich. – Nie miałem do tej pory okazji. – Polecam. – Züllich wbił widelec w pieczoną kiełbasę, obok której leżała góra smażonej kapusty. – Jest tam bardzo mały ruch, aczkolwiek nie wiem dlaczego. To bardzo sympatyczne miejsce, jedno z najstarszych schronisk, wybudowane w tysiąc osiemset trzydziestym siódmym roku. Bliźniacze wzniesiono w tym samym czasie na Śnieżnych Kotłach. – Widzę, że wiele pan wie – rzekł policjant z podziwem. – W tym schronisku umiejscowiłem akcję mojej najnowszej powieści. Cztery lata po wybudowaniu schroniska odwiedził je król Fryderyk Wilhelm IV. To od razu przełożyło się na większą liczbę turystów. Jak pan będzie miał okazję, to zachęcam do wejścia na wieżę widokową. Panorama Schreiberhau i gór wręcz oszałamia. – Ale akcja pańskiej powieści nie ma podłoża miłosnego? – Kiwnął znacząco głową w stronę tablicy pamiątkowej wiszącej na ścianie. – Nie zakochałem się w córce właściciela schroniska na Wysokim Kamieniu, jeśli to ma pan na myśli. – Pisarz zaśmiał się 7 11 Listopada.

głośno, a asystent kryminalny mu zawtórował. – Tak sobie pomyślałem. – Panom się chyba wydaje, że są tutaj sami. – Siedząca przy sąsiednim stoliku kobieta wyglądała, jakby w dzieciństwie kij połknęła. – Trochę kultury, proszę panów! – Oczywiście, szanowna pani – rzekł Züllich, po czym zaczął się krztusić. Na widok pisarza plującego kawałkami dopiero co pogryzionej kiełbasy policjant zaniósł się jeszcze większym śmiechem. – Co za bydło! – Kobieta wstała, nie zginając przy tym górnej części tułowia, zupełnie jakby była odlana z brązu. Razem z nią od stołu wstały dwie inne osoby, po wyglądzie można było mniemać, że rodzeństwo. – Wlezie taki jeden z drugim na górę i myśli, że już mu wszystko wolno. Hołota! – Hołota! – powtórzył Habicht, gdy nieznajomi opuścili salę. – Ale z nas hołota! – parsknął. – Bydło! – Züllich nie zamierzał być dłużny. – Ale z nas bydło! Dłuższą chwilę trwało, zanim się uspokoili. Habicht – wciąż ze łzami w oczach – zamówił dwa piwa, poczęstował jednym gościa, po czym nachylił się nad stołem i spytał szeptem: – Ta baba jest ze Schreiberhau? Nie znam jej, ale jestem tu nowy i rok mi chyba zejdzie, zanim wszystkich poznam. – Obawiam się, że to może być mało – rzekł poważnie literat. – Mieszkamy tu z żoną od pięciu lat, a mam wrażenie, jakbym nie znał nikogo. Ale to w sumie nie jest dziwne, wziąwszy pod uwagę fakt, kto tu mieszka. – Tak pan uważa? – podchwycił natychmiast policjant. Mimo wytężonej pracy wciąż miał niewielką siatkę konfidentów – a w zasadzie nie miał żadnej – i każda okazja do zdobycia informacji była na wagę złota. – Ja tak nie uważam. Ja to wiem. Z racji swojego zajęcia obracam się, jak by to powiedzieć, w wyższych sferach. Pan asystent kryminalny wie: bogaci lubią fraternizować się z ludźmi nauki i kultury. Dzięki temu uważają, że sami zasługują na uznanie innych nie za sprawą swoich majątków, lecz intelektu. Rozumie pan, co mam na myśli?

Habicht potaknął ochoczo. – Wiele osób ze śmietanki towarzyskiej, jeśli nie wszystkie, angażuje się w różnego rodzaju przedsięwzięcia charytatywne, akcje pomocowe czy rozwój infrastruktury turystycznej, sprawiając wrażenie nieskazitelnych, takich, których wszyscy mają podziwiać i stawiać za wzór – ciągnął Züllich. – A prawda jest taka, że każdy z nich ma do ukrycia jakieś grzeszki. Tak samo zresztą jak ja i pan. Habicht spojrzał nań pytająco. – Przecież nikt nie jest idealny – wyjaśnił literat. – Pan ma coś na sumieniu, ja też… Ale to są drobiazgi… Za to oni – zatoczył ręką koło – gdyby pan wiedział! Sodoma i Gomora! Ten babsztyl, co to nas wyzwał od bydła i hołoty, to małżonka jednego z lekarzy pracujących w sanatorium doktora Entziana. Jej mąż jest z tych, co to żadnej pielęgniarce nie przepuści. Myśli pan, że ona nie ma o tym pojęcia? Wie doskonale, tylko udaje, jakie to jej małżeństwo jest sielankowe! – Jakby moja połowica była taką heterą, też bym się pewnie zbiesił. – Habicht westchnął. – A kto normalny by tego nie zrobił? Nas nazywa bydłem, a sama lepsza nie jest. Traktuje służbę gorzej, niż ja czy pan traktowalibyśmy świnie. Podobno jedna pokojowa dostała przez nią pomieszania zmysłów. – Co za babsko! – Oczywiście nikt jej niczego na głos nie zarzuci. Powiem więcej, równi jej statusem społecznym będą jej bronić – kontynuował Züllich. – To bardzo hermetyczna grupa… – Habicht się zadumał. – Niektórzy przychodzą czasem na moje wieczory autorskie, zabierają głos w dyskusji, brylują, popisują się erudycją, stroją się na mecenasów kultury. A wie pan, panie asystencie kryminalny, ilu zaprosiło mnie kiedykolwiek do siebie na jakiś raut? Nikt! – Panie kolego, powiem panu tak: niektórzy ludzie ze Schreiberhau są bardziej zamknięci w sobie niż niejedna konserwa. Wiem coś o tym… – Przed oczami stanął Habichtowi jeden z żandarmów rzucający za jego plecami: „Kukułcze jajo!”.

Rozdział 2 Ledwie Habicht wyszedł ze schroniska, szlak zaczął ostro piąć się w górę, by chwilę później przeciąć stok Łabskiego Szczytu. Pojedyncze świerki ustępowały miejsca kosodrzewinie i robiły ogromne wrażenie na policjancie, który nigdy nie przebywał na takiej wysokości. Pełny brzuch utrudniał marsz, toteż Habicht co chwila musiał przystawać, aby złapać oddech, stając się tym samym wiernym wyznawcą jednej z najważniejszych dewiz turystów: „Po górach najlepiej jest wspinać się powoli”. Różnica była taka, że inni stosowali się do tej maksymy, aby chłonąć jak najwięcej widoków, asystent kryminalny zaś z powodu zadyszki. Drogę łącząca Starą Śląską Budę z hotelem górskim Nad Śnieżnymi Kotłami tworzyły równo ułożone głazy. Podobnie jak wiele innych tras w Górach Olbrzymich również w Izerach wybudowali ją członkowie RGV8 . Także im turyści zawdzięczali oznakowanie szlaków, to oni stawiali wieże widokowe, drogowskazy oraz pomniki, dbali też o dogodne połączenia komunikacyjne. Robili to na własny koszt, inwestycje finansując wyłącznie ze składek członkowskich. Podobnie funkcjonowały inne lokalne organizacje, jednak to RGV była największa, w latach świetności należało do niej siedemnaście tysięcy osób, a swoje sekcje miała w Berlinie, Breslau, Königsbergu, a nawet Nowym Jorku – tę ostatnią założyli emigranci z Görlitz9 . Asystent kryminalny doszedł do miejsca, w którym zimą schodziły lawiny, i zaczął żałować nie tylko obżarstwa, ale też opilstwa. Dwa kufle piwa to było zdecydowanie za dużo dla jego pęcherza, który – i to był największy błąd – zapomniał zawczasu opróżnić. Teraz, jak powiedziałby Napoleon Bonaparte, była to już musztarda po obiedzie, albowiem na wyeksponowanej trasie 8 Riesengebirgsverein: Towarzystwo Karkonoskie. Działało także w Górach Izerskich, Górach Kaczawskich i Rudawach Janowickich. 9 Breslau: Wrocław. Königsberg: Królewiec. Görlitz: Zgorzelec.

próżno by szukać zacisznego miejsca. Tam gdzie wystające ze zbocza skały dawały nieco osłony, przeszkadzali z kolei wędrowcy, których jak na złość nie brakowało. Co prawda Habicht był bez munduru – na co nie wiedzieć czemu nalegał właściciel hotelu górskiego – nie narażałby więc jego czci, jednak okazja do ulżenia sobie nawet nie majaczyła na horyzoncie. A przecież byłby w zupełnie innej sytuacji, gdyby miał do dyspozycji służbowy automobil. Mógłby dojechać nim do Hali Szrenickiej, skąd do Śnieżnych Kotłów wiodła już zdecydowanie bardziej płaska i łatwiejsza droga. Owszem, zaraz po przeniesieniu złożył stosowny wniosek, ale został on pozostawiony bez rozpatrzenia. Przynajmniej urzędowo, bo nieoficjalnie zaproponowano mu rower. Oczywiście odmówił, bo nawet gdyby jakimś cudem wjechał na którekolwiek z licznych i stromych wzniesień największej wsi Prus, to podczas zjazdu z pewnością zepsułyby się hamulce i złamałby kark. Złorzecząc na Sombrowskiego, żandarmów ze Schreiberhau i całą powiatową policję, dotarł wreszcie do głównego grzbietu Gór Olbrzymich, skąd widać już było cel. Z wrażenia aż przystanął. Co innego patrzeć na hotel górski Nad Śnieżnymi Kotłami ze Schreiberhau – a dostrzec go można było niemal z każdego miejsca – co innego stanąć naprzeciwko monumentalnej budowli, tak bardzo nieprzystającej do górskiego krajobrazu. W porównaniu z nią Stara Śląska Buda wyglądała jak szałas pasterski. Nic dziwnego, że przedsięwzięcie spotkało się z potężną falą krytyki ze strony tych, dla których stawianie takiej dominanty na górskim grzbiecie było po prostu niedopuszczalne. Inwestor jednak dopiął swego i pod koniec XIX wieku hotel górski powstał. Tworzyły go cztery przysadziste klocki przyklejone jakby do nieco bardziej smukłej wieży widokowej, całość wzniesiono na wysokości 1490 metrów nad poziomem morza. Grube mury postawione z granitowych bloków pokrytych deskami – budowla musiała oprzeć się silnemu wiatrowi i potężnym opadom śniegu – sprawiały majestatyczne wrażenie, człowiek miał się ochotę uszczypnąć, sądząc, że to scena z jakiejś baśni o księżniczce uwięzionej na zamku, a nie rzeczywistość.

W orientacji turystom pomagały specjalne lampy umieszczone na wieży, po zapadnięciu ciemności wskazywały drogę do schroniska, informowały też o wolnych miejscach. Jakże inaczej wyglądało to w porównaniu z budą postawioną tu w 1837 roku, pierwszym prawdziwym schroniskiem w całych Sudetach, które od początku pełniło funkcję turystyczną w przeciwieństwie do Starej Śląskiej Budy – tam początki wiązały się z pasterstwem. Wówczas do dyspozycji piechurów były dwa miejsca noclegowe i jadalnia z dwoma stołami. Jeszcze wcześniej pewna przedsiębiorcza Czeszka przy sąsiedniej skale nazywanej Czarcią Amboną sprzedawała turystom mleko, kawę i likier z Breslau. Zgodnie z reklamami zamieszczanymi w prasie droga z górnej stacji kolejowej do hotelu zajmowała trzy i pół godziny. Zdaniem Habichta było to nic innego jak ordynarne kłamstwo mające zamydlić oczy niczego nieświadomym turystom. Jeśli dobrze liczył, dotarcie tutaj zajęło mu prawie pięć godzin. Wszedłszy do środka, od razu skierował się do toalety, potem w recepcji poprosił o przywołanie właściciela. – Chwileczkę, proszę szanownego pana… – Łysawy mężczyzna, który akurat stemplował kartki pocztowe wysyłane stąd przez turystów, nawet na niego nie spojrzał. Habicht był zmęczony, chciało mu się pić i ani myślał czekać choćby minuty dłużej. Położył na kontuarze odznakę policyjną i zaczął wymownie stukać palcami. – Herr Kriminalassistent, to pan! – W jednej chwili przerwał wykonywaną czynność. – Jak to dobrze, że pan już dotarł – mówił cicho. – Alfred Engler – przedstawił się. – Anton Habicht. Do rzeczy. O co chodzi? – O bezczelną kradzież w biały dzień! – dobiegło zza pleców policjanta. Ten się obrócił, stając twarzą w twarz z kobietą, której oblicze przypominało mu pewnego włóczęgę z Glogau, zanim jeszcze obił je pierwszy raz. Była też wyższa od niego o głowę, przy czym tamten nie należał wcale do ułomków. – To niespotykana potwarz, żeby okradziono mnie w tym…

Tym… – jąkała się. – Tym obiekcie! – Najwyraźniej słowo „hotel” nie przeszło jej przez gardło. – Szanowna pani, nie ma potrzeby się tak egzaltować… – Engler w jednej chwili znalazł się przed kontuarem, wziął kobietę pod łokieć. – Właśnie, gołąbeczko, nie ma się co tak denerwować. – W sukurs właścicielowi przyszedł niski mężczyzna wyglądający jak licha kopia Flipa. – Nie bierz strony tego bandyty, który pozbawił mnie pamiątki rodowej! – wrzasnęła. – Pan asystent kryminalny zjawił się tutaj w celu rozwiązania naszego problemu. – Engler był bliski płaczu, widząc dookoła siebie ciekawskie spojrzenia innych turystów. Na dobrą opinię pracowało się latami, zepsucie jej zajmowało chwilę, wiedział to doskonale. – A pan to kto? – Habicht z uwagą przypatrywał się to niskiemu mężczyźnie, to lamentującej kobiecie. – Profesor Georg Freitag, a to moja małżonka Laura. – Biedak wyglądał na ciężko przestraszonego. Policjant wpatrywał się w oboje, mając wrażenie, że baśń o księżniczce uwięzionej przez złą czarownicę dzieje się naprawdę. Pani Freitag wyglądała na taką, która – gdyby tylko chciała – zdmuchnęłaby męża jednym pstryknięciem palca. A te były grube niczym kiełbaski. Zresztą jeśli wzięło się pod uwagę, że zarost pod nosem miała znacznie gęstszy od lichego wąsika męża, można było się pomylić, kto w tym związku jest kim. – To wszystko twoja wina! – krzyczała dalej profesorowa. – W berlińskich hotelach byłoby nie do pomyślenia, żeby okradziono gości! – nagle przypuściła atak na właściciela. – Proszę do mojego gabinetu. – Engler zniknął tak sprawnie, że zaraz zapadła cisza. – Herr Kriminalassistent, błagam pana o pomoc – rzucił do policjanta. – To babsko gotowe wypłoszyć mi całą klientelę… – Zabieram się do pracy. – Habicht rozumiał, dlaczego właściciel chciał, żeby zjawił się w cywilnym ubraniu. Ruszył w stronę drzwi, zamknął je za sobą starannie. Dziesięć minut później

zjawił się z powrotem. – Możliwe, że będę musiał nieco pomyszkować. Zacznę od pokoju państwa profesorostwa. – Herr Kriminalassistent, niech pan robi, co trzeba! – Freitag pokręcił nerwowo głową. – Proszę państwa – policjant zwrócił się do kobiety, która wypełniała sobą całą futrynę – chciałbym zacząć od przeszukania bagaży. – Naszych bagaży? – Zareagowała tak, jakby ktoś chciał ją pozbawić dziewictwa. – Co pan insynuuje? Że niby sama schowałam kosztowności? – Gołąbeczko… – próbował tonować nastroje profesor. – Nie odzywaj się! – warknęła. – Droga pani, takie są procedury. – Habicht postanowił uciąć dyskusję. – Jeśli chce pani mojej pomocy, to musimy ich przestrzegać. Nic nie odpowiedziała, ruszyła za policjantem w stronę schodów, niemal depcząc mu po piętach. Nie minęło dziesięć minut, gdy byli z powrotem. – I co udało się panu asystentowi kryminalnemu ustalić? – Już na pierwszy rzut oka widać było, że Engler ma duszę na ramieniu. – Broszka pani profesorowej wpadła do dziury w poszewce walizki. – Habicht triumfował. – Co za szczęście! – Właściciel hotelu odetchnął głęboko. – Pani profesorowo, tak bardzo się cieszę, że wszystko skończyło się pomyślnie. – Wyjeżdżamy. – Jeśli ktokolwiek liczył na przeprosiny, srodze się zawiódł. – Następnym razem proszę lepiej posprzątać pokój, bo na radiu znalazłam kurz! – Oczywiście. – Engler zmełł w ustach przekleństwo, ani na moment nie wychodząc jednak z roli. – Zaraz wezwę tragarzy – zapewnił. – A pana asystenta kryminalnego zapraszam na obiad! Geniusz naszej policji trzeba docenić! – rzucił tak głośno, że było go słychać w całej sali, niektórzy goście odwracali się zaciekawieni. – To miłe z pańskiej strony. – Habicht pławił się w dumie.

– Proszę przejść na werandę, zaraz zostanie pan obsłużony. – Właściciel hotelu skłonił się nisko. * Habicht udał się na werandę, najbardziej reprezentacyjne miejsce w całym obiekcie, mieszczące dziewięć siedmioosobowych stolików. Jeszcze nie tak dawno – zaledwie trzy lata wcześniej – hotel miał pięć sal restauracyjnych, w trakcie remontu cztery z nich przerobiono jednak na pokoje. Gościom nie robiło to różnicy, większość bowiem i tak starała się zawsze znaleźć miejsce na oszklonej werandzie. Będąc w niej, odnosiło się wrażenie, jakby konstrukcja stała tuż nad przepaścią Dużego Śnieżnego Kotła, w rzeczywistości od otchłani dzieliła ją bezpieczna odległość. Widoki były przednie, a to za sprawą dziewięciu ogromnych okien, nic dziwnego, że przy stolikach kłębiły się tłumy. Habicht zanurzył właśnie łyżkę w karkonoskim ukropie, czyli zupie czosnkowej gotowanej z kminkiem, odrobiną masła i wlewanej do talerzy wcześniej wypełnionych porwanymi kromkami chleba – jednego z jego ulubionych tutejszych dań – gdy przez salę przeszedł pomruk zdziwienia. Momentalnie podniósł wzrok znad talerza, akurat w momencie, kiedy przestrzeń za oknem wypełnił szybowiec. Przetarł oczy ze zdumienia, rozglądając się dookoła. Twarze innych świadczyły o tym, że nie ma przywidzenia, odetchnął więc z ulgą. – Skąd on się tutaj wziął? – spytał Englera stawiającego przed nim golonkę z kopytkami w sosie śliwkowym. – Z pobliskiej łąki – odpowiedział ten bez cienia emocji, jakby widok szybowców za oknem był na tej wysokości rzeczą powszednią. – Startują tu od dwudziestu lat. – Startują z lotniska w Grunau10 ? – Nie! Z łąki. Przynoszone są na plecach przez członków lokalnej grupy Niemieckiego Towarzystwa Lotniczego, potem składane i wystrzeliwane za pomocą specjalnego naciągu gumowego. 10 Jeżów Sudecki.

– Niesamowite… – Od pięciu lat nasi chłopcy mają własny szybowiec. Nazywa się Schreiberhau – dodał z dumą. – Że się nie boją? Przecież w razie braku wiatru szybowiec spadnie w przepaść… – To się jeszcze nigdy nie zdarzyło. – Engler machnął lekceważąco ręką. – Nasi niemieccy piloci mają wielkie umiejętności. Dla przykładu, startują też z samej Śnieżnej Kopy11 . Pierwszy dokonał tego Hans Bruno Andersen z Hirschbergu. W czasie wielkiej wojny walczył jako pilot w jednej eskadrze z samym Hermannem Göringiem! Potem był jednym z tych, którzy zaczęli tu organizować lotnictwo szybowcowe… Wywód Englera przerwał wrzask kobiety siedzącej przy samym oknie. W jej krzyku było coś, co mroziło krew w żyłach. Sekundę później zemdlała. Jako doświadczony funkcjonariusz – a przynajmniej tak o sobie myślał – Habicht wiedział, że nie zwiastowało to nic dobrego. Natychmiast podszedł do okna. Nie musiał go otwierać, żeby nabrać pewności, iż policyjny nos kolejny raz go nie zawiódł. Na ziemi przed werandą leżało ciało. – I po golonce – westchnął. 11 Dziś: Śnieżka.

Rozdział 3 Kiedy Habicht razem z właścicielem schroniska znaleźli się na zewnątrz, przy ciele kłębił się już tłum ciekawskich. Policjant nie bawił się w konwenanse, tylko od razu przystąpił do działania. Najpierw odsunął gapiów na bezpieczną odległość, tak aby nie przeszkadzali w pracy. Potem w towarzystwie lekarza z Krummhübel12 – który zbiegiem okoliczności przebywał w hotelu razem z grupą przyjaciół – stwierdził zgon kobiety, chociaż tak naprawdę była to formalność, jako że nienaturalnie wygięta szyja wszystko wyjaśniała. Tak samo jak otwarte okno na drugim piętrze w części przylegającej do werandy od południowo-wschodniej strony. Następnie dokonał pobieżnych oględzin miejsca zdarzenia, zrobił to tylko na użytek obserwatorów, miał już bowiem wyrobione zdanie co do przyczyn tego nieszczęśliwego wypadku. Wiek denatki oszacował na trzydzieści pięć do czterdziestu lat i był niezwykle z siebie rad, kiedy jeden z turystów – znający ją osobiście – potwierdził jego przypuszczenia: zmarłej niedawno stuknęła czterdziestka. Kobieta nazywała się Elfriede Goretzka i była żoną urzędnika ze Schreiberhau. Żeby dochować procedur i tym samym nie narażać się na krytykę ze strony Sombrowskiego, postanowił obejrzeć lokum wynajęte przez zmarłą. Elfriede Goretzka zajmowała jeden z czterdziestu dostępnych pokojów, które łącznie mogły pomieścić osiemdziesiąt sześć osób. Większość, tak jak ten, miała niewielkie rozmiary: można było rozłożyć ramiona i niemalże dotknąć palcami każdej ze ścian. Gościom nie groziła jednak klaustrofobia, jako że pomieszczenia były wysokie mniej więcej na trzy i pół metra. Zewnętrzne ściany budynku miały, nie przymierzając, grubość metra, niektóre wewnętrzne niewiele mniej. Nic dziwnego, głównym materiałem służącym do budowy 12 Karpacz.

były wielkie granitowe bloki – których transport zresztą sprawił ogromne problemy – układane przez włoskich kamieniarzy. Większości turystów w pierwszym momencie grube mury kojarzyły się bardziej z więzieniem niż obiektem noclegowym, jednak wrażenie łagodziły łazienki na półpiętrach – z ciepłą i zimną wodą – oraz radio w każdym pokoju. W sezonie zimowym komfort zapewniało też centralne ogrzewanie. Nie bez wpływu na duży ruch był fakt, że pokój można było wynająć już za 1,60 marki za dobę. Jeżeli ktoś chciał się pławić w luksusach – o ile można było o takich mówić w schronisku nazywanym dla lepszego odbioru hotelem górskim – musiał wysupłać prawie pięć razy tyle. Jednak widok z okna wart był każdego wydanego feniga. – Parapet jest głęboki, ale trochę niewygodnie się o niego opierać – ocenił Habicht, próbując wyjrzeć przez wciąż otwarte okno. – Herr Kriminalassistent, niech pan tylko uważa! – Engler jęknął żałośnie. – Jeszcze i pan wypadnie! – A skąd pan wie, że pani Goretzka wypadła? – Obrzucił rozmówcę uważnym spojrzeniem. – Musiała oglądać szybowce… Pewnie weszła na parapet i usiadła na nim, żeby lepiej widzieć. Za bardzo się wychyliła… I spadła. – Czy ja panu mówię, jak ma pan prowadzić hotel? – W głosie policjanta dało się wyczuć chłód. – Nie! – zapewnił momentalnie Engler. – Ja tylko… – Proszę nie wyręczać mnie w mojej policyjnej robocie. – Oczywiście! – Korzył się dalej. – Skoro już tu jesteśmy, może pan asystent kryminalny ma ochotę spojrzeć na pomnik? – Pokazał palcem na szczyt rozciągający się po drugiej stronie Śnieżnych Kotłów. Na wierzchołku było widać dziwne wybrzuszenie. – Jaki pomnik? – Wilhelma. – Engler zdziwił się ignorancją rozmówcy. – Naszego wielkiego cesarza! – Nasz wielki cesarz musi poczekać – zawyrokował Habicht.

– Bo tam – pokazał ręką w dół – jest trup Elfriede Goretzkej. Chyba nie chce pan, żeby jakiś zabłąkany fotograf zrobił zdjęcie zwłok na tle pańskiego hotelu? Na samą myśl o tym Englera dopadła trwoga. – Nie można wiązać mojego obiektu z tym nieszczęśliwym wypadkiem! – wystękał po chwili. – A kto powiedział, że to był nieszczęśliwy wypadek? – Habicht przednie się bawił kosztem wystraszonego mężczyzny. – Ale przecież nie mogło być inaczej! Już panu asystentowi kryminalnemu mówiłem, że pewnie pani Goretzka wychyliła się za bardzo z okna, podziwiając starty szybowców. – A ja już panu mówiłem, żeby zajął się pan goszczeniem turystów, a nie śledztwem. – Prychnął lekceważąco. – Dobry policjant musi wziąć pod uwagę, że pani Goretzkej ktoś mógł pomóc w wypadnięciu z okna. – Sam w to nie wierzył, ale nie mógł się powstrzymać. – Dobry Boże! – Engler przeżegnał się szybko trzy razy. – Morderca w moim hotelu? – Miał łzy w oczach. – Jak to wpłynie na renomę! – jęknął. – Ostatni remont kosztował mnie… – Niech pan nie rozpacza – przerwał mu gwałtownie. – Jeśliby się okazało, że mamy do czynienia z zabójstwem, napiszą o panu wszystkie gazety i będzie pan miał darmową reklamę – kpił w żywe oczy. Mężczyzna złapał się za serce, po czym zaczął szybko oddychać. – Niech pan się nie martwi! Nic pan nie zawinił jako właściciel obiektu – dodał szybko Habicht, przestraszywszy się, że Engler dostanie ataku serca. – Przychylam się do pańskiej hipotezy: pani Goretzka oglądała starty szybowców, wychyliła się zanadto z okna i wypadła. Nieszczęśliwy wypadek i to podwójnie, bo wysokość nie jest duża. Najwyraźniej upadła na głowę i dlatego skręciła kark. – Zimą nic by się jej nie stało. – Właściciel hotelu miał nieobecny wzrok. – Słucham? – Spadłaby na grubą warstwę śniegu – wyjaśnił po dłuższej chwili.

– Wtedy mogłaby się stoczyć do kotła – rzekł kwaśno Habicht. – Nawet wówczas miałaby szanse na przeżycie. – Niech pan mi nie opowiada bajek! – zirytował się. – Mówię najprawdziwszą prawdę! – zarzekał się Engler. – Jak Boga kocham! To było jeszcze za czasów poprzedniego dzierżawcy, zimą bodaj tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku. Trzech młodych mężczyzn na nartach w gęstej mgle zmierzało z Łabskiej Budy do hotelu. Jeden z nich, Erfurt, syn przemysłowca, nie zauważył budynku, minął go i runął w przepaść do Wielkiego Śnieżnego Kotła. Kompani dopiero wewnątrz zorientowali się, że go nie ma. Po śladach dotarli na skraj otchłani. Udało im się namówić kilku gości hotelowych do udziału w akcji ratunkowej. Zeszli na dół, gdzie znaleźli chłopaka żywego! – Niemożliwe! – Możliwe! – odparował hotelarz z satysfakcją. – Tak się złożyło, że gościem hotelowym był drezdeński dziennikarz, który opisał całą tę historię. Okazało się, że kiedy chłopak runął w dół, instynktownie przyjął pozycję jak do jazdy na nartach, bo był doświadczonym narciarzem. Dzięki temu wpadł w głęboki śnieg ze zgiętymi nogami i jedynie złamał nogę w kolanie. Poskładali go potem w szpitalu w Bad Warmbrunn13 . – Wierzyć się nie chce… – Habicht westchnął. – To nie wszystko! Ojciec tego pechowca dopiero z gazety dowiedział się, jaką to przygodę miał syn. Wcześniej młodzieniec powiedział rodzinie, że złamał nogę podczas pobytu w górach, ale nie zdradził w jak dramatycznych okolicznościach! – Ile jest metrów na dół? – Ponad dwieście – odpowiedział właściciel hotelu. – Potem z chłopaka żartowano, że oddał najdłuższy w historii skok na nartach. – Samo życie. – Policjant pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jedni mają szczęście jak ten gołowąs, inni pecha jak pani Goretzka… – Zamyślił się. – Muszę jeszcze dopełnić pewnych formalności. Rozejrzę się trochę po hotelu. Potrzebna też będzie 13 Cieplice Śląskie. Obecnie część Jeleniej Góry.

księga gości. – Herr Kriminalassistent, oczywiście! Kilka minut później Habicht sporządzał już notatki, spisując niektóre nazwiska. – A ci? – Pokazał na dwie strony danych zapełnionych starannym charakterem pisma. – Wycieczka młodzieży z Ptaków Wędrownych z Hirschbergu. Pod opieką dwóch nauczycieli zdobywa kolejne górskie szczyty do kolekcji – wyjaśnił Engler. – Wynajęli pokoje tylko na jedną noc, podobnie jak szacowni goście ze Schreiberhau. – Którzy dokładnie? – Policjant zaciekawił się z miejsca. – Chwileczkę… – Engler zajrzał do księgi. – Dyrektor Domu Nauczyciela, szef ośrodka sportu, dyrektor szpitala wojskowego… Same grube ryby – rzekł cicho. – Co jakiś czas się tutaj spotykają – dodał wyjaśniająco. Że też chce im się tutaj leźć – rzucił Habicht w myślach, a na głos powiedział: – Są tu jeszcze? – Jeśli mnie pamięć nie myli, to krótko przed pańskim przybyciem chyba doszło między nimi do jakiejś sprzeczki, bo ulotnili się, nie skończywszy nawet konsumpcji. Aż się przestraszyłem, bo myślałem, że nie smakowało, ale wyjaśniono mi, że jedzenie było dobre, a gościom po prostu śpieszy się na dół. Bo musi pan asystent kryminalny wiedzieć, że zatrudniam najlepszy personel kuchenny. Jednego pracownika to nawet podkupiłem z… – Wystarczy tych szczegółów – przerwał mu bezceremonialnie. – Jeszcze kogoś interesującego pan teraz gości? – Tańsze pokoje zajmuje trzech malarzy pejzażystów i pewien pisarz – wyliczył szybko. – Wszyscy są ze Schreiberhau, z kolonii artystów. Zupełnie nieszkodliwi. – Panie Engler, od oceny ludzkich charakterów jestem tutaj ja – burknął. – Oczywiście! – zgodził się właściciel hotelu. – Chciałem tylko nadmienić, że od rana przebywali poza hotelem, pracując w terenie.

– Malarzy rozumiem, ale pisarz? – Pewnie chodzi o natchnienie czerpane z kontaktu z przyrodą – wyjaśnił cierpliwie Engler. – Jasne. – Ziewnął asystent kryminalny. – Muszę skorzystać z telefonu, służbowo. – Bardzo proszę. – Engler sięgnął po aparat. – Działa? – Habicht zaniepokoił się, patrząc na wiekowe urządzenie, pamiętające chyba 1905 rok, kiedy doprowadzono tu linię telefoniczną. – Jak najbardziej! Pańska goloneczka jest już z pewnością zimna. Może zaniosę talerz do kuchni, to odgrzeją jedzenie? – Nie jadam odgrzewanych potraw – wycedził. – Chyba nie byłoby wielkim kłopotem podać coś świeżego? Ruchem głowy Engler zapewnił, że nie będzie z tym problemu. Asystent kryminalny sięgnął po telefon, chwilę czekał, zanim Sombrowski odebrał. Potem zwięźle streścił przebieg wypadków, licząc, że szef ograniczy się do jednego, góra dwóch pytań. Pomylił się, bo z drugiej strony słuchawki wylał się istny potok słów. Z pomocą Habichtowi przyszła na szczęście młodzież z Ptaków Wędrownych, która zaczęła śpiewać Wierzchołki wzgórz spowite w ciszę Goethego, szykując się do opuszczenia hotelu. Dzięki temu mógł się wymówić hałasem i zakończyć rozmowę ze znienawidzonym żandarmem.