W serii Proza PL ukazały się:
Sylwia Chutnik, Jolanta
Sylwia Chutnik, W krainie czarów
Jacek Dehnel, Krivoklat
Zośka Papużanka, On
Zośka Papużanka, Świat dla ciebie zrobiłem
Zofia Posmysz, Wakacje nad Adriatykiem
Żanna Słoniowska, Dom z witrażem
Magdalena Tulli, Szum
Michał Witkowski, Fynf und cfancyś
Michał Witkowski, Margot
Więcej na:
www.seriaproza.pl
Warto dokładnie opisać swoją pierwszą pasję,
więc zwracaj uwagę na wszystko, cokolwiek ci się przydarza.
Przyglądaj się uważnie: miłość jest zachłanna, ale
roztargniona.
Na wszelkie sposoby rzucaj się dziko w życie
(chociaż czasami będziesz odrzucana przez życie).
Uważaj, byś z biegiem czasu nie stała się roztargniona.
I reaguj na wszystko, cokolwiek się przydarza.
Edward Hirsch, Colette, [w:] Pieśń trubadura,
tłum. Maja Wodecka, Kraków 2015
Wszystkim, którzy śpiewają w ukryciu
2001
Tego dnia, gdy samolot celnie wbił się w dwie wieże World Trade Center,
wznosząc puchate chmury białoszarego dymu, postanowiłam, że nie będę już
dłużej słuchała Ich Troje.
Wydarzyło się to tuż po tym, gdy Gruszka wpisał w Złotych myślach Natalii
Wąchały, że jego ulubionym zespołem jest PaKToFOnikA – powyginanymi
literami i czarnym markerem. Zapach takich pisaków stale unosił się wtedy
w powietrzu.
Na ścianach naszej szkoły zaczęły pojawiać się napisy i szkryfy, a raz nawet
chłopcy przynieśli spray i wysmarowali: „JAtoJa! to jasSSSne jAk DwA rAZy
DwA!I”. Na powitanie mówiło się „joł” zamiast „jo”. To drugie brzmiało zbyt
wieśniacko. Pierwsze wypowiadane było w tak szalenie poważny sposób, że
gdyby usłyszeli to prawdziwi raperzy, zapytaliby pewnie: „Co wam się stało,
biedne polskie dzieciaki?”.
A nam, dzieciakom palącym papierosy na murku za szkołą, zupełnie by to
nie przeszkadzało, bo amerykańscy raperzy byli dla nas tak odlegli jak Osama
Bin Laden i jego zbrodnia, którą wszyscy chwilowo kazali się nam przejmować
i omawiać ją na godzinach wychowawczych. Raz nawet staliśmy przez minutę
w ciszy. Zburzyło ją przeciągłe beknięcie za oknem – wszyscy zaczęli się śmiać.
Woleliśmy siedzieć na ławkach i pisać „PFK” lub „PeEfKa” na sto różnych
sposobów. Na plastyce też to rysowaliśmy, w blokach technicznych i na
ostatnich stronach zeszytów.
Tak czy inaczej, Kinematografia Paktofoniki, którą wielkimi literami
w historię świata wpisał Gruszka, a właściwie Gru-Er-Cha, bo przecież wszyscy
mieliśmy już skróty od imion i ksywek, brzmiące jak choroba przyniesiona przez
muchę tse-tse, wprowadziła wiele zmian w Będziniu i na świecie.
Tego dnia po południu, gdy oglądałam jeszcze opary nad gruzowiskiem
powstałym w miejsce budynków i samolotów w ramach trwającej non stop
audycji, zrozumiałam, że to początek. I że z pewnością przez całe moje życie będą
gdzieś przelatywać takie niepokojące samoloty, które staną się haczykiem do
zapamiętywania. Boeing 767 linii lotniczych American Airlines wytyczył właśnie
drogę do kasetowego oczyszczenia.
Kiedy Amerykanie poszukiwali terrorystów, wzięłam foliowy worek na
śmieci i zaczęłam wrzucać do niego taśmy magnetofonowe.
Zaczęło się od disco polo, Captain Jacka, Mr. Presidenta, Smerfnych hitów
i słuchowisk z dzieciństwa. To był pierwszy sort, który musiał ulec
natychmiastowemu zniszczeniu. Melodie z zielonych szkół, wycieczek
z podstawówki i dyskotek na letnich obozach, gdzie w powietrzu unosił się dym
i błyszczała srebrna kula. Towarzyszyły mi wtedy smutek białego tanga, radość
zapamiętania najprostszej choreografii na świecie, złożonej z trzech larwowatych
ruchów czirliderek, i poczucie, że jestem bohaterką serialu dla nastolatków, która
zakochała się w futboliście, podczas gdy w szkole nawet nie było szafek, do
których amerykańskie dziewczyny podrzucały liściki miłosne.
Jak to możliwe, że w każdej wschodniej wsi, górskim kurorcie i nadmorskiej
pipidówce była rura do tańca i dymiarka, z których dobrodziejstw korzystały
dzieci w wieku lat czternastu? Możliwe, że tamten dym naprawdę pochodził
z kadzidła i zaraz po sobotniej dyskotece ministranci przenosili go ukradkiem do
kościoła. Czy w tej mgle ukrywaliśmy własne rozczarowanie zdobyczami
wolności, które mogli zrozumieć jedynie nasi rodzice? Dla nas wolność była
przecież cały czas. Nawet w tym dusznym powietrzu, którym się dławiliśmy
wakacyjnymi wieczorami.
Niezależnie od śmiesznych sentymentów związanych z tamtymi melodiami
dziś musiałam podjąć kolejną ważną decyzję o ułożeniu dwóch rzędów.
Łatwiej zacząć od tego, który zostaje. W pierwszym stanęła wspomniana
pożyczona Kinematografia oraz mniej wstydliwe, a chwilowo także mniej
ważne kasety Edyty Bartosiewicz, Anity Lipnickiej, Blondie, Eminema, Dido,
O.N.A. Nie powinnam tutaj zostawiać Meza i Piaska, ale zrobiłam to.
Pomyślałam, że wyrzucę, jak się oswoję z tą myślą.
W drugim stanęli – w oczekiwaniu na stracenie, ale ukryci, w razie gdyby
ktoś pytał – Britney Spears, Kelly Family, Shakira, Enrique Iglesias, Ricky
Martin, Christina Aquilera i ścieżka dźwiękowa z serialu Zbuntowany anioł.
Nosiłam przez pewien czas czapkę odwróconą daszkiem do tyłu, dokładnie tak
jak Milagros.
Miałam plan, aby wynieść ich wszystkich na osiedlowy śmietnik historii
i wysypać w taki sposób, aby twarze minionych czekoladowych bohaterów
i ponętnych Jennifer Lopez mogły spozierać na mnie jeszcze przez kilka dni.
Przechodziłabym wtedy koło nich z miną zwyciężczyni i mrugała okiem,
rzucając do Enrique’a: „Bailamos!”. No bo przecież ostatecznie stałam się osobą
mającą moc dokonania całkowitej przemiany siebie samej – w kilka godzin od
momentu pozbycia się rupieci z dzieciństwa na rzecz osiedlowej młodości.
Chciałam, aby dzieci podbiegały do kosza i pytały:
– Kto wyrzucił takie ekstra kasety?
Albo żeby co mniej rozwinięci rówieśnicy rzucali ze zdziwieniem:
– Kto to wypierdolił? Pojebany? Bierzemy?
Zasadniczo może bardziej spektakularne byłoby rozwalenie kaset i owinięcie
taśmami drzew. No ale wtedy nikt by się nie domyślił, co było nagrane na tych
niemal przezroczystych sznurkach. Skończyło się – i już.
Nawet przez moment nie pociągnęłam nosem nad losami moich dziecięcych
fascynacji. Nie chciałam, żeby wyszło, że tęsknię za podłą szmirą, której
słuchałam do tej pory. Nie mogłam żyć dalej pod jednym dachem z Backstreet
Boys. Zwłaszcza że zaledwie rok wcześniej w Wigilię zabił się raper, którego
powinnam zacząć słuchać, aby stać się kompletną częścią rzeczywistości.
Tego wieczoru nie weszłam na Gadu-Gadu. Usiadłam z walkmanem przy
biurku, nad którym wisiały jeszcze plakaty – prędzej czy później je również
trzeba będzie zerwać – i spisałam wszystkie teksty Paktofoniki, chociaż miałam je
też w książeczce dołączonej do kasety.
Musiałam spisać je sama, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo ich
zapamiętania. Wiedziałam, że tak to działa, bo pisałam sobie czasem ściągi na
historię. Następnie zaczęłam powtarzać słowa piosenek, tak jak powtarza się
przed klasówką, że „hoplita to piechur ciężkozbrojny w starożytnej Grecji; jego
uzbrojenie ważyło około trzydziestu pięciu kilogramów”. Z pewnością jednak
recytowałam te teksty bardziej namiętnie i szybciej niż Sowińskiego w okopach
Woli czy Pieśń o żołnierzach z Westerplatte. Fokus Smok był wart tych
mnemotechnik.
Wrzuciłam teksty do segregatora, w którym wcześniej znajdowały się
piosenki harcerskie oraz wycięte z ostatniej strony okładki „Popcornu” – zupełnie
inne niż te śpiewane przez chudych chłopaków z Katowic.
Całą noc usiłowałam wbić sobie do głowy frazy. Niektóre rymy nie dawały
się zapamiętać, a o innych nie można było zapomnieć. Pewne słowa były
dziwne, tajemnicze, niejasne. Jedne mnie podniecały i ożywiały, drugie
sprawiały, że zaczynałam myśleć o śmierci i ulotności życia.
Kiedy rano poszłam do szkoły, nawet nie podejrzewałam, że ktoś zauważy
moją przemianę. To było ukryte w lekko drżącej powiece. Taki tik – jak przy
niedoborze magnezu.
Mama i tata nie mogli zauważyć, że ich córka przez noc zupełnie się
zmieniła – przecież nie robiła nic poza nieustannym przewijaniem kasety,
zatrzymywanej najczęściej przy utworze Priorytety.
Niemniej jednak poza zaspanym, zmęczonym wzrokiem rodziców zawsze
znajdzie się jakieś inne, uważne, czujne oko – na przykład woźnej, która zwróci
uwagę, że dziwaczna Anita myli dzisiaj numerki.
Ta kobieta przypatrywała mi się od zeszłego roku szkolnego. Może zwróciło
jej uwagę to, że pojawiałam się prawie codziennie jak świtezianka o 6.50 – kiedy
nikogo innego nie było jeszcze w szkole. Siadałam pod ścianą ciemnej szatni
i czekałam. W pewnym momencie zaczęłam przychodzić z Wąchałą, która lubiła
rzucać tekstami w stylu:
– Ty nikogo nie znasz, bo do mnie na klatkę za rzadko przychodzisz. Waltera
nawet nie znasz. On podobno gwałci koty w piwnicy!
Czasem zaś w subtelny sposób recenzowała mój ubiór:
– Co ty na siebie włożyłaś? Przecież teraz się nosi bardziej obcisłe polary!
Niestety, ani mnie, ani szatniarce takie neutralne tematy wyraźnie nie
imponowały. Woźna znalazła mi więc szlachetnie jakiś inny punkt zaczepienia.
Zaproponowała, żebym przychodziła rano i pomagała jej odbierać kurtki oraz
worki na buty od uczniów. Czasami rano szatnia była otwarta na oścież, ale
w inne dni panował w niej taki tłok, że trzeba było ustawiać drewnianą ladę
w wejściu i podawać ubrania pojedynczo, żeby ludzie się nie stratowali.
W szatni można było siedzieć i czytać albo wpatrywać się w sufit i o czymś
marzyć. Na przykład o tym, że cienka kreska na suficie któregoś dnia się
powiększy i cała szkoła runie. Bo szatnia była w całej swej okazałości pięknie
przerażająca. Maciupeńkie okna, niewielki dopływ światła i powietrza. Pachniała
kredą. Można by wgryźć się w ściany tego miejsca, poczuć na zębach wapienny
osad.
Boksy – osobne dla każdej klasy, od A do E, bo nasz rocznik był z wyżu
demograficznego, który wszystkich przerażał – opisano markerem, którego
żywotność wynosiła rok szkolny i ani dnia dłużej. Te małe skupiska ubrań,
których zapach pozwalał woźnej od razu rozpoznawać osiedla, były okolone
siatką. Przez tę siatkę można było wepchnąć paluch do boksu obok, przecisnąć
zeszyt, a niejeden z tych śmiesznych chłopaków pewnie z dużą chęcią włożyłby
tam penisa. Niewykluczone, że ta krata w szatni to jakiś rodzaj skali, którą
dzieciaki bezustannie sprawdzają na różnych przedmiotach. Mierzą nią świat.
Gdy zjawiłam się w szkole po nocy z Paktofoniką, woźna mrugnęła do mnie
ze trzy razy, a nie widząc reakcji, zapytała:
– Anitka, dobrze wszystko? Chora nie jesteś?
Wtedy pokręciłam zamaszyście głową w tak dramatycznie roztargniony
sposób, że z kieszeni bluzy wypadł mi walkman, z wiadomą kasetą w środku.
Następnie niechcący kopnęłam go, a jakaś dziewczyna – jakiś przeklęty kucyk
pony na obcasach – nadepnęła na niego tak nieszczęśliwie, że i sama się
przewróciła, rżąc głośno, i doprowadziła do ostatecznej śmierci Kinematografii.
W pierwszej chwili podbiegłam do walkmana i z niedowierzaniem patrzyłam
to na kasetę, to na rżącego konia pod postacią dziewczyny ze starszej klasy,
z nadmiarem samoopalacza na policzkach. Ten koń nie rozumiał, że zdeptał moją
szansę.
Następnie odeszłam na bok i dostałam nastoletniej, niepowtarzalnej histerii,
która przebiega jak atak gruźlicy. Takiej, przy której widzi się abstrakcyjny
obraz – jasne, drobne kropeczki na czarnym tle. Było mi duszno, patrzyłam
z daleka na Gruszkę, który lada chwila podejdzie ze swoją kurtką i zapyta: „To
była moja kaseta, prawda?!”.
– Pani Kasiu, ten świat jest chory! Popierdolony!
To było pierwsze brzydkie słowo, które pani woźna usłyszała z moich ust.
Tym zdaniem mogłam narazić się na niezbyt elegancki lot w stronę wyjścia
z szatni. Z powodu złego zachowania. W dodatku zaczęłam wić się jak samolot
tanich linii podczas turbulencji, gdy stewardesy przestają się tak miło uśmiechać
i demonstrować, w jaki sposób pasażerowie powinni zakładać specjalne maski
tlenowe.
Tymczasem zbliżał się już Gruszka, gotowy oddać w moje ręce swoją
oliwkową kurtkę. Nie było przed tym gestem żadnego ratunku. Pani Kasia wzięła
głęboki wdech, bo chyba domyślała się, co się kroi.
Szybko otarłam łzy i – gotowa przepraszać na kolanach – zorientowałam
się… że przecież Paktofonika leciała rano na MTV! Skoro można jej słuchać na
tym samym kanale co Kylie Minogue, kaseta z pewnością znajdzie się
w Empiku. Może niekoniecznie w sklepie muzycznym Blaszak albo na
targowisku, ale w jakimś innym, większym, prawdziwym muzycznym będzie na
pewno. I ojciec mi to załatwi. Całkiem możliwe, że ten zespół powoli staje się tak
popularny jak wcześniej Ich Troje i tata znowu będzie się ze mnie śmiał, że
słucham gówna.
Ta myśl o nabyciu nowej kasety, którą zwróciłabym koledze, na tyle mnie
otrzeźwiła, że aż woźna zaniemówiła z miotłą w ręku i powściągnęła reakcję na
moje przekleństwo.
Następne podobnie emocjonujące widowisko w naszej szkole miało miejsce
dopiero rok później, kiedy chłopcy z III F rozpylili gaz w męskim WC
i udowodnili bezradność szkoły, w której byle głupek mógł założyć
nauczycielowi kosz na głowę, rzucić kredą czy zapchać zapałkami dziurki od
klucza. Ta jedna klasa – a właściwie sześciu chłopaków z przydługimi rękami –
mogła zastraszyć całą szkołę. Bali się tylko pani Bednarz, która jednym
spojrzeniem wymuszała na nich słowa: „Przepraszam, zachowałem się jak
gówniarz”. Nikt nie miał pojęcia, jak to robiła.
A kiedy Gruszka podszedł tamtego dnia ze swoją kurtką, rzuciłam niby od
niechcenia:
– Całkiem dobra ta Kinematografia. Nawet na Vivie leci.
Wiedziałam, że nie powinnam tego mówić, ale chciałam go sprawdzić.
Gruszka na całkiem długą chwilę zamarł z kurtką w dłoniach i nie potrafił
wydobyć z siebie żadnego dźwięku.
– Na pewno tam nie leci.
Uniosłam brwi.
– Leci, leci. W teledysku siedzą na takiej ławce, jest szary obraz.
Przecież nie kłamałam. Widziałam teledysk, w którym chudy zakapturzony
chłopak w białej kurtce idzie przejściem podziemnym, później liczy linie na
drodze, mija pociąg, jakaś baba z dzieckiem idą w przeciwną stronę niż on.
A później inny – w czapce – jedzie autem i chyba myśli, że jest ze Stanów
Zjednoczonych, ale traktuje tę scenę bardzo poważnie. Po tym następuje
kulminacyjna scena, która najbardziej urzeka mnie i pochłania: chłopak stoi na
hałdzie, unosi ręce jak Chrystus Zbawiciel z Rio de Janeiro, ale jego ręce opadają
na głowę w geście rozbawienia. Wiatr podwiewa mu rozpiętą kurtkę, łapie go
w ramiona, chłopak tym gestem przekracza poziom pomnika.
– A ty co? Pewnie oglądasz takie kanały? – Gruszka próbował bronić
„swojego” zespołu.
– Tak, oglądam. Mam kablówkę.
Przez moment patrzyłam na jego zmieniającą barwę twarz. Skóra zlała się ze
szpitalną, błyszczącą warstwą na ścianach korytarza. Liczyłam na ripostę w stylu:
„Co ty możesz wiedzieć o hip-hopie?! MTV i Viva to jak Cartoon Network!
Pewnie po Świecie według Dextera albo Krowie i kurczaku odpalasz Date my
Mom i myślisz, że znasz świat?”.
Miałam już nawet przygotowaną wcześniej puentę, która właśnie teraz by
pasowała. Wykorzystując jego zamyślenie – oraz dzwonek, przypominający
odgłos wydawany przez smutnego wieloryba – powiedziałam bardzo powoli
i wyraźnie:
– Ale nikt w telewizji tego nie rozumie.
Dopiero gdy wypowiedziałam te słowa – prosty zlepek kontestacji – dotarło
do mnie, że zrobiłam na Gruszce mniej więcej takie wrażenie jak na chłopaku
z obozu letniego, który zapytał mnie w ostatnie wakacje: „Kogo z Big Brothera
lubiłaś najbardziej?”. Już wtedy wiedziałam, że na każde takie pytanie należy
odpowiadać, że się tego absolutnie nie oglądało. Nawet jeśli codziennie czekałaś
na kolejny odcinek i gorąco kibicowałaś Manueli. Pewne fakty z okresu
dorastania trzeba przemilczeć albo przywołać je dopiero za jakiś czas w formie
żartu, świadectwa niewinnej głupoty. Że niby od początku się wiedziało.
Gruszka pokiwał głową z wyraźnym podziwem i od tego czasu zaczęliśmy
puszczać sobie sygnały na komórkę. Tak po trzydzieści strzałów dziennie. SMS-
ów nie pisaliśmy, bo ani jemu, ani mnie nikt nie doładowywał motoroli.
To było przeżycie, które nas połączyło. Każde spojrzenie na telefon
przypominało mi o Gruszce. Z kolei każde spojrzenie na Gruszkę przypominało
o idei, którą było wbicie się na koncert hip-hopowy do Katowic. Swoją drogą,
sieć telefonii komórkowej nazywała się Idea, więc chwilowo wszystko, co
istotne, zostało zatrzymane w tym krótkim słowie.
Kiedy liczba nieodebranych połączeń między nami dobiła do
siedemdziesięciu siedmiu, postanowiłam skorzystać z magii tej szczęśliwej liczby
i napisałam do Gruszki w sprawie pomysłu, który krążył w mojej głowie jak na
karuzeli.
Widziałam plakat na mieście, że w MEGA Clubie ma zagrać Grammatik.
I nie można było tego tak zostawić. Wydawało mi się, że jeśli wybierzemy się na
ten koncert, to już nic nie będzie takie samo. Zapytałam więc: „Co robisz?
Jedziemy na Grammatika do Katowic?”.
Gruszka milczał, a jego milczenie przedłużało się jak echo na klatce
schodowej w bloku Natalii Wąchały. Ten wieżowiec był najlepszy na całym
osiedlu. Miał jedenaście pięter i już od trzeciego nikt nie chodził po schodach.
Dzięki temu można było siedzieć tam cały dzień w cieple i towarzystwie.
Niestety, blok Wąchały nie usunął paraliżującej myśli, że Gruszka ma za nic
moje „Co robisz?” i nie jest łaskaw na nie odpowiedzieć. Przecież mógł napisać:
„Idę na dwór, słucham PFK. Zobaczy się” albo „Nic. A ty?”. Pewnie leżał
w łóżku i oglądał żużel. Żużel, dyscyplina sportu ostatnia w alfabecie. Przecież
takiego żużla nawet się wąchać nie da, pachnie jak spalenizna, ale jemu to nie
przeszkadza. I jeszcze ogląda zawody w telewizorze, gdzie nie słychać
uporczywego dźwięku piszczącej opony.
Wpisałam więc w kalendarzu „Dziewczyny” przy dzisiejszym dniu
informację o moim samopoczuciu – cztery w skali od jednego do dziesięciu.
Hobbystycznie sprawdziłam, które dni są dobre, a które złe, i zapisałam je
w notesie z osiedlowego kiosku. Tak robiła większość dziewczyn. Raz
w miesiącu wszystko sobie podliczałam i wychodziła mi średnia statystyczna.
Wąchała też miała taki kalendarz, ale go nie uzupełniała, więc ciężko jej było
wypowiadać się na temat własnej duszy. Czasami jej o tym przypominałam,
podstawiając pod nos własny wynik.
Mama wyrwała mnie z zadumy pukaniem do drzwi pokoju, a następnie
weszła, chociaż nie powiedziałam „proszę”. Po co pukała, skoro i tak nie
poczekała na odpowiedź? Tego rodzice uczą się dopiero wtedy, gdy zyskają
stuprocentową pewność, że ich dzieci mają za sobą inicjację seksualną.
Przeczytałam o tym w listach do redakcji „Bravo”. W głębi duszy chciałabym,
żeby ten moment już nastąpił, bo wówczas nie musiałabym się martwić, że tata
wejdzie w chwili, kiedy sprawdzam, czy widać mi włoski nad wargą, i usiłuję je
wyrwać pincetą. Wydawało mi się to dosyć intymnym zajęciem, wymagającym
większego zaangażowania i wysiłku niż na przykład całowanie się albo coś
w tym stylu.
– Zetrzyj kurze – rzuciła mama. Gdy zorientowała się, że moje oczy są
utkwione w martwym komórkowym punkcie, dodała: – W tym miesiącu nie
będziesz miała doładowanej karty, bo tata mówi, że go nie słuchasz.
– Co???
– Tata powiedział mi, że dzisiaj rano kazał ci wyrzucić śmieci, a ty
zapomniałaś.
– Proszę? Nic takiego nie słyszałam!
– Prawie całe śmieci zjadł Bigos.
– Nie, no… Mamaaa, jak Bigos? Przecież ten pies niczego nie chce ostatnio
jeść, a śmieci mu nagle smakują?!
– Nie dyskutuj.
– Ale ja nie dyskutuję, ja mówię do ciebie, że nie zapomniałam o śmieciach.
Tata mi o nich nie powiedział.
Co jest tak magicznego w tych wszystkich odpadach, że dorośli pamiętają
o nich lepiej niż o datach urodzin i numerach telefonów?
– Tata na pewno się pomylił.
Mimo że coś tam mi się majaczyło o wynoszeniu śmieci do zsypu, byłam
niemal pewna, że tata będzie skłonny przyznać mi rację. Oczywiście jeśli
napomknę, że widziałam go dwa dni temu w Piracie, ale nie jestem pewna, czy to
był on, czy może ktoś inny. Wtedy pamięć mu wróci.
Mama wzruszyła ramionami i westchnęła:
– To byś się sama mogła nauczyć wynosić śmieci. Nie masz już pięciu lat,
widzisz, jak się przesypują obierki… Anita, Anita.
Następnie dodała:
– Jedziemy po południu do Realu, sama mu to powiedz.
Nie wiedziałam, czemu moja mama odmienia słowo Real przez przypadki.
Tak jakby oznajmiała, że jedziemy „do Rzeczywistego”. Na Auchan z kolei
mówiła „Ołszen”, jakby był morską otchłanią. Ale nieważne, jak to wymawiała.
Ważniejsze było coś innego – tam można kupić kasetę! I zapytać o bilety na
koncert. Prawdziwa otchłań rzeczywistości! Mama miała rację.
Tylko za co to wszystko kupić?! Nowa kaseta mogłaby stać się doskonałym
pretekstem do rozmowy z Gruszką o płycie Peji, który pojawił się w filmie
o blokersach. Jeśli miałabym Peję na własność, mogłabym przejść do porządku
nawet nad brakiem odpowiedzi na mojego SMS-a. Ba! Jeśli zdobędę kasetę tego
rapera, będę mogła w opisie na Gadu-Gadu dać fragment jego piosenki. A gdy
ktoś zapyta: „Co to?”, odpiszę: „Kawałek z nowej płyty Peji. Nie kojarzysz? :/”.
Jak ktoś odpowie, że nie, to napiszę: „Aha. To możesz ode mnie przegrać, jakby
coś”.
Oczywiście nie mogłyby zapytać o to laski słuchające Meza, bo one były
zajęte szukaniem chłopaków i staników z twardą gąbką na straganie koło
ryneczku, podczas gdy ja szukałam innych zespołów i sensu.
Niestety to głównie chłopcy – taki Gruszka na przykład – byli chwilowo na
etapie trochę lepszej muzyki. Ale poza pożyczaniem mi dobrych kaset mogli
zauważyć tylko to, że dziewczyny noszą te twarde staniki, z których można
strzelać. I podejrzewali je o wypychanie biustonoszy.
Mnie chłopaki nie strzelali ze stanika. W sumie nie wiem dlaczego.
Wolałam słuchać takich kawałków, do których się nie tańczy. Niestety,
realnym zagrożeniem dla hip-hopu było to, że dziewczyny z osiedla chciały
tańczyć, a do PFK ani do Peji się nie da. Ten rap z zagranicy jakoś się w blokach
nie przyjmował, tylko na parkietach Klubów Osiedlowych i w supermarketach,
gdzie gościnnie występowały na pokazach dziewczyny w strojach obficie
posypanych brokatem. O, do Kany’ego Westa albo Nelly’ego sobie potańczyły –
i już, koniec.
Na przykład w takim Słoneczniku. Tam działała grupa taneczna złożona
z dziewczyn w moim wieku. Żadna z nich nie wiedziała, co się dookoła dzieje,
ponieważ ciągle się wiły. Stały jak drzewa koło drogi i zarzucały ramionami
niczym wierzby po kreskach. Sama nie wiedziałam jeszcze, jak działają
narkotyki, ale ojciec zawsze mówił, że ktoś zachowuje się, jakby nałykał się
kwasu przez duże L. Te dziewczyny były wielkim, zbiorowym, nieudanym
zażyciem LSD.
Swoją drogą, te same laski chodziły się ważyć do apteki obok i sprawdzały,
czy ich BMI się zgadza. Zgadzał się wtedy, kiedy był poniżej normy. Raz jedna
tak się rozpłakała, że waży najwięcej, że nie przyszła na tańce. Później jej
higienistka w szkole opowiedziała o różnych chorobach wynikających
z przejmowania się własną masą i dodała, że te zagłodzone koleżanki wyglądają
jak kurczaki. A ona czym miała być wśród tych kurczaków? Dinozaurem? Kury
pochodzą przecież od dinozaurów.
No dobra, też chodziłam przez moment na te całe zajęcia taneczne, ale
zatrzymałam się na etapie izolacji, czyli ćwiczenia polegającego na ruchu klatką
piersiową w cztery strony świata, w izolacji od reszty ciała. Więcej nie dałam rady
i raczej o inny kontakt ze światem mi chodziło. Integracji z grupą nie ułatwiło mi
nawet kupienie sobie karimaty, aby w pierwszej części zajęć brać udział
w odpowiedniej rozgrzewce i mieć ułatwiony kontakt z podłogą.
Tata i mama mieli rację. Nie nadawałam się do czynności grupowych.
Niemniej trzeba przyznać, że pewien renesans w zakresie zbiorowych czynności
nastąpił jeszcze w wakacje poprzedzające wrzesień 2001 roku. Miał podkład
dance i trochę się go wstydzę. Ale nie aż tak jak tańczenia z wierzbami.
Na obozie, podczas którego dowiedziałam się, czym są Cracovia i Wisła,
poznałam również chłopaka z Krakowa, kibica o smaku parówki. Na dyskotece
zachęcał mnie wielokrotnie do zjedzenia kiełbaski z grilla, tak jakby była
afrodyzjakiem, ale już wtedy czułam, że kryje się za tym coś ciekawszego niż
keczup i musztarda. Intuicyjnie wiedziałam, że atrakcje na papierowym talerzyku
niedługo odejdą w niepamięć. Ale brnęłam. Bo przecież trzeba było dusić się tym
dymem i upajać kolorofonem jak wszyscy. W głębi duszy kochaliśmy
wychowawców za to, że zabierali nas na wielopoziomowe dyskoteki i mieli nas
w dupie.
Podczas tej imprezy, która odbywała się w blaszanej budzie koło ośrodka
wczasowego nad jeziorem, gościu w końcu nie wytrzymał presji i wsadził mi
język w usta, a ja zaczęłam się ekstatycznie śmiać.
Ten pocałunek był jak jedzenie ostrygi. Tego samego lata wyławiałam je
z dna rzeki i kładłam na słońcu, aby powoli umierały. To samo działo się z moim
językiem w chwili spotkania z ustami kibica Wisły. Szczególnie kiedy piosenka
Piaska, która leciała w tle, przeskoczyła na Banię u Cygana i odskoczyliśmy od
siebie jak oparzeni.
Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ten dziwaczny taniec –
z ramionami wyciągniętymi mniej lub bardziej, w odległości, która z każdym
rokiem coraz bardziej się skraca, z rękami schodzącymi coraz niżej – nie potrwa
długo.
Zaczęłam więc tańczyć obok niego tak jak chciałam. On powoli się odsuwał.
Moje podrygi wyglądały zbyt energicznie, dziwnie, zuchwale. W sumie tak jak
poranek w RTL 7, kiedy w Yata Manie jakiejś kreskówkowej postaci wypadały
cycki. Zawsze patrzyłam na to z przerażeniem.
Miałam na sobie obcisłe dżinsy i białą koszulkę na ramiączkach, wyjątkowo
blokującą cycki. Koszulka jarzyła się w świetle lampy fluorescencyjnej. Kiedy
zaczęłam się pocić i nie przestawałam skakać, mój partner uznał, że to wszystko
jest jakieś mało dziewczyńskie i nie chce mieć z taką więcej do czynienia. Miłość
prysnęła, o ile wcześniej w ogóle się pojawiła. Został po niej tylko pot.
Mniej więcej po tym incydencie zaczęłam się domyślać, że takie dowolne
ruchy pomogą mi sterować własnym życiem, ale zniechęcą do mnie wiele osób.
To trochę tak jak ze swobodnym machaniem rękami podczas tańca. Można tak
skutecznie odpędzić muszki owocówki, ale też ludzi znających zasady „izolacji
klatki piersiowej”.
Tak czy inaczej – nieważne, co było w przeszłości – do polskiego hip-hopu
się nie tańczy. Ani teraz, ani nigdy.
Podróż do „Rzeczywistego” to tylko pięć przystanków tramwajowych, ale jakże
istotnych! My startowaliśmy z Teatru Dzieci Zagłębia, gdzie nas raz do roku
wywożą na spektakl ze szkoły. Lubiłam się zastanawiać, jak to możliwe, że ktoś
może być aktorem. I to w takim mieście! Niepokoiło mnie też, że po spektaklu
grupa aktorów grających dzieci wychodziła przed budynek i zaczynała palić
papierosy oraz przeklinać. Dziwnie się z tą wiedzą czułam jako dziecko i kiedy
koło nich przechodziłam, zawsze udawałam, że to nie oni. A im się pewnie
wydawało, że naprawdę ich nie zauważamy. A przecież my doskonale
wiedzieliśmy, że to oni chwilę temu byli poprzebierani i ucharakteryzowani
specjalnie dla nas, no i mówili przerysowanymi, dziecięcymi głosikami.
Minęliśmy zamek, w którym nigdy nie byłam, choć znajduje się na każdej
pocztówce i w każdej książce o naszym mieście, więc musi być ważny. Mnie
właściwie średnio się podobał. Kojarzył mi się z torturami i pająkami, więc nie
miałam potrzeby do niego wchodzić.
Obok za to było targowisko, na którym rodzice kupili mi kiedyś żółwia.
W ogóle tam sprzedawali kiedyś kury i króliki, a myśmy koło nich przechodzili
obojętnie, ponieważ przychodziliśmy w celu kupienia mi, powiedzmy, bluzy
z kapturem. Na przykład tej, którą miałam na sobie teraz. Z przymierzaniem
bluzy nie ma zresztą kłopotu. Zdejmujesz kurtkę, zakładasz, sprawdzasz, czy
dobra, i bierzesz. Gorzej ze spodniami… Musisz wleźć za blachę, zdjąć buty,
zdjąć na zimnie gacie tak, żeby nikt cię nie widział, stanąć na kartonie
w skarpetach, wcisnąć się w to, co chcesz kupić, i gdzieś odłożyć na chwilę stare
spodnie, żeby ich nie ubrudzić. A na sam koniec – jak już wejdziesz w dżinsy
i podciągniesz je wyżej, przewracając się przy tym na inną blachę, bo spodnie są
o numer za małe – przychodzi do ciebie chłop z lustrem, którym ciągle rusza na
wszystkie strony. W takich warunkach nie masz możliwości zobaczyć, jak
wyglądasz. A on zawsze powie: „Fajnie leżą, takie młodzieżowe spodnie!”. I jak
mu wtedy powiedzieć, że nie udało się ich zapiąć na dupie i trzeba dać parę dwa
rozmiary większą? W domu oczywiście się okazuje, że nawet te dwa rozmiary
większe źle leżą, a do tego jeszcze są na starcie uwalone błotem. Ale nic. Masz
spodnie i jest radość.
Zaraz za targowiskiem był zjazd. Po lewej na stadion i do Sosnowca, po
prawej do Grodźca. Kiedyś się zakochałam w chłopaku z Grodźca – podczas
rozdawania dyplomów dla uczniów klas IV–VI z Będzinia. Zajęłam drugie
miejsce w konkursie „Mój pies i ja”. Namalowałam naszego Bigosa, kundla
podwórkowego, który teraz trochę śmierdzi i wypada mu sierść, ale wtedy była
jeszcze piękna i błyszcząca. Może stąd ta nagroda.
Za rondem, które jest podobno „najbardziej wkurwiające w Polsce”, jak
twierdzi mój wujek, dumny właściciel auta, leciało się już tylko dwa przystanki
pod górę. Po lewej była Syberka, gdzie straszyli nas zboczeńcami czającymi się
w krzakach. Zawsze sobie wyobrażałam tych zboczeńców jako połączenie
żywych trupów z naszymi typowymi podsklepowymi pijaczkami. Tyle że
z genitaliami na wierzchu. Na szczęście nigdy żadnego na Syberce nie spotkałam
i nie wiem, czy mój obraz dewianta mógłby potwierdzić się w naturze.
Do „Rzeczywistego” prowadziła linia prosta, ale tu i ówdzie upstrzona
ważnymi punktami, odciągającymi uwagę od celu. Market znajdował się niby
w Czeladzi, ale było w tej przestrzeni coś z ziemi niczyjej. Wyglądało to tak,
jakby Będziń chciał, żeby sklep był na jego terenie, co stałoby się powodem do
dumy, ale Czeladź nie dawała za wygraną i nie chciała przesunąć swojej granicy.
Od Peji dzieliły mnie więc dwa miasta, chociaż mogłoby jedno.
W piątej klasie szkoły podstawowej pierwszy raz przyjechałam tutaj sama
z Wąchałą. Łaziłyśmy tam i z powrotem, oglądając rzeczy, których nie
mogłyśmy sobie kupić. Na sam koniec kupowałyśmy po bułce z zapiekanym
serem i byłyśmy szczęśliwe.
Stałam w tramwaju koło mamy, bo tata mnie denerwował. Jak on w ogóle
wyglądał? Miał na sobie spodnie bojówki i podkoszulek z jakimś zespołem,
sprany jak nie wiadomo co. I do tego był uwalony farbą po pracy.
No i miał też plamy potu pod pachami, wyglądające jak województwa. Ale
zasadniczo w ogóle nie obchodziło mnie, jak wygląda, bo i tak siedział daleko od
nas. Nikt nie uznałby nas za spokrewnionych.
– Anita, nie garb się – rzuciła mama.
– Nie garbię się – odpowiedziałam i zgarbiłam się jeszcze bardziej.
– I po co… po co na te wszystkie korekcyjne?
Jedno było pewne. Rodzice nigdy nie nauczyli mnie ani prostowania się, ani
utrzymywania w dobrym stanie jamy ustnej. Raz byłam u ortodonty – wtedy,
gdy zapanowała jakaś szalona, masowa potrzeba utrzymywania zębów
w równych rzędach. I dotarła nawet do Będzinia. Bogatsi instalowali sobie na
stałe druciki, a ja miałam spać z takim różowym plastykiem w gębie,
regulowanym raz na kilka miesięcy. Nawet samotnie w moim pokoju nie
mogłam wytrzymać z taką sztuczną szczęką w buzi. Zawsze wyjmowałam ten
aparat, kiedy nikt nie widział, i dzięki temu odruchowi wyglądam obecnie jak
jedna wielka krzywizna, złożona z różnych fragmentów kości i zębów.
Mama grzebała w torbie i szukała papierosów. Slimów z targowiska. Tam
rodzice kupowali je na wagony, a następnie spalali w ilościach hurtowych. Od
przystanku do sklepu szło się tylko siedem minut, więc akurat mogła sobie
zapalić takiego cieniaska.
W większości rodzin to nastolatka chadza przodem, a rodzice z tyłu. U nas
zazwyczaj ja szłam z mamą, a tata wlókł się za nami i coś tam sobie nucił pod
nosem. Trochę udawałyśmy, że go nie znamy.
Słynny supermarket „Rzeczywistość” miał drzwi na fotokomórkę.
W Będziniu to były pierwsze takie. Nie mieliśmy nigdzie ruchomych schodów,
więc ten element był wybitnie nowoczesny. Całkiem niedawno na parking przed
sklepem miała przylecieć helikopterem Esmeralda i wszystkie nauczycielki brały
wtedy zwolnienia z pracy – bo przylot bohaterki telenoweli był planowany na
piętnastą, a wtedy jeszcze trwały lekcje. Poza tym do Czeladzi trzeba od nas
dojechać.
W ogóle takie lądowanie z hipermarketem w tle stało się modne i sam papież
przyleciał później gdzieś do centrum handlowego w Sosnowcu. Kto by nie chciał
wylądować w takim miejscu?
W środku sprawa wyglądała następująco: mama poszła do Praktikera szukać
donic do kwiatków na balkonie. Chciała mieć surfinie. Takie same jak u sąsiadki,
ale mamie to nie przeszkadzało, bo marzyła o tym, żeby cały blok pokrył się
kwiatami jak malowana wioska z jej rodzinnych stron.
– Umówmy się za godzinę przy palmie – rzuciła rozanielona, szczęśliwa, że
zobaczy w sklepie małe fontanny, plastykowe skrzynki na ziemię, kamyczki
ozdobne, plastykowe nenufary i ceramiczne kaczuszki.
Chciałam przyspieszyć, żeby samotnie pójść do sklepu, ale wiedziałam, że
ojciec pójdzie dokładnie tam gdzie ja, bo nic innego go w sklepie nie pochłaniało
poza gazetami i kasetami. Był pewien plus tej sytuacji. Ojciec miał pieniądze, a ja
tylko dwie dychy. Za dwie dychy nie kupiłabym kasety.
Oczywiście wszędzie już były CD, ale jeszcze nie czułam, że mogę korzystać
z nich w pełni. Przecież to takie kruche, zaraz się porysuje, wypierdolę to gdzieś
niechcący… No i nie miałam discmana. Na szczęście większość osób naokoło też
nie miała, więc można się było wymieniać kasetami.
Wzięłam płytę Peji i podeszłam do stanowiska do słuchania muzyki.
Włożyłam CD, nacisnęłam „play” i już wiedziałam.
Musiałam to mieć, choćbym miała tę płytę ukraść.
Tata zaraz stanął obok i włożył płytę pod tytułem Melassa. Tupał i coś tam
sobie mruczał. Widać było, że mu się podoba. Tylko czemu musiał to okazywać
w taki sposób? Normalni ludzie tańczą w myślach.
Odwróciłam głowę i próbowałam skupić się na tekście rapera z Poznania.
Jego ojciec na pewno był inny – albo go nie było, bo poszedł do pierdla, kiedy
Ryszard Peja był mały. Ja miałam tatę, a nie ojca. Stał obok i się do mnie
głupkowato uśmiechał. A właściwie to nawet nie do mnie, tylko do całego
świata. Bo mój tata tak ma, że zbiera się wokół niego mnóstwo obcych planet,
a on sobie nimi kręci jak chce. W pewnej chwili zdjął słuchawki i nie zwracając
uwagi na stojącą za nim kolejkę osób pragnących odsłuchać coś innego,
powiedział:
– Daj posłuchać. Co tam masz?
Przewróciłam oczami, ale wiedziałam, że jak nie będę w miarę uprzejma, to
on mi tej kasety nie kupi. Podałam mu słuchawki i zamieniliśmy się w milczeniu
miejscami. Bo inaczej by je nam zajęli i słuchaliby jakichś Céline Dion
z Titanica albo Time to Say Goodbye Andrei Bocellego i Sarah Brightman,
udając, że to muzyka klasyczna i szarpiąca serce.
Ojciec zacytował, oczywiście nie zdejmując słuchawek:
– „Flota, bieda, martwi, żywi, zakłamani czy prawdziwi? Czy nas za to
nienawidzisz, że mówimy prawdę całą? O tym, że dzisiaj każdy hajsu ma za
mało?”. Seriooo?
Znałam ten tekst i uważałam, że Peja wie o życiu więcej niż mój tata. Może
dlatego się przed nim wzbraniał.
– O co ci chodzi? Co niby jest nie tak?
– Że oni śpiewają, jakby nie mogli.
– Tak, a Kazik to śpiewa, jakby zawsze mógł.
– Dokładnie. I śpiewa szybciej niż oni.
Wszystko potrafił zepsuć ten mój ojciec, wszystko. Słuchałam przecież tej
jego Melassy, starałam się. Znalazłam nawet dobry fragment, ale tak ogólnie
uważałam to za mniej prawdziwe, zbyt lekkie dla mojego pola widzenia
i słyszenia. Ta jego piosenka Każdy potrzebuje przyjaciela brzmiała miło
i przyjemnie. Ale co to za przesłanie, to głupie, nawet harcerze o tym śpiewają!
A Kazik zawodził sobie wesoło, jak to stary chłop. Koszmar. Rzuciłam więc, tak
naprawdę ograniczając swoją opinię do minimum:
– Tutaj szczególnie szybki nie jest.
Ojciec na chwilę się zamyślił. Wyglądał, jakby nawet dotarła do niego ta
uwaga. Nowość.
– Masz rację. Akurat na tej płycie nie. Ale o coś innego chodzi. O czym ci
twoi w ogóle śpiewają? Jaka flota? Czy nie ma na świecie niczego innego niż
W serii Proza PL ukazały się: Sylwia Chutnik, Jolanta Sylwia Chutnik, W krainie czarów Jacek Dehnel, Krivoklat Zośka Papużanka, On Zośka Papużanka, Świat dla ciebie zrobiłem Zofia Posmysz, Wakacje nad Adriatykiem Żanna Słoniowska, Dom z witrażem Magdalena Tulli, Szum Michał Witkowski, Fynf und cfancyś Michał Witkowski, Margot Więcej na: www.seriaproza.pl
Warto dokładnie opisać swoją pierwszą pasję, więc zwracaj uwagę na wszystko, cokolwiek ci się przydarza. Przyglądaj się uważnie: miłość jest zachłanna, ale roztargniona. Na wszelkie sposoby rzucaj się dziko w życie (chociaż czasami będziesz odrzucana przez życie). Uważaj, byś z biegiem czasu nie stała się roztargniona. I reaguj na wszystko, cokolwiek się przydarza. Edward Hirsch, Colette, [w:] Pieśń trubadura, tłum. Maja Wodecka, Kraków 2015
Wszystkim, którzy śpiewają w ukryciu
2001
Tego dnia, gdy samolot celnie wbił się w dwie wieże World Trade Center, wznosząc puchate chmury białoszarego dymu, postanowiłam, że nie będę już dłużej słuchała Ich Troje. Wydarzyło się to tuż po tym, gdy Gruszka wpisał w Złotych myślach Natalii Wąchały, że jego ulubionym zespołem jest PaKToFOnikA – powyginanymi literami i czarnym markerem. Zapach takich pisaków stale unosił się wtedy w powietrzu. Na ścianach naszej szkoły zaczęły pojawiać się napisy i szkryfy, a raz nawet chłopcy przynieśli spray i wysmarowali: „JAtoJa! to jasSSSne jAk DwA rAZy DwA!I”. Na powitanie mówiło się „joł” zamiast „jo”. To drugie brzmiało zbyt wieśniacko. Pierwsze wypowiadane było w tak szalenie poważny sposób, że gdyby usłyszeli to prawdziwi raperzy, zapytaliby pewnie: „Co wam się stało, biedne polskie dzieciaki?”. A nam, dzieciakom palącym papierosy na murku za szkołą, zupełnie by to nie przeszkadzało, bo amerykańscy raperzy byli dla nas tak odlegli jak Osama Bin Laden i jego zbrodnia, którą wszyscy chwilowo kazali się nam przejmować i omawiać ją na godzinach wychowawczych. Raz nawet staliśmy przez minutę w ciszy. Zburzyło ją przeciągłe beknięcie za oknem – wszyscy zaczęli się śmiać. Woleliśmy siedzieć na ławkach i pisać „PFK” lub „PeEfKa” na sto różnych sposobów. Na plastyce też to rysowaliśmy, w blokach technicznych i na ostatnich stronach zeszytów. Tak czy inaczej, Kinematografia Paktofoniki, którą wielkimi literami w historię świata wpisał Gruszka, a właściwie Gru-Er-Cha, bo przecież wszyscy mieliśmy już skróty od imion i ksywek, brzmiące jak choroba przyniesiona przez muchę tse-tse, wprowadziła wiele zmian w Będziniu i na świecie.
Tego dnia po południu, gdy oglądałam jeszcze opary nad gruzowiskiem powstałym w miejsce budynków i samolotów w ramach trwającej non stop audycji, zrozumiałam, że to początek. I że z pewnością przez całe moje życie będą gdzieś przelatywać takie niepokojące samoloty, które staną się haczykiem do zapamiętywania. Boeing 767 linii lotniczych American Airlines wytyczył właśnie drogę do kasetowego oczyszczenia. Kiedy Amerykanie poszukiwali terrorystów, wzięłam foliowy worek na śmieci i zaczęłam wrzucać do niego taśmy magnetofonowe. Zaczęło się od disco polo, Captain Jacka, Mr. Presidenta, Smerfnych hitów i słuchowisk z dzieciństwa. To był pierwszy sort, który musiał ulec natychmiastowemu zniszczeniu. Melodie z zielonych szkół, wycieczek z podstawówki i dyskotek na letnich obozach, gdzie w powietrzu unosił się dym i błyszczała srebrna kula. Towarzyszyły mi wtedy smutek białego tanga, radość zapamiętania najprostszej choreografii na świecie, złożonej z trzech larwowatych ruchów czirliderek, i poczucie, że jestem bohaterką serialu dla nastolatków, która zakochała się w futboliście, podczas gdy w szkole nawet nie było szafek, do których amerykańskie dziewczyny podrzucały liściki miłosne. Jak to możliwe, że w każdej wschodniej wsi, górskim kurorcie i nadmorskiej pipidówce była rura do tańca i dymiarka, z których dobrodziejstw korzystały dzieci w wieku lat czternastu? Możliwe, że tamten dym naprawdę pochodził z kadzidła i zaraz po sobotniej dyskotece ministranci przenosili go ukradkiem do kościoła. Czy w tej mgle ukrywaliśmy własne rozczarowanie zdobyczami wolności, które mogli zrozumieć jedynie nasi rodzice? Dla nas wolność była przecież cały czas. Nawet w tym dusznym powietrzu, którym się dławiliśmy wakacyjnymi wieczorami. Niezależnie od śmiesznych sentymentów związanych z tamtymi melodiami dziś musiałam podjąć kolejną ważną decyzję o ułożeniu dwóch rzędów. Łatwiej zacząć od tego, który zostaje. W pierwszym stanęła wspomniana
pożyczona Kinematografia oraz mniej wstydliwe, a chwilowo także mniej ważne kasety Edyty Bartosiewicz, Anity Lipnickiej, Blondie, Eminema, Dido, O.N.A. Nie powinnam tutaj zostawiać Meza i Piaska, ale zrobiłam to. Pomyślałam, że wyrzucę, jak się oswoję z tą myślą. W drugim stanęli – w oczekiwaniu na stracenie, ale ukryci, w razie gdyby ktoś pytał – Britney Spears, Kelly Family, Shakira, Enrique Iglesias, Ricky Martin, Christina Aquilera i ścieżka dźwiękowa z serialu Zbuntowany anioł. Nosiłam przez pewien czas czapkę odwróconą daszkiem do tyłu, dokładnie tak jak Milagros. Miałam plan, aby wynieść ich wszystkich na osiedlowy śmietnik historii i wysypać w taki sposób, aby twarze minionych czekoladowych bohaterów i ponętnych Jennifer Lopez mogły spozierać na mnie jeszcze przez kilka dni. Przechodziłabym wtedy koło nich z miną zwyciężczyni i mrugała okiem, rzucając do Enrique’a: „Bailamos!”. No bo przecież ostatecznie stałam się osobą mającą moc dokonania całkowitej przemiany siebie samej – w kilka godzin od momentu pozbycia się rupieci z dzieciństwa na rzecz osiedlowej młodości. Chciałam, aby dzieci podbiegały do kosza i pytały: – Kto wyrzucił takie ekstra kasety? Albo żeby co mniej rozwinięci rówieśnicy rzucali ze zdziwieniem: – Kto to wypierdolił? Pojebany? Bierzemy? Zasadniczo może bardziej spektakularne byłoby rozwalenie kaset i owinięcie taśmami drzew. No ale wtedy nikt by się nie domyślił, co było nagrane na tych niemal przezroczystych sznurkach. Skończyło się – i już. Nawet przez moment nie pociągnęłam nosem nad losami moich dziecięcych fascynacji. Nie chciałam, żeby wyszło, że tęsknię za podłą szmirą, której słuchałam do tej pory. Nie mogłam żyć dalej pod jednym dachem z Backstreet Boys. Zwłaszcza że zaledwie rok wcześniej w Wigilię zabił się raper, którego powinnam zacząć słuchać, aby stać się kompletną częścią rzeczywistości.
Tego wieczoru nie weszłam na Gadu-Gadu. Usiadłam z walkmanem przy biurku, nad którym wisiały jeszcze plakaty – prędzej czy później je również trzeba będzie zerwać – i spisałam wszystkie teksty Paktofoniki, chociaż miałam je też w książeczce dołączonej do kasety. Musiałam spisać je sama, żeby zwiększyć prawdopodobieństwo ich zapamiętania. Wiedziałam, że tak to działa, bo pisałam sobie czasem ściągi na historię. Następnie zaczęłam powtarzać słowa piosenek, tak jak powtarza się przed klasówką, że „hoplita to piechur ciężkozbrojny w starożytnej Grecji; jego uzbrojenie ważyło około trzydziestu pięciu kilogramów”. Z pewnością jednak recytowałam te teksty bardziej namiętnie i szybciej niż Sowińskiego w okopach Woli czy Pieśń o żołnierzach z Westerplatte. Fokus Smok był wart tych mnemotechnik. Wrzuciłam teksty do segregatora, w którym wcześniej znajdowały się piosenki harcerskie oraz wycięte z ostatniej strony okładki „Popcornu” – zupełnie inne niż te śpiewane przez chudych chłopaków z Katowic. Całą noc usiłowałam wbić sobie do głowy frazy. Niektóre rymy nie dawały się zapamiętać, a o innych nie można było zapomnieć. Pewne słowa były dziwne, tajemnicze, niejasne. Jedne mnie podniecały i ożywiały, drugie sprawiały, że zaczynałam myśleć o śmierci i ulotności życia. Kiedy rano poszłam do szkoły, nawet nie podejrzewałam, że ktoś zauważy moją przemianę. To było ukryte w lekko drżącej powiece. Taki tik – jak przy niedoborze magnezu. Mama i tata nie mogli zauważyć, że ich córka przez noc zupełnie się zmieniła – przecież nie robiła nic poza nieustannym przewijaniem kasety, zatrzymywanej najczęściej przy utworze Priorytety. Niemniej jednak poza zaspanym, zmęczonym wzrokiem rodziców zawsze znajdzie się jakieś inne, uważne, czujne oko – na przykład woźnej, która zwróci uwagę, że dziwaczna Anita myli dzisiaj numerki.
Ta kobieta przypatrywała mi się od zeszłego roku szkolnego. Może zwróciło jej uwagę to, że pojawiałam się prawie codziennie jak świtezianka o 6.50 – kiedy nikogo innego nie było jeszcze w szkole. Siadałam pod ścianą ciemnej szatni i czekałam. W pewnym momencie zaczęłam przychodzić z Wąchałą, która lubiła rzucać tekstami w stylu: – Ty nikogo nie znasz, bo do mnie na klatkę za rzadko przychodzisz. Waltera nawet nie znasz. On podobno gwałci koty w piwnicy! Czasem zaś w subtelny sposób recenzowała mój ubiór: – Co ty na siebie włożyłaś? Przecież teraz się nosi bardziej obcisłe polary! Niestety, ani mnie, ani szatniarce takie neutralne tematy wyraźnie nie imponowały. Woźna znalazła mi więc szlachetnie jakiś inny punkt zaczepienia. Zaproponowała, żebym przychodziła rano i pomagała jej odbierać kurtki oraz worki na buty od uczniów. Czasami rano szatnia była otwarta na oścież, ale w inne dni panował w niej taki tłok, że trzeba było ustawiać drewnianą ladę w wejściu i podawać ubrania pojedynczo, żeby ludzie się nie stratowali. W szatni można było siedzieć i czytać albo wpatrywać się w sufit i o czymś marzyć. Na przykład o tym, że cienka kreska na suficie któregoś dnia się powiększy i cała szkoła runie. Bo szatnia była w całej swej okazałości pięknie przerażająca. Maciupeńkie okna, niewielki dopływ światła i powietrza. Pachniała kredą. Można by wgryźć się w ściany tego miejsca, poczuć na zębach wapienny osad. Boksy – osobne dla każdej klasy, od A do E, bo nasz rocznik był z wyżu demograficznego, który wszystkich przerażał – opisano markerem, którego żywotność wynosiła rok szkolny i ani dnia dłużej. Te małe skupiska ubrań, których zapach pozwalał woźnej od razu rozpoznawać osiedla, były okolone siatką. Przez tę siatkę można było wepchnąć paluch do boksu obok, przecisnąć zeszyt, a niejeden z tych śmiesznych chłopaków pewnie z dużą chęcią włożyłby tam penisa. Niewykluczone, że ta krata w szatni to jakiś rodzaj skali, którą
dzieciaki bezustannie sprawdzają na różnych przedmiotach. Mierzą nią świat. Gdy zjawiłam się w szkole po nocy z Paktofoniką, woźna mrugnęła do mnie ze trzy razy, a nie widząc reakcji, zapytała: – Anitka, dobrze wszystko? Chora nie jesteś? Wtedy pokręciłam zamaszyście głową w tak dramatycznie roztargniony sposób, że z kieszeni bluzy wypadł mi walkman, z wiadomą kasetą w środku. Następnie niechcący kopnęłam go, a jakaś dziewczyna – jakiś przeklęty kucyk pony na obcasach – nadepnęła na niego tak nieszczęśliwie, że i sama się przewróciła, rżąc głośno, i doprowadziła do ostatecznej śmierci Kinematografii. W pierwszej chwili podbiegłam do walkmana i z niedowierzaniem patrzyłam to na kasetę, to na rżącego konia pod postacią dziewczyny ze starszej klasy, z nadmiarem samoopalacza na policzkach. Ten koń nie rozumiał, że zdeptał moją szansę. Następnie odeszłam na bok i dostałam nastoletniej, niepowtarzalnej histerii, która przebiega jak atak gruźlicy. Takiej, przy której widzi się abstrakcyjny obraz – jasne, drobne kropeczki na czarnym tle. Było mi duszno, patrzyłam z daleka na Gruszkę, który lada chwila podejdzie ze swoją kurtką i zapyta: „To była moja kaseta, prawda?!”. – Pani Kasiu, ten świat jest chory! Popierdolony! To było pierwsze brzydkie słowo, które pani woźna usłyszała z moich ust. Tym zdaniem mogłam narazić się na niezbyt elegancki lot w stronę wyjścia z szatni. Z powodu złego zachowania. W dodatku zaczęłam wić się jak samolot tanich linii podczas turbulencji, gdy stewardesy przestają się tak miło uśmiechać i demonstrować, w jaki sposób pasażerowie powinni zakładać specjalne maski tlenowe. Tymczasem zbliżał się już Gruszka, gotowy oddać w moje ręce swoją oliwkową kurtkę. Nie było przed tym gestem żadnego ratunku. Pani Kasia wzięła głęboki wdech, bo chyba domyślała się, co się kroi.
Szybko otarłam łzy i – gotowa przepraszać na kolanach – zorientowałam się… że przecież Paktofonika leciała rano na MTV! Skoro można jej słuchać na tym samym kanale co Kylie Minogue, kaseta z pewnością znajdzie się w Empiku. Może niekoniecznie w sklepie muzycznym Blaszak albo na targowisku, ale w jakimś innym, większym, prawdziwym muzycznym będzie na pewno. I ojciec mi to załatwi. Całkiem możliwe, że ten zespół powoli staje się tak popularny jak wcześniej Ich Troje i tata znowu będzie się ze mnie śmiał, że słucham gówna. Ta myśl o nabyciu nowej kasety, którą zwróciłabym koledze, na tyle mnie otrzeźwiła, że aż woźna zaniemówiła z miotłą w ręku i powściągnęła reakcję na moje przekleństwo. Następne podobnie emocjonujące widowisko w naszej szkole miało miejsce dopiero rok później, kiedy chłopcy z III F rozpylili gaz w męskim WC i udowodnili bezradność szkoły, w której byle głupek mógł założyć nauczycielowi kosz na głowę, rzucić kredą czy zapchać zapałkami dziurki od klucza. Ta jedna klasa – a właściwie sześciu chłopaków z przydługimi rękami – mogła zastraszyć całą szkołę. Bali się tylko pani Bednarz, która jednym spojrzeniem wymuszała na nich słowa: „Przepraszam, zachowałem się jak gówniarz”. Nikt nie miał pojęcia, jak to robiła. A kiedy Gruszka podszedł tamtego dnia ze swoją kurtką, rzuciłam niby od niechcenia: – Całkiem dobra ta Kinematografia. Nawet na Vivie leci. Wiedziałam, że nie powinnam tego mówić, ale chciałam go sprawdzić. Gruszka na całkiem długą chwilę zamarł z kurtką w dłoniach i nie potrafił wydobyć z siebie żadnego dźwięku. – Na pewno tam nie leci. Uniosłam brwi. – Leci, leci. W teledysku siedzą na takiej ławce, jest szary obraz.
Przecież nie kłamałam. Widziałam teledysk, w którym chudy zakapturzony chłopak w białej kurtce idzie przejściem podziemnym, później liczy linie na drodze, mija pociąg, jakaś baba z dzieckiem idą w przeciwną stronę niż on. A później inny – w czapce – jedzie autem i chyba myśli, że jest ze Stanów Zjednoczonych, ale traktuje tę scenę bardzo poważnie. Po tym następuje kulminacyjna scena, która najbardziej urzeka mnie i pochłania: chłopak stoi na hałdzie, unosi ręce jak Chrystus Zbawiciel z Rio de Janeiro, ale jego ręce opadają na głowę w geście rozbawienia. Wiatr podwiewa mu rozpiętą kurtkę, łapie go w ramiona, chłopak tym gestem przekracza poziom pomnika. – A ty co? Pewnie oglądasz takie kanały? – Gruszka próbował bronić „swojego” zespołu. – Tak, oglądam. Mam kablówkę. Przez moment patrzyłam na jego zmieniającą barwę twarz. Skóra zlała się ze szpitalną, błyszczącą warstwą na ścianach korytarza. Liczyłam na ripostę w stylu: „Co ty możesz wiedzieć o hip-hopie?! MTV i Viva to jak Cartoon Network! Pewnie po Świecie według Dextera albo Krowie i kurczaku odpalasz Date my Mom i myślisz, że znasz świat?”. Miałam już nawet przygotowaną wcześniej puentę, która właśnie teraz by pasowała. Wykorzystując jego zamyślenie – oraz dzwonek, przypominający odgłos wydawany przez smutnego wieloryba – powiedziałam bardzo powoli i wyraźnie: – Ale nikt w telewizji tego nie rozumie. Dopiero gdy wypowiedziałam te słowa – prosty zlepek kontestacji – dotarło do mnie, że zrobiłam na Gruszce mniej więcej takie wrażenie jak na chłopaku z obozu letniego, który zapytał mnie w ostatnie wakacje: „Kogo z Big Brothera lubiłaś najbardziej?”. Już wtedy wiedziałam, że na każde takie pytanie należy odpowiadać, że się tego absolutnie nie oglądało. Nawet jeśli codziennie czekałaś na kolejny odcinek i gorąco kibicowałaś Manueli. Pewne fakty z okresu
dorastania trzeba przemilczeć albo przywołać je dopiero za jakiś czas w formie żartu, świadectwa niewinnej głupoty. Że niby od początku się wiedziało. Gruszka pokiwał głową z wyraźnym podziwem i od tego czasu zaczęliśmy puszczać sobie sygnały na komórkę. Tak po trzydzieści strzałów dziennie. SMS- ów nie pisaliśmy, bo ani jemu, ani mnie nikt nie doładowywał motoroli. To było przeżycie, które nas połączyło. Każde spojrzenie na telefon przypominało mi o Gruszce. Z kolei każde spojrzenie na Gruszkę przypominało o idei, którą było wbicie się na koncert hip-hopowy do Katowic. Swoją drogą, sieć telefonii komórkowej nazywała się Idea, więc chwilowo wszystko, co istotne, zostało zatrzymane w tym krótkim słowie. Kiedy liczba nieodebranych połączeń między nami dobiła do siedemdziesięciu siedmiu, postanowiłam skorzystać z magii tej szczęśliwej liczby i napisałam do Gruszki w sprawie pomysłu, który krążył w mojej głowie jak na karuzeli. Widziałam plakat na mieście, że w MEGA Clubie ma zagrać Grammatik. I nie można było tego tak zostawić. Wydawało mi się, że jeśli wybierzemy się na ten koncert, to już nic nie będzie takie samo. Zapytałam więc: „Co robisz? Jedziemy na Grammatika do Katowic?”. Gruszka milczał, a jego milczenie przedłużało się jak echo na klatce schodowej w bloku Natalii Wąchały. Ten wieżowiec był najlepszy na całym osiedlu. Miał jedenaście pięter i już od trzeciego nikt nie chodził po schodach. Dzięki temu można było siedzieć tam cały dzień w cieple i towarzystwie. Niestety, blok Wąchały nie usunął paraliżującej myśli, że Gruszka ma za nic moje „Co robisz?” i nie jest łaskaw na nie odpowiedzieć. Przecież mógł napisać: „Idę na dwór, słucham PFK. Zobaczy się” albo „Nic. A ty?”. Pewnie leżał w łóżku i oglądał żużel. Żużel, dyscyplina sportu ostatnia w alfabecie. Przecież takiego żużla nawet się wąchać nie da, pachnie jak spalenizna, ale jemu to nie przeszkadza. I jeszcze ogląda zawody w telewizorze, gdzie nie słychać
uporczywego dźwięku piszczącej opony. Wpisałam więc w kalendarzu „Dziewczyny” przy dzisiejszym dniu informację o moim samopoczuciu – cztery w skali od jednego do dziesięciu. Hobbystycznie sprawdziłam, które dni są dobre, a które złe, i zapisałam je w notesie z osiedlowego kiosku. Tak robiła większość dziewczyn. Raz w miesiącu wszystko sobie podliczałam i wychodziła mi średnia statystyczna. Wąchała też miała taki kalendarz, ale go nie uzupełniała, więc ciężko jej było wypowiadać się na temat własnej duszy. Czasami jej o tym przypominałam, podstawiając pod nos własny wynik. Mama wyrwała mnie z zadumy pukaniem do drzwi pokoju, a następnie weszła, chociaż nie powiedziałam „proszę”. Po co pukała, skoro i tak nie poczekała na odpowiedź? Tego rodzice uczą się dopiero wtedy, gdy zyskają stuprocentową pewność, że ich dzieci mają za sobą inicjację seksualną. Przeczytałam o tym w listach do redakcji „Bravo”. W głębi duszy chciałabym, żeby ten moment już nastąpił, bo wówczas nie musiałabym się martwić, że tata wejdzie w chwili, kiedy sprawdzam, czy widać mi włoski nad wargą, i usiłuję je wyrwać pincetą. Wydawało mi się to dosyć intymnym zajęciem, wymagającym większego zaangażowania i wysiłku niż na przykład całowanie się albo coś w tym stylu. – Zetrzyj kurze – rzuciła mama. Gdy zorientowała się, że moje oczy są utkwione w martwym komórkowym punkcie, dodała: – W tym miesiącu nie będziesz miała doładowanej karty, bo tata mówi, że go nie słuchasz. – Co??? – Tata powiedział mi, że dzisiaj rano kazał ci wyrzucić śmieci, a ty zapomniałaś. – Proszę? Nic takiego nie słyszałam! – Prawie całe śmieci zjadł Bigos. – Nie, no… Mamaaa, jak Bigos? Przecież ten pies niczego nie chce ostatnio
jeść, a śmieci mu nagle smakują?! – Nie dyskutuj. – Ale ja nie dyskutuję, ja mówię do ciebie, że nie zapomniałam o śmieciach. Tata mi o nich nie powiedział. Co jest tak magicznego w tych wszystkich odpadach, że dorośli pamiętają o nich lepiej niż o datach urodzin i numerach telefonów? – Tata na pewno się pomylił. Mimo że coś tam mi się majaczyło o wynoszeniu śmieci do zsypu, byłam niemal pewna, że tata będzie skłonny przyznać mi rację. Oczywiście jeśli napomknę, że widziałam go dwa dni temu w Piracie, ale nie jestem pewna, czy to był on, czy może ktoś inny. Wtedy pamięć mu wróci. Mama wzruszyła ramionami i westchnęła: – To byś się sama mogła nauczyć wynosić śmieci. Nie masz już pięciu lat, widzisz, jak się przesypują obierki… Anita, Anita. Następnie dodała: – Jedziemy po południu do Realu, sama mu to powiedz. Nie wiedziałam, czemu moja mama odmienia słowo Real przez przypadki. Tak jakby oznajmiała, że jedziemy „do Rzeczywistego”. Na Auchan z kolei mówiła „Ołszen”, jakby był morską otchłanią. Ale nieważne, jak to wymawiała. Ważniejsze było coś innego – tam można kupić kasetę! I zapytać o bilety na koncert. Prawdziwa otchłań rzeczywistości! Mama miała rację. Tylko za co to wszystko kupić?! Nowa kaseta mogłaby stać się doskonałym pretekstem do rozmowy z Gruszką o płycie Peji, który pojawił się w filmie o blokersach. Jeśli miałabym Peję na własność, mogłabym przejść do porządku nawet nad brakiem odpowiedzi na mojego SMS-a. Ba! Jeśli zdobędę kasetę tego rapera, będę mogła w opisie na Gadu-Gadu dać fragment jego piosenki. A gdy ktoś zapyta: „Co to?”, odpiszę: „Kawałek z nowej płyty Peji. Nie kojarzysz? :/”. Jak ktoś odpowie, że nie, to napiszę: „Aha. To możesz ode mnie przegrać, jakby
coś”. Oczywiście nie mogłyby zapytać o to laski słuchające Meza, bo one były zajęte szukaniem chłopaków i staników z twardą gąbką na straganie koło ryneczku, podczas gdy ja szukałam innych zespołów i sensu. Niestety to głównie chłopcy – taki Gruszka na przykład – byli chwilowo na etapie trochę lepszej muzyki. Ale poza pożyczaniem mi dobrych kaset mogli zauważyć tylko to, że dziewczyny noszą te twarde staniki, z których można strzelać. I podejrzewali je o wypychanie biustonoszy. Mnie chłopaki nie strzelali ze stanika. W sumie nie wiem dlaczego. Wolałam słuchać takich kawałków, do których się nie tańczy. Niestety, realnym zagrożeniem dla hip-hopu było to, że dziewczyny z osiedla chciały tańczyć, a do PFK ani do Peji się nie da. Ten rap z zagranicy jakoś się w blokach nie przyjmował, tylko na parkietach Klubów Osiedlowych i w supermarketach, gdzie gościnnie występowały na pokazach dziewczyny w strojach obficie posypanych brokatem. O, do Kany’ego Westa albo Nelly’ego sobie potańczyły – i już, koniec. Na przykład w takim Słoneczniku. Tam działała grupa taneczna złożona z dziewczyn w moim wieku. Żadna z nich nie wiedziała, co się dookoła dzieje, ponieważ ciągle się wiły. Stały jak drzewa koło drogi i zarzucały ramionami niczym wierzby po kreskach. Sama nie wiedziałam jeszcze, jak działają narkotyki, ale ojciec zawsze mówił, że ktoś zachowuje się, jakby nałykał się kwasu przez duże L. Te dziewczyny były wielkim, zbiorowym, nieudanym zażyciem LSD. Swoją drogą, te same laski chodziły się ważyć do apteki obok i sprawdzały, czy ich BMI się zgadza. Zgadzał się wtedy, kiedy był poniżej normy. Raz jedna tak się rozpłakała, że waży najwięcej, że nie przyszła na tańce. Później jej higienistka w szkole opowiedziała o różnych chorobach wynikających z przejmowania się własną masą i dodała, że te zagłodzone koleżanki wyglądają
jak kurczaki. A ona czym miała być wśród tych kurczaków? Dinozaurem? Kury pochodzą przecież od dinozaurów. No dobra, też chodziłam przez moment na te całe zajęcia taneczne, ale zatrzymałam się na etapie izolacji, czyli ćwiczenia polegającego na ruchu klatką piersiową w cztery strony świata, w izolacji od reszty ciała. Więcej nie dałam rady i raczej o inny kontakt ze światem mi chodziło. Integracji z grupą nie ułatwiło mi nawet kupienie sobie karimaty, aby w pierwszej części zajęć brać udział w odpowiedniej rozgrzewce i mieć ułatwiony kontakt z podłogą. Tata i mama mieli rację. Nie nadawałam się do czynności grupowych. Niemniej trzeba przyznać, że pewien renesans w zakresie zbiorowych czynności nastąpił jeszcze w wakacje poprzedzające wrzesień 2001 roku. Miał podkład dance i trochę się go wstydzę. Ale nie aż tak jak tańczenia z wierzbami. Na obozie, podczas którego dowiedziałam się, czym są Cracovia i Wisła, poznałam również chłopaka z Krakowa, kibica o smaku parówki. Na dyskotece zachęcał mnie wielokrotnie do zjedzenia kiełbaski z grilla, tak jakby była afrodyzjakiem, ale już wtedy czułam, że kryje się za tym coś ciekawszego niż keczup i musztarda. Intuicyjnie wiedziałam, że atrakcje na papierowym talerzyku niedługo odejdą w niepamięć. Ale brnęłam. Bo przecież trzeba było dusić się tym dymem i upajać kolorofonem jak wszyscy. W głębi duszy kochaliśmy wychowawców za to, że zabierali nas na wielopoziomowe dyskoteki i mieli nas w dupie. Podczas tej imprezy, która odbywała się w blaszanej budzie koło ośrodka wczasowego nad jeziorem, gościu w końcu nie wytrzymał presji i wsadził mi język w usta, a ja zaczęłam się ekstatycznie śmiać. Ten pocałunek był jak jedzenie ostrygi. Tego samego lata wyławiałam je z dna rzeki i kładłam na słońcu, aby powoli umierały. To samo działo się z moim językiem w chwili spotkania z ustami kibica Wisły. Szczególnie kiedy piosenka Piaska, która leciała w tle, przeskoczyła na Banię u Cygana i odskoczyliśmy od
siebie jak oparzeni. Jeszcze wtedy nie zdawałam sobie sprawy z tego, że ten dziwaczny taniec – z ramionami wyciągniętymi mniej lub bardziej, w odległości, która z każdym rokiem coraz bardziej się skraca, z rękami schodzącymi coraz niżej – nie potrwa długo. Zaczęłam więc tańczyć obok niego tak jak chciałam. On powoli się odsuwał. Moje podrygi wyglądały zbyt energicznie, dziwnie, zuchwale. W sumie tak jak poranek w RTL 7, kiedy w Yata Manie jakiejś kreskówkowej postaci wypadały cycki. Zawsze patrzyłam na to z przerażeniem. Miałam na sobie obcisłe dżinsy i białą koszulkę na ramiączkach, wyjątkowo blokującą cycki. Koszulka jarzyła się w świetle lampy fluorescencyjnej. Kiedy zaczęłam się pocić i nie przestawałam skakać, mój partner uznał, że to wszystko jest jakieś mało dziewczyńskie i nie chce mieć z taką więcej do czynienia. Miłość prysnęła, o ile wcześniej w ogóle się pojawiła. Został po niej tylko pot. Mniej więcej po tym incydencie zaczęłam się domyślać, że takie dowolne ruchy pomogą mi sterować własnym życiem, ale zniechęcą do mnie wiele osób. To trochę tak jak ze swobodnym machaniem rękami podczas tańca. Można tak skutecznie odpędzić muszki owocówki, ale też ludzi znających zasady „izolacji klatki piersiowej”. Tak czy inaczej – nieważne, co było w przeszłości – do polskiego hip-hopu się nie tańczy. Ani teraz, ani nigdy. Podróż do „Rzeczywistego” to tylko pięć przystanków tramwajowych, ale jakże istotnych! My startowaliśmy z Teatru Dzieci Zagłębia, gdzie nas raz do roku wywożą na spektakl ze szkoły. Lubiłam się zastanawiać, jak to możliwe, że ktoś może być aktorem. I to w takim mieście! Niepokoiło mnie też, że po spektaklu grupa aktorów grających dzieci wychodziła przed budynek i zaczynała palić papierosy oraz przeklinać. Dziwnie się z tą wiedzą czułam jako dziecko i kiedy
koło nich przechodziłam, zawsze udawałam, że to nie oni. A im się pewnie wydawało, że naprawdę ich nie zauważamy. A przecież my doskonale wiedzieliśmy, że to oni chwilę temu byli poprzebierani i ucharakteryzowani specjalnie dla nas, no i mówili przerysowanymi, dziecięcymi głosikami. Minęliśmy zamek, w którym nigdy nie byłam, choć znajduje się na każdej pocztówce i w każdej książce o naszym mieście, więc musi być ważny. Mnie właściwie średnio się podobał. Kojarzył mi się z torturami i pająkami, więc nie miałam potrzeby do niego wchodzić. Obok za to było targowisko, na którym rodzice kupili mi kiedyś żółwia. W ogóle tam sprzedawali kiedyś kury i króliki, a myśmy koło nich przechodzili obojętnie, ponieważ przychodziliśmy w celu kupienia mi, powiedzmy, bluzy z kapturem. Na przykład tej, którą miałam na sobie teraz. Z przymierzaniem bluzy nie ma zresztą kłopotu. Zdejmujesz kurtkę, zakładasz, sprawdzasz, czy dobra, i bierzesz. Gorzej ze spodniami… Musisz wleźć za blachę, zdjąć buty, zdjąć na zimnie gacie tak, żeby nikt cię nie widział, stanąć na kartonie w skarpetach, wcisnąć się w to, co chcesz kupić, i gdzieś odłożyć na chwilę stare spodnie, żeby ich nie ubrudzić. A na sam koniec – jak już wejdziesz w dżinsy i podciągniesz je wyżej, przewracając się przy tym na inną blachę, bo spodnie są o numer za małe – przychodzi do ciebie chłop z lustrem, którym ciągle rusza na wszystkie strony. W takich warunkach nie masz możliwości zobaczyć, jak wyglądasz. A on zawsze powie: „Fajnie leżą, takie młodzieżowe spodnie!”. I jak mu wtedy powiedzieć, że nie udało się ich zapiąć na dupie i trzeba dać parę dwa rozmiary większą? W domu oczywiście się okazuje, że nawet te dwa rozmiary większe źle leżą, a do tego jeszcze są na starcie uwalone błotem. Ale nic. Masz spodnie i jest radość. Zaraz za targowiskiem był zjazd. Po lewej na stadion i do Sosnowca, po prawej do Grodźca. Kiedyś się zakochałam w chłopaku z Grodźca – podczas rozdawania dyplomów dla uczniów klas IV–VI z Będzinia. Zajęłam drugie
miejsce w konkursie „Mój pies i ja”. Namalowałam naszego Bigosa, kundla podwórkowego, który teraz trochę śmierdzi i wypada mu sierść, ale wtedy była jeszcze piękna i błyszcząca. Może stąd ta nagroda. Za rondem, które jest podobno „najbardziej wkurwiające w Polsce”, jak twierdzi mój wujek, dumny właściciel auta, leciało się już tylko dwa przystanki pod górę. Po lewej była Syberka, gdzie straszyli nas zboczeńcami czającymi się w krzakach. Zawsze sobie wyobrażałam tych zboczeńców jako połączenie żywych trupów z naszymi typowymi podsklepowymi pijaczkami. Tyle że z genitaliami na wierzchu. Na szczęście nigdy żadnego na Syberce nie spotkałam i nie wiem, czy mój obraz dewianta mógłby potwierdzić się w naturze. Do „Rzeczywistego” prowadziła linia prosta, ale tu i ówdzie upstrzona ważnymi punktami, odciągającymi uwagę od celu. Market znajdował się niby w Czeladzi, ale było w tej przestrzeni coś z ziemi niczyjej. Wyglądało to tak, jakby Będziń chciał, żeby sklep był na jego terenie, co stałoby się powodem do dumy, ale Czeladź nie dawała za wygraną i nie chciała przesunąć swojej granicy. Od Peji dzieliły mnie więc dwa miasta, chociaż mogłoby jedno. W piątej klasie szkoły podstawowej pierwszy raz przyjechałam tutaj sama z Wąchałą. Łaziłyśmy tam i z powrotem, oglądając rzeczy, których nie mogłyśmy sobie kupić. Na sam koniec kupowałyśmy po bułce z zapiekanym serem i byłyśmy szczęśliwe. Stałam w tramwaju koło mamy, bo tata mnie denerwował. Jak on w ogóle wyglądał? Miał na sobie spodnie bojówki i podkoszulek z jakimś zespołem, sprany jak nie wiadomo co. I do tego był uwalony farbą po pracy. No i miał też plamy potu pod pachami, wyglądające jak województwa. Ale zasadniczo w ogóle nie obchodziło mnie, jak wygląda, bo i tak siedział daleko od nas. Nikt nie uznałby nas za spokrewnionych. – Anita, nie garb się – rzuciła mama. – Nie garbię się – odpowiedziałam i zgarbiłam się jeszcze bardziej.
– I po co… po co na te wszystkie korekcyjne? Jedno było pewne. Rodzice nigdy nie nauczyli mnie ani prostowania się, ani utrzymywania w dobrym stanie jamy ustnej. Raz byłam u ortodonty – wtedy, gdy zapanowała jakaś szalona, masowa potrzeba utrzymywania zębów w równych rzędach. I dotarła nawet do Będzinia. Bogatsi instalowali sobie na stałe druciki, a ja miałam spać z takim różowym plastykiem w gębie, regulowanym raz na kilka miesięcy. Nawet samotnie w moim pokoju nie mogłam wytrzymać z taką sztuczną szczęką w buzi. Zawsze wyjmowałam ten aparat, kiedy nikt nie widział, i dzięki temu odruchowi wyglądam obecnie jak jedna wielka krzywizna, złożona z różnych fragmentów kości i zębów. Mama grzebała w torbie i szukała papierosów. Slimów z targowiska. Tam rodzice kupowali je na wagony, a następnie spalali w ilościach hurtowych. Od przystanku do sklepu szło się tylko siedem minut, więc akurat mogła sobie zapalić takiego cieniaska. W większości rodzin to nastolatka chadza przodem, a rodzice z tyłu. U nas zazwyczaj ja szłam z mamą, a tata wlókł się za nami i coś tam sobie nucił pod nosem. Trochę udawałyśmy, że go nie znamy. Słynny supermarket „Rzeczywistość” miał drzwi na fotokomórkę. W Będziniu to były pierwsze takie. Nie mieliśmy nigdzie ruchomych schodów, więc ten element był wybitnie nowoczesny. Całkiem niedawno na parking przed sklepem miała przylecieć helikopterem Esmeralda i wszystkie nauczycielki brały wtedy zwolnienia z pracy – bo przylot bohaterki telenoweli był planowany na piętnastą, a wtedy jeszcze trwały lekcje. Poza tym do Czeladzi trzeba od nas dojechać. W ogóle takie lądowanie z hipermarketem w tle stało się modne i sam papież przyleciał później gdzieś do centrum handlowego w Sosnowcu. Kto by nie chciał wylądować w takim miejscu? W środku sprawa wyglądała następująco: mama poszła do Praktikera szukać
donic do kwiatków na balkonie. Chciała mieć surfinie. Takie same jak u sąsiadki, ale mamie to nie przeszkadzało, bo marzyła o tym, żeby cały blok pokrył się kwiatami jak malowana wioska z jej rodzinnych stron. – Umówmy się za godzinę przy palmie – rzuciła rozanielona, szczęśliwa, że zobaczy w sklepie małe fontanny, plastykowe skrzynki na ziemię, kamyczki ozdobne, plastykowe nenufary i ceramiczne kaczuszki. Chciałam przyspieszyć, żeby samotnie pójść do sklepu, ale wiedziałam, że ojciec pójdzie dokładnie tam gdzie ja, bo nic innego go w sklepie nie pochłaniało poza gazetami i kasetami. Był pewien plus tej sytuacji. Ojciec miał pieniądze, a ja tylko dwie dychy. Za dwie dychy nie kupiłabym kasety. Oczywiście wszędzie już były CD, ale jeszcze nie czułam, że mogę korzystać z nich w pełni. Przecież to takie kruche, zaraz się porysuje, wypierdolę to gdzieś niechcący… No i nie miałam discmana. Na szczęście większość osób naokoło też nie miała, więc można się było wymieniać kasetami. Wzięłam płytę Peji i podeszłam do stanowiska do słuchania muzyki. Włożyłam CD, nacisnęłam „play” i już wiedziałam. Musiałam to mieć, choćbym miała tę płytę ukraść. Tata zaraz stanął obok i włożył płytę pod tytułem Melassa. Tupał i coś tam sobie mruczał. Widać było, że mu się podoba. Tylko czemu musiał to okazywać w taki sposób? Normalni ludzie tańczą w myślach. Odwróciłam głowę i próbowałam skupić się na tekście rapera z Poznania. Jego ojciec na pewno był inny – albo go nie było, bo poszedł do pierdla, kiedy Ryszard Peja był mały. Ja miałam tatę, a nie ojca. Stał obok i się do mnie głupkowato uśmiechał. A właściwie to nawet nie do mnie, tylko do całego świata. Bo mój tata tak ma, że zbiera się wokół niego mnóstwo obcych planet, a on sobie nimi kręci jak chce. W pewnej chwili zdjął słuchawki i nie zwracając uwagi na stojącą za nim kolejkę osób pragnących odsłuchać coś innego, powiedział:
– Daj posłuchać. Co tam masz? Przewróciłam oczami, ale wiedziałam, że jak nie będę w miarę uprzejma, to on mi tej kasety nie kupi. Podałam mu słuchawki i zamieniliśmy się w milczeniu miejscami. Bo inaczej by je nam zajęli i słuchaliby jakichś Céline Dion z Titanica albo Time to Say Goodbye Andrei Bocellego i Sarah Brightman, udając, że to muzyka klasyczna i szarpiąca serce. Ojciec zacytował, oczywiście nie zdejmując słuchawek: – „Flota, bieda, martwi, żywi, zakłamani czy prawdziwi? Czy nas za to nienawidzisz, że mówimy prawdę całą? O tym, że dzisiaj każdy hajsu ma za mało?”. Seriooo? Znałam ten tekst i uważałam, że Peja wie o życiu więcej niż mój tata. Może dlatego się przed nim wzbraniał. – O co ci chodzi? Co niby jest nie tak? – Że oni śpiewają, jakby nie mogli. – Tak, a Kazik to śpiewa, jakby zawsze mógł. – Dokładnie. I śpiewa szybciej niż oni. Wszystko potrafił zepsuć ten mój ojciec, wszystko. Słuchałam przecież tej jego Melassy, starałam się. Znalazłam nawet dobry fragment, ale tak ogólnie uważałam to za mniej prawdziwe, zbyt lekkie dla mojego pola widzenia i słyszenia. Ta jego piosenka Każdy potrzebuje przyjaciela brzmiała miło i przyjemnie. Ale co to za przesłanie, to głupie, nawet harcerze o tym śpiewają! A Kazik zawodził sobie wesoło, jak to stary chłop. Koszmar. Rzuciłam więc, tak naprawdę ograniczając swoją opinię do minimum: – Tutaj szczególnie szybki nie jest. Ojciec na chwilę się zamyślił. Wyglądał, jakby nawet dotarła do niego ta uwaga. Nowość. – Masz rację. Akurat na tej płycie nie. Ale o coś innego chodzi. O czym ci twoi w ogóle śpiewają? Jaka flota? Czy nie ma na świecie niczego innego niż