osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje,
że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym
adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie,
upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach
cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega
właściwym sankcjom.
ISBN 978-83-247-2547-2
Nr 45080
Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.
virtualo.eu
Przedmowa do wydania
polskiego
Życie każdego z nas jest opowieścią. Czasem zapisuje się
nie tylko w naszej pamięci, ale i w pamięci innych. Czasem
staje się tematem książki, filmu, przybiera formę opowieści
przekazywanej z ust do ust, ale w większości przypadków
toczy się własnym cichym biegiem, przemija w milczeniu.
Życie – niezależnie od tego, czy spokojne, czy burzliwe –
zawsze jest niepowtarzalne i wyjątkowe.
Pisząc Samą na drodze, zbliżałam się do siedemdziesiątki.
Aby móc poświęcić się pisaniu – co odczuwałam jako
wewnętrzną potrzebę przez całe życie – definitywnie
pożegnałam się z pracą architekta, choć ją kochałam
i zawsze mnie pociągała.
Opierałam się na własnych bogatych i burzliwych
przeżyciach. Książka ta nie jest jednak ani biografią, ani
relacją historyczną, jakkolwiek zawiera opis wielu wydarzeń
związanych ze mną, moją rodziną i ojczyzną.
Sama na drodze została wydana w 2009 roku w Wietnamie.
Zależało mi na tym, aby ukazała się także w Polsce, i sama
przełożyłam ją na język polski. Czuję się z Polską głęboko
związana. To tutaj spędziłam młodość. Tutaj znalazłam
towarzysza życia. Tutaj mam rodzinę i wielu, wielu
przyjaciół.
Dalsze koleje losu głównej bohaterki An opisuję – tym
razem od razu po polsku – w przygotowywanej obecnie
książce Na rozdrożu. Jej akcja toczy się w latach 1955-1979
– bohaterka studiuje w Polsce, a później wyjeżdża do
Norwegii. Jest to opowieść o jej młodości i o miłości do
Polaka, z którym się wiąże. Ta miłość ma wysoką cenę –
przez dwadzieścia lat An nie może odwiedzić Wietnamu.
Dopiero w 1979 roku otrzymuje zgodę na wizytę w ojczystym
kraju.
Książkę Sama na drodze napisałam przede wszystkim dla
moich bliskich, ale i dla rodaków, których nie znam.
Dla tych, którzy są wciąż wśród nas, i dla tych, których już
nie ma.
Dla ziemi moich przodków, która ukształtowała mnie taką,
jaka jestem dzisiaj.
Dla tych, którzy chcieliby poznać mój kraj, jego tradycje,
obyczaje, życie codzienne, a także szacunek i wdzięczność,
jaką żywią Wietnamczycy wobec przodków.
Pisałam również dla siebie, aby odtworzyć okres mojego
życia, który należy już do przeszłości.
Lê Tân Sitek
Ostatnie dni w Gui Zhow
Jest chłodno, siąpi deszcz…
Jest chłodno, siąpi deszcz. An ma watowaną kurtkę, różowy
wełniany szalik, na nogach kalosze sięgające kolan, a na
głowie wełnianą białą czapkę. Jej tata również ma wysokie
kalosze, a w ręku duży parasol – szary jak jego zimowy
płaszcz. Trzymając tatę za rękę, An szczebiocze, podskakuje
i nieustannie pyta o wszystko, co widzi po drodze. Tata
kupuje jej zabawki i słodycze, odwiedzają sklepy ze
zwierzętami…
Ten obraz towarzyszy An przez całe życie jak film aż do
dziś, kiedy jej włosy są już białe, ale na wspomnienie
tamtego dnia wciąż wilgotnieją jej oczy. Ile miała wtedy lat?
Pięć, może sześć? Wszystko jednak pamięta tak dobrze,
jakby to było wczoraj.
Pamięta, że tata wrócił wtedy do domu po dłuższej
nieobecności.
Jest zmęczony, blady i wychudzony. Lekarz przychodzi do
niego codziennie. An pyta mamę dlaczego, a ona całuje córkę
w czoło i mówi, że tata niedługo będzie zdrowy, musi tylko
leżeć i przez jakiś czas zażywać lekarstwa.
– Bądź grzeczna i nie hałasuj, tata potrzebuje spokoju
i dużo snu – prosi mama.
Od czasu do czasu An zagląda do jego pokoju. Tata parę
razy daje znak, żeby weszła. An stoi przy nim, nie wie, co
powiedzieć, więc tylko głaszcze jego czoło, a kiedy widzi, że
przymknął oczy, mówi:
– Zaśpiewam ci kołysankę, dobrze?
Tata kiwa głową i zasypia.
An najbardziej kocha tatę, bardziej niż mamę, siostrę,
nianię i pieska. Tata jest przystojny. An nie zna nikogo tak
wysokiego jak on, nikogo, kto wyglądałby tak dostojnie
w codziennym ubraniu, w garniturze i mundurze wojskowym.
Najbardziej lubi, kiedy tata nosi spodnie z odstającymi na
biodrach kieszeniami, ze zwężonymi u dołu nogawkami
wpuszczonymi w wysokie skórzane buty. Do dziś zachowała
jego zdjęcie w takim stroju: tata trzyma ją na rękach, a obok
stoi mama, która ma w brzuchu dzidziusia.
Tata często jest poza domem. Kiedy wraca po dłuższej lub
krótszej nieobecności, daje prezenty An i jej siostrze, potem
co wieczór zanosi córki do łóżka, opowiada im bajkę i An
zasypia nie wiadomo kiedy. Rano An wstaje wcześnie
i biegnie do pokoju rodziców, wsuwa się do łóżka i kładzie
obok taty. On głaszcze ją po głowie, ona śpi dalej.
An rzadko płacze, nie tak jak siostra, którą przez cały dzień
trzeba nosić na rękach, która pieści się, marudzi… Siostra
jest śliczna, cerę ma białą jak bawełna – wszyscy to mówią –
na szyi czerwony pieprzyk i dwa malutkie, również
czerwone, przy uszach. Gdy się uśmiecha, robią jej się
dołeczki w policzkach i wygląda jak kwiatek róży, czyli Hồng,
i tak właśnie ma na imię.
An kocha swoją siostrę. Wszyscy mówią, że jako ta starsza
powinna być dla niej wzorem, ustępować jej, opiekować się
nią i jej bronić… Wtedy ma do rodziców pretensje, że
urodziła się wcześniej. Gdy zachoruje, musi pić gorzkie
lekarstwo z ziół i nawet wtedy nie powinna się krzywić.
Kiedy tata jest w domu, nosi ją na rękach, bierze na kolana
i udaje konika – pozwala An na wszystko. Córka może
marudzić, nawet płakać bez powodu, bo tata nie tylko jej nie
karci, ale przytula, pociesza i głaszcze. Czuje do dziś, że tata
bardzo ją kochał.
Kiedyś powiedział:
– Jako moja pierworodna córka jesteś patriarchą rodziny.
Musisz być dzielna.
– Co to jest patriarcha, tato? – pyta An.
– To tak jak król, tylko że król jest dla całego kraju,
a patriarcha to król swojego rodu – odpowiada tata.
Opowiada jej bajki o królach, książętach, księżniczkach…
An znowu się dopytuje:
– A kim ty jesteś?
– Ja też jestem patriarchą – mówi tata.
– Powiedziałeś, że patriarcha jest królem, więc ja
powinnam być księżniczką! – oznajmia An.
Nie rozumie wszystkiego, co mówi tata, a jeśli go pyta,
słyszy, że dowie się więcej, gdy będzie starsza. Nie przejmuje
się tym. Żałuje tylko, że on nie jest królem, bo wtedy ona
byłaby księżniczką.
Tata długo choruje. Cztery, pięć razy dziennie mama
przygotowuje lekarstwa z korzeni i liści. W kuchni unosi się
specyficzny zapach. Tata nie je tego co pozostali domownicy.
Mama gotuje dla niego inne potrawy, najczęściej zupy
podobne do tych, które An je, kiedy jest chora.
Powoli tata zaczyna czuć się lepiej i jeść to co wszyscy,
próbuje od czasu do czasu wstawać i chodzić po domu. Znów
bierze An na kolana i mówi, że gdy będzie już zdrowy,
zabierze ją do miasta i kupi wszystko, na co będzie miała
ochotę.
*
Jest chłodno, siąpi deszcz… Właśnie tego dnia tata zabiera
An do miasta. Wtedy ostatni raz An trzyma go za rękę,
szczebiocze i podskakuje, idąc ulicami Gui Zhow.
Po powrocie z miasta tata wypija szklankę ciepłej
przegotowanej wody, potem kładzie się do łóżka. Tego
wieczora znów przyjeżdża lekarz i idzie prosto do pokoju
taty. Niania zabiera Hồng do łóżka, a An siada na kolanach
mamy, czekając na wiadomości od lekarza.
Tata znów jest chory, zlany potem i ma wysoką gorączkę.
Mama bez przerwy wyciera mu twarz, głowę i często zmienia
piżamę. Tej nocy lekarz, mama i niania na zmianę czuwają
przy nim, a An nie opuszcza mamy i nie chce iść do łóżka.
Kiedy się budzi, widzi, że w nim leży – wstaje szybko
i biegnie do pokoju taty, gdzie siedzi przy nim mama i robi
mu zimne okłady na czoło, obok stoją miski z wodą. On
ciężko oddycha, jakby się dusił… An zaczyna cicho płakać,
łzy strumieniami płyną jej po policzkach. Mama patrzy na nią
zmartwiona i prosi, by wróciła do łóżka, ale An stanowczo
odmawia, siada przy niej na podłodze i wkrótce zasypia.
Przez kilka dni tata jest bardzo niespokojny i majaczy. Ma
twarz czerwoną jak ogień i bez przerwy rzuca głową. Dorośli
są zmartwieni.
Pewnego poranka tata zdrowieje. Prosi mamę, żeby kupiła
kadzidła, owoce i przygotowała potrawy, ponieważ chce
złożyć ofiarę pamięci swoich rodziców.
W domu panuje wielka radość. Mama rusza do miasta na
zakupy, a potem przez całe przedpołudnie przyrządza
z nianią wiele potraw, które układa na stole, pod ołtarzem.
Pomaga tacie umyć się i ubrać w czyste ubranie.
Tata staje przed ołtarzem z dłońmi złożonymi do modlitwy
i cicho coś mówi. An widzi wielkie łzy spływające mu po
policzkach. Wielokrotnie składa głębokie ukłony i jest
wyraźnie wzruszony. Potem kładzie się do łóżka.
Wprawdzie później nie wygląda już tak zdrowo jak przed
południem, jednak czuje się lepiej niż ostatnio. An z radością
idzie do jego pokoju, wdrapuje się na łóżko i delikatnie
głaszcze jego czoło. On otwiera oczy, długo na nią patrzy
i powoli wyciąga do niej rękę. Ściska jej dłoń i mówi:
– Pamiętaj, że tata bardzo cię kocha i zawsze będzie się
tobą opiekował, niezależnie od tego, gdzie się znajdzie. – Na
chwilę przerywa, przymyka oczy. – Bądź dobra dla mamy
i opiekuj się siostrami…
Tata ma słaby głos i An zaczyna płakać, a łzy kapią na jego
dłonie. Tata znowu otwiera oczy i uśmiecha się smutno.
– Musisz być dzielna…
Dwa dni później umiera.
– Tata wrócił do dziadków… – mówi mama.
Nigdy przedtem An nie słyszała od rodziców o dziadkach.
Nie wie, kim są babcia i dziadek. Mówiono, że to ludzie,
którzy urodzili rodziców, o wiele od nich starsi. Jednak tam,
gdzie mieszka An, nie widuje się starych ludzi. A więc gdzie
oni są? An wie tylko, że od czasu do czasu na ołtarzu palą się
kadzidła, a mama stawia świeże owoce i potrawy, aby uczcić
tych, którzy umarli.
An nie pamięta dobrze pogrzebu taty. Pamięta twarze
wielu znajomych, którzy przyszli do ich domu. Drugą siostrę,
starszą od Hồng, o imieniu Lan. Lan mieszka u państwa
Bang i rzadko przychodzi do domu, ale An nie wie dlaczego.
Pamięta też czerwoną trumnę spuszczoną do głębokiego
dołu, który potem zasypano ziemią, i nisko pochyloną postać
mamy, jej dłonie przy twarzy i szloch…
Jakiś czas po pogrzebie mama długo z nią rozmawia. Mówi,
że po złożeniu of ary dziadkom tata opowiedział jej o swoich
rodzicach, rodzinie i miejscu, gdzie się urodził. Nigdy
wcześniej o tym nie rozmawiali. An dowiaduje się, że jej
rodzice urodzili się bardzo daleko stąd, w kraju, który
nazywa się Wietnam, a mieszkają teraz w sąsiednich
Chinach. Tata poprosił mamę, aby wraz z dziećmi wróciła do
Wietnamu. Tej nocy przyśnili mu się rodzice i miał
przeczucie, że już nie żyją, a czterej bracia prawdopodobnie
też zginęli, bo tak jak on brali udział w ruchu oporu przeciw
francuskim okupantom. Z rodziny mogły przeżyć tylko jego
siostry.
Tata, opowiadając to mamie, wiedział, że wkrótce umrze,
i ta opowieść była jego testamentem.
– Niedługo pojedziemy do Wietnamu, córeczko, droga jest
daleka i będziesz musiała pomagać mnie i siostrze.
An nie wszystko rozumie, ale o nic nie pyta. Myśli tylko
o tym, że grób taty jest tutaj, w Gui Zhow, więc jak będą go
odwiedzać, jeśli pojadą tak daleko?
Droga do rodziny ojca
Gazeta „Czerwony Krzyż”…
Gazeta „Czerwony Krzyż” („Hồng Thập Tu”) leży przed
mamą. Święto Tết * już dawno minęło. Słońce grzeje coraz
mocniej. Wczoraj po południu tę gazetę przywiózł im pan
Hoan. W rubryce „Rodzina poszukuje” jest ogłoszenie
rodziny Trần Xuân Hải.
Pan Hoan i Mai chodzą po pokoju tam i z powrotem. Mai
jest podekscytowana, wielokrotnie czyta ogłoszenie i pyta:
– Dlaczego nie podali adresu, żeby można się było z nimi
skontaktować?
– Na pewno chodzi o rodzinę Hải. Jest mało
prawdopodobne, żeby ktoś inny nosił to samo imię
i nazwisko, mieszkał w Nam Ðàn i wyjechał za granicę
w 1929-1930 – wyjaśnia pan Hoan.
– Trzeba się dowiedzieć, czy w tej wsi mieszka rodzina
pana Trần Xuàn Cànha, którego na co dzień nazywają Hương
Xuàn. Jego najstarszy syn, a mój mąż Trần Xuân Hải znany
był jako Xuân, po swoim ojcu – mówi Mai.
– Co to za wieś? Muszę to dokładnie zanotować.
Skontaktuję się z gazetą i porozmawiam z towarzyszem Mậu
– zapewnia pan Hoan.
– Wieś nazywa się Phố Ðông, należy do powiatu Nam Ðàn
i leży nad rzeką Lam Giang. Tyle powiedział mi mąż. Myślał,
że jego rodzice i czterej bracia już nie żyją. Mówił, że mogły
przeżyć siostry – przypuszcza Mai.
– Czy znasz imiona jego braci i sióstr? – pyta pan Hoan.
Mai, niestety, ich nie zna.
Pan Hoan jest przyjacielem rodziców An z czasów, kiedy
mieszkali w Chinach. Oprócz niego rodziców odwiedzali
również inni, między innymi pułkownik Lê Thiết Hùng,
zawsze w wojskowym mundurze. On i tata An ukończyli
Akademię Wojskową Hoàng Phố w Chinach.
Z dziewczynkami pan Hoan rozmawia po chińsku.
Przekonuje je, żeby postarały się nie zapomnieć tego języka,
bo wietnamskiego wcześniej czy później nauczą się dobrze.
Mai zwraca się do niego jako młodsza siostra- em, a on
nazywa ją starszą siostrą - chị. An bardzo go lubi, teraz
bardziej niż wujka Lươnga. Na koniec wizyty pan Hoan
podnosi An, całuje w czoło i mówi:
– Niedługo zobaczycie się z rodziną waszego taty. –
I zwraca się do Mai: – Jeśli upewnimy się, że to rodzina Hải,
czy możecie wyruszyć od razu?
– Tak, muszę tylko zorganizować sobie pracę. Przy okazji
pojadę do wsi Phan w powiecie Hưng Nguyên, żeby odszukać
moją rodzinę. – Mai jest bardzo wzruszona, głos jej drży,
oczy wilgotnieją.
An stoi przy stole, wszystko słyszy, ale nic nie mówi.
Rozumie, że dzieje się coś ważnego, bo dorośli są poruszeni,
a mama wygląda, jakby miała się rozpłakać.
Pan Hoan wychodzi. Mai siada przy stole, znowu bierze do
rąk gazetę i przerzuca kartki… Nagle dostrzega An stojącą
po drugiej stronie stołu, która uważnie jej się przygląda. Daje
córce znak, żeby podeszła, i bierze ją na kolana.
– Pamiętasz, jak przed śmiercią taty składaliśmy of ary
dziadkom? Tata opowiedział mi wtedy o swojej rodzinie.
Mówił, że twoi dziadkowie i stryjowie prawdopodobnie już
zmarli, ale może żyją jeszcze jego siostry. Miałam zamiar
odszukać rodzinę taty, ale oni pierwsi zaczęli nas szukać –
dali ogłoszenie do gazety.
– Ale to jest ogłoszenie jakiejś rodziny Trần Xuân Hài!
– Ach, zapomniałam! – mama uśmiecha się i ciągnie ją za
ucho. – Jesteś bystra, no tak… Kiedy tata mieszkał
z dziadkami, nazywał się Trần Xuân Hài, ale w Chinach
zmienił imię i nazwisko na Lỳ Quốc Lương. Jestem pewna, że
ogłoszenie zamieściła rodzina taty. Przygotujmy się zatem na
daleką podróż.
– A co z twoją rodziną?
– Moja mama umarła, kiedy miałam kilka lat. Później, już
w Chinach, słyszałam, że tata również zginął – on też działał
w ruchu wyzwoleńczym. Mam jeszcze starszego brata. Nasza
wieś leży niedaleko wsi twojego taty, chyba jeszcze
pamiętam drogę.
– Jeśli dziadkowie żyją, to czy są oni tak samo starzy jak
wuj Hồ?
– Chyba o wiele starsi.
An się wzrusza. Myśli, że jeśli dziadkowie jeszcze żyją, to
mogliby zamieszkać wszyscy razem i dziewczynki z mamą
opiekowałyby się nimi.
– Kiedy znów przyjdzie pan Hoan, mamo?
– Kiedy zdobędzie więcej informacji.
An znowu rozmyśla. Patrzy w niebo i prosi w duchu: -Tato,
zrób coś, żeby pan Hoan szybko do nas przyjechał!
Nazajutrz wraca pan Hoan z dobrymi wiadomościami.
– Człowiek, który dał ogłoszenie do gazety, nazywa się
Trần Xuân Mộng. Jeszcze nie wiemy, kto to jest, czy brat Hải,
czy ktoś inny z jego rodu, ale wiemy, że Hải pochodził z tej
właśnie wsi. Muszę mieć trochę więcej czasu, żeby zebrać
dodatkowe informacje. Miejscowość i nazwisko się zgadzają.
Możesz więc wybrać się tam z dziećmi.
Pan Hoan pokazuje Mai mapę.
– Popatrz, możecie pojechać pociągiem do Thanh Hóa, tam
wysiąść i poczekać na pociąg do Vinh, a stamtąd pojechać na
południe. Phố Ðông jest niedaleko. Za parę dni nadarzy się
okazja, bo towarzysz Mậu jedzie do Thanh Hóa samochodem
i jeśli zdążycie się przygotować, może was zabrać. Tak
byłoby najwygodniej – proponuje pan Hoan.
– Czy on jedzie dżipem, czy innym samochodem? Będzie
miał miejsce? Mamy przecież bagaż, bo zostaniemy tam
trochę dłużej – niepokoi się Mai.
– Nie bierz za dużo bagażu, weź coś lekkiego na zmianę,
ale zabierz dokumenty, żeby uwierzyli, że jesteś żoną Hải –
odpowiada pan Hoan.
– Wezmę ze sobą zdjęcia, wszystkie zdjęcia – obiecuje Mai.
Jest chłodny, przyjemny poranek, na ulicach jeszcze pusto.
An z mamą i siostrą czekają na samochód. Państwo Liên, pan
Hoan i wuj Lương przyszli je pożegnać. Wuj Lương daje im
na drogę małe bułeczki z pasztetem, owoce i cukierki.
Ostatnio rzadko do nich przychodzi. Niedawno mama pytała
An:
– Dlaczego ostatnio nie jesteś serdeczna dla wujka
Lươnga?
– Nie wiem, już go tak nie lubię – odpowiada niechętnie
An.
– Przecież bardzo go lubiłaś! – dziwi się mama.
– Nie wiem – An wzrusza ramionami jak dorośli.
Podjeżdża samochód, żegnają się, a pan Hoan mówi:
– Pozdrówcie rodzinę i jeśli to możliwe, dajcie nam znać.
Podjeżdżają do pana Mậu, który czeka już przed domem.
An poznała go, kiedy rejestrował bezdomnych i ulicznych
żebraków. Pan Mậu siada przy kierowcy, a An z mamą
i Hồng – na tylnym siedzeniu. Pan Mậu bardzo mało mówi,
ale wygląda na miłego i dobrodusznego. An polubiła go od
razu, ale trochę się go boi. Jest starszy od pana Hoana,
rozmawia z mamą czasem po chińsku, czasem po
wietnamsku.
Do Thanh Hóa docierają po południu. Mama budzi
dziewczynki, które zdążyły zasnąć. Samochód zatrzymuje się
przy małej jadłodajni koło stacji kolejowej i tu żegnają się
z panem Mậu i kierowcą.
Zjadają smażony ryż z jajkiem, ulubioną potrawę Hồng,
w której brakuje jednak kiełbasy Iạp xừơng. Hồng jest
wyjątkowo grzeczna, ale przez ten upał dostała wysypki na
plecach i stale prosi An, żeby ją drapała. Nagle Hồng pyta
siostrę:
– Co to znaczy „dziadkowie”?
– Nasi dziadkowie to tak jakby dziadkowie chłopców
państwa Liên – próbuje wyjaśnić An.
– To znaczy, że są do nich podobni? – dopytuje się Hồng.
– Nie wiem, może – odpowiada An.
An zobaczyła starszych ludzi dopiero wtedy, kiedy
przyjechały do Hanoi. Zwłaszcza starych kobiet nie widywała
wcześniej. Pyta mamę dlaczego.
– Dlatego że w Chinach dziewczętom od małego bandażuje
się stopy, później trudno im chodzić i siedzą w domu.
– A czemu się bandażuje? – An jest bardzo zaciekawiona.
– Bo uważa się, że małe stopy są zgrabne i ładne –
odpowiada mama.
– Dziwne… – zastanawia się An.
Czuje niepokój i jest podniecona. Zamyka oczy, żeby
wyobrazić sobie, jak wyglądają dziadkowie, stryjowie,
ciocie… Czy są podobni do taty? Z kolei Mai od tak dawna
nie była w domu rodzinnym, że ma mieszane uczucia: cieszy
się i boi jednocześnie.
Idą na dworzec. Po drodze Mai kupuje słynne w tym
regionie owoce pomelo nawleczone na sznur. Jest ich
dziesięć i przypominają ogromne grejpfruty. Robi się coraz
bardziej parno. Mama zdejmuje dziewczynkom sukienki,
zostają tylko w koszulkach i majtkach. Są stale spragnione.
Szklanka za szklanką piją kokosowe mleko z lodem, a mama
bez przerwy chłodzi je wachlarzem. Pot spływa im po całym
ciele.
Dopiero późnym popołudniem przyjeżdża pociąg do Vinh.
Mai woła bagażowego i wchodzą do wagonu. W przedziale
nie ma wielu pasażerów i Hồng od razu kładzie się na ławce.
Naprzeciwko siedzi mężczyzna w wieku wujka Lươnga.
Ubrany jest porządnie, ale nie ma jednego oka. Na początku
An boi się na niego patrzeć. Przytula się do mamy i zerka
ukradkiem. Kołysanie pociągu usypia ją. Kiedy słońce
zaczyna zachodzić, pociąg zbliża się do podnóża wysokich
gór i zielonych pól ryżowych. Siostry budzą się i podchodzą
do otwartego okna. Zaczynają śpiewać piosenkę Biega
myszka, goni ją kot… Hồng proponuje, żeby jeszcze
zaśpiewać W lesie jest pełno zielonych drzew… To piosenka,
której nauczył ich wujek Lương. An odmawia:
– Jak chcesz, to śpiewaj sobie, ja już nie lubię tej piosenki.
Pan z jednym okiem i Mai cały czas rozmawiają. Na
zewnątrz robi się ciemno. W wagonie jest chłodniej i mama
znów ubiera dziewczynki w sukienki. Według pana z jednym
okiem, aby dotrzeć do Phố Ðông, trzeba zatrzymać się
w Vinh i poczekać na pociąg jadący na południe, który
dowiezie ich do małego przystanku Chợ Ðò. Z Vinh do Chợ
Ðò jest tylko dwadzieścia kilometrów i podróż trwa mniej
więcej pół godziny.
– O której jest ten pociąg? – pyta Mai.
– Codziennie o siódmej wieczorem z Vinh, to znaczy, że
dziś już nie zdążycie – odpowiada pan.
Mai zasępia się:
– Nie znamy nikogo w Vinh… Czy jest tam jakiś pensjonat
lub miejsce, gdzie można się zatrzymać?
– Tylko poczekalnia dla pasażerów. Przez parę godzin
można w niej posiedzieć, ale spędzić tam całą noc, jeszcze
z małymi dziećmi, to raczej nie… W centrum miasta jest
hotel – mówi mężczyzna.
Mai się zastanawia.
An patrzy teraz prosto na tego pana. Już się go nie boi
i uśmiecha się do niego. Pan wyciąga rękę i lekko poklepuje
jej dłoń. An się nie broni. Nagle mężczyzna mówi do mamy:
– Moja wieś leży niedaleko Phố Ðông, blisko mostu Yên
Xuân, ale teraz mieszkamy w Vinh. Mamy mały domek. Jeśli
zniesie pani pewne niewygody, to zapraszam do nas,
odpoczniecie i poczekacie na jutrzejszy pociąg. – Zanim
mama zdąży odpowiedzieć, pan dodaje: – Nie powinno wam
być za ciasno, proszę pani. Teraz jest już ciemno, nie macie
nikogo, żeby wam towarzyszył, a moja matka i żona na
pewno znajdą dla was łóżko.
– Skoro pan jest tak uprzejmy, to skorzystamy
z wdzięcznością. Ale czy naprawdę nie będzie to kłopot dla
rodziny? – pyta Mai.
On jeszcze coś mówi, ale pociąg nagle gwiżdże i An nic nie
słyszy.
Na dworze robi się już całkiem ciemno i w wagonie zapala
się światło. Mama wyciąga coś do jedzenia, częstuje
współpasażera, ale on grzecznie odmawia. Po jedzeniu An
chce się położyć, ale mama odradza jej, mówiąc, że niedługo
będą wysiadać.
W oddali widać już morze świateł oraz sylwetki wysokich
budynków na tle ciemnego nieba.
– Oto miasto Vinh – mówi mężczyzna.
Patrzą przez okno. An zastanawia się, czy mama już była
w tym mieście. Wyjechała z Wietnamu ponad dwadzieścia lat
temu. Ma teraz inny wyraz twarzy niż zwykle – wygląda,
jakby jednocześnie chciało jej się śmiać i płakać.
Mama An opuściła dom rodzinny jako mała dziewczynka,
miała dwanaście czy trzynaście lat. Jej ojciec wychował się
w rodzinie, która kultywowała tradycję konfucjańską, i uczył
się w szkole starego pisma chińskiego. Od wczesnej młodości
miał świadomość, że jego krajem rządzą obcy, i dlatego
w roku 1907 włączył się do ruchu patriotycznego Duy Tân.
Ruchem kierował znany weteran i bohater narodowy Phan
Bội Châu. Matka Mai umarła, kiedy dziewczynka miała dwa
lata. Ojciec ożenił się ponownie, ale macocha nie kochała
dzieci męża. Mai była dziewczynką bystrą i rokującą wiele
nadziei. Kiedy więc ojcu zaproponowano, aby pojechała
z grupą młodzieży do szkoły dla przyszłych działaczy
patriotycznych, ojciec się zgodził. W tym czasie nastroje
antykolonialne bardzo się nasiliły.
Grupa młodych dziewcząt i chłopców najpierw uczęszczała
do szkoły w Wietnamie, potem w Laosie, a z Laosu wyjechała
do Xiem, czyli dzisiejszej Tajlandii, gdzie ulokowano ją
w szkole Hoa Anh Học Hiệu. Wśród kolegów Mai byli przyszli
znani działacze patriotyczni. Wszyscy zmienili imiona
i przyjęli nazwisko Ly, ponieważ założycielem szkoły był Lý
Thủy *.
W roku 1926 cała klasa pojechała z Xiêm do Kantonu
w Chinach. Pan Lý Thủy umieścił jedenaścioro uczniów
w szkole Trung Sơn Tiểu Học. Dołączyło do nich kilku
nowych, którzy później stali się bardzo znanymi
bojownikami.
Oświetlony dworzec kolejowy zbliża się szybko. Pan
z jednym okiem wynosi ich walizki z wagonu na peron. Sam
ma tylko skórzaną teczkę. Mai niesie sznur owoców pomelo
i dużą torbę przewieszoną przez ramię. An trzyma za rękę
Hồng, a Hồng mamę. Mai chce zawołać bagażowego, ale ich
towarzysz podróży mówi, że mieszka blisko dworca, a walizki
nie są zbyt ciężkie. Przechodzą przez pusty rynek i już po
chwili stoją przed jego domem.
Matka i żona mężczyzny czekają przed domem. Są
zdziwione widokiem obcych ludzi, ale witają ich uprzejmie.
Żona podchodzi do Mai, bierze od niej sznur z owocami
i zaprasza serdecznie:
– Proszę wejść.
Matka gospodarza podchodzi do Hồng i próbuje wziąć ją za
rękę, ale Hồng kurczowo trzyma się spodni mamy.
– Jest bardzo nieśmiała, proszę pani – tłumaczy Mai.
Gospodarz stawia walizki na phản * i zwraca się do matki
oraz do żony:
– Pani z dziećmi są w drodze do Chợ Ðò, ale muszą
poczekać na jutrzejszy pociąg. Nie mają nikogo bliskiego
w Vinh, więc je zaprosiłem. Zaraz zrobimy dla was miejsce –
mówi do Mai.
– Proszę się nie krępować – dołącza się matka gospodarza.
– U nas często bywają rodacy ze wsi, lubimy przyjmować
gości.
Mai serdecznie dziękuje za gościnę. Kobiety przenoszą
swoje rzeczy z phản w głąb domu, przykrywają je ryżową
matą, zawieszają moskitierę i kładą drewniany podgłówek.
– Proszę bardzo, tu będziecie spały. Choć nie wiem, czy
zaśniecie na obcym łóżku…
– O tak, proszę pani, mając tak wygodne miejsce, na pewno
od razu zaśniemy. Jesteśmy wam niezmiernie wdzięczne za
gościnę – odpowiada uprzejmie Mai.
W domu pali się lampa naftowa. Nie jest tak jasno jak
w Hanoi. Matka gospodarza zerka na Mai i uśmiecha się do
niej, mówiąc:
– Pani taka młoda, a już ma dwie córki.
– Trzy córki, proszę pani, jedna przyjedzie trochę później.
A taka młoda już nie jestem – Mai głaszcze główkę Hồng.
– A ich thầy nie przyjechał? – pyta stara kobieta.
– Jest zajęty, tym razem jedziemy same – wyjaśnia Mai.
An nie wie, kto to jest thầy. Słucha uważnie, próbując coś
zrozumieć, ale gospodarze i mama mówią jakimś dziwnym
językiem.
Żona pana domu przynosi miskę wody.
– Proszę bardzo, niech się pani umyje, potem przyniosę
więcej.
– Dziękuję, ale będzie wygodniej, jeśli pójdziemy się umyć
do ogrodu – Mai nie chce im robić kłopotu.
Starsza pani odzywa się z uśmiechem:
– Teren w naszym ogrodzie jest bardzo nierówny, musicie
uważać. – I zwraca się do synowej: – Zaprowadź panią
z dziećmi i zabierz lampę.
Noc jest ciemna, podchodzą do zbiornika.
– Tu jest beczka z wodą, a tu kokosowa chochla. Ręcznik
powieszę tutaj, dobrze? – mówi żona gospodarza.
– Dziękuję pani. Mamy własne ręczniki – odpowiada Mai.
Po umyciu się dorośli piją herbatę i rozmawiają, a potem
wszyscy kładą się spać. Dorośli gaszą lampę, ale nadal
rozmawiają.
– Do Chợ Ðò dojedziecie pociągiem, ale czy zna pani drogę
na wieś? – pyta żona.
– Nie, proszę pani, nigdy tam nie byłam – mówi Mai.
– Aha, to znaczy, że jest to wieś męża? – pyta matka.
– Tak, mieszkaliśmy przez wiele lat na granicy z Chinami
i dopiero teraz przyjeżdżamy w odwiedziny – wyjaśnia Mai.
– Jedziecie w nocy i nie znacie drogi? I nikt na was nie
czeka? – dziwi się kobieta.
– Właśnie martwię się tym. Czy oprócz podróży pociągiem
jest jakiś inny sposób, żeby dojechać do Phố Ðông w dzień? –
dopytuje się Mai.
– Można iść piechotą, ale dla dzieci to za daleko. Możecie
popłynąć żaglową łodzią prosto do Phố Ðông, do pomostu
pana Binha, lecz i to zajmie dużo czasu. Zwykle łodzią
przypływają ludzie ze wsi do miasta z towarami na targ
o czwartej lub piątej rano, a wieczorem płyną z powrotem –
tłumaczy gospodarz.
– A czy można wynająć taką łódź wcześniej? – pyta Mai.
– No, chyba można – przypuszcza gospodarz.
– Przejdę się na przystań i zapytam – mówi Mai.
Redaktor prowadzący Katarzyna Krawczyk Redakcja Anna Landowska Redakcja techniczna Małgorzata Juźwik Korekta Krystyna Śliwa Anna Sidorek Grażyna Henel Copyright © by Lê Tân Sitek , 2011 Copyright © for the Polish edition by Świat Książki Sp. z o.o.. Warszawa 2011 Copyright © for the e-book edition by Świat Książki Sp. z o.o., Warszawa 2011 Świat Książki Warszawa 2011 Świat Książki Sp. z o.o. ul. Rosoła 10,02-786 Warszawa Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku
osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. ISBN 978-83-247-2547-2 Nr 45080 Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o. virtualo.eu
Przedmowa do wydania polskiego Życie każdego z nas jest opowieścią. Czasem zapisuje się nie tylko w naszej pamięci, ale i w pamięci innych. Czasem staje się tematem książki, filmu, przybiera formę opowieści przekazywanej z ust do ust, ale w większości przypadków toczy się własnym cichym biegiem, przemija w milczeniu. Życie – niezależnie od tego, czy spokojne, czy burzliwe – zawsze jest niepowtarzalne i wyjątkowe. Pisząc Samą na drodze, zbliżałam się do siedemdziesiątki. Aby móc poświęcić się pisaniu – co odczuwałam jako wewnętrzną potrzebę przez całe życie – definitywnie pożegnałam się z pracą architekta, choć ją kochałam i zawsze mnie pociągała. Opierałam się na własnych bogatych i burzliwych przeżyciach. Książka ta nie jest jednak ani biografią, ani relacją historyczną, jakkolwiek zawiera opis wielu wydarzeń związanych ze mną, moją rodziną i ojczyzną. Sama na drodze została wydana w 2009 roku w Wietnamie. Zależało mi na tym, aby ukazała się także w Polsce, i sama
przełożyłam ją na język polski. Czuję się z Polską głęboko związana. To tutaj spędziłam młodość. Tutaj znalazłam towarzysza życia. Tutaj mam rodzinę i wielu, wielu przyjaciół. Dalsze koleje losu głównej bohaterki An opisuję – tym razem od razu po polsku – w przygotowywanej obecnie książce Na rozdrożu. Jej akcja toczy się w latach 1955-1979 – bohaterka studiuje w Polsce, a później wyjeżdża do Norwegii. Jest to opowieść o jej młodości i o miłości do Polaka, z którym się wiąże. Ta miłość ma wysoką cenę – przez dwadzieścia lat An nie może odwiedzić Wietnamu. Dopiero w 1979 roku otrzymuje zgodę na wizytę w ojczystym kraju. Książkę Sama na drodze napisałam przede wszystkim dla moich bliskich, ale i dla rodaków, których nie znam. Dla tych, którzy są wciąż wśród nas, i dla tych, których już nie ma. Dla ziemi moich przodków, która ukształtowała mnie taką, jaka jestem dzisiaj. Dla tych, którzy chcieliby poznać mój kraj, jego tradycje, obyczaje, życie codzienne, a także szacunek i wdzięczność, jaką żywią Wietnamczycy wobec przodków. Pisałam również dla siebie, aby odtworzyć okres mojego życia, który należy już do przeszłości. Lê Tân Sitek
Ostatnie dni w Gui Zhow Jest chłodno, siąpi deszcz… Jest chłodno, siąpi deszcz. An ma watowaną kurtkę, różowy wełniany szalik, na nogach kalosze sięgające kolan, a na głowie wełnianą białą czapkę. Jej tata również ma wysokie kalosze, a w ręku duży parasol – szary jak jego zimowy płaszcz. Trzymając tatę za rękę, An szczebiocze, podskakuje i nieustannie pyta o wszystko, co widzi po drodze. Tata kupuje jej zabawki i słodycze, odwiedzają sklepy ze zwierzętami… Ten obraz towarzyszy An przez całe życie jak film aż do dziś, kiedy jej włosy są już białe, ale na wspomnienie tamtego dnia wciąż wilgotnieją jej oczy. Ile miała wtedy lat? Pięć, może sześć? Wszystko jednak pamięta tak dobrze, jakby to było wczoraj. Pamięta, że tata wrócił wtedy do domu po dłuższej nieobecności. Jest zmęczony, blady i wychudzony. Lekarz przychodzi do niego codziennie. An pyta mamę dlaczego, a ona całuje córkę w czoło i mówi, że tata niedługo będzie zdrowy, musi tylko leżeć i przez jakiś czas zażywać lekarstwa.
– Bądź grzeczna i nie hałasuj, tata potrzebuje spokoju i dużo snu – prosi mama. Od czasu do czasu An zagląda do jego pokoju. Tata parę razy daje znak, żeby weszła. An stoi przy nim, nie wie, co powiedzieć, więc tylko głaszcze jego czoło, a kiedy widzi, że przymknął oczy, mówi: – Zaśpiewam ci kołysankę, dobrze? Tata kiwa głową i zasypia. An najbardziej kocha tatę, bardziej niż mamę, siostrę, nianię i pieska. Tata jest przystojny. An nie zna nikogo tak wysokiego jak on, nikogo, kto wyglądałby tak dostojnie w codziennym ubraniu, w garniturze i mundurze wojskowym. Najbardziej lubi, kiedy tata nosi spodnie z odstającymi na biodrach kieszeniami, ze zwężonymi u dołu nogawkami wpuszczonymi w wysokie skórzane buty. Do dziś zachowała jego zdjęcie w takim stroju: tata trzyma ją na rękach, a obok stoi mama, która ma w brzuchu dzidziusia. Tata często jest poza domem. Kiedy wraca po dłuższej lub krótszej nieobecności, daje prezenty An i jej siostrze, potem co wieczór zanosi córki do łóżka, opowiada im bajkę i An zasypia nie wiadomo kiedy. Rano An wstaje wcześnie i biegnie do pokoju rodziców, wsuwa się do łóżka i kładzie obok taty. On głaszcze ją po głowie, ona śpi dalej. An rzadko płacze, nie tak jak siostra, którą przez cały dzień trzeba nosić na rękach, która pieści się, marudzi… Siostra jest śliczna, cerę ma białą jak bawełna – wszyscy to mówią – na szyi czerwony pieprzyk i dwa malutkie, również czerwone, przy uszach. Gdy się uśmiecha, robią jej się
dołeczki w policzkach i wygląda jak kwiatek róży, czyli Hồng, i tak właśnie ma na imię. An kocha swoją siostrę. Wszyscy mówią, że jako ta starsza powinna być dla niej wzorem, ustępować jej, opiekować się nią i jej bronić… Wtedy ma do rodziców pretensje, że urodziła się wcześniej. Gdy zachoruje, musi pić gorzkie lekarstwo z ziół i nawet wtedy nie powinna się krzywić. Kiedy tata jest w domu, nosi ją na rękach, bierze na kolana i udaje konika – pozwala An na wszystko. Córka może marudzić, nawet płakać bez powodu, bo tata nie tylko jej nie karci, ale przytula, pociesza i głaszcze. Czuje do dziś, że tata bardzo ją kochał. Kiedyś powiedział: – Jako moja pierworodna córka jesteś patriarchą rodziny. Musisz być dzielna. – Co to jest patriarcha, tato? – pyta An. – To tak jak król, tylko że król jest dla całego kraju, a patriarcha to król swojego rodu – odpowiada tata. Opowiada jej bajki o królach, książętach, księżniczkach… An znowu się dopytuje: – A kim ty jesteś? – Ja też jestem patriarchą – mówi tata. – Powiedziałeś, że patriarcha jest królem, więc ja powinnam być księżniczką! – oznajmia An. Nie rozumie wszystkiego, co mówi tata, a jeśli go pyta, słyszy, że dowie się więcej, gdy będzie starsza. Nie przejmuje się tym. Żałuje tylko, że on nie jest królem, bo wtedy ona byłaby księżniczką.
Tata długo choruje. Cztery, pięć razy dziennie mama przygotowuje lekarstwa z korzeni i liści. W kuchni unosi się specyficzny zapach. Tata nie je tego co pozostali domownicy. Mama gotuje dla niego inne potrawy, najczęściej zupy podobne do tych, które An je, kiedy jest chora. Powoli tata zaczyna czuć się lepiej i jeść to co wszyscy, próbuje od czasu do czasu wstawać i chodzić po domu. Znów bierze An na kolana i mówi, że gdy będzie już zdrowy, zabierze ją do miasta i kupi wszystko, na co będzie miała ochotę. * Jest chłodno, siąpi deszcz… Właśnie tego dnia tata zabiera An do miasta. Wtedy ostatni raz An trzyma go za rękę, szczebiocze i podskakuje, idąc ulicami Gui Zhow. Po powrocie z miasta tata wypija szklankę ciepłej przegotowanej wody, potem kładzie się do łóżka. Tego wieczora znów przyjeżdża lekarz i idzie prosto do pokoju taty. Niania zabiera Hồng do łóżka, a An siada na kolanach mamy, czekając na wiadomości od lekarza. Tata znów jest chory, zlany potem i ma wysoką gorączkę. Mama bez przerwy wyciera mu twarz, głowę i często zmienia piżamę. Tej nocy lekarz, mama i niania na zmianę czuwają przy nim, a An nie opuszcza mamy i nie chce iść do łóżka. Kiedy się budzi, widzi, że w nim leży – wstaje szybko i biegnie do pokoju taty, gdzie siedzi przy nim mama i robi mu zimne okłady na czoło, obok stoją miski z wodą. On ciężko oddycha, jakby się dusił… An zaczyna cicho płakać,
łzy strumieniami płyną jej po policzkach. Mama patrzy na nią zmartwiona i prosi, by wróciła do łóżka, ale An stanowczo odmawia, siada przy niej na podłodze i wkrótce zasypia. Przez kilka dni tata jest bardzo niespokojny i majaczy. Ma twarz czerwoną jak ogień i bez przerwy rzuca głową. Dorośli są zmartwieni. Pewnego poranka tata zdrowieje. Prosi mamę, żeby kupiła kadzidła, owoce i przygotowała potrawy, ponieważ chce złożyć ofiarę pamięci swoich rodziców. W domu panuje wielka radość. Mama rusza do miasta na zakupy, a potem przez całe przedpołudnie przyrządza z nianią wiele potraw, które układa na stole, pod ołtarzem. Pomaga tacie umyć się i ubrać w czyste ubranie. Tata staje przed ołtarzem z dłońmi złożonymi do modlitwy i cicho coś mówi. An widzi wielkie łzy spływające mu po policzkach. Wielokrotnie składa głębokie ukłony i jest wyraźnie wzruszony. Potem kładzie się do łóżka. Wprawdzie później nie wygląda już tak zdrowo jak przed południem, jednak czuje się lepiej niż ostatnio. An z radością idzie do jego pokoju, wdrapuje się na łóżko i delikatnie głaszcze jego czoło. On otwiera oczy, długo na nią patrzy i powoli wyciąga do niej rękę. Ściska jej dłoń i mówi: – Pamiętaj, że tata bardzo cię kocha i zawsze będzie się tobą opiekował, niezależnie od tego, gdzie się znajdzie. – Na chwilę przerywa, przymyka oczy. – Bądź dobra dla mamy i opiekuj się siostrami… Tata ma słaby głos i An zaczyna płakać, a łzy kapią na jego dłonie. Tata znowu otwiera oczy i uśmiecha się smutno.
– Musisz być dzielna… Dwa dni później umiera. – Tata wrócił do dziadków… – mówi mama. Nigdy przedtem An nie słyszała od rodziców o dziadkach. Nie wie, kim są babcia i dziadek. Mówiono, że to ludzie, którzy urodzili rodziców, o wiele od nich starsi. Jednak tam, gdzie mieszka An, nie widuje się starych ludzi. A więc gdzie oni są? An wie tylko, że od czasu do czasu na ołtarzu palą się kadzidła, a mama stawia świeże owoce i potrawy, aby uczcić tych, którzy umarli. An nie pamięta dobrze pogrzebu taty. Pamięta twarze wielu znajomych, którzy przyszli do ich domu. Drugą siostrę, starszą od Hồng, o imieniu Lan. Lan mieszka u państwa Bang i rzadko przychodzi do domu, ale An nie wie dlaczego. Pamięta też czerwoną trumnę spuszczoną do głębokiego dołu, który potem zasypano ziemią, i nisko pochyloną postać mamy, jej dłonie przy twarzy i szloch… Jakiś czas po pogrzebie mama długo z nią rozmawia. Mówi, że po złożeniu of ary dziadkom tata opowiedział jej o swoich rodzicach, rodzinie i miejscu, gdzie się urodził. Nigdy wcześniej o tym nie rozmawiali. An dowiaduje się, że jej rodzice urodzili się bardzo daleko stąd, w kraju, który nazywa się Wietnam, a mieszkają teraz w sąsiednich Chinach. Tata poprosił mamę, aby wraz z dziećmi wróciła do Wietnamu. Tej nocy przyśnili mu się rodzice i miał przeczucie, że już nie żyją, a czterej bracia prawdopodobnie też zginęli, bo tak jak on brali udział w ruchu oporu przeciw
francuskim okupantom. Z rodziny mogły przeżyć tylko jego siostry. Tata, opowiadając to mamie, wiedział, że wkrótce umrze, i ta opowieść była jego testamentem. – Niedługo pojedziemy do Wietnamu, córeczko, droga jest daleka i będziesz musiała pomagać mnie i siostrze. An nie wszystko rozumie, ale o nic nie pyta. Myśli tylko o tym, że grób taty jest tutaj, w Gui Zhow, więc jak będą go odwiedzać, jeśli pojadą tak daleko?
Droga do rodziny ojca Gazeta „Czerwony Krzyż”… Gazeta „Czerwony Krzyż” („Hồng Thập Tu”) leży przed mamą. Święto Tết * już dawno minęło. Słońce grzeje coraz mocniej. Wczoraj po południu tę gazetę przywiózł im pan Hoan. W rubryce „Rodzina poszukuje” jest ogłoszenie rodziny Trần Xuân Hải. Pan Hoan i Mai chodzą po pokoju tam i z powrotem. Mai jest podekscytowana, wielokrotnie czyta ogłoszenie i pyta: – Dlaczego nie podali adresu, żeby można się było z nimi skontaktować? – Na pewno chodzi o rodzinę Hải. Jest mało prawdopodobne, żeby ktoś inny nosił to samo imię i nazwisko, mieszkał w Nam Ðàn i wyjechał za granicę w 1929-1930 – wyjaśnia pan Hoan. – Trzeba się dowiedzieć, czy w tej wsi mieszka rodzina pana Trần Xuàn Cànha, którego na co dzień nazywają Hương Xuàn. Jego najstarszy syn, a mój mąż Trần Xuân Hải znany był jako Xuân, po swoim ojcu – mówi Mai. – Co to za wieś? Muszę to dokładnie zanotować. Skontaktuję się z gazetą i porozmawiam z towarzyszem Mậu
– zapewnia pan Hoan. – Wieś nazywa się Phố Ðông, należy do powiatu Nam Ðàn i leży nad rzeką Lam Giang. Tyle powiedział mi mąż. Myślał, że jego rodzice i czterej bracia już nie żyją. Mówił, że mogły przeżyć siostry – przypuszcza Mai. – Czy znasz imiona jego braci i sióstr? – pyta pan Hoan. Mai, niestety, ich nie zna. Pan Hoan jest przyjacielem rodziców An z czasów, kiedy mieszkali w Chinach. Oprócz niego rodziców odwiedzali również inni, między innymi pułkownik Lê Thiết Hùng, zawsze w wojskowym mundurze. On i tata An ukończyli Akademię Wojskową Hoàng Phố w Chinach. Z dziewczynkami pan Hoan rozmawia po chińsku. Przekonuje je, żeby postarały się nie zapomnieć tego języka, bo wietnamskiego wcześniej czy później nauczą się dobrze. Mai zwraca się do niego jako młodsza siostra- em, a on nazywa ją starszą siostrą - chị. An bardzo go lubi, teraz bardziej niż wujka Lươnga. Na koniec wizyty pan Hoan podnosi An, całuje w czoło i mówi: – Niedługo zobaczycie się z rodziną waszego taty. – I zwraca się do Mai: – Jeśli upewnimy się, że to rodzina Hải, czy możecie wyruszyć od razu? – Tak, muszę tylko zorganizować sobie pracę. Przy okazji pojadę do wsi Phan w powiecie Hưng Nguyên, żeby odszukać moją rodzinę. – Mai jest bardzo wzruszona, głos jej drży, oczy wilgotnieją. An stoi przy stole, wszystko słyszy, ale nic nie mówi. Rozumie, że dzieje się coś ważnego, bo dorośli są poruszeni,
a mama wygląda, jakby miała się rozpłakać. Pan Hoan wychodzi. Mai siada przy stole, znowu bierze do rąk gazetę i przerzuca kartki… Nagle dostrzega An stojącą po drugiej stronie stołu, która uważnie jej się przygląda. Daje córce znak, żeby podeszła, i bierze ją na kolana. – Pamiętasz, jak przed śmiercią taty składaliśmy of ary dziadkom? Tata opowiedział mi wtedy o swojej rodzinie. Mówił, że twoi dziadkowie i stryjowie prawdopodobnie już zmarli, ale może żyją jeszcze jego siostry. Miałam zamiar odszukać rodzinę taty, ale oni pierwsi zaczęli nas szukać – dali ogłoszenie do gazety. – Ale to jest ogłoszenie jakiejś rodziny Trần Xuân Hài! – Ach, zapomniałam! – mama uśmiecha się i ciągnie ją za ucho. – Jesteś bystra, no tak… Kiedy tata mieszkał z dziadkami, nazywał się Trần Xuân Hài, ale w Chinach zmienił imię i nazwisko na Lỳ Quốc Lương. Jestem pewna, że ogłoszenie zamieściła rodzina taty. Przygotujmy się zatem na daleką podróż. – A co z twoją rodziną? – Moja mama umarła, kiedy miałam kilka lat. Później, już w Chinach, słyszałam, że tata również zginął – on też działał w ruchu wyzwoleńczym. Mam jeszcze starszego brata. Nasza wieś leży niedaleko wsi twojego taty, chyba jeszcze pamiętam drogę. – Jeśli dziadkowie żyją, to czy są oni tak samo starzy jak wuj Hồ? – Chyba o wiele starsi. An się wzrusza. Myśli, że jeśli dziadkowie jeszcze żyją, to
mogliby zamieszkać wszyscy razem i dziewczynki z mamą opiekowałyby się nimi. – Kiedy znów przyjdzie pan Hoan, mamo? – Kiedy zdobędzie więcej informacji. An znowu rozmyśla. Patrzy w niebo i prosi w duchu: -Tato, zrób coś, żeby pan Hoan szybko do nas przyjechał! Nazajutrz wraca pan Hoan z dobrymi wiadomościami. – Człowiek, który dał ogłoszenie do gazety, nazywa się Trần Xuân Mộng. Jeszcze nie wiemy, kto to jest, czy brat Hải, czy ktoś inny z jego rodu, ale wiemy, że Hải pochodził z tej właśnie wsi. Muszę mieć trochę więcej czasu, żeby zebrać dodatkowe informacje. Miejscowość i nazwisko się zgadzają. Możesz więc wybrać się tam z dziećmi. Pan Hoan pokazuje Mai mapę. – Popatrz, możecie pojechać pociągiem do Thanh Hóa, tam wysiąść i poczekać na pociąg do Vinh, a stamtąd pojechać na południe. Phố Ðông jest niedaleko. Za parę dni nadarzy się okazja, bo towarzysz Mậu jedzie do Thanh Hóa samochodem i jeśli zdążycie się przygotować, może was zabrać. Tak byłoby najwygodniej – proponuje pan Hoan. – Czy on jedzie dżipem, czy innym samochodem? Będzie miał miejsce? Mamy przecież bagaż, bo zostaniemy tam trochę dłużej – niepokoi się Mai. – Nie bierz za dużo bagażu, weź coś lekkiego na zmianę, ale zabierz dokumenty, żeby uwierzyli, że jesteś żoną Hải – odpowiada pan Hoan. – Wezmę ze sobą zdjęcia, wszystkie zdjęcia – obiecuje Mai. Jest chłodny, przyjemny poranek, na ulicach jeszcze pusto.
An z mamą i siostrą czekają na samochód. Państwo Liên, pan Hoan i wuj Lương przyszli je pożegnać. Wuj Lương daje im na drogę małe bułeczki z pasztetem, owoce i cukierki. Ostatnio rzadko do nich przychodzi. Niedawno mama pytała An: – Dlaczego ostatnio nie jesteś serdeczna dla wujka Lươnga? – Nie wiem, już go tak nie lubię – odpowiada niechętnie An. – Przecież bardzo go lubiłaś! – dziwi się mama. – Nie wiem – An wzrusza ramionami jak dorośli. Podjeżdża samochód, żegnają się, a pan Hoan mówi: – Pozdrówcie rodzinę i jeśli to możliwe, dajcie nam znać. Podjeżdżają do pana Mậu, który czeka już przed domem. An poznała go, kiedy rejestrował bezdomnych i ulicznych żebraków. Pan Mậu siada przy kierowcy, a An z mamą i Hồng – na tylnym siedzeniu. Pan Mậu bardzo mało mówi, ale wygląda na miłego i dobrodusznego. An polubiła go od razu, ale trochę się go boi. Jest starszy od pana Hoana, rozmawia z mamą czasem po chińsku, czasem po wietnamsku. Do Thanh Hóa docierają po południu. Mama budzi dziewczynki, które zdążyły zasnąć. Samochód zatrzymuje się przy małej jadłodajni koło stacji kolejowej i tu żegnają się z panem Mậu i kierowcą. Zjadają smażony ryż z jajkiem, ulubioną potrawę Hồng, w której brakuje jednak kiełbasy Iạp xừơng. Hồng jest wyjątkowo grzeczna, ale przez ten upał dostała wysypki na
plecach i stale prosi An, żeby ją drapała. Nagle Hồng pyta siostrę: – Co to znaczy „dziadkowie”? – Nasi dziadkowie to tak jakby dziadkowie chłopców państwa Liên – próbuje wyjaśnić An. – To znaczy, że są do nich podobni? – dopytuje się Hồng. – Nie wiem, może – odpowiada An. An zobaczyła starszych ludzi dopiero wtedy, kiedy przyjechały do Hanoi. Zwłaszcza starych kobiet nie widywała wcześniej. Pyta mamę dlaczego. – Dlatego że w Chinach dziewczętom od małego bandażuje się stopy, później trudno im chodzić i siedzą w domu. – A czemu się bandażuje? – An jest bardzo zaciekawiona. – Bo uważa się, że małe stopy są zgrabne i ładne – odpowiada mama. – Dziwne… – zastanawia się An. Czuje niepokój i jest podniecona. Zamyka oczy, żeby wyobrazić sobie, jak wyglądają dziadkowie, stryjowie, ciocie… Czy są podobni do taty? Z kolei Mai od tak dawna nie była w domu rodzinnym, że ma mieszane uczucia: cieszy się i boi jednocześnie. Idą na dworzec. Po drodze Mai kupuje słynne w tym regionie owoce pomelo nawleczone na sznur. Jest ich dziesięć i przypominają ogromne grejpfruty. Robi się coraz bardziej parno. Mama zdejmuje dziewczynkom sukienki, zostają tylko w koszulkach i majtkach. Są stale spragnione. Szklanka za szklanką piją kokosowe mleko z lodem, a mama bez przerwy chłodzi je wachlarzem. Pot spływa im po całym
ciele. Dopiero późnym popołudniem przyjeżdża pociąg do Vinh. Mai woła bagażowego i wchodzą do wagonu. W przedziale nie ma wielu pasażerów i Hồng od razu kładzie się na ławce. Naprzeciwko siedzi mężczyzna w wieku wujka Lươnga. Ubrany jest porządnie, ale nie ma jednego oka. Na początku An boi się na niego patrzeć. Przytula się do mamy i zerka ukradkiem. Kołysanie pociągu usypia ją. Kiedy słońce zaczyna zachodzić, pociąg zbliża się do podnóża wysokich gór i zielonych pól ryżowych. Siostry budzą się i podchodzą do otwartego okna. Zaczynają śpiewać piosenkę Biega myszka, goni ją kot… Hồng proponuje, żeby jeszcze zaśpiewać W lesie jest pełno zielonych drzew… To piosenka, której nauczył ich wujek Lương. An odmawia: – Jak chcesz, to śpiewaj sobie, ja już nie lubię tej piosenki. Pan z jednym okiem i Mai cały czas rozmawiają. Na zewnątrz robi się ciemno. W wagonie jest chłodniej i mama znów ubiera dziewczynki w sukienki. Według pana z jednym okiem, aby dotrzeć do Phố Ðông, trzeba zatrzymać się w Vinh i poczekać na pociąg jadący na południe, który dowiezie ich do małego przystanku Chợ Ðò. Z Vinh do Chợ Ðò jest tylko dwadzieścia kilometrów i podróż trwa mniej więcej pół godziny. – O której jest ten pociąg? – pyta Mai. – Codziennie o siódmej wieczorem z Vinh, to znaczy, że dziś już nie zdążycie – odpowiada pan. Mai zasępia się: – Nie znamy nikogo w Vinh… Czy jest tam jakiś pensjonat
lub miejsce, gdzie można się zatrzymać? – Tylko poczekalnia dla pasażerów. Przez parę godzin można w niej posiedzieć, ale spędzić tam całą noc, jeszcze z małymi dziećmi, to raczej nie… W centrum miasta jest hotel – mówi mężczyzna. Mai się zastanawia. An patrzy teraz prosto na tego pana. Już się go nie boi i uśmiecha się do niego. Pan wyciąga rękę i lekko poklepuje jej dłoń. An się nie broni. Nagle mężczyzna mówi do mamy: – Moja wieś leży niedaleko Phố Ðông, blisko mostu Yên Xuân, ale teraz mieszkamy w Vinh. Mamy mały domek. Jeśli zniesie pani pewne niewygody, to zapraszam do nas, odpoczniecie i poczekacie na jutrzejszy pociąg. – Zanim mama zdąży odpowiedzieć, pan dodaje: – Nie powinno wam być za ciasno, proszę pani. Teraz jest już ciemno, nie macie nikogo, żeby wam towarzyszył, a moja matka i żona na pewno znajdą dla was łóżko. – Skoro pan jest tak uprzejmy, to skorzystamy z wdzięcznością. Ale czy naprawdę nie będzie to kłopot dla rodziny? – pyta Mai. On jeszcze coś mówi, ale pociąg nagle gwiżdże i An nic nie słyszy. Na dworze robi się już całkiem ciemno i w wagonie zapala się światło. Mama wyciąga coś do jedzenia, częstuje współpasażera, ale on grzecznie odmawia. Po jedzeniu An chce się położyć, ale mama odradza jej, mówiąc, że niedługo będą wysiadać. W oddali widać już morze świateł oraz sylwetki wysokich
budynków na tle ciemnego nieba. – Oto miasto Vinh – mówi mężczyzna. Patrzą przez okno. An zastanawia się, czy mama już była w tym mieście. Wyjechała z Wietnamu ponad dwadzieścia lat temu. Ma teraz inny wyraz twarzy niż zwykle – wygląda, jakby jednocześnie chciało jej się śmiać i płakać. Mama An opuściła dom rodzinny jako mała dziewczynka, miała dwanaście czy trzynaście lat. Jej ojciec wychował się w rodzinie, która kultywowała tradycję konfucjańską, i uczył się w szkole starego pisma chińskiego. Od wczesnej młodości miał świadomość, że jego krajem rządzą obcy, i dlatego w roku 1907 włączył się do ruchu patriotycznego Duy Tân. Ruchem kierował znany weteran i bohater narodowy Phan Bội Châu. Matka Mai umarła, kiedy dziewczynka miała dwa lata. Ojciec ożenił się ponownie, ale macocha nie kochała dzieci męża. Mai była dziewczynką bystrą i rokującą wiele nadziei. Kiedy więc ojcu zaproponowano, aby pojechała z grupą młodzieży do szkoły dla przyszłych działaczy patriotycznych, ojciec się zgodził. W tym czasie nastroje antykolonialne bardzo się nasiliły. Grupa młodych dziewcząt i chłopców najpierw uczęszczała do szkoły w Wietnamie, potem w Laosie, a z Laosu wyjechała do Xiem, czyli dzisiejszej Tajlandii, gdzie ulokowano ją w szkole Hoa Anh Học Hiệu. Wśród kolegów Mai byli przyszli znani działacze patriotyczni. Wszyscy zmienili imiona i przyjęli nazwisko Ly, ponieważ założycielem szkoły był Lý Thủy *. W roku 1926 cała klasa pojechała z Xiêm do Kantonu
w Chinach. Pan Lý Thủy umieścił jedenaścioro uczniów w szkole Trung Sơn Tiểu Học. Dołączyło do nich kilku nowych, którzy później stali się bardzo znanymi bojownikami. Oświetlony dworzec kolejowy zbliża się szybko. Pan z jednym okiem wynosi ich walizki z wagonu na peron. Sam ma tylko skórzaną teczkę. Mai niesie sznur owoców pomelo i dużą torbę przewieszoną przez ramię. An trzyma za rękę Hồng, a Hồng mamę. Mai chce zawołać bagażowego, ale ich towarzysz podróży mówi, że mieszka blisko dworca, a walizki nie są zbyt ciężkie. Przechodzą przez pusty rynek i już po chwili stoją przed jego domem. Matka i żona mężczyzny czekają przed domem. Są zdziwione widokiem obcych ludzi, ale witają ich uprzejmie. Żona podchodzi do Mai, bierze od niej sznur z owocami i zaprasza serdecznie: – Proszę wejść. Matka gospodarza podchodzi do Hồng i próbuje wziąć ją za rękę, ale Hồng kurczowo trzyma się spodni mamy. – Jest bardzo nieśmiała, proszę pani – tłumaczy Mai. Gospodarz stawia walizki na phản * i zwraca się do matki oraz do żony: – Pani z dziećmi są w drodze do Chợ Ðò, ale muszą poczekać na jutrzejszy pociąg. Nie mają nikogo bliskiego w Vinh, więc je zaprosiłem. Zaraz zrobimy dla was miejsce – mówi do Mai. – Proszę się nie krępować – dołącza się matka gospodarza. – U nas często bywają rodacy ze wsi, lubimy przyjmować
gości. Mai serdecznie dziękuje za gościnę. Kobiety przenoszą swoje rzeczy z phản w głąb domu, przykrywają je ryżową matą, zawieszają moskitierę i kładą drewniany podgłówek. – Proszę bardzo, tu będziecie spały. Choć nie wiem, czy zaśniecie na obcym łóżku… – O tak, proszę pani, mając tak wygodne miejsce, na pewno od razu zaśniemy. Jesteśmy wam niezmiernie wdzięczne za gościnę – odpowiada uprzejmie Mai. W domu pali się lampa naftowa. Nie jest tak jasno jak w Hanoi. Matka gospodarza zerka na Mai i uśmiecha się do niej, mówiąc: – Pani taka młoda, a już ma dwie córki. – Trzy córki, proszę pani, jedna przyjedzie trochę później. A taka młoda już nie jestem – Mai głaszcze główkę Hồng. – A ich thầy nie przyjechał? – pyta stara kobieta. – Jest zajęty, tym razem jedziemy same – wyjaśnia Mai. An nie wie, kto to jest thầy. Słucha uważnie, próbując coś zrozumieć, ale gospodarze i mama mówią jakimś dziwnym językiem. Żona pana domu przynosi miskę wody. – Proszę bardzo, niech się pani umyje, potem przyniosę więcej. – Dziękuję, ale będzie wygodniej, jeśli pójdziemy się umyć do ogrodu – Mai nie chce im robić kłopotu. Starsza pani odzywa się z uśmiechem: – Teren w naszym ogrodzie jest bardzo nierówny, musicie uważać. – I zwraca się do synowej: – Zaprowadź panią
z dziećmi i zabierz lampę. Noc jest ciemna, podchodzą do zbiornika. – Tu jest beczka z wodą, a tu kokosowa chochla. Ręcznik powieszę tutaj, dobrze? – mówi żona gospodarza. – Dziękuję pani. Mamy własne ręczniki – odpowiada Mai. Po umyciu się dorośli piją herbatę i rozmawiają, a potem wszyscy kładą się spać. Dorośli gaszą lampę, ale nadal rozmawiają. – Do Chợ Ðò dojedziecie pociągiem, ale czy zna pani drogę na wieś? – pyta żona. – Nie, proszę pani, nigdy tam nie byłam – mówi Mai. – Aha, to znaczy, że jest to wieś męża? – pyta matka. – Tak, mieszkaliśmy przez wiele lat na granicy z Chinami i dopiero teraz przyjeżdżamy w odwiedziny – wyjaśnia Mai. – Jedziecie w nocy i nie znacie drogi? I nikt na was nie czeka? – dziwi się kobieta. – Właśnie martwię się tym. Czy oprócz podróży pociągiem jest jakiś inny sposób, żeby dojechać do Phố Ðông w dzień? – dopytuje się Mai. – Można iść piechotą, ale dla dzieci to za daleko. Możecie popłynąć żaglową łodzią prosto do Phố Ðông, do pomostu pana Binha, lecz i to zajmie dużo czasu. Zwykle łodzią przypływają ludzie ze wsi do miasta z towarami na targ o czwartej lub piątej rano, a wieczorem płyną z powrotem – tłumaczy gospodarz. – A czy można wynająć taką łódź wcześniej? – pyta Mai. – No, chyba można – przypuszcza gospodarz. – Przejdę się na przystań i zapytam – mówi Mai.