Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony750 725
  • Obserwuję553
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań512 769

Lisa Unger - The Hollows 01 - Kruche więzi

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Lisa Unger - The Hollows 01 - Kruche więzi.pdf

Filbana EBooki Książki -L- Lisa Unger
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 61 osób, 65 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 323 stron)

LISA UNGER KRUCHE WIĘZI Przekład Radosław Januszewski

Tytuł oryginału: Fragile Copyright © Lisa Unger, 2010 Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIV Copyright © for the Polish translation by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIV Wydanie I Warszawa

Moim rodzicom, Joemu i Wirginii Miscione Nigdy nie zrozumiemy, co znaczy być rodzicami, póki sami nimi nie zosta- niemy. Kocham was, Mamo i Tato. Dziękuję za wszystko… co wtedy i teraz.

PROLOG Kiedy Jones Cooper był młodszy, nie wierzył w pomyłki. Myślał, że każda droga, bez względu na to, gdzie się kończy, zaprowadzi cię tam, gdzie twoje miejsce. Żale przynależały krótkowzrocznym, małostkowym. On w ogóle o tym nie myślał; tak świat postrzega aro- gancka młodzież – tylko że jego młodość dawno minęła. Jones, skręcając fordem explorerem w boczną drogę i włączając napęd na cztery koła, żeby pokonać błoto, czuł jednak wagę wszyst- kiego, czego teraz żałował. W ostatnim tygodniu minionej jesieni po- goda zwariowała – jednego dnia było wściekle gorąco, a następnego zimno ze śnieżycą, potem znowu ciepło. Teraz zbliżała się burza, jak- by niebo samo postanowiło zaprotestować przeciw tym anomaliom. Do rana ślady znikną. Nawet po tych wszystkich latach ciągle zdumiewało go, że tak szybko mógł się zmienić. Odrzucić wszelkie konwencje i całą defi- niującą go moralność. Jakby zapięcie puściło i opadł wielki kaptur. Z trudem rozpoznawał osobę kryjącą się pod nim. Przez wiele lat próbował sobie wmówić, że do zmiany zachowania zmusiły go oko- liczności, w jakich się znalazł. Jednak w głębi serca wiedział. Wie- dział, jaki jest naprawdę. Słaby. Podły. Nikczemny. Zawsze taki był. W momencie kiedy zatrzymał auto, oślepiająca błyskawica na chwilę rozświetliła okolicę. Zgasił motor i siedział, uspokajając od- dech. W kieszeni odezwał się wibrujący dźwięk komórki. Nie spraw- dzając, wiedział, że to żona; po tylu latach spędzonych z tą kobietą wiedział, kiedy zadzwoni, a nawet co mu powie. Nie odebrał, ale ze- gar tykał. Miał pół godziny, żeby oddzwonić, zanim zacznie wystuki- wać inne numery. Nie było w jego zwyczaju znajdować się poza możliwością kontaktu. Nie o tej godzinie wczesnego poranku, kiedy skończyła się jej ostatnia sesja i nie wydarzyło się nic szczególnego w jego normalnie zapakowanym dniu. Myśl o utracie normalności spowodowała, że Jones zaczął nagle szlochać. Był zaskoczony gwałtownością płaczu; szarpiący całym

ciałem, dobywający się z głębi piersi kaszel pochylił go tak, że jego głowa spoczęła na kierownicy. Wnętrze auta wypełniło głośne, zwierzęce wycie; nie mógł uwierzyć, że ten głos udręki wydaje jego ciało. Ale nie mógł się powstrzymać. Nie miał wyboru, musiał się pod- dać. Na szczęście minęło tak nagle, jak nadeszło, i pozostały tylko niknące drgawki. Deszcz lunął, gdy ocierał załzawione oczy. Niebo rozdarła kolejna błyskawica i Jones poczuł pod stopami drżenie ziemi po dudniącym grzmocie. Sięgnął pod siedzenie pasażera, gdzie trzymał swój żółty płaszcz nieprzemakalny. Włożył go jeszcze w aucie, nasuwając kaptur szczel- nie na głowę. Potem wysiadł, obszedł samochód, otworzył tylne drzwi i odsłonił to, co się znajdowało pod przykryciem. Zawiniątko było nie- zwykle małe. Trudno sobie nawet wyobrazić, że zdołało ukryć to wszystko, co w nim tkwiło, co mroczne i brzydkie, każdą złą, niewłaściwą drogę, każdy tchórzliwy wybór. Nie chciał go dotykać. Znowu odezwał się telefon. Jones strząsnął z siebie wszystkie myśli i sięgnął do wnętrza wozu, aby oboma rękoma chwycić pakunek w grubym szarym plastiku. Już nie wydawał mu się taki mały i lekki. Teraz zawierał w sobie ciężar całego świata. Poczuł grozę, jednak zwalczył ją. Nie miał czasu na łzy. Z paczką w rękach Jones szedł w deszczu, aby zgrabnie pochylić się, przejść pod taśmą zwykle ota- czającą miejsca zbrodni i zatrzymać się przed otwartą dziurą. Chłopiec z Hollows, Matty Baur, wpadł do opuszczonego szybu ko- palni, gdy w czasie zabawy z przyjaciółmi nagle pod jego stopami za- padła się ziemia. Wpadając, złamał nogę. Niemal cały dzień policja i służby ratunkowe wyciągały Matty’ego z szybu, wygrzebując go z błota i ziemi. Jones był pierwszym ochotnikiem, który opuścił się z noszami ra- towniczymi do nieruchomo leżącej ofiary, aby ją wyciągnąć. Chociaż nie był wtedy na służbie – kurował się po kontuzji – postanowił iść chłopcu na ratunek. Matty Baur leżał spokojnie z załzawionymi oczami; był w szoku, miał okropnie wykręconą nogę. Nawet wtedy, gdy Jones przenosił go na nosze, szepcząc zapewnienia: „Nie bój się, chłopcze, bezpiecznie cię wyciągniemy”, nie wydał żadnego dźwięku. Potem Jones śledził

wzrokiem, jak nosze wędrowały w górę na tle kręgu światła, obra- cając się wolno, niczym wskazówka zegara. Czekał w ciemności, w głębi szybu, niemal dwadzieścia minut, które wydawały mu się go- dzinami, zanim opuszczono szelki, żeby go wyciągnąć. Tam na dole miał dużo czasu na myślenie. – Pospieszcie się, chłopcy. – Przykro nam, szefie. Ruszamy się tak szybko, jak tylko możemy. – Ale to nie jest jakoś bardzo, kurwa, szybko. Jednak gdy początkowe niemiłe uczucie klaustrofobii minęło, po- czuł w mroku dziwny spokój. Z góry docierało do niego trochę światła i echo głosów. Nie bał się, że ściany zapadną się i pogrzebią go żyw- cem. Powitałby nawet z radością taką bohaterską śmierć jako coś, co byłoby przeciwne niegodnemu życiu, jakie wiódł. Szyb mieli zasypać następnego dnia o brzasku. Już czekał buldożer i wielka kupa ziemi. Posterunek policji Jones opuścił, mówiąc asy- stentce, że idzie sprawdzić, czy wszystko w porządku. Powiedział też, że będzie tu rano, aby dopilnować wszystkiego jak należy. I tak zro- bił. – Żadne więcej dziecko nie może wpaść do tej studni. Mieliśmy szczęście, że Matty tylko złamał nogę. Jones Cooper był dobrym policjantem. Hollows miało szczęście, że on tu był. Wszyscy to mówią. Bez zbędnych ceremonii i pustych słów wypuścił zawiniątko z rąk i w sekundę później usłyszał ciche stuk- nięcie, gdy wylądowało na mokrej ziemi. Potem wrócił do samochodu po łopatę, którą zawsze woził ze sobą. Spędził dwadzieścia minut na męczącym wrzucaniu ziemi do szybu – tyle, żeby zakryła to, czego i tak nie można zobaczyć, nawet stojąc na skraju otworu. Kiedy tak pracował w pocie czoła, deszcz cały czas intensywnie padał, a niebo raz po raz darły błyskawice.

MIESIĄC WCZEŚNIEJ

1 Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi siatkowych nigdy nie wywoływał u niej bicia serca ze szczęścia, które potem natychmiast umykało, zo- stawiając jakieś małe puste miejsce. Maggie mogła niemal słyszeć swego syna takim, jaki był kiedyś – biegnącego, umorusanego od gry w piłkę nożną albo jazdy na rowerze Bóg wie dokąd. Głodny albo spragniony szedł prosto do lodówki. „Mamo, chcę coś przekąsić”. Był wtedy pełen miłości, gotów ją uściskać, nawet pocałować – nie tak jak jego przyjaciele, którzy chyłkiem wymykali się z objęć matek, a ich czułości zawsze znosili jak szczepienie. Chętnie się śmiał. Często się wygłupiał, zachowywał jak klaun, chcąc, żeby śmiała się razem z nim. Nie tak znowu dawno minęły dni, gdy jej syn nazywał się Ricky, a nie Rick, jak teraz. Ale tamten chłopiec już tak się od niej oddalił, jakby wsiadł do statku kosmicznego i poleciał na księżyc. Rick wszedł do kuchni. Stojąc, przewyższał ją o głowę. Cały w czer- ni – para pracowicie pomiętych i wystrzępionych dżinsów, wysokie, sznurowane martensy, chociaż na dworze było wyjątkowo upalnie jak na tę porę roku. Poczuła duszności, ale pomyślała, że to może być sprawa hormonów. Przywykła już do srebrnego kółka w jego nosie; no cóż, to z pewnością jest cool. – Hej, mamo. – Hej, synku. Otworzył kredens. Starała się nie patrzeć na niego. Stała przy blacie kuchennym, kartkując katalog z nikomu niepotrzebnymi rzeczami. Zerkała jednak kątem oka. Wczoraj przyszedł do domu z tatuażem – jakiś abstrakcyjny plemienny wzór na całej długości przedramienia. Obrzydliwy. Nie powinien tego sobie robić – to tylko jakieś czarno- białe rysunki. Jeszcze więcej wizyt, żeby to skończyć; musiał zarobić pieniądze, aby za nie zapłacić. Ona nie miała ochoty finansować ta- kiego okaleczania siebie, na szczęście wcale nie prosił jej o pieniądze. Skóra wokół rysunku była wyraźnie podrażniona, błyszczała od waze- liny, którą wysmarował się dla ochrony. Ten widok przyprawiał ją

o mdłości. Cały czas myślała tylko o tym, jak czysta, nieskazitelna, miękka i różowa była kiedyś skóra jej dziecka. Jak trzymała w ramionach jego cudowne ciało, takie małe i nienaruszone, jak całowała każdy jego cal, zachwycona. Wtedy nie mogła oderwać od niego wzroku. A teraz odwracała oczy, nie chcąc patrzeć na własnego syna i na to, co zrobił ze swym pięknym ciałem. Wspomniała wczorajszą utarczkę. Powiedziała wszystko, co miała do powiedzenia. Trzy tygodnie temu skończył osiemnaście lat. Maggie już nie ponosi odpowiedzialności za jego ciało. „Nie masz prawa mną kierować – rzucił jej. – Nie jestem dzieckiem”. Miał oczywiście rację. I to ją najbardziej raniło. – Nie przejmuj się, mamo – rzekł, jakby czytając w jej myślach. Przeglądał pocztę leżącą na blacie. – Mnóstwo ludzi nosi tatuaże. – Ricky… – zaczęła, czując, że jej twarz zaczyna płonąć. Jednak za- miast kontynuować, tylko głęboko westchnęła. To było coś, co na za- wsze z nim pozostanie. Mogła na to nie patrzeć, tak jak na jego włosy, ciągle zmieniające kolor; dziś były czarne jak węgiel. Podszedł i pocałował ją w głowę. – Nie dziecko, mamo. – Dla mnie zawsze będziesz dzieckiem, Ricky. Próbował odejść, ale go powstrzymała i szybko uściskała, a on oddał jej uścisk. – Rick – powiedział. Odwrócił się od niej i podszedł do lodówki. – Zawsze, Ricky. Wiedziała, że jest głupia i uparta. Miał rację czy nie, mówiąc, jak chce, żeby go nazywać? Czy nie uczyła go, żeby zawsze mówił głośno i wyraźnie w swoim imieniu, stawiał przed sobą granice, miał dla sie- bie szacunek? – Mamo. – Jedno słowo. Łagodne upomnienie, ale też prośba, żeby trochę odpuściła. Uśmiechnęła się. Bez względu na to, jak była przygnębiona, jak bardzo zagniewana, dzieliła z synem pewnego rodzaju chemię, która nie dopuszczała do groźnych spięć między nimi. Ich konflikty roz-

wiązywały się śmiechem, a nie trzaskaniem drzwiami lub krzykiem. Rick nie miał tej chemii z ojcem. Kiedy jej mąż kłócił się z synem, ro- zumiała, dlaczego nie jest możliwe żadne uspokajające słowo, dlacze- go pewnego dnia ludzie nie mogą po prostu nauczyć się żyć w zgo- dzie. – Jak tam wasz zespół? – zapytała, zmieniając temat, co dobrze zro- biło obojgu. – Nie bardzo. Charlene pobiła się ze Slashem, rozwaliła mu gitarę. A jego nie stać na nową. Tak czy owak, nie mamy zaplanowanych żadnych koncertów i możemy sobie zrobić przerwę. – Kto to jest Slash? – Znasz go, to Billy Lovett. – Och… – Billy o złotych włosach i zielonych jak morze oczach, czarująca gwiazda piłkarzy, co kiedyś wywoływało żywsze bicie serc całej czwartej klasy. On i Rick byli seniorami, gotowi ukończyć szkołę; nie do poznania na tych zdjęciach, zrobionych, gdy słonecz- nym blaskiem zdawał się lśnić każdy kawałek ich skóry. Teraz spra- wiali wrażenie sypiających za dnia w trumnach. To, że Billy chciał, żeby nazywać go „Slash”, było czymś nowym. – Z przykrością to słyszę – stwierdziła. Szczerze mówiąc, ten ich zespół był okropny. Głos Charlene w naj- lepszym wypadku można by uznać za przeciętny. Rick grał na perku- sji i robił to w miarę znośnie, jednak bez szczególnego talentu – przy- najmniej tak uważała Maggie. Billy vel Slash był dość przyzwoitym gi- tarzystą. Jednak kiedy grali, wydawali dźwięki, na skutek których Maggie cała się w sobie kuliła. – No, no, no… – powiedziała tylko po wysłuchaniu ich występu, na który wybrała się z Jonesem w zeszłym roku podczas konkursu szkol- nych zespołów muzycznych. Znaleźli się w finałowej trójce, ale osta- tecznie przegrali z równie paskudnie brzmiącym rywalem. – Jestem pod wrażeniem. Rick nalał sobie szklankę soku pomarańczowego, rozlewając kilka kropel na granitowy blat i świeżo umytą drewnianą podłogę. Chwy- ciła szmatę i wytarła za niego. „To jest problem. Ty zawsze chodzisz za nim i sprzątasz jego

bałagan. On myśli, że wolno mu robić wszystko”. Jej najgorsze kłótnie z mężem dotyczyły ich jedynego dziecka. Jones zdawał się nie zauważać, że ich syn, „dziwoląg”, jak go zwykle nazywał, miał śred- nią 4,0 i bliski doskonałości wynik testu sat1 . Listy o jego wcześniejszym przyjęciu na uniwersytety Georgetown i Nowy Jork zawisły na drzwiach lodówki, gdzie zwykle wieszała jego rysunki kredką i szkolne świadectwa. A to były dopiero pierwsze dwa. „Ale czy to ważne, kiedy on i tak nie chce iść na studia, a ta cała jego błyskotliwość i to wszystko, co myśli, że może zrobić, sprowadza się do tego pieprzonego kółka w nosie?” Jednak Maggie znała swego syna; Ricky nie chciałby wypełniać tych wszystkich wniosków tak wcześnie, gdyby pod jego włosami i ta- tuażami punka nie krył się ktoś, kto wie, co znaczy wykształcenie. On nie chciał przez całe życie pracować w miejscowym sklepie muzycz- nym. – Zatem ty i Charlene do zimy będziecie już ze sobą formalnie? Spojrzał na matkę swymi bystrymi oczami. Były czarne, czarne jak studnia bez dna, jak oczy jej ojca. Czasami widziała w nich też jego siłę i mądrość. – Żartujesz – powiedział. – Nie. Nie żartuję. To może być nawet zabawne. – Hm… Nie, mamo, nie będziemy. W każdym razie nie w ciągu naj- bliższych miesięcy. – No cóż, zrobisz to po swojemu… w swoim stylu. Wzięła ścierkę i zaczęła wycierać przedmioty niewymagające wy- cierania – chromowany chlebak, toster, włoskie naczynie służące za miskę do świeżych owoców, których właśnie zabrakło. Tak, naprawdę musi iść do sklepu. Boże, nie pozwól, żeby Jones lub Ricky zabrał kie- dyś listę z blatu i poszedł po zakupy, potem przez trzy dni nie zrzędząc. Zastanawiała się, co by dla Ricky’ego i Charlene miało znaczyć „w swoim stylu”. Ale i tak biegała do szkoły i sklepów – tak jak wszystkie matki przygotowujące córki i synów do balu szkoły średniej – kupowała ubrania, nawet wypożyczyła smoking. Maggie mogła za- akceptować jakiś gotycki strój wizytowy, zniosłaby to. Ona sama była

modna sto lat temu. Uczęszczała na Uniwersytet Nowojorski, udzie- lała się w East Village – Piramid Club, cbgb – nosząc się w czerni. Dlatego styl syna nie przeszkadzał jej tak bardzo jak Jonesowi. Za jej czasów na studiach było tak samo. Ale Charlene… Martwiła się o nią. Charlene, zagubiona dziewczyna, zdesperowana, ognista i wrażliwa, kryjąca się za maską czarnej kredki do oczu i czerwonych ust wampa, sprawiała wrażenie kogoś, kto chce uchodzić za wszystko- wiedzącego. Należała do buntowniczych dziewcząt, wywołujących awantury bez poważnego powodu. Bez jego wiedzy, a być może w sposób niezamierzony nawet przez nią samą, zarzuciła na syna Maggie sieć. Sieć, której nici były mocniejsze niż stalowe liny. W głosie Ricky’ego usłyszała dziwny ton, gdy pierwszy raz opowia- dał jej o Charlene; to on sprawił, że przestała robić, co robiła, i zaczęła słuchać. Od razu wiedziała, że szykują się kłopoty. Od tamtego czasu ciągle czekała na: Mamo, Charlene jest w ciąży. Musimy wziąć ślub. Była jednak na tyle mądra, by powitać Charlene w ich domu, w rodzinie. Za przyzwoleniem Jonesa oczywiście. Bo to nie była zła dziewczyna. Maggie dostrzegała w niej coś ze swojej młodości. Coś – ale niewiele. Dobrze pamiętała, jak sama się buntowała, gdy jej rodzice próbo- wali trzymać ją z dala od chłopca z sąsiedniej szkoły średniej, z którym się spotykała. Phillip Leblanc – włosy punka, poplamiony czarny strój (oczywiście artysta) – był tym wszystkim, czym nie byli chłopcy z Hollows. Naturalnie kochała się w nim, tak jak się kochają nastolatki – jakby był gwiazdą rocka. To, rzecz jasna, nie była praw- dziwa miłość. Tylko że mając siedemnaście lat, nikt sobie tego nie uświadamia. Rodzice swymi niekończącymi się tyradami i ględzeniem zrobili to, co było najgorsze: pchnęli ją w jego chętne ramiona. Wyniknęły z tego niezłe kłopoty, z których ledwo się wyplątała. Ale to było inne życie. Czasami zastanawiała się, co się z nim stało. Na chybił trafił przeszukiwała Google, ale nic nie znalazła. To był chłopak pełen konfliktów i pewnie wyrósł na mężczyznę pakującego się w tarapaty. Jej matka podczas którychś z kolei narzekań na Charlene przy- znała, że oni wtedy źle wszystkim pokierowali, czym zaskoczyła Mag-

gie. Aż za dobrze wiedziała, że matka nie należy do tych, którzy ustąpią choćby na cal. Jednak miała dość czasu, aby się zastanowić nad tamtymi dawno minionymi czasami – wtedy, kiedy nie drażniły jej odgłosy dochodzące ze strychu. Na szczęście Jones też był zdania, że jeśli chodzi o Charlene, to ich syn stoi na skraju urwiska. Każda próba pomocy czy pokierowania nim mogła się skończyć skokiem w przepaść. – Ta dziewczyna sypia z naszym synem – rzekł jej pewnego wieczo- ru, gdy pili wino przy basenie. – Wiem – odrzekła, nie bez cienia czegoś w rodzaju złości, może za- zdrości czy też smutku. Zaledwie wczoraj widziała, jak Charlene sięga ręką do krocza Ricky’ego. Jakoś to jej przypomniało zmianę pieluszek i kąpanie go. Poczuła ukłucie żalu. Czasem wydawało się jej, że wszystko już minęło – macierzyństwo, żal, wina i strach. Codziennie żegnała małego chłopca – od chwili gdy opuścił jej ciało – i będzie go żegnała do momentu, gdy kiedyś opuści dom. Ale nie, to nie wszyst- ko. Była jeszcze miłość, ta sprawiająca cierpienie, beznadziejna miłość. To wszystko było czasem takie trudne. – Z tą dziewczyną jest coś nie w porządku. – Wiem – powiedziała. Jones rzucił jej przez stół spojrzenie. – Myślałem, że ją lubisz. Wzruszyła ramionami. – Ona obchodzi mnie tylko dlatego, że obchodzi mnie Ricky. A on ją kocha. – Co on wie o miłości? – Niewiele. Dlatego to takie niebezpieczne. Zapłacę za smoking i limuzynę – powiedziała. Przecież nie jest żebraczką, prawda? – Daj spokój, mamo. – Tak tylko głośno myślę. Zapytaj Charlene. Przecież nawet taka hi- piska jak Char ma jakieś skrywane fantazje na temat tańców i strojów na przyjęcie. Próbowała się uśmiechnąć, ale podejrzewała, że tylko sprawi

wrażenie, iż rozpaczliwie chce to zrobić. – Okej, okej. Zapytam ją. Rozbawił ją, ale równocześnie poczuła nikłą ekscytację. Nigdy nie myślała o sobie jak o tego rodzaju matce. Ale taka była – pchała swoje dziecko na tę durną zimową ceremonię, żeby potem mieć fotki, dołączyć do innych matek i paplać o sukniach i kwiatach, o limuzy- nach i smokingach. To takie żenujące. Wróciła do kartkowania katalogu, starając się sprawiać wrażenie obojętnej. Sensorowy alarm do basenu, ceramiczna żaba z kluczem w brzuchu, pływające naczynie do chłodzenia. Czuła się tak, jakby już coś kupowała. Cokolwiek. Skoncentrowała spojrzenie na swoich pa- znokciach. Wymagały manikiuru. I znowu trzasnęły drzwi siatkowe. Podniosła wzrok, ale syn już wy- szedł. Jego miejsce zajął mąż, sortujący pocztę. Gdyby wiedzieli, jak bardzo byli do siebie podobni, pewnie wbiłoby ich w ziemię. – Gdzie jest nasz Johnny Rotten2 ? – zapytał obojętnie Jones. – Był tu przed minutą. – Zamknęła katalog i wrzuciła go do śmieci. – Pewnie słyszał, że wchodzę. Otworzył rachunek telefoniczny, zerknął i odłożył na blat. – Pewnie słyszał – potwierdziła. – Nie będzie dziś żadnych kłótni, dobrze? – Kłótni? A o co, Maggie? Wojna jest przegrana. Pozostało tylko się poddać. Poczuła kluchę w gardle. – To nie jest wojna. Tu nie ma zwycięzców i pokonanych. On jest naszym synem. – Powiedz to jemu. Patrzyła na niego, ale już się w sobie zamknął; przerzucał obojętnie pozostałą pocztę, zwykłe śmieci. Nie wiedziała, jak dodać mu otuchy, jak go ułagodzić. Wiek i praca uczyniły go twardym. Ale nie był taki przez cały czas. Jego gniew był niezwykle wybuchowy, głośny – jak grzmoty w czasie burzy. Spojrzał na nią. – Ładnie wyglądasz. Zrobiłaś coś z włosami? – Kilka dni temu podcięłam. – Przeczesała palcami miedziane loki,

mrugając kusząco: chodź tutaj. Podszedł i skrył ją w swych mocnych ramionach. Przytuliła się do niego, a potem spojrzała na ukochaną twarz. – Ciągle mogę utonąć w tych twoich błękitnych oczach, Maggie – powiedział z uśmiechem. Lata rodzicielstwa, kłopotów finansowych, stresów nie pozbawiły jej uczucia miłości do niego, chociaż były okresy, kiedy bała się o to. Ciągle kochała jego ciało, jego zapach, jego dotyk. Czasem jednak czuła się niezauważana. Jak złoty zegarek, który dostał w spadku po wujku, albo brylantowe kolczyki po jej babci spoczywające w pudełku – przedmioty, do których w pejzażu życia przywiązuje się dużą wagę ze względu na ich wartość pieniężną, ale które z czasem ledwo się za- uważa. Może jeszcze wyjmie się je z ukrycia na jakąś specjalną okazję, przeważnie jednak leżą gdzieś zapomniane. Ale bywają rzeczy gorsze. Maggie widziała, jak rozpadają się małżeństwa jej przyjaciół, pozostawiając totalną ruinę emocjonalną albo znikając bez śladu, a potem rodzą się kolejne związki, wcale nie lepsze. Ona nie zawsze lubiła Jonesa. Czasem marzyła, żeby go walnąć w szczękę, tak mocno, że aż stłucze kostki pięści. Ale kochała go nie mniej niż syna. Stanowili jedną całość, a on był większą jej częścią. Był częścią niej na dobre i na złe. – On jest okej – powiedziała, nadal kryjąc się w jego uścisku. – On chce być okej. Cisza. Jones zaczerpnął głęboko powietrza; czuła, jak jego klatka piersiowa powiększa się, napiera na nią. To nie był tylko gniew. Nie był to brak miłości albo zrozumienia ich chłopca. To był także strach. Strach, że po tych wszystkich latach dbania o jego zdrowie, o serce, umysł, pilnowania, żeby kładł się do łóżka o właściwej porze, ograniczeń, ostrzegania przed obcymi i rozglądania się na lewo i prawo przed przejściem przez ulicę – że to wszystko nie wystarczy. Strach, że gdy stanie na progu dorosłości, siły będące poza ich kontrolą oddalą go od nich na tyle, że już więcej go nie dosięgną. Strach, że skusi go coś wstrętnego i on temu ulegnie, a oni nie będą mogli nic zrobić. Wierzyła, że dobrze go wychowali. Modlili się. Dlaczego więc jej mąż ma w sobie tak mało wiary?

– Mam taką nadzieję – mruknął zrezygnowany, jakby było już na wszystko za późno. Odwróciła się, żeby upomnieć go, ale zobaczyła na zegarze mikro- falówki stojącej za nim, że ma tylko pięć minut do następnego pacjen- ta, nie miała więc czasu do stracenia. Jones dostrzegł jej spojrzenie na zegar, puścił ją i nieświadomie naśladując gesty Ricky’ego, otworzył lodówkę i zajrzał do środka. – Niech przestanie ratować świat – powiedział. – Wystarczy, że od czasu do czasu uratuje jedną zdesperowaną duszyczkę. Co więc z jej mężem? – No, co z nim? – Nalała sobie kubek kawy, żeby wypić przed przejściem przez hol łączący dom z pokojami, gdzie przyjmowała pa- cjentów. – To on jest tą zdesperowaną duszyczką? Żartowali? A może nie? Kiedy znowu na niego spojrzała, ciągle badał wzrokiem wnętrze lodówki. Dziwnie wyglądał z tymi obwódka- mi zmęczenia wokół oczu. – Jones? Odwrócił się z uśmiechem. – Zdesperowana, aby zjeść coś na lunch – powiedział, mrugając do niej. Czy to sprawiało wrażenie wymuszonego gestu? – Tam są resztki lasagne i świeża sałatka, którą właśnie zrobiłam – poinformowała, czując ukłucie winy, bo zjadła bez niego, chociaż mogła się spodziewać, że wpadnie do domu na lunch. Szybko się zre- flektowała: Jestem żoną, a nie służącą. Jestem matką, nie kelnerką. Jak często powtarzała te dwa zdania? Może kiedyś sama w nie uwie- rzy? – A mój cholesterol? – jęknął, unosząc brwi. – Może chudy serek? Pasta sojowa? Mielone mięso z indyka? – Fe… – stęknął, grzebiąc w lodówce. – Kiedy będziemy zdrowi? – Nie będziemy już zdrowi, Jones. Jesteśmy starzy. – Hmm… Pospiesznie pocałowała go w policzek i poszła przyjąć pacjenta.

2 Kochała go. Wiedziała, co to znaczy, bez względu na to, co kto mówi. Nie można nie wiedzieć, co to miłość, prawda? To jak fajerwerki, jak zderzenie dwóch płyt tektonicznych pod dnem oceanu. Zmienia topo- grafię życia – niszczy i tworzy. Jeszcze go nie widziała, a już serce waliło jej jak młotem i czuła, że ma kompletnie wyschnięte gardło. Czy on też tego doświadczał? Czy on w ogóle może tego doświad- czyć? Czy jest do tego zdolny? A może mógłby zmienić zdanie? Jaka to rozkosz tak się niepokoić, tak czekać, aby potem spotkać się, ciało z ciałem, dotyk skóry jego szyi na wargach i to głębokie westchnienie – ulga, jakiej doznajesz, gdy możesz nabrać powietrza w płuca po długim wstrzymywaniu oddechu pod wodą. Jak mogłaby nie rozu- mieć miłości? Już wcześniej spotykała się z chłopcami, i to z wieloma. Ale nigdy nie czuła czegoś takiego. – To chwila przyjemności mogąca być przyczyną bólu ciągnącego się przez całe życie – ostrzegała ją matka, Melody. Charlene było czasem przykro, czuła do niej żal i zastanawiała się, czy mama pamięta, jakie to przyjemne, o ile w ogóle jeszcze pamięta, co to jest miłość. Charlene znalazła w domu babci album ze starymi fotografiami. Leżał na dnie pudła w zakurzonej starej szafie w pokoju gościnnym. W tym albumie, pełnym zdjęć ludzi, których nie znała, znalazła ślubną fotografię Melody. Matka była wtedy smukła i giętka jak trzci- na. Miała na sobie koronkową jasnozieloną suknię. Była taka ładna. Jednak nie dlatego Charlene wysunęła zdjęcie z plastikowej koszulki i schowała do torebki, ale z powodu wyrazu twarzy matki, gdy pa- trzyła na męża. Promieniowała szczęściem, miała szeroki uśmiech i błyszczące oczy. Charlene nigdy nie widziała matki takiej jak na tym zdjęciu. Nigdy. Ta młoda kobieta na fotografii była jej obca, była kimś, kogo Charlene chciałaby znać. Radosna i rozluźniona, jakby przed chwilą opowiedziała jakiś sprośny dowcip i za dużo wypiła. Charlene zabrała to zdjęcie po śmierci babci. Sprzątali dom, szy-

kując go na sprzedaż. Chciała, żeby go zatrzymali, wprowadzili się i sprzedali wszystkie śmieci, jakie pozostały. – Odpada – oświadczyła mama. – Masz pojęcie, ile pracy wymaga mieszkanie w takim starym domu? Ale to był piękny, trzykondygnacyjny dom z koronkowymi zasłona- mi i drewnianymi podłogami, kręconymi balustradami i skrzypiącymi oknami. Każdy stopień schodów wydawał inny, śpiewny dźwięk, każde drzwi latem trzeszczały. Charlene zawsze czuła w powietrzu za- pach perfum babci, woń kwiatów, z jakiegoś powodu skłaniający ją do nucenia Rock-a-bye Baby3 . Jednak mieszkanie w starym domu to więcej niż ciężka praca, co zachęcało jej matkę, żeby go sprzedać; Charlene mogła to wyraźnie wyczytać z wyrazu jej twarzy. Tu nawet nie chodziło o pieniądze, chociaż wiedziała, że był to ważny czynnik. Charlene nie miała pojęcia, co to było, dlaczego matka chciała sprzedać dom jej dzie- ciństwa, pozwolić, by wprowadzili się do niego obcy i wyremontowali go, odzierając z osobowości i historii. – Jesteś za młoda, żeby to zrozumieć. Czasem chcesz, żeby przeszłość odeszła, nie poklepywała cię po ramieniu, przypominając rzeczy, o których wolałabyś zapomnieć. – Jakie rzeczy? Co chcesz zapomnieć? Myślałam, że kochałaś ten dom. – Owszem, kochałam. I wiem, że ona chciałaby, żebyśmy w nim za- mieszkali. – Więc dlaczego, mamo? – Chcę go sprzedać, Charlene. Dlatego że potrzebujemy pieniędzy. Koniec dyskusji. W tym oświadczeniu matki kryło się coś tak dziwnego i smutnego, że Charlene natychmiast zamilkła. Miała wtedy trzynaście lat i prze- pełnił ją gniew, a także przeogromny smutek z powodu straty babci i domu, który kochała. Jednak nie mogła na ten temat dyskutować z Melody. – Życie jest pełne wyrzeczeń i strat, zapamiętaj to, Charlene. Czy to prawda? – zastanawiała się. Co to wszystko znaczy? Straciła już ojca. Była zbyt młoda, żeby go opłakiwać, ale wie-

działa, że inne dziewczęta miały coś, czego nigdy nie rozumiała. Ułożył na ten temat słowa do piosenki Sprzedane wspomnienie. Rzeczy, które pragniesz zatrzymać – wyrzuć. Rzeczy, które chcesz stracić – zatrzymaj. Sprzedaj swą historię. Sprzedaj swą duszę. Jesteś bankrutem, zmęczony i stary. Wspomnienia niech trwają, ty zaś Owiń się nimi, gdy zimno ci dokuczy. Refrenem był wściekły wrzask, powtarzający bez ustanku tytuł. To nie było złe. Z pewnością nie gorsze od tych gównianych kawałków, jakie grali. Próbowała namówić Slasha, żeby pomógł jej napisać do tego muzykę. Ale nie chciał. Slash uważał, że jej teksty są zbyt kwieciste, przeładowane ozdob- nikami. Jak gdyby ktoś, kto siebie nazywa „Slash” i maluje się czarną szminką, miał prawo cokolwiek krytykować. Walczyli o to często, z pasją. Nie zgadzała się z jego krytyką. To, co pisała, płynęło z jej wnętrza, z jej życia wewnętrznego. Matka nazwała ją „królową dra- matu”. Wiedziała, że gdyby ich przycisnąć, większość jej przyjaciół – nawet Rick – zgodziłaby się z tym stwierdzeniem. Nieważne, co myślą. Lepiej żyć głośno, intensywnie, grać jak na scenie, niż zdychać na uwiąd mózgu na podmiejskim śmietnisku. Gdyby nie Rick, wieki temu rzuciłaby ten ich głupi zespół garażowy. Mdliło ją, gdy śpiewała na różnych imprezach ich kawałki, teksty innych, myśli innych, jakieś nędzne plagiaty. Slash nigdy nie wymyślił czegoś oryginalnego. Był dobrym muzykiem, sprawnie naśladował lubianych przez siebie gitarzystów, ale przez całe swoje życie nie skomponował jednego oryginalnego akordu. Nie zamierzała niszczyć jego gitary, gdy mu ją wyrwała z rąk, ale wyślizgnęła się jej i uderzyła o ścianę, silnie i w taki sposób, że roz- padła się na kawałki. Myślała, że Slash na ten widok się rozpłacze, ale on tylko pozbierał resztki instrumentu i niósł je w ramionach jak dziecko.

– No pięknie, Char – rzekł surowo Rick. – Nie chciałam tego – powiedziała, patrząc za Slashem bezradnie. Ciągle czuła się z tego powodu źle; zastanawiała się, ile może koszto- wać taka gitara, gdyby chciała mu kupić nową. Okazało się, że za dużo jak na jej możliwości. Działała zbyt impulsywnie, czasem raniła ludzi, a potem czuła się okropnie. Wydawało się, że nigdy nie będzie zdolna naprawić swoich błędów – miała dar czynienia zła nie do na- prawienia. Siedziała w tym swoim byle jakim pokoju w byle jakim domu, ma- lując paznokcie u nóg na opalizującą zieleń. Nienawidziła tego budyn- ku z jego kwadratowymi pokojami i cienkimi ścianami, identycznego jak każdy co trzeci na ich osiedlu. To przypominało życie w pudełku należącym do kogoś o ograniczonej wyobraźni. Jak można osiągnąć szczyt inwencji twórczej w takiej klatce? Ona nie mogła. I nie chciała. Chciała w pół roku dojrzeć, mieć osiemnaście lat. A po otrzymaniu świadectwa zniknąć stąd. Studia? Następne cztery lata terminowania, życia z arbitralnymi nakazami? Odpada. „A dokąd ty właściwie chcesz iść? – pytała matka. – Myślisz, że z głodowej pensji wyżyjesz w Nowym Jorku? Bez wykształcenia wylądujesz w McDonaldzie”. Ale Charlene miała gotowy plan ucieczki; więcej – była już w trak- cie jego realizacji. „Zawsze możesz zostać tu ze mną, Charlene. Kiedy będziesz na to gotowa – przyrzekł jej w czasie ostatniego spotkania. – Możesz zostać tak długo, jak zechcesz”. Uśmiechała się do siebie, gdy usłyszała wolno wznoszące się głosy u dołu schodów. Przerwała malowanie dużego palca u nogi i słuchała. Niekiedy po nasileniu głosów i ich tonacji mogła określić, czy potem nastąpi szybka eksplozja dźwięków kończąca się trzaśnięciem drzwi i wściekłym rozgrzewaniem motoru, czy też wzmożonym ruchem i jeszcze głośniejszymi głosami, bieganiną po pokojach, aż w końcu ktoś oberwie. To mogła być jej matka albo ojczym, Graham – albo na- wet ona sama, jeżeli zechce się wmieszać. Nie dziś – po ostatniej awanturze przyrzekła sobie: nigdy więcej. Potem przez cały tydzień musiała maskować sińce makijażem. Niech się pozabijają! Jednak to, co słyszała, nie brzmiało dobrze.

Nie mogła rozróżnić słów, tylko histeryczny pisk matki. Sięgnęła po iPoda, wetknęła do uszu słuchawki, włączyła go i podkręciła głośność. The Killers. Próbowała śpiewać, osiągnąć stan błogiej obojętności. Jednak jej serce dziko łomotało, czuła suchość w gardle. Skończyła malować pa- znokcie ręką już lekko drżącą; zakręciła buteleczkę i z hałasem posta- wiła na nocnym stoliku. Nienawidziła tego buntowniczego stanu swo- jego ciała. Umysł miała odporny, nie bał się niczego, lecz ciało było jak u małej dziewczynki trzęsącej się ze strachu w ciemności. Wyłączyła muzykę i zaczęła nasłuchiwać. Cisza. Przez moment czuła nawet ulgę. Jednak ten brak hałasu nie wyglądał dobrze. To nie była martwa cisza. Tętniła życiem, coś w sobie kryła. Charlene wstała z łóżka, rozcapierzając palce nóg, podeszła do tandetnych drzwi z ob- drapaną pozłacaną klamką i nasłuchiwała dalej. Nic. Nawet telewizo- ra, który matka rano włączała na jakieś programy rozrywkowe albo mydlane opery, a po południu na talk-show Oprah i dr Phil. Jak ta ko- bieta mogła słyszeć swoje myśli? Charlene była blisko drzwi. Dotykała ich, tak jak uczono ją robić, gdy wybuchnie pożar. Jeżeli drzwi są rozgrzane, nie wolno ich otwie- rać – oni przewiercą się do niej. Stój, pochyl się i skocz. A potem cię wydostaną i tak jak nieustannie wbijano im do głowy w szkole, wy- prowadzą przy akompaniamencie dzwonków. Jednak w tych wszyst- kich podmiejskich obrzydliwych utarczkach małżeńskich, w których atmosferze żyła, czując na sobie lubieżne spojrzenia ojczyma, słysząc obcesowe uwagi, wydawała się samej sobie mała i zbrukana, podczas gdy samolubna, głupia Melody nie umiała wybrać między rolą suro- wej, dyscyplinującej matki a rolą serdecznej przyjaciółki córki – Char- lene pozostawała nieufna i zagubiona. W ciągu wszystkich lat szkol- nych nikt jej nie powiedział, co w takim wypadku powinna zrobić. Nikt nie przyjedzie jej na ratunek dużym, ryczącym syrenami czerwo- nym wozem. Musi po prostu z tym żyć. Ale to boli. Szkodzi jak trująca substancja w wodzie, której nie można wyczuć powonieniem ani smakiem, tylko objawia się później patologicznymi skutkami i kończy na kozetce psychiatry. Myślała o tym, otwierając drzwi, aby zejść na dół do holu, zagłębić

się w tę nieznaną ciszę. Zatrzymała się u szczytu schodów. – Mamo?! Nie było odpowiedzi, ale teraz coś usłyszała. Coś łagodnego, ciche- go i drżącego, jakiś rytmiczny, nieregularny dźwięk. Płacz. Ktoś płakał. Wolno zeszła po schodach. – Mamo?

3 Marshall Crosby znowu miał depresję. Maggie widziała to wyraźnie. Przemawiały za tym wszystkie fizyczne sygnały. Był rozczochrany, nieumyte włosy zasłaniały bezładnie grube szkła okularów. Kiedy za- czynała z nim seanse, pierwszą rzeczą, jaką dostrzegła, było to, że rzadko się trudził, aby odgarnąć włosy z oczu. Zwykle patrzył przez nie, okazując rozmaite uczucia – pogardę, bunt, onieśmielenie. Albo, tak jak dzisiaj, rodzaj smutku. Coś, co krył głęboko w sobie. Jego kościste ramiona przygarbiły się w wytartej marynarce; kolana szero- ko rozstawione, ręce wetknięte w kieszenie dżinsów. Pod oczami widać było sine podkówki. – Jak się dziś czujemy, Marshall? – zapytała. Siedziała na krześle naprzeciwko kanapy, którą zajmował chłopak. Obciągnęła spódnicę i położyła na kolanach notes. – Dobrze, jak sądzę. – Wyglądasz na zmęczonego. – Tak, jak sądzę. – Coś cię ostatnio męczy? Może źle sypiasz? Wzruszenie ramion. Odchylił się, by spojrzeć w okno, jakby spo- dziewając się kogoś tam zobaczyć. – W takim razie… – zaczęła, próbując uchwycić jego wzrok. Ale on teraz patrzył na stojący między nimi stoliczek do kawy. – Może trzeba zmienić terapię, jeżeli masz trudności ze snem. – Ostatnio ciągle jestem na nogach. Czy w jego głosie wyczuła ten często występujący ton zniecierpli- wienia? – Nauka? Marshall spojrzał na Maggie z ironicznym uśmiechem. – Nauka jest dobra dla dziewczyn. – Kto ci to powiedział? – Nie musiała pytać. Wiedziała, że jego oj- ciec. Marshall znowu wzruszył ramionami. Obserwowała go przez

chwilę, a potem opuściła wzrok na notatnik na kolanach. Na bloczku widniał zapis, który kiedyś zrobiła: „Wymyka się”. Nie pamiętała, kie- dy to było, ale teraz odniosła dokładnie takie samo wrażenie. Przed laty jakiś sfrustrowany nauczyciel nazwał Marshalla upośle- dzonym i ta etykietka towarzyszyła mu potem przez całą szkołę pod- stawową i średnią. Całymi latami znosił obelgi w domu i znęcanie się nad nim w szkole. W końcu Henry Ivy, który uczył Marshalla historii, doszedł do wniosku, że wszyscy się mylą. Marshall był maltretowa- nym chłopcem, którego określano jako „opóźniony”. Henry podał mu pomocną dłoń, udzielając, po amatorsku, pewnej rady. Ostatni test ujawnił, ku zaskoczeniu wszystkich, że Marshall ma iq bliskie geniu- sza. Zbiegiem okoliczności w tym samym czasie aresztowano ojca chłopca za prowadzenie auta pod wpływem alkoholu. Wtedy Marshall zamieszkał z ciotką Leilą, wujkiem Markiem i dwoma starszymi kuzy- nami, Timem i Ryanem. Leila posłuchała rady pana Ivy’ego i zapro- wadziła Marshalla do Maggie, żeby go zbadała. Potem wszyscy usilnie pracowali, by wyprowadzić go na prostą. Poprawa następowała sto- sunkowo szybko. Do czasu, gdy ojciec Marshalla został zwolniony. – Jak ci się teraz układa z ojcem? – W porządku, jak sądzę. Już się tak bardzo nie wścieka. Marshall mógł wybrać pozostanie z Leilą i Markiem Lane’ami, ale zdecydował się na powrót do ojca. Zamieszkał w domu przed trzema tygodniami i od tego czasu oceny spadały, a higiena pozostawiała wiele do życzenia; wróciła też obojętność. Maggie podejrzewała, że to tylko kwestia czasu – Marshall przestanie brać leki i nie będzie uczęszczał na spotkania. Była wściekła i bezradna. Po spotkaniu z chłopakiem w zeszłym tygodniu tak bardzo przytłaczały ją te odczu- cia, że poszła do swojego terapeuty. – Terapia odnosi tylko wtedy skutek, gdy pacjent okazuje dobrą wolę i partycypuje – powiedział dr Willough. – Dotyczy to zarówno młodzieży, jak i dorosłych. Pacjent musi chcieć sobie pomóc. Nam po- zostaje ocena naszych ograniczeń. Granic, do jakich możemy się po- sunąć. Maltretowane dzieci prawie zawsze chcą wrócić do domu. Czasem