LOUISE ANDERSON
UCHYLIŁAM ZASŁONĘ
ŚMIERCI
(PERCEPTION OF DEATH)
PRZEŁOŻYŁA: ANNA KŁOSIEWICZ
VIZJA PRESS&IT
2006
PODZIĘKOWANIA
Do powstania tej książki przyczyniło się wiele osób, którym
chciałabym podziękować za pomoc i zrozumienie okazane mi w
tym długim przedsięwzięciu.
Najserdeczniejsze podziękowania dla całego zespołu Darley
Anderson Literary Agency, zwłaszcza dla moich agentów,
Darleya Andersona i Lucie Whitehouse.
Jestem również niezmiernie wdzięczna pracownikom
wydawnictwa Random House, przede wszystkim wspaniałemu
redaktorowi, Paulowi Sideyowi, za wyjątkową cierpliwość i
wsparcie oraz Tiffany Stansfield, adiustatorce Jacqueline Krendel
i korektorowi Neville’owi Gomesowi.
Johnowi Connollyemu dziękuję za jego inspirujący i godny
pozazdroszczenia talent.
Nieocenionym wsparciem byli również moi wspaniali
przyjaciele: Caroline Sutherland i Nick Wilkes, Catriona i David
Harris, Ceinwen i Mark Lombardi, Eileen i Robert Skinner, Sheila
i Douglas Kinnaird, Lynn i Paul Newman, Fiona i Russ Crawford,
Krysia i Terry Brennan, Jennifer i Mark Watson.
Uściski i ucałowania także dla June McGeachy, Kate Lough,
Dorothy Ritchie, Ann Girvan, Liz McRobb, Beth Thornton, Irene
Martin i Davida Hendersona.
Słowa wdzięczności niech zechcą przyjąć również pracownicy
firmy księgowej Martin, Aitken & Co., a zwłaszcza Jim Mclnroy,
Jim Copeland i Adrienne Airlie. To oni uświadomili mi, że
księgowość może być świetną zabawą!
Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich ciotek, wujków i
kuzynów, zbyt licznych, aby ich tu wymieniać z osobna. Każdy z
was z pewnością otrzyma egzemplarz na Gwiazdkę!
Na wyjątkowe podziękowania zasłużyli również moi rodzice:
David (Papa) i Elizabeth (Nanny) oraz wspaniałe, ukochane
rodzeństwo Marty i Simi.
Dziękuję także gorąco mojemu mężowi, który okazał się
świętym człowiekiem oraz naszym chłopcom.
Przepraszam wszystkie osoby, których tu nie wymieniłam, a
które przyczyniły się do powstania tej książki. Wam wszystkim
również składam podziękowania.
PROLOG
Suche fakty nie są ważne. Tak naprawdę liczy się to, w jaki
sposób je postrzegamy. Jesteśmy świadkami tych samych
wydarzeń, ale widzimy je odmiennie, z naszej perspektywy.
Nawet jeśli przeżywamy właśnie najgorszy dzień w całym życiu,
zdajemy sobie też sprawę, że w tym samym czasie miliony ludzi
stają w obliczu prawdziwej tragedii.
Mamy świadomość, że gdzieś na świecie co chwila dochodzi do
katastrofy: trzęsienia ziemi pustoszą Eurazję, nastolatki strzelają
do swoich kolegów w szkole, a afrykańskie dzieci umierają z
głodu, jednak nie poświęcamy temu zbyt wiele uwagi. Wrzucamy
drobne do puszki żebraka i popieramy działania organizacji
charytatywnych, tyle że świat jest zbyt wielki, byśmy mogli
ogarnąć ogrom ludzkiej niedoli. Koncentrujemy się dopiero na
nieszczęściu, które spadło na nasz dom.
Nie znaczy to wcale, że losy świata są mi całkiem obojętne, ale
bardziej obchodzą mnie moi bliscy niż ludzie, których nawet nie
znam.
Nasze życie ma porządek linearny. Kiedy ja biorę prysznic, ty
myjesz zęby, a gdy mój sąsiad smaruje masłem kromkę chleba, ja
ubieram się właśnie w kostium. Chłopiec roznoszący każdego
ranka gazety biegnie na lekcje, podczas gdy mężczyzna
zajmujący się przeprowadzaniem dzieci przez przejście dla
pieszych w pobliżu szkoły, pije herbatę. Nasze życie jest linią
prostą, biegnącą równolegle do losów innych ludzi - tysięcy
cienkich nitek ściśniętych razem tak mocno, że nie sposób
dostrzec granic pomiędzy nimi.
W czasie, kiedy Alex pieprzył panią McCaffer, a ja nalewałam
sobie świeżo zaparzonej kawy do filiżanki, Lucy Grant wydawała
ostatnie tchnienie. To idealnie zsynchronizowany układ
wydarzeń na pozór odrębnych, ale oddziałujących na siebie
nawzajem z każdym nowym krokiem czy zmianą tempa.
...rana szarpana szyi, uszkodzenie tchawicy, przełyku i krtani... po
przecięciu wędzidełka usunięto język... otarcia, siniaki i stłuczenia w
okolicach wzgórka łonowego i warg sromowych... ofiara została
zgwałcona... zabezpieczono próbki materiału genetycznego sprawcy...
Zawsze, odkąd byłam dzieckiem, niecierpliwie wyczekiwałam
piątku, końca kolejnego tygodnia. Momentu, kiedy będę mogła
wreszcie oderwać się od codziennej rutyny. Poprzysięgłam sobie
kiedyś przestrzegać żelaznej reguły, że dni powszednie
poświęcam wytężonej pracy, a w weekendy wypoczywam, ale
skończyło się tylko na pobożnych życzeniach. Im bardziej
przykładałam się do swoich obowiązków, tym więcej bzdurnych
spraw spoczywało na moich barkach. Zawsze kompetentna i
sumienna, po prostu musiałam naprawiać skutki niedbalstwa
innych. Wcale nie zamierzałam przepracowywać się, ale
rozpaczliwie starając się udowodnić, że potrafię dorównać
facetom, zupełnie nieświadomie stałam się w firmie założonej
przez mojego dziadka osobą, która chętnie zajmie się każdym
problemem i niedokończoną sprawą. Moja rodzina też nie
umiałaby już sobie radzić beze mnie. A przynajmniej tak mi się
wydawało.
Doskonale zdawałam sobie sprawę, że wielu ludzi drażni mój
bezceremonialny i napastliwy sposób bycia, choć gdybym była
mężczyzną, określono by mnie po prostu jako osobę
bezpośrednią i stanowczą. Nie bez znaczenia był też fakt, że
przyszłam na świat w rodzinie nie tylko zamożnej, ale wręcz
nieprzyzwoicie bogatej.
Dzień, w którym zgwałcono i zamordowano Lucy Grant
odmienił całe moje życie, choć wcale nie chodzi o to, że nagle
uświadomiłam sobie, jak kruche jest nasze istnienie. Tego ranka
nie wybiegłam nagle z domu w poszukiwaniu swego „ja”, jak
zrobiło to wiele innych trzydziestopięcioletnich kobiet, do tej
pory zajętych swoją karierą. Nie wybrałam się do banku spermy,
aby przez kolejnych dziewięć miesięcy poświęcić się wyrabianiu
na drutach ciepłych kaftaników. Nie zdecydowałam się też
obciąć na krótko włosów i przyłączyć do wolontariuszy
pracujących w krajach trzeciego świata. Żadnych radykalnych
posunięć. Zachowałam zimną krew.
Wydarzenia tego piątkowego ranka na początku października,
kiedy zginęła Lucy Grant, zderzyły linię mojego życia z losami
innych ludzi. Wytrąceni z kolein codzienności w końcu
musieliśmy się uważnie przyjrzeć samym sobie. To nie był
przyjemny widok.
W życiu każdego człowieka są sprawy, o których lepiej nie
wiedzieć - rzeczy, które powinno się zostawić w spokoju.
☾ 1 ☽
Pogoda tego poranka była wspaniała, toteż z ochotą ruszyłam
do oddalonego o dziesięć minut drogi biura. Przykryty cienką
warstwą szronu świat tonął w ostrym blasku słońca. W taki dzień
z łatwością mogłam pofolgować swojej skrytej namiętności i
wyobrażać sobie, że idę ulicami Bostonu czy Nowego Jorku.
Nowo otwarte bary kawowe sieci Starbucks były w tej zabawie
bardzo pomocne.
Samochodem jeździłam do biura tylko wtedy, gdy pogoda była
naprawdę paskudna. Przydzielono mi co prawda miejsce
parkingowe, ale jazda przez centrum była prawdziwą torturą. W
całej swej mądrości władze miejskie uszczęśliwiły nas
mnóstwem ścieżek rowerowych i pasów tylko dla autobusów.
Być może takie rozwiązanie sprawdziłoby się w jakiejś
europejskiej metropolii o nieco łagodniejszym klimacie i z dobrze
funkcjonującym transportem publicznym, ale w Glasgow nie
zmniejszyło to wcale natężenia ruchu, dodatkowo spowalniając
jeszcze jazdę.
Ostatnimi czasy notorycznie spóźniałam się do pracy.
Powodem tej doprowadzającej mnie do szału i godnej
politowania opieszałości był mój chłopak. Wychodziłam do
biura, dopiero kiedy upewniłam się, że on też wybiera się do
pracy.
Związałam się z przystojnym, wykształconym facetem z dobrej
rodziny, któremu brakowało odrobiny motywacji do pracy.
Mówiąc wprost, okazał się śmierdzącym leniem.
Przez pierwszych kilka miesięcy naiwnie wierzyłam, że mój
chłopak ma w sobie jakiś potencjał i nawet załatwiłam mu po
znajomości posadę w agencji pośrednictwa pracy. Co prawda
Alex nie miał odpowiedniego wyszkolenia, ale moim zdaniem nie
było to zbyt skomplikowane zajęcie. Chodziło tylko o
przeprowadzanie w imieniu pracodawców rozmów z
potencjalnymi pracownikami. To chyba nic trudnego?
Wydawało się już nawet, że Alex w końcu się ustatkuje, ale
ostatnio dochodziły mnie słuchy o jego trwających cztery godżiny
lunchach, wolnych dniach i ogólnym olewaniu obowiązków.
Miałam go dość. Spod pozłoty zaczynało się wyłaniać zupełnie
nieciekawe wnętrze. Zdaje się, że on też czuł się mną
rozczarowany.
Od czasu ukończenia studiów pracowałam w kancelarii
adwokackiej założonej przez mojego dziadka, ale czułam dumę
wstępując po kamiennych schodach i gdy mijając wspaniałe
georgiańskie filary, wkraczałam do wyłożonego marmurem holu
Paterson Building. Budynek wybudowano w 1875 roku dla
mojego prapradziadka, jednego z magnatów tytoniowych
Glasgow. Obecnie mieściła się w nim kancelaria adwokacka
Paterson, Paterson & Co.
Odpowiedziałam na uprzejme powitanie portiera, który
otworzył przede mną drzwi i natychmiast sprowadził windę.
William pracował w naszej firmie od czterdziestu lat i dobrze
wiedział, że nie warto próbować wciągać mnie w
niezobowiązującą pogawędkę. Potrzebowałam tych kilku
cennych chwil na zastanowienie się, czy o niczym nie
zapomniałam i przemyślenie strategii działania. Nie czułam się
skrępowana naszym milczeniem - powtarzalność tego porannego
rytuału działała na mnie uspokajająco.
Mój gabinet, należący niegdyś do mojego ojca, znajdował się
na ostatnim piętrze, tuż obok sali posiedzeń. Z windy wychodziło
się wprost do pozbawionego ścianek działowych pomieszczenia
biurowego, które o tej porze tętniło już życiem.
Przywitawszy się z pracownikami, skierowałam się prosto do
swojego gabinetu. Piątek ma w sobie coś dziwnego. Kolejny dzień
roboczy, będący jednocześnie zakończeniem całego tygodnia
pracy, w którym zbiegały się dwie sprzeczności: świadomość
zamykania wszystkich spraw na czas weekendu i nadzieja na
owocną pracę. Byłam jednak odosobniona w tej pewności, że w
piątek można zdziałać równie wiele, jak w każdy inny dzień.
W wypchanej po brzegi torebce nie mogłam znaleźć szczotki
do włosów. Uznałam więc, że najwyższa pora na generalne
porządki. Zawsze staram się zachować nienaganny wygląd.
Niecierpliwie wysypałam zawartość torebki do koszyka na
korespondencję. Oczywiście, szczotka znajdowała się na samym
dnie, pod palmtopem, portfelem, kosmetyczką, komórką i
czterema kompletami kluczy: od mojego mieszkania, od domu
rodziców, od biura i od samochodu.
Poprawiłam fryzurę i poszłam do biurowej kuchenki po kawę.
Nigdy nie wierzyłam w nadprzyrodzone znaki i podobne bzdury,
ale kiedy kuchenne okno otworzyło się gwałtownie, ze strachu aż
podskoczyłam, boleśnie parząc sobie rękę gorącym napojem.
Włożyłam dłoń pod strumień zimnej wody i przybrałam
poważny, rzeczowy wyraz twarzy. Moi koledzy wiedzieli już z
doświadczenia, że kiedy mam taką minę, lepiej ze mną nie
zadzierać.
Wróciłam z kawą do swojego gabinetu i usiadłam przy biurku.
Zabierałam się właśnie za przeglądanie wysypanych z torebki
śmieci, kiedy usłyszałam pukanie.
- Dzień dobry, Erin - w drzwiach stał Michael McCabe.
Wkraczał na moje terytorium, starał się więc zachowywać
przyjaźnie.
- Dzień dobry - mruknęłam, nie siląc się zbytnio na
uprzejmość.
- Udało ci się wczoraj dopracować szczegóły ugody w sprawie
Murphy kontra Broadwood?
- Wszystko gotowe.
- Masz zamiar zgodzić się na pięćset tysięcy? Poruszyłam się
niespokojnie na krześle. Odkąd Michael interesował się moimi
sprawami?
- Raczej tak.
- Świetnie. Będą tu o dziesiątej.
- Wiem. - To chyba oczywiste, skoro sama zorganizowałam to
spotkanie. Michael ociągał się z wyjściem, więc uniosłam
pytająco brew:
- Mogę ci jeszcze w czymś pomóc?
- Nie, nie. Życzę szczęścia - odparł jowialnym tonem, w którym
brzmiała jednak nieszczera nuta i w końcu poszedł.
Szczęście nie miało tu nic do rzeczy. Po prostu byłam dobrą
prawniczką. Cholernie dobrą prawniczką. Odrobiłam swoje
zadanie domowe. Michael zachowywał się dziwacznie, ale z
drugiej strony w moim towarzystwie zawsze był trochę dziwny.
Staraliśmy się schodzić sobie z drogi - przynajmniej na tyle, na ile
to było możliwe w przypadku dwojga starszych wspólników i
dawnych kochanków. Z czasem wzajemną adorację i
romantyczne zainteresowanie zastąpiły nieufność i niechęć.
Michael to głupek, ale jest też świetnym prawnikiem, nie
chciałam więc, żeby odszedł z naszej kancelarii, nawet jeśli
osobiście bardzo by mi to odpowiadało. To jego nagłe
zainteresowanie ciągnącą się od trzech lat sprawą było jednak
zastanawiające.
Pięćset tysięcy funtów nie wydawało mi się wystarczającą
sumą za utratę męża i ojca, ale tyle zazwyczaj płacono w
przemyśle za podobne śmiertelne wypadki. Pan Murphy zmarł w
wyniku domniemanego zaniedbania ze strony Broadwood Ltd.
Otworzyłam aktówkę i przerzuciłam teczki z dokumentami,
aby upewnić się, że nie zapomniałam o niczym ważnym.
Hammersmith kontra Duguid & Masters Ltd., Morris kontra
Donald, McGowan kontra Francinelli & Sons. Brakowało akt
sprawy Murphy kontra Broadwood Ltd.
Przejrzałam papiery jeszcze raz, zatrzasnęłam aktówkę i
spojrzałam na zegarek. Za pięć dziewiąta. Powinnam zdążyć
wpaść do domu, zabrać potrzebne dokumenty i wrócić do
kancelarii w ciągu pół godziny.
W tym pośpiechu przewróciłam kubek, wylewając kawę na
biurko i klawiaturę. Odetchnęłam głęboko i chwyciwszy klucze i
płaszcz przeciwdeszczowy, ruszyłam w stronę windy.
- Karen, muszę wyjść - zwróciłam się z westchnieniem do
swojej asystentki. - Rozlałam kawę na biurko i klawiaturę. Poproś
kogoś, żeby to posprzątał.
- Oczywiście, panno Paterson. Kiedy możemy się pani
spodziewać z powrotem? - zawołała za mną Karen.
- Za pół godziny.
Dobrze wiedziałam, że jestem dla niej zbyt opryskliwa, ale
naprawdę nie miałam dzisiaj czasu na wymianę uprzejmości.
Na ulicach kłębiły się tłumy spieszących do pracy urzędników,
ekspedientów i fryzjerów. Z trudem przedzierałam się przez to
morze ludzi, zmuszona rozpychać się łokciami i co chwila
powtarzać „przepraszam”.
Dotarłam w końcu do wylotu ulicy, skąd było już widać
kamienicę, w której mieszkałam. Promienie słońca odbijały się w
szybach okien, nadając fasadzie z jasnego piaskowca ciemniejszy
odcień. Był to piękny, emanujący ciepłem budynek -
wyremontowany wiktoriański magazyn, stojący nad brzegiem
przywróconej do życia rzeki, płynącej przez serce
odrestaurowanego miasta.
Wykonano tu kawał dobrej roboty, zwłaszcza w przypadku
apartamentów na najwyższym piętrze, z których jeden należał
do mnie. Kamienica była ekskluzywna - mieściła tylko dwanaście
mieszkań, zajmowanych wyłącznie przez ludzi wolnych
zawodów. Staraliśmy się nie wchodzić sobie w drogę, ale byliśmy
na tyle dobrze wychowani, że tworzyliśmy złudną atmosferę
wspólnoty.
Sięgnęłam do kieszeni płaszcza i wyciągnęłam klucze od domu
rodziców. Zapowiadał się naprawdę wspaniały dzień.
Nacisnęłam guzik przy nazwisku naszej dozorczyni, pani
McCaffer. Bez rezultatu. Zniechęcona, zadzwoniłam do
wszystkich mieszkań, oprócz dwóch apartamentów na samej
górze, ale tak jak przypuszczałam, nikogo nie było w domu.
Odetchnęłam głęboko i w końcu nacisnęłam guzik
sąsiadującego z moim mieszkaniem apartamentu. Z jednej strony
wolałabym nikogo nie zastać, jednak z drugiej musiałam się
przecież jakoś dostać do budynku.
- Słucham?
- Cześć, tu Erin Paterson. Zapomniałam kluczy, a pani
McCaffer nie ma w domu. Mógłbyś mnie wpuścić?
Nastąpiła chwila dziwnego milczenia. To typowe dla Paula
Gabriela, mojego najbliższego sąsiada, który uważał się chyba za
kogoś w rodzaju komika.
- Dobra, ale muszę cię uprzedzić, że winda jest zepsuta -
odezwał się w końcu.
- Dzięki - mruknęłam pod nosem, jednak na wszelki wypadek
upewniłam się, że winda rzeczywiście nie działa. Taki
szczeniacki żart byłby bardzo w stylu Paula.
Popatrzyłam na schody. Nienawidzę wysiłku fizycznego,
kiedykolwiek i pod każdą postacią. Ćwiczenia to dla mnie
prawdziwy idiotyzm. Jestem gotowa zrobić wiele, byle ich tylko
uniknąć. Nie uśmiechało mi się wyciskanie siódmych potów na
siłowni i udawanie przy tym, że świetnie się bawię, podczas gdy
jedyną rzeczą, o której tak naprawdę marzę, jest kieliszek wina.
Żeby zachować idealną figurę w rozmiarze 36, stosowałam po
prostu rewolucyjną dietę. Jadłam mniej.
Rozpoczęłam wspinaczkę na piąte piętro, ale już na trzecim
dostałam zadyszki. Czułam drobne kropelki potu, które zbierały
mi się u nasady włosów. Zrzuciłam z ramion płaszcz i
zostawiwszy go na podeście, podjęłam desperacki wysiłek
pokonania biegiem dwóch ostatnich pięter. Z doświadczenia
wiedziałam, że szybciej wracam do siebie po krótkim,
intensywnym wysiłku. Nikomu o tym nie mówiłam z obawy, że
otaczający mnie nudziarze, którzy bez przerwy rozprawiają o
ćwiczeniach fizycznych, zamęczą mnie naszpikowanymi
szczegółami wykładami na temat tempa regenerowania się
systemu krążenia.
Odetchnęłam głęboko i zaczęłam przeskakiwać po dwa stopnie
na raz. I to był błąd. Kiedy skręcałam na czwarte piętro,
zahaczyłam o coś pantoflem od Gucciego i urwałam obcas. W
końcu dotarłam na górę, klnąc pod nosem na czym świat stoi. Na
domiar złego - na korytarzu czekał na mnie Paul Gabriel.
Nie rozumiałam, dlaczego w ogóle się fatygował, bo z całą
pewnością nie miałam mu nic do powiedzenia.
Stał oparty o framugę drzwi swojego mieszkania i przybrał
pozę, która w jego mniemaniu miała zapewne sprawiać
wrażenie swobodnej i beztroskiej. Nie można zaprzeczyć,
naprawdę interesujący mężczyzna: tuż po czterdziestce, z
włosami przyprószonymi gdzieniegdzie siwizną, wysoki - dobrze
ponad metr osiemdziesiąt wzrostu - i w świetnej formie. W
każdym tego słowa znaczeniu.
- Wszystko w porządku?
- Tak, dzięki - wysapałam.
Przyglądał mi się uważnie, kiedy kuśtykając mijałam jego
mieszkanie, najwytworniej, jak się dało, biorąc pod uwagę brak
pięciocentymetrowego obcasa. Wyjęłam zapasowe klucze,
schowane w doniczce z dużą paprotką, ustawionej pomiędzy
naszymi mieszkaniami. Pomyślałam, że powinnam chyba
przerwać to niezręczne milczenie, choć sytuacja nie wymagała
raczej wyjaśnień.
- Zapomniałam kluczy.
W odpowiedzi skinął tylko z wyższością głową.
Bogaci nowojorczycy dobrze to sobie jednak wymyślili.
Jedynym minusem tej kamienicy było to, że zasiedziali lokatorzy
nie mieli prawa głosu w sprawie swoich ewentualnych sąsiadów.
Nie mieściło mi się w głowie, jak tego podejrzanego pismaka stać
było na mieszkanie tutaj.
- Dzięki, że mnie wpuściłeś - dodałam, otwierając drzwi.
- Może wstąpisz do mnie na kawę? - zaproponował nagle Paul.
- Propozycja spędzenia z tobą dnia jest niezwykle kusząca, ale
niektórzy przecież pracują. Dziękuję, ale muszę odmówić.
- Nie jesteś już chyba zła o tamten kawałek w prasie?
- Ależ skąd - odparłam, wzruszając ramionami. - Wolność
prasy i tak dalej.
Paul Gabriel napisał artykuł o nierzetelnych prawnikach
zajmujących się odszkodowaniami, którzy zapewniają swoich
klientów, że pobierają honoraria tylko w przypadku wygrania
sprawy, ale żądają niebotycznych kwot w ramach
zabezpieczenia. I miał czelność zacytować mnie jako prawniczkę
specjalizującą się właśnie w sprawach o odszkodowanie. Co
prawda, nie nazwał mnie osobą pozbawioną skrupułów, ale
wystarczyło, że wymienił moje nazwisko. Pracowałam w jednej z
najbardziej renomowanych kancelarii prawniczych w Szkocji,
która z całą pewnością nie działała w ten sposób. Pobieraliśmy
po prostu określony procent wygranej kwoty.
- Wtedy mówiłaś co innego - powiedział z uśmiechem. -
Nazwałaś mnie złośliwym, niedoinformowanym, marnym
pismakiem!
Zamrugałam niemądrze powiekami.
- Przepraszam. Jestem już naprawdę spóźniona.
- Zgódź się - nalegał Paul. - Napijemy się kawy i w końcu
zakopiemy topór wojenny.
Miałam wielką ochotę wytłumaczyć mu obrazowo, gdzie może
sobie wsadzić takie propozycje, ale powiedziałam tylko
stanowczo:
- Dziękuję, ale nie. Jestem już spóźniona na spotkanie. Muszę
pędzić.
- Może jednak dasz się skusić?
- Nie rozumiesz prostego „nie”?
- Czyżbym wyczuwał w twoim głosie wrogość?
- Cieszę się, że jesteś taki spostrzegawczy. Nie. Nie chcę napić
się kawy.
Weszłam do mieszkania i próbowałam zatrzasnąć drzwi, ale
złośliwie odbiły się od framugi i znów otwierały. Na szczęście
Paul nie skorzystał z okazji i nie wepchnął się za mną do środka.
Zrzuciwszy z nóg nieszczęsne buty, ruszyłam w stronę
komputera, nie udało mi się jednak znaleźć akt sprawy Murphy
kontra Broadwood.
Rozejrzałam się z irytacją po salonie. Panował tu zaduch,
powietrze było niemal parne.
Całą południową ścianę w moim mieszkaniu zajmowały drzwi
balkonowe, prowadzące na spory taras. W chwilach zmęczenia,
frustracji czy złego nastroju, które zdarzały mi się bardzo często,
wychodziłam tam, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Teraz
też otworzyłam drzwi i stanęłam boso na wyłożonej terakotą
podłodze tarasu.
Wsparta o balustradę, patrzyłam na panoramę miasta,
oddychając przy tym głęboko i próbując się ogrzać w
promieniach jesiennego słońca. Kiedy w końcu zerknęłam na
zegarek, zaklęłam. Dwadzieścia po dziewiątej.
Wróciłam do salonu i ze złością zabrałam się za szukanie akt.
Wreszcie znalazłam je pod jakimś czasopismem. Dałabym głowę,
że tam ich nie kładłam. Pieczołowicie odłożyłam teczkę na
komputer i pomknęłam do sypialni po nową parę butów. Widok,
który tam zastałam, wprawił mnie w osłupienie.
Naga, siedząca okrakiem na Aleksie kobieta zeskoczyła z niego
z wrzaskiem. Pani McCaffer. Stałam w drzwiach, mrugając ze
zdziwieniem oczami, podczas gdy oni wili się w łóżku, nerwowo
próbując okryć prześcieradłami swoją nagość.
- Wynoście się - zdołałam wydusić.
- Erin, to nie tak, jak myślisz...
- Co takiego? - prychnęłam z niedowierzaniem. Pani McCaffer
potknęła się i zupełnie przypadkiem nadziała na niego?
- Wynoście się oboje - wysyczałam i weszłam do garderoby,
choć nogi uginały się pode mną. Oparłam się o półkę, próbując
nieco ochłonąć. Serce waliło mi jak młotem. Nie mogłam w to
wszystko uwierzyć.
Muszę szybko wybrać jakieś buty. Alex i pani McCaffer? Kto by
pomyślał? Muszę znaleźć inne buty. Muszę znaleźć odpowiednią
parę butów. To była sztuczka, stosuję w trudnych chwilach.
Skupiam się na jakiejś prozaicznej czynności i staram się
oderwać myśli od tego, co mnie otacza.
Moja terapeutka, doktor Eunice McKay, pewnie spadłaby ze
swojej krytej skórą kanapy, gdyby dowiedziała się, że stosuję
taką metodę odwracania uwagi. „Musisz zmierzyć się ze swoimi
emocjami”, przekonywała zawsze. Ale takie zepchnięcie ich w
głąb było bezpieczniejszym rozwiązaniem, bo pozwalało
zachować nad wszystkim kontrolę.
Buty miałam starannie poukładane według fasonów i kolorów,
dlatego odszukanie kolejnej pary czarnych pantofli na wysokich
obcasach było dziecinnie proste. Aż za bardzo.
- Erin, musimy o tym porozmawiać. To nie jest moja wina -
dobiegł mnie głos Aleksa.
Usiadłam na krześle i włożyłam buty. Czułam przyśpieszone
bicie serca. Na ustach zebrały mi się drobne kropelki potu.
Przymknęłam oczy na ułamek sekundy, starając się myśleć tylko
o biednej pani Murphy i jej dwóch synkach, którzy od trzech lat
wychowywali się bez ojca. Ze względu na nich powinnam dzisiaj
zaprezentować najlepszą formę. Za to właśnie biorę pieniądze.
Muszę wziąć się w garść. Pani Murphy mnie potrzebuje.
Między mną a Aleksem nie układało się już od dawna. Tak
naprawdę nie miałam nawet ochoty tego naprawiać. Zresztą, jak
mogłabym to zrobić, skoro stawką była moja duma? Alex poszedł
do łóżka z inną kobietą. To był wystarczający argument.
- Erin, musimy porozmawiać - powiedział, kiedy pewnym
krokiem wyszłam z garderoby.
- Nie mamy o czym rozmawiać! - warknęłam. - Z nami koniec.
Wynoś się z mojego mieszkania. Twoje rzeczy mają zniknąć stąd
do wieczora.
- Nie możesz mnie tak po prostu wyrzucić! Mam prawo tu
mieszkać - Alex odrzucił prześcieradło i chwycił swoje bokserki.
Pani McCaffer wyglądała na zadowoloną z siebie i dopiero to
naprawdę mnie rozwścieczyło. Jak ona śmie patrzeć na mnie z
takim zadowoleniem? Taka szumowina! Na mnie - kobietę, którą
„Sunday Herald” umieścił w zeszłym roku na dziesiątym miejscu
listy najlepszych partii w Szkocji.
Ruszyłam wolno do wyjścia, ukrywając wzburzenie pod maską
chłodnego opanowania.
- Jeśli o mnie chodzi, to straciłeś prawo do czegokolwiek.
Wynoś się albo każę cię stąd wyrzucić.
- Spróbuj mnie zmusić! - wrzasnął.
Nie byłam przyzwyczajona do tego, że mężczyźni podnoszą na
mnie głos. Poza tym potrafiłam być naprawdę przykra wobec
Aleksa, bo to ja miałam wszystkie atuty w ręku. Mieszkanie,
samochód, pieniądze należały do mnie. Dlatego w trakcie kłótni
Alex nigdy nie uciekał się do krzyków, tylko zawsze starał się
mnie udobruchać. Tym razem jednak za mną popędził.
- Nie dam sobą pomiatać! Nie możesz mnie do niczego zmusić.
Nie odezwałam się nawet słowem. Po prostu wzięłam do ręki
klucze.
- Nie pozwolę ci teraz wyjść, Erin. Zostaniesz w domu i jakoś to
załatwimy... - powiedział przez zaciśnięte zęby i zagrodził mi
drogę. Widać było, że jest wściekły, ale miałam wątpliwości, czy
rozłościła go tak myśl o rozstaniu ze mną, czy może raczej strach
przed wylądowaniem na bruku.
- Mieszkanie należy do mnie. Nie chcę cię tu więcej widzieć.
Masz się wynieść.
Zirytowałam się, bo głos zrobił mi się piskliwy. Zawsze tak
było, kiedy zaczynałam się z kimś kłócić. Z łatwością
wygrywałam spory w kwestiach prawnych, ale kiedy w grę
wchodziły konflikty osobiste, stawałam się zupełnie bezradna.
Nerwowo cofnęłam się przed Aleksem.
- Ty głupia, zarozumiała, oziębła krowo. Tak łatwo się mnie nie
pozbędziesz! Sporo o tobie wiem, ty arogancka, rozpuszczona,
popieprzona wariatko. „Nie dotykaj mnie, nie lubię tego!” -
krzyczał, napierając, a ja przesuwałam się krok po kroku w
stronę tarasu. Czułam się osaczona i naprawdę przerażona.
- Alex, to już koniec. Proszę cię, idź sobie. Jeśli mnie do tego
zmusisz, każę cię stąd wyrzucić, a przecież tego byś nie chciał,
prawda? Chyba nie chcesz robić scen?
- Każesz mnie wyrzucić? - roześmiał mi się w twarz. - Tatuś się
tym zajmie? Tatuś mnie stąd wyrzuci? A może ten stary sukinsyn
już tego nie dożyje?!
Kropelka śliny trafiła mnie w oko.
- Tatuś poradzi sobie ze złym Aleksem? Tatuś wszystko
naprawi? - szydził.
- Zamknij się, Alex! Zamknij się! Nie waż się o nim wspominać.
Popatrzył na mnie z góry i uśmiechnął się triumfująco.
- Chyba nie sądzisz, że twojego ojca to obchodzi? Przecież on
ma cię w nosie. Ta resztka mózgu, która mu jeszcze została, myśli
tylko o tych jego pieprzonych kaczkach! Już po nim! To jest twój
problem, Erin? Tatuś nie kocha cię już tak mocno, jak kiedyś?
Zanim zdążyłam w ogóle pomyśleć, co robię, chwyciłam ciężką
figurkę z brązu i uderzyłam go w głowę. Alex padł na kolana,
trzymając się dłonią za policzek i jęcząc:
- Jezu Chryste... Jeezu... o, Jeezu... Boże...
Miałam ochotę rozwalić mu czaszkę, uderzyć statuetką
siedzącej kobiety w te miękkie, jasne włosy. Chciałam, żeby
poczuł taki sam ból, jak mój ojciec. Przewróciłam go na plecy i
nachyliłam się.
- Wspomnij jeszcze raz o moim ojcu, a cię zatłukę. Zabiję cię,
jeśli jeszcze raz zjawisz się w moim domu. Możesz być pewien, że
to zrobię. Dotarło? - kopnęłam go mocno w żebra. Znowu jęknął.
Zauważyłam krople krwi cieknące mu pomiędzy palcami. - Do
wieczora masz się stąd wynieść - dodałam, rzucając w niego
statuetką.
W drzwiach sypialni mignęła mi pani McCaffer, która zdążyła
już naciągnąć na siebie tandetną sukienkę w lamparci rzucik, a
teraz gapiła się na mnie.
Zignorowałam ją i spokojnie sięgnęłam po teczkę z aktami, ale
w wejściu natknęłam się na Paula Gabriela. Z pobladłą twarzą
wpatrywał się w skulonego Aleksa, leżącego na podłodze.
- Chyba powinnaś wezwać pogotowie - powiedział w końcu.
- Próbowałeś ich kryć! - krzyknęłam, przepychając się obok
niego.
- Erin, naprawdę powinnaś wezwać karetkę - Paul chwycił
mnie za ramię. - On jest ranny!
- Odpieprz się! - wrzasnęłam, wyrywając ramię z uścisku. -
Wszyscy się ode mnie odpieprzcie!
Na podeście trzeciego piętra podniosłam swój szary jedwabny
płaszcz przeciwdeszczowy i popatrzyłam na zegarek, ale z gardła
wyrwał mi się szloch. Pod powiekami poczułam łzy.
Teraz będę musiała biec całą drogę do biura, żeby zdążyć na
spotkanie w sprawie ugody z Broadwood.
Łzy i bieganie. Dwie rzeczy, których nienawidziłam
najbardziej.
☾ 2 ☽
Dyrektor generalny Broadwood Ltd., Mat Cohen z kancelarii
Cohen Freidmann, mój asystent Douglas Thomson i Michael
McCabe siedzieli już przy stole, kiedy w końcu wpadłam do sali
posiedzeń, przepraszając za spóźnienie. Od razu przeszliśmy do
sprawy.
Ględzili o ugodzie, po raz setny omawiając najdrobniejsze
szczegóły. Widać było, że mój brak zainteresowania zaczyna ich
powoli denerwować. Po tamtej stronie stołu musiało się już
zrobić gorąco i nieprzyjemnie w promieniach silnie palącego
słońca. Mogłabym zaciągnąć żaluzje, ale chciałam, żeby trochę
się pomęczyli, tak jak męczyła się pani Murphy przez ostatnie
trzy lata.
Biedna kobieta. Panicznie obawiała się prawników, była
przerażona perspektywą życia bez swojego Dannyego i
zamartwiała się, co będzie z nią i jej dziećmi. Proponowaliśmy tę
ugodę od dwóch lat, ale dopiero teraz, kiedy wyznaczono datę
rozprawy sądowej, zdecydowali się ją wreszcie podpisać. To było
naprawdę odrażające.
Poza tym drażniło mnie, że Michael nadal bierze udział w tym
spotkaniu. Wystarczy, że zastąpił mnie, zanim zdołałam dotrzeć
do biura, ale to była moja sprawa i nie potrzebowałam
podpowiedzi z jego strony.
Spis treści KARTA TYTUŁOWA PODZIĘKOWANIA PROLOG ☾ 1 ☽ ☾ 2 ☽ ☾ 3 ☽ ☾ 4 ☽ ☾ 5 ☽ ☾ 6 ☽ ☾ 7 ☽ ☾ 8 ☽ ☾ 9 ☽ ☾ 10 ☽ ☾ 11 ☽ ☾ 12 ☽ ☾ 13 ☽ ☾ 14 ☽ ☾ 15 ☽ ☾ 16 ☽ ☾ 17 ☽ ☾ 18 ☽ ☾ 19 ☽ ☾ 20 ☽
☾ 21 ☽ ☾ 22 ☽ ☾ 23 ☽ ☾ 24 ☽ ☾ 25 ☽ ☾ 26 ☽ ☾ 27 ☽ ☾ 28 ☽ ☾ 29 ☽ ☾ 30 ☽
LOUISE ANDERSON UCHYLIŁAM ZASŁONĘ ŚMIERCI (PERCEPTION OF DEATH) PRZEŁOŻYŁA: ANNA KŁOSIEWICZ VIZJA PRESS&IT 2006
PODZIĘKOWANIA Do powstania tej książki przyczyniło się wiele osób, którym chciałabym podziękować za pomoc i zrozumienie okazane mi w tym długim przedsięwzięciu. Najserdeczniejsze podziękowania dla całego zespołu Darley Anderson Literary Agency, zwłaszcza dla moich agentów, Darleya Andersona i Lucie Whitehouse. Jestem również niezmiernie wdzięczna pracownikom wydawnictwa Random House, przede wszystkim wspaniałemu redaktorowi, Paulowi Sideyowi, za wyjątkową cierpliwość i wsparcie oraz Tiffany Stansfield, adiustatorce Jacqueline Krendel i korektorowi Neville’owi Gomesowi. Johnowi Connollyemu dziękuję za jego inspirujący i godny pozazdroszczenia talent. Nieocenionym wsparciem byli również moi wspaniali przyjaciele: Caroline Sutherland i Nick Wilkes, Catriona i David Harris, Ceinwen i Mark Lombardi, Eileen i Robert Skinner, Sheila i Douglas Kinnaird, Lynn i Paul Newman, Fiona i Russ Crawford, Krysia i Terry Brennan, Jennifer i Mark Watson. Uściski i ucałowania także dla June McGeachy, Kate Lough, Dorothy Ritchie, Ann Girvan, Liz McRobb, Beth Thornton, Irene Martin i Davida Hendersona. Słowa wdzięczności niech zechcą przyjąć również pracownicy
firmy księgowej Martin, Aitken & Co., a zwłaszcza Jim Mclnroy, Jim Copeland i Adrienne Airlie. To oni uświadomili mi, że księgowość może być świetną zabawą! Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich ciotek, wujków i kuzynów, zbyt licznych, aby ich tu wymieniać z osobna. Każdy z was z pewnością otrzyma egzemplarz na Gwiazdkę! Na wyjątkowe podziękowania zasłużyli również moi rodzice: David (Papa) i Elizabeth (Nanny) oraz wspaniałe, ukochane rodzeństwo Marty i Simi. Dziękuję także gorąco mojemu mężowi, który okazał się świętym człowiekiem oraz naszym chłopcom. Przepraszam wszystkie osoby, których tu nie wymieniłam, a które przyczyniły się do powstania tej książki. Wam wszystkim również składam podziękowania.
PROLOG Suche fakty nie są ważne. Tak naprawdę liczy się to, w jaki sposób je postrzegamy. Jesteśmy świadkami tych samych wydarzeń, ale widzimy je odmiennie, z naszej perspektywy. Nawet jeśli przeżywamy właśnie najgorszy dzień w całym życiu, zdajemy sobie też sprawę, że w tym samym czasie miliony ludzi stają w obliczu prawdziwej tragedii. Mamy świadomość, że gdzieś na świecie co chwila dochodzi do katastrofy: trzęsienia ziemi pustoszą Eurazję, nastolatki strzelają do swoich kolegów w szkole, a afrykańskie dzieci umierają z głodu, jednak nie poświęcamy temu zbyt wiele uwagi. Wrzucamy drobne do puszki żebraka i popieramy działania organizacji charytatywnych, tyle że świat jest zbyt wielki, byśmy mogli ogarnąć ogrom ludzkiej niedoli. Koncentrujemy się dopiero na nieszczęściu, które spadło na nasz dom. Nie znaczy to wcale, że losy świata są mi całkiem obojętne, ale bardziej obchodzą mnie moi bliscy niż ludzie, których nawet nie znam. Nasze życie ma porządek linearny. Kiedy ja biorę prysznic, ty myjesz zęby, a gdy mój sąsiad smaruje masłem kromkę chleba, ja ubieram się właśnie w kostium. Chłopiec roznoszący każdego ranka gazety biegnie na lekcje, podczas gdy mężczyzna zajmujący się przeprowadzaniem dzieci przez przejście dla
pieszych w pobliżu szkoły, pije herbatę. Nasze życie jest linią prostą, biegnącą równolegle do losów innych ludzi - tysięcy cienkich nitek ściśniętych razem tak mocno, że nie sposób dostrzec granic pomiędzy nimi. W czasie, kiedy Alex pieprzył panią McCaffer, a ja nalewałam sobie świeżo zaparzonej kawy do filiżanki, Lucy Grant wydawała ostatnie tchnienie. To idealnie zsynchronizowany układ wydarzeń na pozór odrębnych, ale oddziałujących na siebie nawzajem z każdym nowym krokiem czy zmianą tempa. ...rana szarpana szyi, uszkodzenie tchawicy, przełyku i krtani... po przecięciu wędzidełka usunięto język... otarcia, siniaki i stłuczenia w okolicach wzgórka łonowego i warg sromowych... ofiara została zgwałcona... zabezpieczono próbki materiału genetycznego sprawcy... Zawsze, odkąd byłam dzieckiem, niecierpliwie wyczekiwałam piątku, końca kolejnego tygodnia. Momentu, kiedy będę mogła wreszcie oderwać się od codziennej rutyny. Poprzysięgłam sobie kiedyś przestrzegać żelaznej reguły, że dni powszednie poświęcam wytężonej pracy, a w weekendy wypoczywam, ale skończyło się tylko na pobożnych życzeniach. Im bardziej przykładałam się do swoich obowiązków, tym więcej bzdurnych spraw spoczywało na moich barkach. Zawsze kompetentna i sumienna, po prostu musiałam naprawiać skutki niedbalstwa innych. Wcale nie zamierzałam przepracowywać się, ale rozpaczliwie starając się udowodnić, że potrafię dorównać facetom, zupełnie nieświadomie stałam się w firmie założonej przez mojego dziadka osobą, która chętnie zajmie się każdym problemem i niedokończoną sprawą. Moja rodzina też nie umiałaby już sobie radzić beze mnie. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Doskonale zdawałam sobie sprawę, że wielu ludzi drażni mój bezceremonialny i napastliwy sposób bycia, choć gdybym była mężczyzną, określono by mnie po prostu jako osobę bezpośrednią i stanowczą. Nie bez znaczenia był też fakt, że przyszłam na świat w rodzinie nie tylko zamożnej, ale wręcz nieprzyzwoicie bogatej. Dzień, w którym zgwałcono i zamordowano Lucy Grant odmienił całe moje życie, choć wcale nie chodzi o to, że nagle uświadomiłam sobie, jak kruche jest nasze istnienie. Tego ranka nie wybiegłam nagle z domu w poszukiwaniu swego „ja”, jak zrobiło to wiele innych trzydziestopięcioletnich kobiet, do tej pory zajętych swoją karierą. Nie wybrałam się do banku spermy, aby przez kolejnych dziewięć miesięcy poświęcić się wyrabianiu na drutach ciepłych kaftaników. Nie zdecydowałam się też obciąć na krótko włosów i przyłączyć do wolontariuszy pracujących w krajach trzeciego świata. Żadnych radykalnych posunięć. Zachowałam zimną krew. Wydarzenia tego piątkowego ranka na początku października, kiedy zginęła Lucy Grant, zderzyły linię mojego życia z losami innych ludzi. Wytrąceni z kolein codzienności w końcu musieliśmy się uważnie przyjrzeć samym sobie. To nie był przyjemny widok. W życiu każdego człowieka są sprawy, o których lepiej nie wiedzieć - rzeczy, które powinno się zostawić w spokoju.
☾ 1 ☽ Pogoda tego poranka była wspaniała, toteż z ochotą ruszyłam do oddalonego o dziesięć minut drogi biura. Przykryty cienką warstwą szronu świat tonął w ostrym blasku słońca. W taki dzień z łatwością mogłam pofolgować swojej skrytej namiętności i wyobrażać sobie, że idę ulicami Bostonu czy Nowego Jorku. Nowo otwarte bary kawowe sieci Starbucks były w tej zabawie bardzo pomocne. Samochodem jeździłam do biura tylko wtedy, gdy pogoda była naprawdę paskudna. Przydzielono mi co prawda miejsce parkingowe, ale jazda przez centrum była prawdziwą torturą. W całej swej mądrości władze miejskie uszczęśliwiły nas mnóstwem ścieżek rowerowych i pasów tylko dla autobusów. Być może takie rozwiązanie sprawdziłoby się w jakiejś europejskiej metropolii o nieco łagodniejszym klimacie i z dobrze funkcjonującym transportem publicznym, ale w Glasgow nie zmniejszyło to wcale natężenia ruchu, dodatkowo spowalniając jeszcze jazdę. Ostatnimi czasy notorycznie spóźniałam się do pracy. Powodem tej doprowadzającej mnie do szału i godnej politowania opieszałości był mój chłopak. Wychodziłam do biura, dopiero kiedy upewniłam się, że on też wybiera się do
pracy. Związałam się z przystojnym, wykształconym facetem z dobrej rodziny, któremu brakowało odrobiny motywacji do pracy. Mówiąc wprost, okazał się śmierdzącym leniem. Przez pierwszych kilka miesięcy naiwnie wierzyłam, że mój chłopak ma w sobie jakiś potencjał i nawet załatwiłam mu po znajomości posadę w agencji pośrednictwa pracy. Co prawda Alex nie miał odpowiedniego wyszkolenia, ale moim zdaniem nie było to zbyt skomplikowane zajęcie. Chodziło tylko o przeprowadzanie w imieniu pracodawców rozmów z potencjalnymi pracownikami. To chyba nic trudnego? Wydawało się już nawet, że Alex w końcu się ustatkuje, ale ostatnio dochodziły mnie słuchy o jego trwających cztery godżiny lunchach, wolnych dniach i ogólnym olewaniu obowiązków. Miałam go dość. Spod pozłoty zaczynało się wyłaniać zupełnie nieciekawe wnętrze. Zdaje się, że on też czuł się mną rozczarowany. Od czasu ukończenia studiów pracowałam w kancelarii adwokackiej założonej przez mojego dziadka, ale czułam dumę wstępując po kamiennych schodach i gdy mijając wspaniałe georgiańskie filary, wkraczałam do wyłożonego marmurem holu Paterson Building. Budynek wybudowano w 1875 roku dla mojego prapradziadka, jednego z magnatów tytoniowych Glasgow. Obecnie mieściła się w nim kancelaria adwokacka Paterson, Paterson & Co. Odpowiedziałam na uprzejme powitanie portiera, który otworzył przede mną drzwi i natychmiast sprowadził windę. William pracował w naszej firmie od czterdziestu lat i dobrze wiedział, że nie warto próbować wciągać mnie w niezobowiązującą pogawędkę. Potrzebowałam tych kilku
cennych chwil na zastanowienie się, czy o niczym nie zapomniałam i przemyślenie strategii działania. Nie czułam się skrępowana naszym milczeniem - powtarzalność tego porannego rytuału działała na mnie uspokajająco. Mój gabinet, należący niegdyś do mojego ojca, znajdował się na ostatnim piętrze, tuż obok sali posiedzeń. Z windy wychodziło się wprost do pozbawionego ścianek działowych pomieszczenia biurowego, które o tej porze tętniło już życiem. Przywitawszy się z pracownikami, skierowałam się prosto do swojego gabinetu. Piątek ma w sobie coś dziwnego. Kolejny dzień roboczy, będący jednocześnie zakończeniem całego tygodnia pracy, w którym zbiegały się dwie sprzeczności: świadomość zamykania wszystkich spraw na czas weekendu i nadzieja na owocną pracę. Byłam jednak odosobniona w tej pewności, że w piątek można zdziałać równie wiele, jak w każdy inny dzień. W wypchanej po brzegi torebce nie mogłam znaleźć szczotki do włosów. Uznałam więc, że najwyższa pora na generalne porządki. Zawsze staram się zachować nienaganny wygląd. Niecierpliwie wysypałam zawartość torebki do koszyka na korespondencję. Oczywiście, szczotka znajdowała się na samym dnie, pod palmtopem, portfelem, kosmetyczką, komórką i czterema kompletami kluczy: od mojego mieszkania, od domu rodziców, od biura i od samochodu. Poprawiłam fryzurę i poszłam do biurowej kuchenki po kawę. Nigdy nie wierzyłam w nadprzyrodzone znaki i podobne bzdury, ale kiedy kuchenne okno otworzyło się gwałtownie, ze strachu aż podskoczyłam, boleśnie parząc sobie rękę gorącym napojem. Włożyłam dłoń pod strumień zimnej wody i przybrałam poważny, rzeczowy wyraz twarzy. Moi koledzy wiedzieli już z doświadczenia, że kiedy mam taką minę, lepiej ze mną nie
zadzierać. Wróciłam z kawą do swojego gabinetu i usiadłam przy biurku. Zabierałam się właśnie za przeglądanie wysypanych z torebki śmieci, kiedy usłyszałam pukanie. - Dzień dobry, Erin - w drzwiach stał Michael McCabe. Wkraczał na moje terytorium, starał się więc zachowywać przyjaźnie. - Dzień dobry - mruknęłam, nie siląc się zbytnio na uprzejmość. - Udało ci się wczoraj dopracować szczegóły ugody w sprawie Murphy kontra Broadwood? - Wszystko gotowe. - Masz zamiar zgodzić się na pięćset tysięcy? Poruszyłam się niespokojnie na krześle. Odkąd Michael interesował się moimi sprawami? - Raczej tak. - Świetnie. Będą tu o dziesiątej. - Wiem. - To chyba oczywiste, skoro sama zorganizowałam to spotkanie. Michael ociągał się z wyjściem, więc uniosłam pytająco brew: - Mogę ci jeszcze w czymś pomóc? - Nie, nie. Życzę szczęścia - odparł jowialnym tonem, w którym brzmiała jednak nieszczera nuta i w końcu poszedł. Szczęście nie miało tu nic do rzeczy. Po prostu byłam dobrą prawniczką. Cholernie dobrą prawniczką. Odrobiłam swoje zadanie domowe. Michael zachowywał się dziwacznie, ale z drugiej strony w moim towarzystwie zawsze był trochę dziwny. Staraliśmy się schodzić sobie z drogi - przynajmniej na tyle, na ile to było możliwe w przypadku dwojga starszych wspólników i dawnych kochanków. Z czasem wzajemną adorację i
romantyczne zainteresowanie zastąpiły nieufność i niechęć. Michael to głupek, ale jest też świetnym prawnikiem, nie chciałam więc, żeby odszedł z naszej kancelarii, nawet jeśli osobiście bardzo by mi to odpowiadało. To jego nagłe zainteresowanie ciągnącą się od trzech lat sprawą było jednak zastanawiające. Pięćset tysięcy funtów nie wydawało mi się wystarczającą sumą za utratę męża i ojca, ale tyle zazwyczaj płacono w przemyśle za podobne śmiertelne wypadki. Pan Murphy zmarł w wyniku domniemanego zaniedbania ze strony Broadwood Ltd. Otworzyłam aktówkę i przerzuciłam teczki z dokumentami, aby upewnić się, że nie zapomniałam o niczym ważnym. Hammersmith kontra Duguid & Masters Ltd., Morris kontra Donald, McGowan kontra Francinelli & Sons. Brakowało akt sprawy Murphy kontra Broadwood Ltd. Przejrzałam papiery jeszcze raz, zatrzasnęłam aktówkę i spojrzałam na zegarek. Za pięć dziewiąta. Powinnam zdążyć wpaść do domu, zabrać potrzebne dokumenty i wrócić do kancelarii w ciągu pół godziny. W tym pośpiechu przewróciłam kubek, wylewając kawę na biurko i klawiaturę. Odetchnęłam głęboko i chwyciwszy klucze i płaszcz przeciwdeszczowy, ruszyłam w stronę windy. - Karen, muszę wyjść - zwróciłam się z westchnieniem do swojej asystentki. - Rozlałam kawę na biurko i klawiaturę. Poproś kogoś, żeby to posprzątał. - Oczywiście, panno Paterson. Kiedy możemy się pani spodziewać z powrotem? - zawołała za mną Karen. - Za pół godziny. Dobrze wiedziałam, że jestem dla niej zbyt opryskliwa, ale naprawdę nie miałam dzisiaj czasu na wymianę uprzejmości.
Na ulicach kłębiły się tłumy spieszących do pracy urzędników, ekspedientów i fryzjerów. Z trudem przedzierałam się przez to morze ludzi, zmuszona rozpychać się łokciami i co chwila powtarzać „przepraszam”. Dotarłam w końcu do wylotu ulicy, skąd było już widać kamienicę, w której mieszkałam. Promienie słońca odbijały się w szybach okien, nadając fasadzie z jasnego piaskowca ciemniejszy odcień. Był to piękny, emanujący ciepłem budynek - wyremontowany wiktoriański magazyn, stojący nad brzegiem przywróconej do życia rzeki, płynącej przez serce odrestaurowanego miasta. Wykonano tu kawał dobrej roboty, zwłaszcza w przypadku apartamentów na najwyższym piętrze, z których jeden należał do mnie. Kamienica była ekskluzywna - mieściła tylko dwanaście mieszkań, zajmowanych wyłącznie przez ludzi wolnych zawodów. Staraliśmy się nie wchodzić sobie w drogę, ale byliśmy na tyle dobrze wychowani, że tworzyliśmy złudną atmosferę wspólnoty. Sięgnęłam do kieszeni płaszcza i wyciągnęłam klucze od domu rodziców. Zapowiadał się naprawdę wspaniały dzień. Nacisnęłam guzik przy nazwisku naszej dozorczyni, pani McCaffer. Bez rezultatu. Zniechęcona, zadzwoniłam do wszystkich mieszkań, oprócz dwóch apartamentów na samej górze, ale tak jak przypuszczałam, nikogo nie było w domu. Odetchnęłam głęboko i w końcu nacisnęłam guzik sąsiadującego z moim mieszkaniem apartamentu. Z jednej strony wolałabym nikogo nie zastać, jednak z drugiej musiałam się przecież jakoś dostać do budynku. - Słucham? - Cześć, tu Erin Paterson. Zapomniałam kluczy, a pani
McCaffer nie ma w domu. Mógłbyś mnie wpuścić? Nastąpiła chwila dziwnego milczenia. To typowe dla Paula Gabriela, mojego najbliższego sąsiada, który uważał się chyba za kogoś w rodzaju komika. - Dobra, ale muszę cię uprzedzić, że winda jest zepsuta - odezwał się w końcu. - Dzięki - mruknęłam pod nosem, jednak na wszelki wypadek upewniłam się, że winda rzeczywiście nie działa. Taki szczeniacki żart byłby bardzo w stylu Paula. Popatrzyłam na schody. Nienawidzę wysiłku fizycznego, kiedykolwiek i pod każdą postacią. Ćwiczenia to dla mnie prawdziwy idiotyzm. Jestem gotowa zrobić wiele, byle ich tylko uniknąć. Nie uśmiechało mi się wyciskanie siódmych potów na siłowni i udawanie przy tym, że świetnie się bawię, podczas gdy jedyną rzeczą, o której tak naprawdę marzę, jest kieliszek wina. Żeby zachować idealną figurę w rozmiarze 36, stosowałam po prostu rewolucyjną dietę. Jadłam mniej. Rozpoczęłam wspinaczkę na piąte piętro, ale już na trzecim dostałam zadyszki. Czułam drobne kropelki potu, które zbierały mi się u nasady włosów. Zrzuciłam z ramion płaszcz i zostawiwszy go na podeście, podjęłam desperacki wysiłek pokonania biegiem dwóch ostatnich pięter. Z doświadczenia wiedziałam, że szybciej wracam do siebie po krótkim, intensywnym wysiłku. Nikomu o tym nie mówiłam z obawy, że otaczający mnie nudziarze, którzy bez przerwy rozprawiają o ćwiczeniach fizycznych, zamęczą mnie naszpikowanymi szczegółami wykładami na temat tempa regenerowania się systemu krążenia. Odetchnęłam głęboko i zaczęłam przeskakiwać po dwa stopnie na raz. I to był błąd. Kiedy skręcałam na czwarte piętro,
zahaczyłam o coś pantoflem od Gucciego i urwałam obcas. W końcu dotarłam na górę, klnąc pod nosem na czym świat stoi. Na domiar złego - na korytarzu czekał na mnie Paul Gabriel. Nie rozumiałam, dlaczego w ogóle się fatygował, bo z całą pewnością nie miałam mu nic do powiedzenia. Stał oparty o framugę drzwi swojego mieszkania i przybrał pozę, która w jego mniemaniu miała zapewne sprawiać wrażenie swobodnej i beztroskiej. Nie można zaprzeczyć, naprawdę interesujący mężczyzna: tuż po czterdziestce, z włosami przyprószonymi gdzieniegdzie siwizną, wysoki - dobrze ponad metr osiemdziesiąt wzrostu - i w świetnej formie. W każdym tego słowa znaczeniu. - Wszystko w porządku? - Tak, dzięki - wysapałam. Przyglądał mi się uważnie, kiedy kuśtykając mijałam jego mieszkanie, najwytworniej, jak się dało, biorąc pod uwagę brak pięciocentymetrowego obcasa. Wyjęłam zapasowe klucze, schowane w doniczce z dużą paprotką, ustawionej pomiędzy naszymi mieszkaniami. Pomyślałam, że powinnam chyba przerwać to niezręczne milczenie, choć sytuacja nie wymagała raczej wyjaśnień. - Zapomniałam kluczy. W odpowiedzi skinął tylko z wyższością głową. Bogaci nowojorczycy dobrze to sobie jednak wymyślili. Jedynym minusem tej kamienicy było to, że zasiedziali lokatorzy nie mieli prawa głosu w sprawie swoich ewentualnych sąsiadów. Nie mieściło mi się w głowie, jak tego podejrzanego pismaka stać było na mieszkanie tutaj. - Dzięki, że mnie wpuściłeś - dodałam, otwierając drzwi. - Może wstąpisz do mnie na kawę? - zaproponował nagle Paul.
- Propozycja spędzenia z tobą dnia jest niezwykle kusząca, ale niektórzy przecież pracują. Dziękuję, ale muszę odmówić. - Nie jesteś już chyba zła o tamten kawałek w prasie? - Ależ skąd - odparłam, wzruszając ramionami. - Wolność prasy i tak dalej. Paul Gabriel napisał artykuł o nierzetelnych prawnikach zajmujących się odszkodowaniami, którzy zapewniają swoich klientów, że pobierają honoraria tylko w przypadku wygrania sprawy, ale żądają niebotycznych kwot w ramach zabezpieczenia. I miał czelność zacytować mnie jako prawniczkę specjalizującą się właśnie w sprawach o odszkodowanie. Co prawda, nie nazwał mnie osobą pozbawioną skrupułów, ale wystarczyło, że wymienił moje nazwisko. Pracowałam w jednej z najbardziej renomowanych kancelarii prawniczych w Szkocji, która z całą pewnością nie działała w ten sposób. Pobieraliśmy po prostu określony procent wygranej kwoty. - Wtedy mówiłaś co innego - powiedział z uśmiechem. - Nazwałaś mnie złośliwym, niedoinformowanym, marnym pismakiem! Zamrugałam niemądrze powiekami. - Przepraszam. Jestem już naprawdę spóźniona. - Zgódź się - nalegał Paul. - Napijemy się kawy i w końcu zakopiemy topór wojenny. Miałam wielką ochotę wytłumaczyć mu obrazowo, gdzie może sobie wsadzić takie propozycje, ale powiedziałam tylko stanowczo: - Dziękuję, ale nie. Jestem już spóźniona na spotkanie. Muszę pędzić. - Może jednak dasz się skusić? - Nie rozumiesz prostego „nie”?
- Czyżbym wyczuwał w twoim głosie wrogość? - Cieszę się, że jesteś taki spostrzegawczy. Nie. Nie chcę napić się kawy. Weszłam do mieszkania i próbowałam zatrzasnąć drzwi, ale złośliwie odbiły się od framugi i znów otwierały. Na szczęście Paul nie skorzystał z okazji i nie wepchnął się za mną do środka. Zrzuciwszy z nóg nieszczęsne buty, ruszyłam w stronę komputera, nie udało mi się jednak znaleźć akt sprawy Murphy kontra Broadwood. Rozejrzałam się z irytacją po salonie. Panował tu zaduch, powietrze było niemal parne. Całą południową ścianę w moim mieszkaniu zajmowały drzwi balkonowe, prowadzące na spory taras. W chwilach zmęczenia, frustracji czy złego nastroju, które zdarzały mi się bardzo często, wychodziłam tam, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Teraz też otworzyłam drzwi i stanęłam boso na wyłożonej terakotą podłodze tarasu. Wsparta o balustradę, patrzyłam na panoramę miasta, oddychając przy tym głęboko i próbując się ogrzać w promieniach jesiennego słońca. Kiedy w końcu zerknęłam na zegarek, zaklęłam. Dwadzieścia po dziewiątej. Wróciłam do salonu i ze złością zabrałam się za szukanie akt. Wreszcie znalazłam je pod jakimś czasopismem. Dałabym głowę, że tam ich nie kładłam. Pieczołowicie odłożyłam teczkę na komputer i pomknęłam do sypialni po nową parę butów. Widok, który tam zastałam, wprawił mnie w osłupienie. Naga, siedząca okrakiem na Aleksie kobieta zeskoczyła z niego z wrzaskiem. Pani McCaffer. Stałam w drzwiach, mrugając ze zdziwieniem oczami, podczas gdy oni wili się w łóżku, nerwowo próbując okryć prześcieradłami swoją nagość.
- Wynoście się - zdołałam wydusić. - Erin, to nie tak, jak myślisz... - Co takiego? - prychnęłam z niedowierzaniem. Pani McCaffer potknęła się i zupełnie przypadkiem nadziała na niego? - Wynoście się oboje - wysyczałam i weszłam do garderoby, choć nogi uginały się pode mną. Oparłam się o półkę, próbując nieco ochłonąć. Serce waliło mi jak młotem. Nie mogłam w to wszystko uwierzyć. Muszę szybko wybrać jakieś buty. Alex i pani McCaffer? Kto by pomyślał? Muszę znaleźć inne buty. Muszę znaleźć odpowiednią parę butów. To była sztuczka, stosuję w trudnych chwilach. Skupiam się na jakiejś prozaicznej czynności i staram się oderwać myśli od tego, co mnie otacza. Moja terapeutka, doktor Eunice McKay, pewnie spadłaby ze swojej krytej skórą kanapy, gdyby dowiedziała się, że stosuję taką metodę odwracania uwagi. „Musisz zmierzyć się ze swoimi emocjami”, przekonywała zawsze. Ale takie zepchnięcie ich w głąb było bezpieczniejszym rozwiązaniem, bo pozwalało zachować nad wszystkim kontrolę. Buty miałam starannie poukładane według fasonów i kolorów, dlatego odszukanie kolejnej pary czarnych pantofli na wysokich obcasach było dziecinnie proste. Aż za bardzo. - Erin, musimy o tym porozmawiać. To nie jest moja wina - dobiegł mnie głos Aleksa. Usiadłam na krześle i włożyłam buty. Czułam przyśpieszone bicie serca. Na ustach zebrały mi się drobne kropelki potu. Przymknęłam oczy na ułamek sekundy, starając się myśleć tylko o biednej pani Murphy i jej dwóch synkach, którzy od trzech lat wychowywali się bez ojca. Ze względu na nich powinnam dzisiaj zaprezentować najlepszą formę. Za to właśnie biorę pieniądze.
Muszę wziąć się w garść. Pani Murphy mnie potrzebuje. Między mną a Aleksem nie układało się już od dawna. Tak naprawdę nie miałam nawet ochoty tego naprawiać. Zresztą, jak mogłabym to zrobić, skoro stawką była moja duma? Alex poszedł do łóżka z inną kobietą. To był wystarczający argument. - Erin, musimy porozmawiać - powiedział, kiedy pewnym krokiem wyszłam z garderoby. - Nie mamy o czym rozmawiać! - warknęłam. - Z nami koniec. Wynoś się z mojego mieszkania. Twoje rzeczy mają zniknąć stąd do wieczora. - Nie możesz mnie tak po prostu wyrzucić! Mam prawo tu mieszkać - Alex odrzucił prześcieradło i chwycił swoje bokserki. Pani McCaffer wyglądała na zadowoloną z siebie i dopiero to naprawdę mnie rozwścieczyło. Jak ona śmie patrzeć na mnie z takim zadowoleniem? Taka szumowina! Na mnie - kobietę, którą „Sunday Herald” umieścił w zeszłym roku na dziesiątym miejscu listy najlepszych partii w Szkocji. Ruszyłam wolno do wyjścia, ukrywając wzburzenie pod maską chłodnego opanowania. - Jeśli o mnie chodzi, to straciłeś prawo do czegokolwiek. Wynoś się albo każę cię stąd wyrzucić. - Spróbuj mnie zmusić! - wrzasnął. Nie byłam przyzwyczajona do tego, że mężczyźni podnoszą na mnie głos. Poza tym potrafiłam być naprawdę przykra wobec Aleksa, bo to ja miałam wszystkie atuty w ręku. Mieszkanie, samochód, pieniądze należały do mnie. Dlatego w trakcie kłótni Alex nigdy nie uciekał się do krzyków, tylko zawsze starał się mnie udobruchać. Tym razem jednak za mną popędził. - Nie dam sobą pomiatać! Nie możesz mnie do niczego zmusić. Nie odezwałam się nawet słowem. Po prostu wzięłam do ręki
klucze. - Nie pozwolę ci teraz wyjść, Erin. Zostaniesz w domu i jakoś to załatwimy... - powiedział przez zaciśnięte zęby i zagrodził mi drogę. Widać było, że jest wściekły, ale miałam wątpliwości, czy rozłościła go tak myśl o rozstaniu ze mną, czy może raczej strach przed wylądowaniem na bruku. - Mieszkanie należy do mnie. Nie chcę cię tu więcej widzieć. Masz się wynieść. Zirytowałam się, bo głos zrobił mi się piskliwy. Zawsze tak było, kiedy zaczynałam się z kimś kłócić. Z łatwością wygrywałam spory w kwestiach prawnych, ale kiedy w grę wchodziły konflikty osobiste, stawałam się zupełnie bezradna. Nerwowo cofnęłam się przed Aleksem. - Ty głupia, zarozumiała, oziębła krowo. Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz! Sporo o tobie wiem, ty arogancka, rozpuszczona, popieprzona wariatko. „Nie dotykaj mnie, nie lubię tego!” - krzyczał, napierając, a ja przesuwałam się krok po kroku w stronę tarasu. Czułam się osaczona i naprawdę przerażona. - Alex, to już koniec. Proszę cię, idź sobie. Jeśli mnie do tego zmusisz, każę cię stąd wyrzucić, a przecież tego byś nie chciał, prawda? Chyba nie chcesz robić scen? - Każesz mnie wyrzucić? - roześmiał mi się w twarz. - Tatuś się tym zajmie? Tatuś mnie stąd wyrzuci? A może ten stary sukinsyn już tego nie dożyje?! Kropelka śliny trafiła mnie w oko. - Tatuś poradzi sobie ze złym Aleksem? Tatuś wszystko naprawi? - szydził. - Zamknij się, Alex! Zamknij się! Nie waż się o nim wspominać. Popatrzył na mnie z góry i uśmiechnął się triumfująco. - Chyba nie sądzisz, że twojego ojca to obchodzi? Przecież on
ma cię w nosie. Ta resztka mózgu, która mu jeszcze została, myśli tylko o tych jego pieprzonych kaczkach! Już po nim! To jest twój problem, Erin? Tatuś nie kocha cię już tak mocno, jak kiedyś? Zanim zdążyłam w ogóle pomyśleć, co robię, chwyciłam ciężką figurkę z brązu i uderzyłam go w głowę. Alex padł na kolana, trzymając się dłonią za policzek i jęcząc: - Jezu Chryste... Jeezu... o, Jeezu... Boże... Miałam ochotę rozwalić mu czaszkę, uderzyć statuetką siedzącej kobiety w te miękkie, jasne włosy. Chciałam, żeby poczuł taki sam ból, jak mój ojciec. Przewróciłam go na plecy i nachyliłam się. - Wspomnij jeszcze raz o moim ojcu, a cię zatłukę. Zabiję cię, jeśli jeszcze raz zjawisz się w moim domu. Możesz być pewien, że to zrobię. Dotarło? - kopnęłam go mocno w żebra. Znowu jęknął. Zauważyłam krople krwi cieknące mu pomiędzy palcami. - Do wieczora masz się stąd wynieść - dodałam, rzucając w niego statuetką. W drzwiach sypialni mignęła mi pani McCaffer, która zdążyła już naciągnąć na siebie tandetną sukienkę w lamparci rzucik, a teraz gapiła się na mnie. Zignorowałam ją i spokojnie sięgnęłam po teczkę z aktami, ale w wejściu natknęłam się na Paula Gabriela. Z pobladłą twarzą wpatrywał się w skulonego Aleksa, leżącego na podłodze. - Chyba powinnaś wezwać pogotowie - powiedział w końcu. - Próbowałeś ich kryć! - krzyknęłam, przepychając się obok niego. - Erin, naprawdę powinnaś wezwać karetkę - Paul chwycił mnie za ramię. - On jest ranny! - Odpieprz się! - wrzasnęłam, wyrywając ramię z uścisku. - Wszyscy się ode mnie odpieprzcie!
Na podeście trzeciego piętra podniosłam swój szary jedwabny płaszcz przeciwdeszczowy i popatrzyłam na zegarek, ale z gardła wyrwał mi się szloch. Pod powiekami poczułam łzy. Teraz będę musiała biec całą drogę do biura, żeby zdążyć na spotkanie w sprawie ugody z Broadwood. Łzy i bieganie. Dwie rzeczy, których nienawidziłam najbardziej.
☾ 2 ☽ Dyrektor generalny Broadwood Ltd., Mat Cohen z kancelarii Cohen Freidmann, mój asystent Douglas Thomson i Michael McCabe siedzieli już przy stole, kiedy w końcu wpadłam do sali posiedzeń, przepraszając za spóźnienie. Od razu przeszliśmy do sprawy. Ględzili o ugodzie, po raz setny omawiając najdrobniejsze szczegóły. Widać było, że mój brak zainteresowania zaczyna ich powoli denerwować. Po tamtej stronie stołu musiało się już zrobić gorąco i nieprzyjemnie w promieniach silnie palącego słońca. Mogłabym zaciągnąć żaluzje, ale chciałam, żeby trochę się pomęczyli, tak jak męczyła się pani Murphy przez ostatnie trzy lata. Biedna kobieta. Panicznie obawiała się prawników, była przerażona perspektywą życia bez swojego Dannyego i zamartwiała się, co będzie z nią i jej dziećmi. Proponowaliśmy tę ugodę od dwóch lat, ale dopiero teraz, kiedy wyznaczono datę rozprawy sądowej, zdecydowali się ją wreszcie podpisać. To było naprawdę odrażające. Poza tym drażniło mnie, że Michael nadal bierze udział w tym spotkaniu. Wystarczy, że zastąpił mnie, zanim zdołałam dotrzeć do biura, ale to była moja sprawa i nie potrzebowałam podpowiedzi z jego strony.