Scott Lynch
Kłamstwa Locke'a Lamory
Niecni Dżentelmeni 1
(The Lies of Locke Lamora)
Przełożyli Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Jenny, za ten mały świat, który miał to szczęście,
że czytałaś mi przez ramię, kiedy powstawał.
Zawsze będę Cię kochał.
PROLOG
Chłopiec, który kradł za dużo
1
W samym środku długiego i mokrego lata siedemdziesiątego siódmego
roku Sendovaniego zdesperowany Złodziejmistrz z Camorry złożył nagłą i
niezapowiedzianą wizytę Bezokiemu Kapłanowi świątyni Perelandra, mając
nadzieje, że uda mu się sprzedać małego Lamorę.
– Ależ świetny interes mam dla ciebie! – zaczął Złodziejmistrz, być
może niezbyt fortunnie.
– Kolejny świetny interes, taki jak Calo i Galdo? – spytał Bezoki Kapłan.
– Nadal mam ręce pełne roboty przy szkoleniu tych rozchichotanych
kretynów, próbując zastąpić złe nawyki, których nabrali u ciebie, złymi
nawykami, które są potrzebne u mnie.
– Daj spokój, Łańcuchu. – Złodziejmistrz wzruszył ramionami. –
Mówiłem ci, że to cholerni utrapieńcy, kiedy zawieraliśmy umowę, i wtedy
nie miałeś nic przeciwko...
– A może taki jak Sabetha? – Niski, donośny głos kapłana wepchnął
Złodziejmistrzowi wszystkie wymówki z powrotem do gardła. – Doskonale
pamiętam, że wyciągnąłeś za nią ode mnie praktycznie wszystko poza
rzepkami kolanowymi mojej zmarłej matki. Powinienem był zapłacić ci w
miedzi i potem patrzeć, jak ci wyskakuje przepuklina, gdy targasz ze sobą
wór pieniędzy.
– Aaaaaach, ale ona była wyjątkowa, a ten chłopiec... ten chłopiec też
jest wyjątkowy – tłumaczył Złodziejmistrz. – Ma wszystko, czego chciałeś,
abym szukał, po tym, jak sprzedałem ci Calo i Galdo. Wszystko, co tak
bardzo podobało ci się w Sabecie! To Camorryjczyk, ale kundel. Krew
Therińczyków i Vadran. Ma złodziejstwo w sercu, to pewne jak fakt, że w
morzu jest pełno rybich szczyn. Sprzedam ci go nawet ze... ze zniżką.
Bezoki Kapłan rozważał dłuższą chwilę propozycję.
– Musisz mi wybaczyć, skoro doświadczenie podpowiada mi, że mądrzej
bym postąpił, odpowiadając na twoją niespodziewaną hojność z bronią w
ręku, stojąc plecami do ściany.
Złodziejmistrz starał się, by jego twarz przybrała z grubsza uczciwy
wyraz, ale zamarła, zdradzając dyskomfort. Wzruszył ramionami – niby
zwyczajnie, a jednak teatralnie.
– Hmm, przyznaję, chłopiec sprawia pewne... hmm... kłopoty. Ale one
dotyczą jedynie sytuacji, gdy jest pod moją opieką. Jestem pewny, że u
ciebie... hmm... znikną.
– Ach tak. Więc masz magicznego chłopca. Dlaczego od razu tak nie
powiedziałeś? – Kapłan podrapał czoło pod białą, jedwabną przepaską
zasłaniającą mu oczy. – Cudownie. Zasadzę go, kurwa, w ogródku i
wyhoduję z niego winorośl aż do zaczarowanej krainy ponad chmurami.
– Ech, posmakowałem już kiedyś twojego sarkazmu, Łańcuchu. –
Złodziejmistrz z trudem, jak artretyk, zgiął się w kpiarskim ukłonie. –
Naprawdę tak trudno powiedzieć, że jesteś zainteresowany?
Bezoki Kapłan splunął.
– Przypuśćmy, że Calo, Galdo i Sabecie przyda się nowy kompan do
zabawy, a przynajmniej worek treningowy. Przypuśćmy, że będę skłonny
dać w ciemno jakieś trzy miedziaki i nocnik szczyn za tego tajemniczego
chłopaka. W czym kłopot z tym małym?
– W tym – odpowiedział Złodziejmistrz – że jeśli nie sprzedam go tobie,
będę musiał poderżnąć mu gardło i wrzucić go do zatoki. I będę musiał to
zrobić dziś wieczorem.
2
Tej nocy, kiedy mały Lamora zjawił się, by zamieszkać pod opieką
Złodziejmistrza, stary cmentarz na Wzgórzu Cieni był pełen dzieci,
stojących w ciszy i skupieniu i czekających na nowych braci i siostry, którzy
zostaną poprowadzeni do mauzoleów.
Podopieczni Złodziejmistrza nieśli świece. Zimne, błękitne światło lśniło
zza srebrzystych zasłon rzecznej mgły tak, jak mogłyby migotać lampy
uliczne widziane przez zakopcone okno. Sznur widmowych światełek wił
się ze szczytu wzgórza między kamiennymi nagrobkami i obrzędowymi
ścieżkami w dół, do szklanego mostu nad Dymnym Kanałem, na wpół
widoczny w ciepławych oparach, sączących się w letnie noce z wilgotnych
kości Camorry.
– Chodźcie, moi kochani, moje perełki, moi nowo odnalezieni, nie
zostawajcie w tyle – szepnął Złodziejmistrz, popędzając ostatnie z około
trzydziestu sierot z Pogorzeliska przez most nad Dymnym Kanałem. – Te
światła to wasi nowi przyjaciele. Przyszli, by poprowadzić was na wzgórze.
Ruszajcie się, moje skarby. Mrok się marnuje, a mamy tyle do omówienia.
* * *
W rzadkich chwilach próżności Złodziejmistrz myślał o sobie jak o
artyście. Rzeźbiarzu, ściśle rzecz biorąc. Sieroty były jego gliną, a stary
cmentarz na Wzgórzu Cieni jego pracownią.
* * *
Osiemdziesiąt osiem tysięcy dusz generowało pewną stałą ilość
odpadków. Te odpadki obejmowały też niewysychający strumyczek
zagubionych, niepotrzebnych i porzucanych dzieci. Naturalnie, część z nich
zgarniali handlarze niewolników i zaciągali je do Tal Verrar albo na Wyspy
Jeremickie. Teoretycznie niewolnictwo było w Camorrze nielegalne, ale na
samo łapanie niewolników przymykano oko, jeśli nie pozostał nikt, kto
stanąłby w obronie ofiar.
Część dzieci zgarniali zatem handlarze, a zwykła głupota zabierała
następne. Głód i wywołane przez niego choroby stanowiły kolejną
uczęszczaną drogę na tamten świat dla tych, którym zabrakło odwagi albo
umiejętności, by utrzymać się przy życiu, korzystając z otaczającego ich
miasta. Te dzieciaki, które miały odwagę, ale zabrakło im umiejętności,
często kończyły, huśtając się na Czarnym Moście przed Pałacem
Cierpliwości. Książęcy sędziowie pozbywali się małych złodziejaszków za
pomocą tego samego sznura, którego używali przy większych, ale za to
dbali, by tych małych zrzucano z mostu z ciężarem uwiązanym do kostek,
dzięki czemu wisieli jak należy.
Sieroty, które się ostały po tej loterii barwnych możliwości, zgarniała
ekipa Złodziejmistrza, pojedynczo albo małymi grupkami, aby posłuchały
jego kojącego głosu i zjadły gorący posiłek. Dzieciaki szybko się
orientowały, jakiego rodzaju życie czeka je pod cmentarzem, sercem
królestwa Złodziejmistrza, gdzie siedem dwudziestek niechcianych
maluchów klękało przed jednym, zgarbionym starcem.
– Szybciej, moje słoneczka, moi nowi synowie i córki. Idźcie za
światłami, na szczyt wzgórza. Już prawie jesteśmy w domu, prawie jesteśmy
najedzeni. Z dala od deszczu, mgły i śmierdzącego upału.
Zarazy były okresem szczególnej prosperity dla Złodziejmistrza, a
sieroty z Pogorzeliska zawdzięczał swojej ulubionej chorobie: Czarnemu
Szeptowi. Spadła na Pogorzelisko nagle, nie wiadomo skąd, i od razu
ogłoszono kwarantannę (śmierć od długich na łokieć strzał dla każdego, kto
będzie próbował przekroczyć kanał albo uciec łodzią), w ostatniej chwili
ratując resztę miasta, któremu groziły już tylko niepokoje i paranoja. Czarny
Szept oznaczał potworną śmierć dla każdego powyżej jedenastego,
dwunastego roku życia (na ile medykusi potrafili to określić, ponieważ
pomór niespecjalnie przejmował się sztywnymi regułami, gdy zbierał
żniwo), i kilka dni opuchniętych oczu i zaczerwienionych policzków dla
młodszych obywateli.
Po piątym dniu kwarantanny umilkły krzyki i nikt już nie próbował
przejść na drugą stronę kanału, więc tym razem Pogorzelisko uniknęło
zgodnego z nazwą losu, którego doświadczyło już wiele razy w czasach
pomoru. Do jedenastego dnia, kiedy to zniesiono kwarantannę i hieny
księcia ruszyły przeprowadzić oględziny, dotrwało mniej więcej co ósme z
czterystu dzieci żyjących niegdyś w Pogorzelisku. Zdążyły przez ten czas
utworzyć gangi, by chronić się nawzajem, i poznały pewne okrutne prawa
życia bez dorosłych.
Złodziejmistrz odczekał, aż zostaną spędzone w jedno miejsce i
wyprowadzone ze złowieszczo cichej dzielnicy.
Zapłacił za najlepszą trzydziestkę przyzwoitą sumkę w srebrze, a jeszcze
przyzwoitszą wypłacił za milczenie hienom i strażnikom, których uwolnił od
dzieci. Potem poprowadził je – oszołomione, wychudzone i śmierdzące jak
samo piekło – w ciemność i duszne opary camorryjskiej nocy, ku staremu
cmentarzowi na Wzgórzu Cieni.
Mały Lamora był najmłodszy i najmniejszy z czeredy, miał jakieś pięć,
może sześć lat i składał się wyłącznie z wklęsłości i kości sterczących pod
skórą bogatą w brud. Złodziejmistrz nawet go nie wybrał. Lamora po prostu
powlekł się za innymi, jakby do nich należał. Nie uszło to uwagi
Złodziejmistrza, ale w jego życiu nawet pojedyncza, darmowa sierota po
zarazie była darem od losu, jakiego się nie odtrąca.
To było w siedemdziesiątym siódmym roku Gandolo, Ojca Sposobności,
Pana Pieniądza i Handlu. Złodziejmistrz szedł przez spowitą całunem noc,
prowadząc wątły sznureczek dzieci.
Dwa lata później miał niemal na kolanach błagać ojca Łańcucha,
Bezokiego Kapłana, by zabrał z jego rąk małego Lamorę, i ostrzyć noże na
wypadek, gdyby duchowny odmówił.
3
Bezoki Kapłan podrapał się po siwym zaroście na gardle.
– Nie chrzanisz?
– W żadnej mierze.
Złodziejmistrz sięgnął do kaftana, który już parę lat wcześniej wyglądał
na sfatygowany, i wyciągnął skórzaną sakiewkę, uwiązaną na doskonałej
jakości rzemieniu i rdzawą od zaschniętej krwi.
– Byłem już u szefa i uzyskałem pozwolenie. Zafunduję chłopcu
uśmiech od ucha do ucha i poślę go na naukę do rybek.
– Bogowie... To jednak łzawa historia. – Jak na Bezokiego Kapłana,
Łańcuch zadziwiająco szybko i pewnie dźgnął Złodziejmistrza palcami w
mostek. – Poszukaj innego półgłówka, by go spętać łańcuchami swoich
wyrzutów sumienia.
– Moje sumienie może iść się gonić. Tu chodzi o skąpstwo, twoje i moje.
Nie mogę zatrzymać chłopca i proponuję ci okazję jedyną w swoim rodzaju,
prawdziwą gratkę.
– Jeśli jest zbyt niezdyscyplinowany, żeby go trzymać, to czemu nie
wbijesz mu trochę swojej mądrości do łba i nie poczekasz, aż dojrzeje do
sprzedaży?
– To nie wchodzi w grę. Mam niewielki wybór. Nie mogę po prostu go
zlać, bo żaden z pozostałych małych gnojków nie może się dowiedzieć, co
on... hmm... co on zrobił. Gdyby którykolwiek zaczął przejawiać choćby
najmniejsze skłonności do tego, czego dokonał ten mały... Na bogów!
Nigdy więcej nie zapanowałbym nad nimi. Mogę go albo szybko zabić,
albo jeszcze szybciej sprzedać. Żaden zysk kontra marna sumka. Zgadnij, co
wolę?
– Chłopiec zrobił coś, o czym nie możesz nawet wspomnieć przy
innych? – Łańcuch potarł czoło nad przepaską i westchnął. – Kurczę. Wiesz,
że chętnie bym o tym posłuchał?
4
Stare camorryjskie przysłowie mówi, że jedyną stałą rzeczą w duszy
człowieka jest jego niestałość. Absolutnie wszystko może wyjść z mody,
nawet coś tak praktycznego jak wzgórze pełne nieboszczyków.
Wzgórze Cieni było pierwszym cmentarzem z prawdziwego zdarzenia w
historii Camorry, doskonale usytuowanym, aby przyjmować kości niegdyś
dobrze odżywionych Camorryjczyków ponad słonym uściskiem Żelaznego
Morza. Z czasem jednak zmienił się układ sił wśród kamieniarzy,
trumniarzy i przedsiębiorców pogrzebowych. Coraz mniej i mniej osób
szlachetnie urodzonych chowano na Wzgórzu Cieni, zwłaszcza że Wzgórze
Szeptów oferowało po sąsiedzku więcej miejsca na większe i bardziej
krzykliwe pomniki – oraz stosownie wyższe prowizje. Wojny, zarazy i
intrygi sprawiały, że z upływem dziesięcioleci liczba żywych rodów z
pomnikami, o które trzeba by dbać na Wzgórzu Cieni, stale spadała. W
końcu jedynymi regularnymi bywalcami stali się kapłani i kapłanki Aza
Guilli, którzy sypiali w grobach w czasie nowicjatu, oraz bezdomne sieroty,
mieszkające kątem w pyle i ciemnościach zaniedbanych grobowców.
Złodziejmistrz (chociaż oczywiście wtedy jeszcze nie był znany pod tym
imieniem) w trudnym okresie swego życia – kiedy był zaledwie żałosną
ciekawostką: kieszonkowcem z dziewięcioma połamanymi palcami –
skończył jako jeden z mieszkańców takiego grobowca.
Początkowo jego relacje z sierotami ze Wzgórza Cieni sprowadzały się
do zastraszania przetykanego prośbami. Szczątkowa potrzeba autorytetu
powstrzymała je przed zabiciem go we śnie, on zaś ze swej strony niechętnie
zaczął objaśniać im tajniki swojej profesji.
W miarę jak palce powoli się zrastały (niezbyt dobrze, bo większość już
na zawsze wyglądała jak połamane w dwóch miejscach gałązki),
przekazywał coraz więcej i więcej swojej występnej mądrości brudnym
dzieciakom, które kryły się razem z nim przed deszczem i strażą miejską.
Ich liczba rosła, tak samo jak wpływy, zaczęli więc robić sobie coraz więcej
miejsca w wilgotnych grobowcach starego cmentarza.
Z czasem kieszonkowiec o kruchych kościach został Złodziejmistrzem, a
Wzgórze Cieni stało się jego królestwem.
* * *
Mały Lamora i jego towarzysze, sieroty z Pogorzeliska, wkroczyli do
tego królestwa jakieś dwadzieścia lat po jego założeniu. Tamtej nocy
zobaczyli cmentarz, który sięgał nie głębiej niż warstwa ziemi na starych
grobach. Między głównymi grobowcami wykopano rozległą sieć tuneli i
przejść, a ich utwardzone ściany poprzetykano podporami przywodzącymi
na myśl żebra dawno nieżyjących drewnianych smoków. Poprzednich
mieszkańców po cichu wykopano i wyrzucono do zatoki. Wzgórze Cieni
stało się mrowiskiem zamieszkanym przez sieroty-złodziei.
Sieroty z Pogorzeliska weszły przez czarną jamę mauzoleum na samym
szczycie wzgórza i ruszyły ożebrowanym tunelem, oświetlonym przez
migoczące, srebrzyste światło chłodnych alchemicznych kul. Macki
tłustawej mgły snuły się im między kostkami. Sieroty ze Wzgórza Cieni
przyglądały się nowym ze wszystkich zakamarków i dziur, zimno, lecz z
zaciekawieniem. Gęste powietrze było przesycone zapachami nocnej ziemi i
spoconymi ciałami – aromatami, które sieroty z Pogorzeliska szybko
wzbogaciły swą obecnością.
– Do środka! Do środka! – Złodziejmistrz zacierał ręce. – Mój dom jest
waszym domem. Witajcie! Tutaj nas wszystkich łączy jedno: nie mamy
matek i nie mamy ojców. To wielka szkoda, ale od teraz będziecie mieli tyle
sióstr i braci, ile dusza zapragnie. I suchą ziemię nad głową! Swoje
miejsce... swoją rodzinę.
Sznurek sierot ze Wzgórza Cieni zbiegł do tunelu za nowo przybyłymi,
gasząc widmowe, błękitne świece i w końcu tylko srebrzyste kule przy
ścianach oświetlały drogę.
W sercu królestwa Złodziejmistrza znajdowała się rozległa, ciepła jama z
klepiskiem, wysoka na dwóch dorosłych mężczyzn, a długa i szeroka na
jakieś trzydzieści jardów. Pod ścianą naprzeciw wejścia stało samotne
krzesło z wysokim oparciem, wykonane z czarnego, olejowanego
wiedźmodrzewia. Złodziejmistrz spoczął na nim z pełnym wdzięczności
westchnieniem.
Na klepisku rozłożono dziesiątki brudnych koców. Na nich wyłożono
jedzenie – miski z kościstymi kurczakami marynowanymi w tanim winie
migdałowym, delikatne ogony lisa morskiego zawijane w bekonie i
nasączone octem, ciemny chleb z kiełbasianym tłuszczem. Był także solony
groch i soczewica oraz miski przejrzałych pomidorów i gruszek. Nędzna
strawa, ale w ilości i różnorodności, jakiej większość sierot z Pogorzeliska
nigdy wcześniej nie widziała.
– Nie jestem na tyle głupi, żeby stawać między wami a przyzwoitym
posiłkiem, moi kochani. Jedzcie więc do syta, a nawet więcej. Nadróbcie
stracony czas. Porozmawiamy później.
Kiedy sieroty z Pogorzeliska napychały brzuchy, dzieci ze Wzgórza
Cieni tłoczyły się wokół nich, patrząc i nic nie mówiąc. Wkrótce w
pomieszczeniu zrobiło się tłoczno i powietrze stało się jeszcze bardziej
zatęchłe. Uczta trwała, aż dosłownie nic nie zostało. Ci, którzy ocaleli po
Czarnym Szepcie, oblizali resztki octu i tłuszczu z palców i zwrócili
podejrzliwe spojrzenia na Złodziejmistrza i jego sługi. Jakby na znak,
Złodziejmistrz uniósł trzy powykrzywiane palce.
– Przejdźmy do interesów! – zawołał. – Trzy sprawy. Po pierwsze,
jesteście tu, ponieważ za was zapłaciłem. Zapłaciłem dodatkowo, żeby was
dopaść, zanim zrobią to inni. Zapewniam, że każdy z waszych małych
przyjaciół, których nie wykupiłem, trafił w ręce handlarzy niewolników.
Sieroty nie mają wyboru. Nie ma dla was miejsca, nie ma nikogo, kto by
was przyjął. Straż sprzedaje dzieciaki za pieniądze na wino, moi kochani.
Sierżanci zapominają o was w raportach, a kapitanowie zapominają o całej
sprawie. I teraz, kiedy zniesiono kwarantannę w Pogorzelisku, każdy
handlarz niewolników i każdy, kto chce nim zostać, będzie bardzo
podekscytowany i bardzo czujny. Możecie wstać i wyjść stąd, kiedy tylko
zechcecie. Ale zapewniam was, z pełnym przekonaniem, że wkrótce
będziecie albo ciągnąć komuś druta, albo zostaniecie przykuci do wiosła na
resztę życia.
– To prowadzi do drugiego punktu – kontynuował. Wskazał na sieroty ze
Wzgórza Cieni, które stanęły pod ścianami. – Wszyscy moi przyjaciele,
których tu widzicie, mogą odejść w każdej chwili, i chodzą gdzie chcą, bo są
pod moją ochroną. – Złodziejmistrz spochmurniał. – Wiem, że nie robię
nadzwyczajnego wrażenia, ale nie dajcie się zwieść pozorom. Mam
potężnych przyjaciół, moi drodzy. Dzięki ich wpływom oferuję wam
bezpieczeństwo. Gdyby ktokolwiek, na przykład handlarz niewolników,
ośmielił się położyć rękę na jednym z moich chłopców lub dziewcząt ze
Wzgórza Cieni... Cóż, kara byłaby natychmiastowa i stosownie... hmm...
bezlitosna.
Widząc, że nowe dzieciaki nie wydają się szczególnie
rozentuzjazmowane, Złodziejmistrz odchrząknął.
– To znaczy, że każę tych żałosnych wypierdków zabić. Kapewu?
To pojęły.
– A to prowadzi nas do trzeciej sprawy, która mnie interesuje,
mianowicie was. Ta mała rodzina stale potrzebuje nowych braci i sióstr.
Czujcie się więc zaproszeni, wręcz zachęceni, by... hmm... ofiarować nam
przyjemność zażyłej i długotrwałej z wami znajomości. Niech to wzgórze
stanie się waszym domem, ja waszym panem, a ci wspaniali chłopcy i
dziewczęta zaufanym rodzeństwem. Zyskacie posiłek, dach nad głową i
ochronę. Jeśli to wam nie odpowiada, możecie odejść i skończyć jako
świeże nabytki w jakimś burdelu w Jerem. Są chętni?
Żadne z nowo przybyłych dzieci się nie odezwało.
– Wiedziałem, że mogę na was liczyć, moje kochane perełki z
Pogorzeliska. – Złodziejmistrz rozpostarł ręce i uśmiechnął się, odsłaniając
rząd zębów brązowych jak woda na bagnie. – Ale oczywiście musicie mieć
jakieś obowiązki. Coś za coś, zawsze coś dajesz i coś dostajesz. Jedzenie nie
wyskakuje mi samo z tyłka. Nocniki same się nie opróżniają. Rozumiemy
się?
Połowa sierot z Pogorzeliska pokiwała z wahaniem głowami.
– Zasady są proste! Wszyscy szybko się ich nauczycie. Na razie zrobimy
tak: każdy, kto je, pracuje; każdy, kto pracuje, je. I tak oto doszliśmy do
pracy, czwartej... O rety. Dzieci, dzieci. Zróbcie tę przysługę
roztargnionemu staruszkowi i wyobraźcie sobie, że uniosłem cztery palce.
To jest czwarty ważny punkt. Mamy swoje obowiązki na wzgórzu, ale
mamy też do spełnienia obowiązki w innych miejscach. Inne zajęcia...
dyskretne zajęcia, niezwykłe zajęcia. Zajęcia zabawne i interesujące. W
całym mieście, czasem za dnia, czasem nocą. Będą wymagały odwagi,
zręczności i... ehm... dyskrecji. Więc bardzo chcielibyśmy, abyście pomogli
nam w tych... specjalnych zadaniach.
Wskazał na chłopca, za którego nie zapłacił, małego nieproszonego
gościa, patrzącego nań poważnym surowym wzrokiem, sponad ust
upapranych pomidorami.
– Ty, nadmiarowy, trzydziesty pierwszy z trzydziestki. Co powiesz?
Należysz do tych skorych do pomocy? Jesteś gotów wesprzeć nowych braci
i siostry w ich interesującej pracy?
Chłopiec zastanawiał się przez kilka sekund.
– Chodzi panu o to, że mamy kraść – powiedział piskliwym głosikiem.
Stary człowiek patrzył na chłopca przez dłuższą chwilę, a kilka sierot ze
Wzgórza Cieni chichotało, zasłaniając usta dłońmi.
– Tak – powiedział w końcu Złodziejmistrz. Z namysłem pokiwał głową.
– O to właśnie mogło mi chodzić, ale widzę, że masz bardzo... hmm...
bezkompromisowy pogląd na pewne działania ludzi obdarzonych prawdziwą
inicjatywą, które my tutaj wolimy ujmować w nieco bardziej
wyrafinowanych i niedookreślonych słowach. Nie chodzi o to, że się
spodziewam, że to będzie coś dla ciebie znaczyć. Jak się nazywasz,
chłopcze?
– Lamora.
– Twoi rodzice musieli być sknerami, skoro dali ci tylko nazwisko. Jak
jeszcze na ciebie wołali?
Chłopiec zastanowił się nad odpowiedzią.
– Wołali mnie Locke – odparł wreszcie. – Po ojcu.
– Bardzo dobrze. Ładnie to brzmi, bardzo ładnie. Cóż, Locke-po-ojcu
Lamora, chodź do mnie, pogadamy. Reszta niech zmyka. Wasi bracia i
siostry pokażą wam, gdzie będziecie dziś spali. Pokażą wam także, gdzie co
opróżnić i gdzie co odłożyć... Obowiązki, wiecie. Na razie tylko
posprzątacie tę salę, ale w nadchodzących dniach znajdą się dla was nowe
zajęcia. Obiecuję, że wszystko nabierze sensu, zanim się dowiecie, jak
nazywają mnie w świecie poza naszym małym pagórkiem.
Locke podszedł i stanął obok siedzącego na tronie Złodziejmistrza. Nowi
wstali i kręcili się w miejscu, czekając, aż starsze i większe sieroty ze
Wzgórza Cieni zajmą się nimi i zaczną wydawać proste polecenia. Wkrótce
Locke i władca Wzgórza Cieni zostali względnie sami.
– Mój chłopcze... – zagaił Złodziejmistrz. – Przywykłem do tego, że
najpierw muszę pokonać pewne obiekcje u moich nowych synów i córek,
kiedy przybywają na Wzgórze Cieni. Wiesz, co to są obiekcje?
Mały Lamora pokręcił głową. Tłusta, ciemna grzywka przykleiła mu się
do czoła okrągłej, drobnej buzi, a pomidorowe plamy wokół ust zaschły
jeszcze mocniej i wyglądały naprawdę fatalnie. Złodziejmistrz otarł je
delikatnie mankietem postrzępionego, niebieskiego płaszcza. Chłopiec
nawet nie drgnął.
– To znaczy, że powiedziano im, że kradzież to coś złego, a ja muszę
popracować nad nimi, aż oswoją się z nową myślą, kapewu? Ty
najwyraźniej nie masz takich obiekcji, więc możemy się dogadać. Kradłeś
już, prawda?
Chłopiec pokiwał głową.
– Nawet przed zarazą?
Znowu przytaknął.
– Tak myślałem. Mój drogi, kochany chłopcze, ty chyba nie... hmm... nie
straciłeś rodziców z powodu zarazy, prawda?
Chłopiec spuścił wzrok i ledwo zauważalnie pokręcił głową.
– Czyli już od dłuższego czasu musiałeś sam o siebie zadbać. Nie ma się
czego wstydzić. To może ci nawet zapewnić tutaj dobrą pozycję, jeśli tylko
wymyślę dla ciebie stosowną próbę...
W odpowiedzi mały Lamora sięgnął pod łachmany i podał coś
Złodziejmistrzowi. Na dłoni starca wylądowały dwie małe sakiewki – tanie,
sztywne i poplamione, obwiązane postrzępionym sznurkiem.
– Skąd je masz?
– Należały do strażników – szepnął Locke. – Niektórzy brali nas na ręce
i nieśli.
Złodziejmistrz szarpnął się, jakby żmija wbiła zęby jadowe w jego dłoń,
i spojrzał na sakiewki z niedowierzaniem.
– O żesz ty... Zwędziłeś je strażnikom? Żółtym kurtkom?!
Locke pokiwał głową z większym entuzjazmem.
– Jak nas brali na ręce...
– Bogowie... – szepnął Złodziejmistrz. – Och, bogowie. Całkiem
możliwe, że właśnie koncertowo nas wpieprzyłeś, Locke-po-ojcu Lamora.
W rzeczy samej, koncertowo.
5
– Już pierwszej nocy złamał Tajny Pakt, mały zuchwały szubrawiec.
Złodziejmistrz siedział teraz wygodnie w ogrodzie na dachu świątyni
Bezokiego Kapłana, ze smołowanym, skórzanym kubkiem wina w dłoniach.
To był najtańszy trunek, podrzędny i kwaśny prawie jak ocet, ale stanowił
kolejny znak, że prawdziwe negocjacje mogą się jeszcze zacząć.
– Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Ani nigdy potem.
– Ktoś nauczył go czarować kieszenie, ale nie powiedział, że żółte kurtki
są nietykalne. – Ojciec Łańcuch zacisnął usta. – To bardzo ciekawe.
Doprawdy, niezwykle ciekawe. Nasz drogi capa Barsavi z przyjemnością
poznałby tę osobę.
– Nigdy się nie dowiedziałem, kto to był. Chłopiec twierdzi, że sam się
nauczył, ale to bzdura. Pięciolatki bawią się martwymi rybami i końskimi
gównami. Nie opanowują od niechcenia wyrafinowanej sztuki subtelnego
dotyku i podwędzania sakiewek.
– Co zrobiłeś z tymi mieszkami?
– Popędziłem z powrotem do straży z Pogorzeliska i całowałem ich tyłki
i buty tak długo, aż miałem czarne usta. Wyjaśniłem kapitanowi, że jeden z
nowych dzieciaków nie rozumie, jak funkcjonuje Camorra, i że oddaję
sakiewki z procentem, błagam o wspaniałomyślne wybaczenie z całą
uniżonością i tak dalej, i tak dalej.
– Przyjęli?
– Pieniądze zwiększają poczucie humoru, Łańcuchu. Wypchałem te
sakiewki srebrem tak, że pękały w szwach. Dałem każdemu strażnikowi z
oddziału pieniądze na pięć albo sześć nocy chlania i wszyscy się zgodzili, że
wzniosą kilka kielichów za zdrowie capy Barsaviego, któremu z pewnością
nie trzeba było, hmm, zawracać głowy czymś tak nieistotnym jak fakt, że
jego oddany sługa Złodziejmistrz dał dupy i pozwolił pięciolatkowi złamać
ten cholerny Pakt.
– Więc to była pierwsza noc twojej znajomości z moim darem od losu,
tajemniczym cudownym chłopcem.
– Cieszę się, że zaczynasz myśleć o rym skaraniu boskim jak o swoim,
Łańcuchu, bo dalej robi się jeszcze ciekawiej. Nie wiem za bardzo, jak to
ująć. Mam dzieciaki, które lubią kraść. Mam dzieciaki, które nie mają zdania
na temat kradzieży, oraz takie, które tolerują kradzież, bo wiedzą, że nie
mają wyboru. Ale żadnego, naprawdę żadnego nigdy nie ciągnęło do
złodziejstwa tak, jak tego chłopaka. Gdyby ktoś poderżnął mu gardło i
medykus próbowałby mu je zszyć, Lamora ukradłby mu igłę z nicią i zmarł
ze śmiechem na ustach. On... kradnie za dużo.
– Za dużo kradnie – zastanawiał się na głos Bezoki Kapłan. – Za dużo
kradnie. Ciekawy zarzut. Nigdy nie myślałem, że usłyszę coś takiego od
mężczyzny, który zawodowo szkoli małych złodziei.
– Śmiej się, śmiej – odparł Złodziejmistrz. – Za chwilę dopiero się
zdziwisz.
6
Mijały miesiące. Parthis zmienił się w festal, który przeszedł w aurim i
mgliste szkwały lata ustąpiły ostrzejszym, zacinającym deszczom zimy.
Siedemdziesiąty siódmy rok Gandolo stał się siedemdziesiątym siódmym
rokiem Morgante'a, Ojca Miasta, Pana Pętli i Kielni.
Osiem z trzydziestu jeden sierot z Pogorzeliska, nieco mniej niż biegłych
w dyskretnych i interesujących zadaniach Złodziejmistrza, zawisło na
Czarnym Moście przed Pałacem Cierpliwości. Takie życie; ci, którzy
ocaleli, byli zbyt zajęci własnymi dyskretnymi i interesującymi zajęciami,
żeby się przejmować.
Społeczność Wzgórza Cieni, jak szybko odkrył Locke, dzieliła się na
dwa plemiona: Ulice i Okna. Okna – mniejsza i bardziej zamknięta grupa –
zarabiały tylko po zachodzie słońca. Dzieciaki czołgały się po dachach i
spełzały w głąb kominów, dobierały się do zamków, prześlizgiwały się
przez okratowane otwory strzelnicze i kradły wszystko, od monet i biżuterii
począwszy, a skończywszy na wielkich kawałach smalcu z niepilnowanych
spiżarni.
Z kolei chłopcy i dziewczęta z Ulic grasowali po zaułkach, brukowanych
uliczkach i mostach nad kanałami Camorry za dnia, pracując zespołowo.
Starsze i bardziej doświadczone dzieci (podbieraki) pracowały przy
kieszeniach, sakiewkach i kupieckich straganach, podczas gdy młodsze i
mniej zdolne (przynęta) odciągały uwagę ofiar: płakały za nieistniejącymi
matkami, udawały chorobę albo rozbiegały się jak oszalałe we wszystkich
kierunkach naraz, wrzeszcząc „Łapać złodzieja!", podczas gdy podbieraki
uciekały z łupem.
Po powrocie na cmentarz kieszenie każdej sieroty przetrząsał starszy
albo większy dzieciak; wszystko, co udało się ukraść albo zebrać,
wędrowało zgodnie z hierarchią silnej ręki, aż wreszcie trafiało do
Złodziejmistrza, który w miarę upływu dnia odhaczał w głowie kolejne
nazwiska i zdobycze. Ci, którzy coś przynieśli, jedli; ci, którzy nie mieli nic,
musieli tego wieczoru ćwiczyć dwa razy ciężej.
Noc w noc Złodziejmistrz paradował po korytarzach Wzgórza Cieni
obładowany sakiewkami, jedwabnymi chusteczkami, naszyjnikami,
metalowymi guzikami od płaszczy i wieloma innymi drobiazgami wartymi
kradzieży. Jego podopieczni atakowali z ukrycia albo aranżowali niby
przypadkowe spotkania. Ci, których zauważył lub wyczuł, jak kradną, byli
natychmiast karani. Nie lubił tych, którzy przegrali w szkoleniowych
zabawach. Wolał zmuszać ich do wypicia czystego oleju imbirowego,
podczas gdy rówieśnicy zbierali się wokół i szydzili. Camorryjski olej
imbirowy to ostra rzecz, którą można by porównać (jak twierdził sam
Złodziejmistrz) do przełknięcia tlących się popiołów sumaka jadowitego.
Tym, którzy nie chcieli otwierać ust, wlewano olej do nosów, podczas
gdy starsze dzieci trzymały delikwenta do góry nogami. Tej kuracji nie
trzeba było powtarzać.
Z czasem nawet ci ze spalonymi imbirem językami i opuchniętymi
gardłami uczyli się podstaw czarowania płaszczy i „pożyczania" towarów od
nieuważnych kupców. Złodziejmistrz zaznajamiał ich z entuzjazmem z
architekturą kaftanów, kamizelek, surdutów i sakiewek, starając się nadążać
za modą i śledzić pojawianie się nowinek w porcie. Jego podopieczni uczyli
się, co można odciąć, co oderwać, a co trzeba wyłuskać zręcznymi palcami.
– Rzecz w tym, moi kochani, żeby nie obłapiać nogi klienta jak pies ani
nie czepiać się ręki jak zagubione dziecko. Pół sekundy rzeczywistego
kontaktu z klientem to często zbyt długo, o wiele za długo. – Złodziejmistrz
udał, że ktoś zakłada mu pętlę na szyję, wywalił opuchnięty język. –
Będziecie żyć lub umrzecie zgodnie z trzema świętymi zasadami. Po
pierwsze, zawsze upewnijcie się, że klient jest czymś zajęty. Albo waszymi
przynętami, albo inną niezwiązaną z wami przygodną głupotą, typu bójka
albo pożar. Pożary domów są cudowne dla naszych celów, nauczcie się je
cenić. Po drugie, ograniczajcie do minimum kontakt z klientem, nawet gdy
nie zwraca na was uwagi. To nie są żarty. – Uwolnił się od niewidzialnej
pętli i szelmowsko wyszczerzył zęby. – I ostatnia zasada. Kiedy już zrobicie
swoje, zwijajcie się z okolicy, nawet jeśli klient jest tępy jak skrzynka
młotków. Czego was nauczyłem?
– Podbierasz raz i wiejesz! – wykrzyknęli uczniowie. – Podbierasz drugi
raz i wisisz!
Nowe sieroty pojawiały się pojedynczo albo dwójkami. Starsze dzieci
opuszczały wzgórze co kilka tygodni, bez zbędnych ceregieli. Locke
domyślał się, że w grę wchodzi wyższy rodzaj dyscypliny niż ta wymuszona
olejem imbirowym, ale nigdy nie pytał o szczegóły: lokował się za nisko w
hierarchii wzgórza, żeby ryzykować pytanie albo uwierzyć w odpowiedź,
którą usłyszy.
W ramach szkolenia dzień po przybyciu poszedł do Ulic i natychmiast
trafił do grupy przynęt (za karę, jak przypuszczał). Pod koniec drugiego
miesiąca umiejętności zapewniły mu przeniesienie do podbieraków.
Uważano to za awans na drabinie społecznej, ale Lamora jako jedyny na
wzgórzu wolał pracować z przynętami jeszcze długo po tym, jak mógł
zmienić specjalność.
Był milczkiem i nie miał we wzgórzu przyjaciół, lecz wykazywał
naturalny talent do roli przynęty. To go ożywiało. Doprowadził do perfekcji
użycie przeżutego miąższu pomarańczowego jako substytutu wymiocin.
Podczas gdy inne przynęty po prostu złapałyby się za brzuch i jęczały, on
ubarwiał przedstawienia wypluwając biało-pomarańczową masę pod nogi
upatrzonej widowni (albo, jeśli był w wyjątkowo przewrotnym nastroju, na
rąbki sukien i pończochy).
Kolejnym jego ulubionym wynalazkiem była długa, sucha gałąź ukryta
w nogawce spodni i przywiązana do kostki. Gwałtownie padając na kolana,
łamał gałąź z głośnym trzaskiem. Ten dźwięk i towarzyszące mu zaraz
potem rozdzierające jęki skutecznie przyciągały uwagę i współczucie,
zwłaszcza w bezpośrednim sąsiedztwie koła wozu. Kiedy już zbyt długo
ściągał na siebie uwagę tłumu, ratowały go pozostałe przynęty, które głośno
oznajmiały, że „zaniosą go do domu do matki", żeby obejrzał go medykus.
Gdy tylko zawleczono go za róg, w cudowny sposób odzyskiwał zdolność
chodzenia.
Co więcej, wypracował imponujący repertuar wyrafinowanych sztuczek
tak błyskawicznie, że Złodziejmistrz miał powód, aby po raz drugi wziąć go
na bok na pogawędkę (po tym, jak Locke zaaranżował sytuację, która miała
kłopotliwie liczną widownię – kilkoma szybkimi ruchami nożyka sprawił, że
młodej damie spadła spódnica i stanik sukni).
– Posłuchaj, Locke-po-ojcu Lamora – powiedział Złodziejmistrz. – Tym
razem nie będzie oleju imbirowego, zapewniam, ale zdecydowanie
wolałbym, aby twoje sztuczki gwałtownie zawróciły ze ścieżki rozrywki z
powrotem ku bardziej praktycznym celom.
Locke patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma. Przestępował z nogi
na nogę.
– Ujmę to prościej. Pozostałe przynęty wychodzą na miasto po to, żeby
oglądać ciebie, a nie odwalać swoją cholerną robotę. Nie karmię tu
prywatnej trupy teatralnej. Moja drużyna małych, radosnych koniowałów
ma wrócić do roboty, a ty skończ z odwalaniem gwiazdy.
Od tego czasu wszystko przebiegało spokojnie.
A potem, raptem pół roku po przybyciu na wzgórze, Locke niechcący
spalił tawernę „Wino w staroszkle" i wywołał zamieszki związane z
kwarantanną, które omal nie zmiotły Zaułków z mapy Camorry.
Zaułki były doliną pełną ruder i wąskich uliczek na najbardziej
wysuniętym na północ koniuszku złej części miasta. Miały kształt nerki i
nieco przypominały rozległy amfiteatr. Serce wyspy leżało ponad
czterdzieści stóp poniżej jej zewnętrznych krańców. Pochylone rzędy
czynszówek i sklepików bez okien wystawały warstwami ze ścian tej
wielkiej, kipiącej misy. Walące się ściany podpierały się nawzajem,
osrebrzone mgłą zaułki wiły się i kleiły do siebie, tak że w żadnym miejscu
nie mogło iść na raz więcej niż dwóch ludzi obok siebie.
Tawerna „Wino w staroszkle" przysiadła nad brukami drogi, która biegła
z zachodu na wschód i przechodziła po kamiennym moście z Zaułków w
zielone głębiny Mara Camorrazza. Była to waląca się dwupiętrowa bestia z
wypaczonych przez deszcze desek, z rozchwierutanymi schodami wewnątrz
i na zewnątrz, które okaleczały przynajmniej jednego klienta tygodniowo
(ba, sporą popularnością cieszyły się zakłady, który z bywalców następny
roztrzaska sobie na nich czaszkę). Było to miejsce spotkań palaczy fajek i
ofiar mirażu, którzy publicznie zakrapiali sobie oczy bezcennym
narkotykiem, a potem leżeli dygocząc i przeżywając wizje, podczas gdy
obcy grzebali w ich rzeczach i używali ich jak stołów.
Siedemdziesiąty siódmy rok Morgante'a właśnie się zaczął, gdy Locke
Lamora wpadł do głównej sali „Wina w staroszkle", szlochając i pociągając
nosem. Miał zaczerwienione policzki twarz, zakrwawione wargi,
podkrążone oczy i w ogóle wyglądał jak ofiara Czarnego Szeptu.
– Panie, błagam – szepnął do przerażonego wykidajły. Gracze w kości,
barmani, dziwki i złodzieje wytrzeszczyli oczy. – Błagam. Matka i ojciec są
chorzy. Nie wiem, co im jest. Tylko ja mogę się ruszać... Musi mi pan... –
Pociągnął nosem. – Musi mi pan pomóc! Panie, błagam...
A dokładniej te właśnie słowa usłyszano by, gdyby ochroniarz nie
wrzasnął na całe gardło:
– Szept! Czarny Szept!
Wywołał tym paniczny exodus z tawerny. Chłopiec rozmiarów Locke'a
nie miałby prawa przetrwać orgii przepychanek i paniki, które wtedy
wynikły, gdyby nie oznaki choroby na jego twarzy, działające lepiej niż
jakakolwiek tarcza. Kości zagrzechotały o blaty stołów, karty poszybowały
w powietrze jak spadające liście. Cynowe kubki i kufle ze smołowanej skóry
uderzyły o podłogę; wylał się z nich tani alkohol. Stoły przewrócono, noże i
pałki poszły w ruch, żeby zmotywować innych do ucieczki, a mirażyści
zostali stratowani, gdy wezbrana fala ludzkich mętów wylała się wszystkimi
drzwiami, oprócz tych, w których stał Locke, bezskutecznie błagając o litość
(tak to przynajmniej wyglądało) wrzeszczącą i odwróconą plecami klientelę.
Kiedy w tawernie zostało tylko kilku jęczących (lub nieruchomych)
mirażystów, do środka zakradli się towarzysze Locke'a: kilkanaście przynęt i
podbieraków z Ulic, zaproszonych specjalnie przez Lamorę do udziału w
wyprawie. Rozbiegli się wśród wywróconych stołów i wpadli za poobijany
bar, porywając z zapałem wszystko, co miało jakąś wartość: tu garść
rozrzuconych monet, tam dobry nóż, tu znów komplet kostek do gry z
wielorybiej kości, zdobionych maleńkimi odłamkami granatów. Ze spiżarni
wynieśli kosze twardego, ale zjadliwego chleba, solone masło w
woskowanym papierze i kilkanaście butelek wina. Locke dał im tylko pół
minuty; odliczał w głowie do trzydziestu, ścierając z twarzy charakteryzację.
Kiedy skończył, skinął na wspólników, aby rozpłynęli się w mrokach nocy.
Bębny już przyzywały straż, a ponad ich rytm wzbijały się pierwsze
słabe dźwięki piszczałek, przyprawiające o dreszcze nuty, które
przywoływały książęce hieny – strażników kwarantanny.
Uczestnicy złodziejskiej wyprawy Locke'a prześliznęli się przez
gęstniejący tłum skonsternowanych i spanikowanych mieszkańców Zaułków
i popędzili do domu okrężną drogą, przez Mara Camorrazza albo Czarny
Dym.
Przynieśli największy łup w towarach i jedzeniu w historii sierocego
gangu ze Wzgórza Cieni. Zdobyli również ogromny stos miedzianych
półbaronów, większy niż Locke się spodziewał (nie wiedział dotąd, że
ludzie grający w kości lub karty nie trzymają pieniędzy na widoku,
ponieważ we Wzgórzu Cieni tego typu gry były zarezerwowane wyłącznie
dla najstarszych albo najbardziej popularnych dzieciaków, a on nie zaliczał
się do żadnej z tych grup).
Przez kilka godzin Złodziejmistrz był zaledwie zdeprymowany.
Tej samej nocy przerażeni pijaczkowie podłożyli ogień w „Winie w
staroszkle". Setki mieszkańców próbowały uciec z Zaułków, kiedy się
okazało, że straż miejska nie potrafi odnaleźć chłopca, który wywołał
panikę.
Bębny biły aż do świtu, mosty zablokowano, a łucznicy księcia
Nicovante wypłynęli płaskodennymi łodziami na kanały wokół Zaułków z
zapasem strzał na całą noc – a nawet trochę dłużej.
Następny ranek zastał Złodziejmistrza na kolejnej rozmowie w cztery
oczy z małym sierotą.
– Kłopot z tobą, zafajdańcu, polega na tym, że nie jesteś
dalekowzroczny. Wiesz, co to znaczy dalekowzroczny?
Locke pokręcił głową.
– Pozwól, że ujmę to tak. Ta tawerna miała właściciela. Ten właściciel
pracował dla capy Barsaviego, szefa szefów, tak samo jak ja dla niego
pracuję. Właściciel tawerny płaci capie, tak samo jak ja, żeby nie dochodziło
w niej do różnych incydentów. A dzięki tobie wydarzył się incydent jak
cholera, chociaż ten człowiek uczciwie płacił i niczego się nie spodziewał.
Mam nadzieję, że nadążasz? Otóż podburzanie hordy pijanych, pieprzonych
zwierząt do tego, żeby spaliły knajpę na popiół z powodu fałszywego
alarmu, stanowi dokładne przeciwieństwo dalekowzroczności. Czy teraz
zaryzykowałbyś odgadnięcie, co owo słowo znaczy?
Locke dobrze wiedział, że w tym momencie powinien pokiwać głową.
– W przeciwieństwie do ostatniego razu, kiedy próbowałeś
przedwcześnie wysłać mnie do grobu, z tego wydarzenia nie dałbym rady
się wykupić, ale też, bogom niech będą dzięki, nie muszę, bo zamieszanie
jest ogromne. Żółte kurtki spałowały w nocy dwieście osób, zanim się
zorientowały, że nikt nie choruje na Szept. Książę wezwał pod broń
żołnierzy i już, już zamierzał zafundować Zaułkom porządną kąpiel w oleju
ognistym. Jedyny powód, podkreślam, jedyny powód, dla którego nie
pływasz z bardzo głupią miną w żołądku rekina, to fakt, że z „Wina w
staroszkle" zostały zgliszcza. Nikt nie wie, że tawerna została obrabowana,
zanim zamieniła się w kupkę popiołu. Nikt poza nami. Dlatego wszyscy w
tym wzgórzu zgodzimy się, że nie wiemy, co się tam wydarzyło, a ty
przypomnisz sobie coś z tych obiekcji, o których mówiłem ci, kiedy się tu
zjawiłeś. Pamiętasz obiekcje, prawda?
Locke pokiwał głową.
– Oczekuję od ciebie drobiazgów, Lamora. Grzecznej, drobnej roboty.
Tu sakiewka, tam kiełbasa. Masz przełknąć swoje ambicje, wysrać je jak
kiepskie żarcie i przez następny milion lat być dalekowzroczną małą
przynętą. Możesz to dla mnie zrobić? Nie okradaj więcej żółtych kurtek, nie
pal tawern i nie zaczynaj więcej żadnych zamieszek, kutafonie jeden.
Udawaj przytępego małego złodziejaszka, jak twoi bracia i siostry. Jasne?
Locke po raz kolejny pokiwał głową, starając się jak najbardziej
wyglądać na dzieciaka, który żałuje tego, co zrobił.
– Dobrze. – Złodziejmistrz wyjął niemal pełną butelkę oleju imbirowego.
– A teraz zastosujemy pewne wzmocnienie mojej reprymendy.
I przez jakiś czas (kiedy już Locke odzyskał zdolność mówienia i
swobodnego oddychania) panował spokój.
Ale siedemdziesiąty siódmy rok Morgante'a stał się siedemdziesiątym
siódmym rokiem Sendovaniego, i chociaż Locke'owi przez jakiś czas
udawało się ukrywać swoje działania przed Złodziejmistrzem, to przy jednej
konkretnej okazji wyjątkowo spektakularnie zabrakło mu
dalekowzroczności.
Kiedy Złodziejmistrz zdał sobie sprawę, co zrobił Locke, spotkał się z
capa Camorry i załatwił sobie pozwolenie na jedną małą śmierć. Dopiero
potem wpadł na pomysł, żeby spotkać się z Bezokim Kapłanem, nie tyle
powodowany litością, ile ostatnią nadzieją na choćby niewielki zysk.
7
Niebo było bladoczerwone i nic już nie zostało z dnia z wyjątkiem linii
stopionego złota, powoli obniżającej się na zachodnim horyzoncie. Locke
Lamora wlókł się w długim cieniu Złodziejmistrza, który prowadził go na
sprzedaż do świątyni Perelandra. Teraz nareszcie wiedział, gdzie znikały
starsze dzieci.
Wspaniały szklany łuk prowadził od północno-zachodniego podnóża
Wzgórza Cieni na wschodni kraniec długiej, rozległej Dzielnicy Świątynnej.
W najwyższym punkcie mostu Złodziejmistrz zatrzymał się i zagapił na
północ, ponad pozbawionymi światła domami Ciszy, ponad otulonymi mgłą
wodami Andegawenki, ku ocienionym dworkom i obsadzonym drzewami
bulwarom z białego kamienia na wyspie Alcegrante, pyszniącej się pod
niemożliwie wysokimi Pięcioma Wieżami.
Wieże były najbardziej wyróżniającymi się budowlami ze staroszkła w
mieście pełnym tej tajemniczej substancji. Najmniejsza i najmniej wspaniała
– Wieża Jutrzenki – miała zaledwie osiemdziesiąt stóp średnicy i czterysta
wysokości. Prawdziwe kolory smukłych wież mieszały się teraz z
płomiennymi barwami gasnącego zachodu, i pajęczyna sznurów oraz koszy
z towarami, przepleciona między ich szczytami, była ledwie widoczna na tle
karminowego nieba.
– Poczekamy tu chwilę, chłopcze – powiedział Złodziejmistrz z
nietypową dla siebie nostalgią w głosie. – Tu, na moim moście. Tak
niewielu przychodzi tędy na Wzgórze Cieni, że równie dobrze może być
mój.
Książęcy Wiatr, który za dnia wiał znad Żelaznego Morza, teraz się
odwrócił; nocami, jak zawsze, władał duszny Wisielczy Wiatr, wiejący z
lądu ku morzu, gęsty od zapachów z pól i gnijących bagien.
– Pozbywam się ciebie, wiesz? – dodał po chwili Złodziejmistrz. –
Koniec z... hmm... wygłupami. Zegnaj na zawsze. Szkoda, że czegoś ci
brakuje... Może zdrowego rozsądku?
Locke nie odpowiedział, zamiast tego zagapił się na ogromne szklane
wieże, z których niebo w tle spijało kolory. Rozbłysły błękitno-białe
gwiazdy, i ostatnie promienie słońca zniknęły na zachodzie, jakby zamknęło
się wielkie oko.
Kiedy pierwsze cienie prawdziwej ciemności zaczęły opadać na miasto,
nowe światło rozbłysło słabo i migocząc odepchnęło mrok. Lśniło w
staroszkle Pięciu Wież i przezroczystym szkle mostu, na którym stali.
Narastało z każdym oddechem, przybierając na sile, aż skąpało miasto w
nieziemskim półblasku pochmurnego dnia.
Nadeszła godzina nibyzmierzchu.
Począwszy od szczytów Pięciu Wież, a skończywszy na obsydianowej
gładzi rozległych, szklanych falochronów i sztucznych raf pod falami w
kolorze grafitu, nibyzmierzch promieniował z każdej powierzchni i każdego
odłamka staroszkła w Camorrze, z każdego śladu obcej substancji,
zostawionej dawno temu przez istoty, które pierwsze ukształtowały miasto.
Co wieczór, gdy zachodni horyzont w końcu połykał słońce, szklane mosty
zamieniały się w nitki świetlikowego światła. Szklane wieże, szklane
promenady i dziwne ogrody szklanych rzeźb mieniły się nienaturalnym
fioletem i błękitem, pomarańczem i perłową bielą, a księżyce i gwiazdy
bladły i szarzały.
To właśnie uchodziło za zmierzch w Camorrze – koniec pracy dla
ostatnich robotników, wezwanie dla nocnych straży i czas zamykania bram
miejskich od strony lądu. Godzina nadnaturalnej poświaty, która wkrótce
ustępowała prawdziwej nocy.
– Wracajmy do naszych interesów – powiedział Złodziejmistrz i obaj
ruszyli do Dzielnicy Świątynnej, krocząc po łuku z delikatnego, obcego
światła.
8
Nibyzmierzch był ostatnią godziną, kiedy zgodnie z tradycją świątynie
Camorry pozostawały otwarte. Bezoki Kapłan z Domu Perelandra nie tracił
czasu, zbierając na schodach rozsypującej się świątyni datki do stojącego
przed nim miedzianego kotła.
– Sieroty! – ryknął głosem, który pasowałby do pola bitwy. – Czyż nie
wszyscy zostajemy osieroceni prędzej czy później? Biada tym, których
oderwano od piersi matki, ledwie wyszli z lat niemowlęcych.
Dwaj smukli młodzieńcy (prawdopodobnie sieroty) w białych szatach z
kapturami siedzieli po obu stronach skarbonki. Osobliwa poświata
nibyzmierzchu rozpalała ich czarne, puste oczy, gdy patrzyli na mężczyzn i
kobiety spieszących w swoich sprawach po placach i alejach bogów.
– Biada! – ciągnął kapłan. – Biada tym, których okrutny los rzucił na
łaskę występnego świata, gdzie nie ma dla nich miejsca, świata, w którym
nie ma z nich pożytku. Niewolnicy, oto kim w nim są! Niewolnicy – albo
gorzej: zabawki pożądliwych, występnych i bezbożnych. Zmuszani do
wegetacji w niewysłowionym poniżeniu, przy którym zwykłe zniewolenie
byłoby błogosławieństwem!
Locke zdumiał się, bo nigdy wcześniej nie widział występu na scenie ani
nie słyszał wytrenowanego mówcy. Słyszał pogardę, która wycisnęłaby
wodę z kamienia i doprowadziła ją do wrzenia; skargę, od której serce
żywiej mu biło, poruszone wzburzeniem i wstydem, chociaż sam był sierotą.
Chciał jak najdłużej słuchać, jak ten mężczyzna o donośnym głosie
wrzeszczy na niego.
Tak wielka była sława ojca Łańcucha, że nawet Locke Lamora o nim
słyszał: mężczyzna w słusznym wieku, z piersią szeroką jak biurko skryby i
brodą, która uczepiła się jego szorstkiej twarzy jak kłąb druciaka. Gruba,
Scott Lynch Kłamstwa Locke'a Lamory Niecni Dżentelmeni 1 (The Lies of Locke Lamora) Przełożyli Małgorzata Strzelec i Wojciech Szypuła
Jenny, za ten mały świat, który miał to szczęście, że czytałaś mi przez ramię, kiedy powstawał. Zawsze będę Cię kochał.
PROLOG Chłopiec, który kradł za dużo 1 W samym środku długiego i mokrego lata siedemdziesiątego siódmego roku Sendovaniego zdesperowany Złodziejmistrz z Camorry złożył nagłą i niezapowiedzianą wizytę Bezokiemu Kapłanowi świątyni Perelandra, mając nadzieje, że uda mu się sprzedać małego Lamorę. – Ależ świetny interes mam dla ciebie! – zaczął Złodziejmistrz, być może niezbyt fortunnie. – Kolejny świetny interes, taki jak Calo i Galdo? – spytał Bezoki Kapłan. – Nadal mam ręce pełne roboty przy szkoleniu tych rozchichotanych kretynów, próbując zastąpić złe nawyki, których nabrali u ciebie, złymi nawykami, które są potrzebne u mnie. – Daj spokój, Łańcuchu. – Złodziejmistrz wzruszył ramionami. – Mówiłem ci, że to cholerni utrapieńcy, kiedy zawieraliśmy umowę, i wtedy nie miałeś nic przeciwko... – A może taki jak Sabetha? – Niski, donośny głos kapłana wepchnął Złodziejmistrzowi wszystkie wymówki z powrotem do gardła. – Doskonale pamiętam, że wyciągnąłeś za nią ode mnie praktycznie wszystko poza rzepkami kolanowymi mojej zmarłej matki. Powinienem był zapłacić ci w miedzi i potem patrzeć, jak ci wyskakuje przepuklina, gdy targasz ze sobą wór pieniędzy. – Aaaaaach, ale ona była wyjątkowa, a ten chłopiec... ten chłopiec też jest wyjątkowy – tłumaczył Złodziejmistrz. – Ma wszystko, czego chciałeś, abym szukał, po tym, jak sprzedałem ci Calo i Galdo. Wszystko, co tak bardzo podobało ci się w Sabecie! To Camorryjczyk, ale kundel. Krew Therińczyków i Vadran. Ma złodziejstwo w sercu, to pewne jak fakt, że w morzu jest pełno rybich szczyn. Sprzedam ci go nawet ze... ze zniżką. Bezoki Kapłan rozważał dłuższą chwilę propozycję. – Musisz mi wybaczyć, skoro doświadczenie podpowiada mi, że mądrzej bym postąpił, odpowiadając na twoją niespodziewaną hojność z bronią w ręku, stojąc plecami do ściany.
Złodziejmistrz starał się, by jego twarz przybrała z grubsza uczciwy wyraz, ale zamarła, zdradzając dyskomfort. Wzruszył ramionami – niby zwyczajnie, a jednak teatralnie. – Hmm, przyznaję, chłopiec sprawia pewne... hmm... kłopoty. Ale one dotyczą jedynie sytuacji, gdy jest pod moją opieką. Jestem pewny, że u ciebie... hmm... znikną. – Ach tak. Więc masz magicznego chłopca. Dlaczego od razu tak nie powiedziałeś? – Kapłan podrapał czoło pod białą, jedwabną przepaską zasłaniającą mu oczy. – Cudownie. Zasadzę go, kurwa, w ogródku i wyhoduję z niego winorośl aż do zaczarowanej krainy ponad chmurami. – Ech, posmakowałem już kiedyś twojego sarkazmu, Łańcuchu. – Złodziejmistrz z trudem, jak artretyk, zgiął się w kpiarskim ukłonie. – Naprawdę tak trudno powiedzieć, że jesteś zainteresowany? Bezoki Kapłan splunął. – Przypuśćmy, że Calo, Galdo i Sabecie przyda się nowy kompan do zabawy, a przynajmniej worek treningowy. Przypuśćmy, że będę skłonny dać w ciemno jakieś trzy miedziaki i nocnik szczyn za tego tajemniczego chłopaka. W czym kłopot z tym małym? – W tym – odpowiedział Złodziejmistrz – że jeśli nie sprzedam go tobie, będę musiał poderżnąć mu gardło i wrzucić go do zatoki. I będę musiał to zrobić dziś wieczorem. 2 Tej nocy, kiedy mały Lamora zjawił się, by zamieszkać pod opieką Złodziejmistrza, stary cmentarz na Wzgórzu Cieni był pełen dzieci, stojących w ciszy i skupieniu i czekających na nowych braci i siostry, którzy zostaną poprowadzeni do mauzoleów. Podopieczni Złodziejmistrza nieśli świece. Zimne, błękitne światło lśniło zza srebrzystych zasłon rzecznej mgły tak, jak mogłyby migotać lampy uliczne widziane przez zakopcone okno. Sznur widmowych światełek wił się ze szczytu wzgórza między kamiennymi nagrobkami i obrzędowymi ścieżkami w dół, do szklanego mostu nad Dymnym Kanałem, na wpół widoczny w ciepławych oparach, sączących się w letnie noce z wilgotnych kości Camorry. – Chodźcie, moi kochani, moje perełki, moi nowo odnalezieni, nie
zostawajcie w tyle – szepnął Złodziejmistrz, popędzając ostatnie z około trzydziestu sierot z Pogorzeliska przez most nad Dymnym Kanałem. – Te światła to wasi nowi przyjaciele. Przyszli, by poprowadzić was na wzgórze. Ruszajcie się, moje skarby. Mrok się marnuje, a mamy tyle do omówienia. * * * W rzadkich chwilach próżności Złodziejmistrz myślał o sobie jak o artyście. Rzeźbiarzu, ściśle rzecz biorąc. Sieroty były jego gliną, a stary cmentarz na Wzgórzu Cieni jego pracownią. * * * Osiemdziesiąt osiem tysięcy dusz generowało pewną stałą ilość odpadków. Te odpadki obejmowały też niewysychający strumyczek zagubionych, niepotrzebnych i porzucanych dzieci. Naturalnie, część z nich zgarniali handlarze niewolników i zaciągali je do Tal Verrar albo na Wyspy Jeremickie. Teoretycznie niewolnictwo było w Camorrze nielegalne, ale na samo łapanie niewolników przymykano oko, jeśli nie pozostał nikt, kto stanąłby w obronie ofiar. Część dzieci zgarniali zatem handlarze, a zwykła głupota zabierała następne. Głód i wywołane przez niego choroby stanowiły kolejną uczęszczaną drogę na tamten świat dla tych, którym zabrakło odwagi albo umiejętności, by utrzymać się przy życiu, korzystając z otaczającego ich miasta. Te dzieciaki, które miały odwagę, ale zabrakło im umiejętności, często kończyły, huśtając się na Czarnym Moście przed Pałacem Cierpliwości. Książęcy sędziowie pozbywali się małych złodziejaszków za pomocą tego samego sznura, którego używali przy większych, ale za to dbali, by tych małych zrzucano z mostu z ciężarem uwiązanym do kostek, dzięki czemu wisieli jak należy. Sieroty, które się ostały po tej loterii barwnych możliwości, zgarniała ekipa Złodziejmistrza, pojedynczo albo małymi grupkami, aby posłuchały jego kojącego głosu i zjadły gorący posiłek. Dzieciaki szybko się orientowały, jakiego rodzaju życie czeka je pod cmentarzem, sercem królestwa Złodziejmistrza, gdzie siedem dwudziestek niechcianych maluchów klękało przed jednym, zgarbionym starcem.
– Szybciej, moje słoneczka, moi nowi synowie i córki. Idźcie za światłami, na szczyt wzgórza. Już prawie jesteśmy w domu, prawie jesteśmy najedzeni. Z dala od deszczu, mgły i śmierdzącego upału. Zarazy były okresem szczególnej prosperity dla Złodziejmistrza, a sieroty z Pogorzeliska zawdzięczał swojej ulubionej chorobie: Czarnemu Szeptowi. Spadła na Pogorzelisko nagle, nie wiadomo skąd, i od razu ogłoszono kwarantannę (śmierć od długich na łokieć strzał dla każdego, kto będzie próbował przekroczyć kanał albo uciec łodzią), w ostatniej chwili ratując resztę miasta, któremu groziły już tylko niepokoje i paranoja. Czarny Szept oznaczał potworną śmierć dla każdego powyżej jedenastego, dwunastego roku życia (na ile medykusi potrafili to określić, ponieważ pomór niespecjalnie przejmował się sztywnymi regułami, gdy zbierał żniwo), i kilka dni opuchniętych oczu i zaczerwienionych policzków dla młodszych obywateli. Po piątym dniu kwarantanny umilkły krzyki i nikt już nie próbował przejść na drugą stronę kanału, więc tym razem Pogorzelisko uniknęło zgodnego z nazwą losu, którego doświadczyło już wiele razy w czasach pomoru. Do jedenastego dnia, kiedy to zniesiono kwarantannę i hieny księcia ruszyły przeprowadzić oględziny, dotrwało mniej więcej co ósme z czterystu dzieci żyjących niegdyś w Pogorzelisku. Zdążyły przez ten czas utworzyć gangi, by chronić się nawzajem, i poznały pewne okrutne prawa życia bez dorosłych. Złodziejmistrz odczekał, aż zostaną spędzone w jedno miejsce i wyprowadzone ze złowieszczo cichej dzielnicy. Zapłacił za najlepszą trzydziestkę przyzwoitą sumkę w srebrze, a jeszcze przyzwoitszą wypłacił za milczenie hienom i strażnikom, których uwolnił od dzieci. Potem poprowadził je – oszołomione, wychudzone i śmierdzące jak samo piekło – w ciemność i duszne opary camorryjskiej nocy, ku staremu cmentarzowi na Wzgórzu Cieni. Mały Lamora był najmłodszy i najmniejszy z czeredy, miał jakieś pięć, może sześć lat i składał się wyłącznie z wklęsłości i kości sterczących pod skórą bogatą w brud. Złodziejmistrz nawet go nie wybrał. Lamora po prostu powlekł się za innymi, jakby do nich należał. Nie uszło to uwagi Złodziejmistrza, ale w jego życiu nawet pojedyncza, darmowa sierota po zarazie była darem od losu, jakiego się nie odtrąca. To było w siedemdziesiątym siódmym roku Gandolo, Ojca Sposobności,
Pana Pieniądza i Handlu. Złodziejmistrz szedł przez spowitą całunem noc, prowadząc wątły sznureczek dzieci. Dwa lata później miał niemal na kolanach błagać ojca Łańcucha, Bezokiego Kapłana, by zabrał z jego rąk małego Lamorę, i ostrzyć noże na wypadek, gdyby duchowny odmówił. 3 Bezoki Kapłan podrapał się po siwym zaroście na gardle. – Nie chrzanisz? – W żadnej mierze. Złodziejmistrz sięgnął do kaftana, który już parę lat wcześniej wyglądał na sfatygowany, i wyciągnął skórzaną sakiewkę, uwiązaną na doskonałej jakości rzemieniu i rdzawą od zaschniętej krwi. – Byłem już u szefa i uzyskałem pozwolenie. Zafunduję chłopcu uśmiech od ucha do ucha i poślę go na naukę do rybek. – Bogowie... To jednak łzawa historia. – Jak na Bezokiego Kapłana, Łańcuch zadziwiająco szybko i pewnie dźgnął Złodziejmistrza palcami w mostek. – Poszukaj innego półgłówka, by go spętać łańcuchami swoich wyrzutów sumienia. – Moje sumienie może iść się gonić. Tu chodzi o skąpstwo, twoje i moje. Nie mogę zatrzymać chłopca i proponuję ci okazję jedyną w swoim rodzaju, prawdziwą gratkę. – Jeśli jest zbyt niezdyscyplinowany, żeby go trzymać, to czemu nie wbijesz mu trochę swojej mądrości do łba i nie poczekasz, aż dojrzeje do sprzedaży? – To nie wchodzi w grę. Mam niewielki wybór. Nie mogę po prostu go zlać, bo żaden z pozostałych małych gnojków nie może się dowiedzieć, co on... hmm... co on zrobił. Gdyby którykolwiek zaczął przejawiać choćby najmniejsze skłonności do tego, czego dokonał ten mały... Na bogów! Nigdy więcej nie zapanowałbym nad nimi. Mogę go albo szybko zabić, albo jeszcze szybciej sprzedać. Żaden zysk kontra marna sumka. Zgadnij, co wolę? – Chłopiec zrobił coś, o czym nie możesz nawet wspomnieć przy innych? – Łańcuch potarł czoło nad przepaską i westchnął. – Kurczę. Wiesz, że chętnie bym o tym posłuchał?
4 Stare camorryjskie przysłowie mówi, że jedyną stałą rzeczą w duszy człowieka jest jego niestałość. Absolutnie wszystko może wyjść z mody, nawet coś tak praktycznego jak wzgórze pełne nieboszczyków. Wzgórze Cieni było pierwszym cmentarzem z prawdziwego zdarzenia w historii Camorry, doskonale usytuowanym, aby przyjmować kości niegdyś dobrze odżywionych Camorryjczyków ponad słonym uściskiem Żelaznego Morza. Z czasem jednak zmienił się układ sił wśród kamieniarzy, trumniarzy i przedsiębiorców pogrzebowych. Coraz mniej i mniej osób szlachetnie urodzonych chowano na Wzgórzu Cieni, zwłaszcza że Wzgórze Szeptów oferowało po sąsiedzku więcej miejsca na większe i bardziej krzykliwe pomniki – oraz stosownie wyższe prowizje. Wojny, zarazy i intrygi sprawiały, że z upływem dziesięcioleci liczba żywych rodów z pomnikami, o które trzeba by dbać na Wzgórzu Cieni, stale spadała. W końcu jedynymi regularnymi bywalcami stali się kapłani i kapłanki Aza Guilli, którzy sypiali w grobach w czasie nowicjatu, oraz bezdomne sieroty, mieszkające kątem w pyle i ciemnościach zaniedbanych grobowców. Złodziejmistrz (chociaż oczywiście wtedy jeszcze nie był znany pod tym imieniem) w trudnym okresie swego życia – kiedy był zaledwie żałosną ciekawostką: kieszonkowcem z dziewięcioma połamanymi palcami – skończył jako jeden z mieszkańców takiego grobowca. Początkowo jego relacje z sierotami ze Wzgórza Cieni sprowadzały się do zastraszania przetykanego prośbami. Szczątkowa potrzeba autorytetu powstrzymała je przed zabiciem go we śnie, on zaś ze swej strony niechętnie zaczął objaśniać im tajniki swojej profesji. W miarę jak palce powoli się zrastały (niezbyt dobrze, bo większość już na zawsze wyglądała jak połamane w dwóch miejscach gałązki), przekazywał coraz więcej i więcej swojej występnej mądrości brudnym dzieciakom, które kryły się razem z nim przed deszczem i strażą miejską. Ich liczba rosła, tak samo jak wpływy, zaczęli więc robić sobie coraz więcej miejsca w wilgotnych grobowcach starego cmentarza. Z czasem kieszonkowiec o kruchych kościach został Złodziejmistrzem, a Wzgórze Cieni stało się jego królestwem.
* * * Mały Lamora i jego towarzysze, sieroty z Pogorzeliska, wkroczyli do tego królestwa jakieś dwadzieścia lat po jego założeniu. Tamtej nocy zobaczyli cmentarz, który sięgał nie głębiej niż warstwa ziemi na starych grobach. Między głównymi grobowcami wykopano rozległą sieć tuneli i przejść, a ich utwardzone ściany poprzetykano podporami przywodzącymi na myśl żebra dawno nieżyjących drewnianych smoków. Poprzednich mieszkańców po cichu wykopano i wyrzucono do zatoki. Wzgórze Cieni stało się mrowiskiem zamieszkanym przez sieroty-złodziei. Sieroty z Pogorzeliska weszły przez czarną jamę mauzoleum na samym szczycie wzgórza i ruszyły ożebrowanym tunelem, oświetlonym przez migoczące, srebrzyste światło chłodnych alchemicznych kul. Macki tłustawej mgły snuły się im między kostkami. Sieroty ze Wzgórza Cieni przyglądały się nowym ze wszystkich zakamarków i dziur, zimno, lecz z zaciekawieniem. Gęste powietrze było przesycone zapachami nocnej ziemi i spoconymi ciałami – aromatami, które sieroty z Pogorzeliska szybko wzbogaciły swą obecnością. – Do środka! Do środka! – Złodziejmistrz zacierał ręce. – Mój dom jest waszym domem. Witajcie! Tutaj nas wszystkich łączy jedno: nie mamy matek i nie mamy ojców. To wielka szkoda, ale od teraz będziecie mieli tyle sióstr i braci, ile dusza zapragnie. I suchą ziemię nad głową! Swoje miejsce... swoją rodzinę. Sznurek sierot ze Wzgórza Cieni zbiegł do tunelu za nowo przybyłymi, gasząc widmowe, błękitne świece i w końcu tylko srebrzyste kule przy ścianach oświetlały drogę. W sercu królestwa Złodziejmistrza znajdowała się rozległa, ciepła jama z klepiskiem, wysoka na dwóch dorosłych mężczyzn, a długa i szeroka na jakieś trzydzieści jardów. Pod ścianą naprzeciw wejścia stało samotne krzesło z wysokim oparciem, wykonane z czarnego, olejowanego wiedźmodrzewia. Złodziejmistrz spoczął na nim z pełnym wdzięczności westchnieniem. Na klepisku rozłożono dziesiątki brudnych koców. Na nich wyłożono jedzenie – miski z kościstymi kurczakami marynowanymi w tanim winie migdałowym, delikatne ogony lisa morskiego zawijane w bekonie i nasączone octem, ciemny chleb z kiełbasianym tłuszczem. Był także solony
groch i soczewica oraz miski przejrzałych pomidorów i gruszek. Nędzna strawa, ale w ilości i różnorodności, jakiej większość sierot z Pogorzeliska nigdy wcześniej nie widziała. – Nie jestem na tyle głupi, żeby stawać między wami a przyzwoitym posiłkiem, moi kochani. Jedzcie więc do syta, a nawet więcej. Nadróbcie stracony czas. Porozmawiamy później. Kiedy sieroty z Pogorzeliska napychały brzuchy, dzieci ze Wzgórza Cieni tłoczyły się wokół nich, patrząc i nic nie mówiąc. Wkrótce w pomieszczeniu zrobiło się tłoczno i powietrze stało się jeszcze bardziej zatęchłe. Uczta trwała, aż dosłownie nic nie zostało. Ci, którzy ocaleli po Czarnym Szepcie, oblizali resztki octu i tłuszczu z palców i zwrócili podejrzliwe spojrzenia na Złodziejmistrza i jego sługi. Jakby na znak, Złodziejmistrz uniósł trzy powykrzywiane palce. – Przejdźmy do interesów! – zawołał. – Trzy sprawy. Po pierwsze, jesteście tu, ponieważ za was zapłaciłem. Zapłaciłem dodatkowo, żeby was dopaść, zanim zrobią to inni. Zapewniam, że każdy z waszych małych przyjaciół, których nie wykupiłem, trafił w ręce handlarzy niewolników. Sieroty nie mają wyboru. Nie ma dla was miejsca, nie ma nikogo, kto by was przyjął. Straż sprzedaje dzieciaki za pieniądze na wino, moi kochani. Sierżanci zapominają o was w raportach, a kapitanowie zapominają o całej sprawie. I teraz, kiedy zniesiono kwarantannę w Pogorzelisku, każdy handlarz niewolników i każdy, kto chce nim zostać, będzie bardzo podekscytowany i bardzo czujny. Możecie wstać i wyjść stąd, kiedy tylko zechcecie. Ale zapewniam was, z pełnym przekonaniem, że wkrótce będziecie albo ciągnąć komuś druta, albo zostaniecie przykuci do wiosła na resztę życia. – To prowadzi do drugiego punktu – kontynuował. Wskazał na sieroty ze Wzgórza Cieni, które stanęły pod ścianami. – Wszyscy moi przyjaciele, których tu widzicie, mogą odejść w każdej chwili, i chodzą gdzie chcą, bo są pod moją ochroną. – Złodziejmistrz spochmurniał. – Wiem, że nie robię nadzwyczajnego wrażenia, ale nie dajcie się zwieść pozorom. Mam potężnych przyjaciół, moi drodzy. Dzięki ich wpływom oferuję wam bezpieczeństwo. Gdyby ktokolwiek, na przykład handlarz niewolników, ośmielił się położyć rękę na jednym z moich chłopców lub dziewcząt ze Wzgórza Cieni... Cóż, kara byłaby natychmiastowa i stosownie... hmm... bezlitosna.
Widząc, że nowe dzieciaki nie wydają się szczególnie rozentuzjazmowane, Złodziejmistrz odchrząknął. – To znaczy, że każę tych żałosnych wypierdków zabić. Kapewu? To pojęły. – A to prowadzi nas do trzeciej sprawy, która mnie interesuje, mianowicie was. Ta mała rodzina stale potrzebuje nowych braci i sióstr. Czujcie się więc zaproszeni, wręcz zachęceni, by... hmm... ofiarować nam przyjemność zażyłej i długotrwałej z wami znajomości. Niech to wzgórze stanie się waszym domem, ja waszym panem, a ci wspaniali chłopcy i dziewczęta zaufanym rodzeństwem. Zyskacie posiłek, dach nad głową i ochronę. Jeśli to wam nie odpowiada, możecie odejść i skończyć jako świeże nabytki w jakimś burdelu w Jerem. Są chętni? Żadne z nowo przybyłych dzieci się nie odezwało. – Wiedziałem, że mogę na was liczyć, moje kochane perełki z Pogorzeliska. – Złodziejmistrz rozpostarł ręce i uśmiechnął się, odsłaniając rząd zębów brązowych jak woda na bagnie. – Ale oczywiście musicie mieć jakieś obowiązki. Coś za coś, zawsze coś dajesz i coś dostajesz. Jedzenie nie wyskakuje mi samo z tyłka. Nocniki same się nie opróżniają. Rozumiemy się? Połowa sierot z Pogorzeliska pokiwała z wahaniem głowami. – Zasady są proste! Wszyscy szybko się ich nauczycie. Na razie zrobimy tak: każdy, kto je, pracuje; każdy, kto pracuje, je. I tak oto doszliśmy do pracy, czwartej... O rety. Dzieci, dzieci. Zróbcie tę przysługę roztargnionemu staruszkowi i wyobraźcie sobie, że uniosłem cztery palce. To jest czwarty ważny punkt. Mamy swoje obowiązki na wzgórzu, ale mamy też do spełnienia obowiązki w innych miejscach. Inne zajęcia... dyskretne zajęcia, niezwykłe zajęcia. Zajęcia zabawne i interesujące. W całym mieście, czasem za dnia, czasem nocą. Będą wymagały odwagi, zręczności i... ehm... dyskrecji. Więc bardzo chcielibyśmy, abyście pomogli nam w tych... specjalnych zadaniach. Wskazał na chłopca, za którego nie zapłacił, małego nieproszonego gościa, patrzącego nań poważnym surowym wzrokiem, sponad ust upapranych pomidorami. – Ty, nadmiarowy, trzydziesty pierwszy z trzydziestki. Co powiesz? Należysz do tych skorych do pomocy? Jesteś gotów wesprzeć nowych braci i siostry w ich interesującej pracy?
Chłopiec zastanawiał się przez kilka sekund. – Chodzi panu o to, że mamy kraść – powiedział piskliwym głosikiem. Stary człowiek patrzył na chłopca przez dłuższą chwilę, a kilka sierot ze Wzgórza Cieni chichotało, zasłaniając usta dłońmi. – Tak – powiedział w końcu Złodziejmistrz. Z namysłem pokiwał głową. – O to właśnie mogło mi chodzić, ale widzę, że masz bardzo... hmm... bezkompromisowy pogląd na pewne działania ludzi obdarzonych prawdziwą inicjatywą, które my tutaj wolimy ujmować w nieco bardziej wyrafinowanych i niedookreślonych słowach. Nie chodzi o to, że się spodziewam, że to będzie coś dla ciebie znaczyć. Jak się nazywasz, chłopcze? – Lamora. – Twoi rodzice musieli być sknerami, skoro dali ci tylko nazwisko. Jak jeszcze na ciebie wołali? Chłopiec zastanowił się nad odpowiedzią. – Wołali mnie Locke – odparł wreszcie. – Po ojcu. – Bardzo dobrze. Ładnie to brzmi, bardzo ładnie. Cóż, Locke-po-ojcu Lamora, chodź do mnie, pogadamy. Reszta niech zmyka. Wasi bracia i siostry pokażą wam, gdzie będziecie dziś spali. Pokażą wam także, gdzie co opróżnić i gdzie co odłożyć... Obowiązki, wiecie. Na razie tylko posprzątacie tę salę, ale w nadchodzących dniach znajdą się dla was nowe zajęcia. Obiecuję, że wszystko nabierze sensu, zanim się dowiecie, jak nazywają mnie w świecie poza naszym małym pagórkiem. Locke podszedł i stanął obok siedzącego na tronie Złodziejmistrza. Nowi wstali i kręcili się w miejscu, czekając, aż starsze i większe sieroty ze Wzgórza Cieni zajmą się nimi i zaczną wydawać proste polecenia. Wkrótce Locke i władca Wzgórza Cieni zostali względnie sami. – Mój chłopcze... – zagaił Złodziejmistrz. – Przywykłem do tego, że najpierw muszę pokonać pewne obiekcje u moich nowych synów i córek, kiedy przybywają na Wzgórze Cieni. Wiesz, co to są obiekcje? Mały Lamora pokręcił głową. Tłusta, ciemna grzywka przykleiła mu się do czoła okrągłej, drobnej buzi, a pomidorowe plamy wokół ust zaschły jeszcze mocniej i wyglądały naprawdę fatalnie. Złodziejmistrz otarł je delikatnie mankietem postrzępionego, niebieskiego płaszcza. Chłopiec nawet nie drgnął. – To znaczy, że powiedziano im, że kradzież to coś złego, a ja muszę
popracować nad nimi, aż oswoją się z nową myślą, kapewu? Ty najwyraźniej nie masz takich obiekcji, więc możemy się dogadać. Kradłeś już, prawda? Chłopiec pokiwał głową. – Nawet przed zarazą? Znowu przytaknął. – Tak myślałem. Mój drogi, kochany chłopcze, ty chyba nie... hmm... nie straciłeś rodziców z powodu zarazy, prawda? Chłopiec spuścił wzrok i ledwo zauważalnie pokręcił głową. – Czyli już od dłuższego czasu musiałeś sam o siebie zadbać. Nie ma się czego wstydzić. To może ci nawet zapewnić tutaj dobrą pozycję, jeśli tylko wymyślę dla ciebie stosowną próbę... W odpowiedzi mały Lamora sięgnął pod łachmany i podał coś Złodziejmistrzowi. Na dłoni starca wylądowały dwie małe sakiewki – tanie, sztywne i poplamione, obwiązane postrzępionym sznurkiem. – Skąd je masz? – Należały do strażników – szepnął Locke. – Niektórzy brali nas na ręce i nieśli. Złodziejmistrz szarpnął się, jakby żmija wbiła zęby jadowe w jego dłoń, i spojrzał na sakiewki z niedowierzaniem. – O żesz ty... Zwędziłeś je strażnikom? Żółtym kurtkom?! Locke pokiwał głową z większym entuzjazmem. – Jak nas brali na ręce... – Bogowie... – szepnął Złodziejmistrz. – Och, bogowie. Całkiem możliwe, że właśnie koncertowo nas wpieprzyłeś, Locke-po-ojcu Lamora. W rzeczy samej, koncertowo. 5 – Już pierwszej nocy złamał Tajny Pakt, mały zuchwały szubrawiec. Złodziejmistrz siedział teraz wygodnie w ogrodzie na dachu świątyni Bezokiego Kapłana, ze smołowanym, skórzanym kubkiem wina w dłoniach. To był najtańszy trunek, podrzędny i kwaśny prawie jak ocet, ale stanowił kolejny znak, że prawdziwe negocjacje mogą się jeszcze zacząć. – Nigdy wcześniej się to nie zdarzyło. Ani nigdy potem. – Ktoś nauczył go czarować kieszenie, ale nie powiedział, że żółte kurtki
są nietykalne. – Ojciec Łańcuch zacisnął usta. – To bardzo ciekawe. Doprawdy, niezwykle ciekawe. Nasz drogi capa Barsavi z przyjemnością poznałby tę osobę. – Nigdy się nie dowiedziałem, kto to był. Chłopiec twierdzi, że sam się nauczył, ale to bzdura. Pięciolatki bawią się martwymi rybami i końskimi gównami. Nie opanowują od niechcenia wyrafinowanej sztuki subtelnego dotyku i podwędzania sakiewek. – Co zrobiłeś z tymi mieszkami? – Popędziłem z powrotem do straży z Pogorzeliska i całowałem ich tyłki i buty tak długo, aż miałem czarne usta. Wyjaśniłem kapitanowi, że jeden z nowych dzieciaków nie rozumie, jak funkcjonuje Camorra, i że oddaję sakiewki z procentem, błagam o wspaniałomyślne wybaczenie z całą uniżonością i tak dalej, i tak dalej. – Przyjęli? – Pieniądze zwiększają poczucie humoru, Łańcuchu. Wypchałem te sakiewki srebrem tak, że pękały w szwach. Dałem każdemu strażnikowi z oddziału pieniądze na pięć albo sześć nocy chlania i wszyscy się zgodzili, że wzniosą kilka kielichów za zdrowie capy Barsaviego, któremu z pewnością nie trzeba było, hmm, zawracać głowy czymś tak nieistotnym jak fakt, że jego oddany sługa Złodziejmistrz dał dupy i pozwolił pięciolatkowi złamać ten cholerny Pakt. – Więc to była pierwsza noc twojej znajomości z moim darem od losu, tajemniczym cudownym chłopcem. – Cieszę się, że zaczynasz myśleć o rym skaraniu boskim jak o swoim, Łańcuchu, bo dalej robi się jeszcze ciekawiej. Nie wiem za bardzo, jak to ująć. Mam dzieciaki, które lubią kraść. Mam dzieciaki, które nie mają zdania na temat kradzieży, oraz takie, które tolerują kradzież, bo wiedzą, że nie mają wyboru. Ale żadnego, naprawdę żadnego nigdy nie ciągnęło do złodziejstwa tak, jak tego chłopaka. Gdyby ktoś poderżnął mu gardło i medykus próbowałby mu je zszyć, Lamora ukradłby mu igłę z nicią i zmarł ze śmiechem na ustach. On... kradnie za dużo. – Za dużo kradnie – zastanawiał się na głos Bezoki Kapłan. – Za dużo kradnie. Ciekawy zarzut. Nigdy nie myślałem, że usłyszę coś takiego od mężczyzny, który zawodowo szkoli małych złodziei. – Śmiej się, śmiej – odparł Złodziejmistrz. – Za chwilę dopiero się zdziwisz.
6 Mijały miesiące. Parthis zmienił się w festal, który przeszedł w aurim i mgliste szkwały lata ustąpiły ostrzejszym, zacinającym deszczom zimy. Siedemdziesiąty siódmy rok Gandolo stał się siedemdziesiątym siódmym rokiem Morgante'a, Ojca Miasta, Pana Pętli i Kielni. Osiem z trzydziestu jeden sierot z Pogorzeliska, nieco mniej niż biegłych w dyskretnych i interesujących zadaniach Złodziejmistrza, zawisło na Czarnym Moście przed Pałacem Cierpliwości. Takie życie; ci, którzy ocaleli, byli zbyt zajęci własnymi dyskretnymi i interesującymi zajęciami, żeby się przejmować. Społeczność Wzgórza Cieni, jak szybko odkrył Locke, dzieliła się na dwa plemiona: Ulice i Okna. Okna – mniejsza i bardziej zamknięta grupa – zarabiały tylko po zachodzie słońca. Dzieciaki czołgały się po dachach i spełzały w głąb kominów, dobierały się do zamków, prześlizgiwały się przez okratowane otwory strzelnicze i kradły wszystko, od monet i biżuterii począwszy, a skończywszy na wielkich kawałach smalcu z niepilnowanych spiżarni. Z kolei chłopcy i dziewczęta z Ulic grasowali po zaułkach, brukowanych uliczkach i mostach nad kanałami Camorry za dnia, pracując zespołowo. Starsze i bardziej doświadczone dzieci (podbieraki) pracowały przy kieszeniach, sakiewkach i kupieckich straganach, podczas gdy młodsze i mniej zdolne (przynęta) odciągały uwagę ofiar: płakały za nieistniejącymi matkami, udawały chorobę albo rozbiegały się jak oszalałe we wszystkich kierunkach naraz, wrzeszcząc „Łapać złodzieja!", podczas gdy podbieraki uciekały z łupem. Po powrocie na cmentarz kieszenie każdej sieroty przetrząsał starszy albo większy dzieciak; wszystko, co udało się ukraść albo zebrać, wędrowało zgodnie z hierarchią silnej ręki, aż wreszcie trafiało do Złodziejmistrza, który w miarę upływu dnia odhaczał w głowie kolejne nazwiska i zdobycze. Ci, którzy coś przynieśli, jedli; ci, którzy nie mieli nic, musieli tego wieczoru ćwiczyć dwa razy ciężej. Noc w noc Złodziejmistrz paradował po korytarzach Wzgórza Cieni obładowany sakiewkami, jedwabnymi chusteczkami, naszyjnikami, metalowymi guzikami od płaszczy i wieloma innymi drobiazgami wartymi
kradzieży. Jego podopieczni atakowali z ukrycia albo aranżowali niby przypadkowe spotkania. Ci, których zauważył lub wyczuł, jak kradną, byli natychmiast karani. Nie lubił tych, którzy przegrali w szkoleniowych zabawach. Wolał zmuszać ich do wypicia czystego oleju imbirowego, podczas gdy rówieśnicy zbierali się wokół i szydzili. Camorryjski olej imbirowy to ostra rzecz, którą można by porównać (jak twierdził sam Złodziejmistrz) do przełknięcia tlących się popiołów sumaka jadowitego. Tym, którzy nie chcieli otwierać ust, wlewano olej do nosów, podczas gdy starsze dzieci trzymały delikwenta do góry nogami. Tej kuracji nie trzeba było powtarzać. Z czasem nawet ci ze spalonymi imbirem językami i opuchniętymi gardłami uczyli się podstaw czarowania płaszczy i „pożyczania" towarów od nieuważnych kupców. Złodziejmistrz zaznajamiał ich z entuzjazmem z architekturą kaftanów, kamizelek, surdutów i sakiewek, starając się nadążać za modą i śledzić pojawianie się nowinek w porcie. Jego podopieczni uczyli się, co można odciąć, co oderwać, a co trzeba wyłuskać zręcznymi palcami. – Rzecz w tym, moi kochani, żeby nie obłapiać nogi klienta jak pies ani nie czepiać się ręki jak zagubione dziecko. Pół sekundy rzeczywistego kontaktu z klientem to często zbyt długo, o wiele za długo. – Złodziejmistrz udał, że ktoś zakłada mu pętlę na szyję, wywalił opuchnięty język. – Będziecie żyć lub umrzecie zgodnie z trzema świętymi zasadami. Po pierwsze, zawsze upewnijcie się, że klient jest czymś zajęty. Albo waszymi przynętami, albo inną niezwiązaną z wami przygodną głupotą, typu bójka albo pożar. Pożary domów są cudowne dla naszych celów, nauczcie się je cenić. Po drugie, ograniczajcie do minimum kontakt z klientem, nawet gdy nie zwraca na was uwagi. To nie są żarty. – Uwolnił się od niewidzialnej pętli i szelmowsko wyszczerzył zęby. – I ostatnia zasada. Kiedy już zrobicie swoje, zwijajcie się z okolicy, nawet jeśli klient jest tępy jak skrzynka młotków. Czego was nauczyłem? – Podbierasz raz i wiejesz! – wykrzyknęli uczniowie. – Podbierasz drugi raz i wisisz! Nowe sieroty pojawiały się pojedynczo albo dwójkami. Starsze dzieci opuszczały wzgórze co kilka tygodni, bez zbędnych ceregieli. Locke domyślał się, że w grę wchodzi wyższy rodzaj dyscypliny niż ta wymuszona olejem imbirowym, ale nigdy nie pytał o szczegóły: lokował się za nisko w hierarchii wzgórza, żeby ryzykować pytanie albo uwierzyć w odpowiedź,
którą usłyszy. W ramach szkolenia dzień po przybyciu poszedł do Ulic i natychmiast trafił do grupy przynęt (za karę, jak przypuszczał). Pod koniec drugiego miesiąca umiejętności zapewniły mu przeniesienie do podbieraków. Uważano to za awans na drabinie społecznej, ale Lamora jako jedyny na wzgórzu wolał pracować z przynętami jeszcze długo po tym, jak mógł zmienić specjalność. Był milczkiem i nie miał we wzgórzu przyjaciół, lecz wykazywał naturalny talent do roli przynęty. To go ożywiało. Doprowadził do perfekcji użycie przeżutego miąższu pomarańczowego jako substytutu wymiocin. Podczas gdy inne przynęty po prostu złapałyby się za brzuch i jęczały, on ubarwiał przedstawienia wypluwając biało-pomarańczową masę pod nogi upatrzonej widowni (albo, jeśli był w wyjątkowo przewrotnym nastroju, na rąbki sukien i pończochy). Kolejnym jego ulubionym wynalazkiem była długa, sucha gałąź ukryta w nogawce spodni i przywiązana do kostki. Gwałtownie padając na kolana, łamał gałąź z głośnym trzaskiem. Ten dźwięk i towarzyszące mu zaraz potem rozdzierające jęki skutecznie przyciągały uwagę i współczucie, zwłaszcza w bezpośrednim sąsiedztwie koła wozu. Kiedy już zbyt długo ściągał na siebie uwagę tłumu, ratowały go pozostałe przynęty, które głośno oznajmiały, że „zaniosą go do domu do matki", żeby obejrzał go medykus. Gdy tylko zawleczono go za róg, w cudowny sposób odzyskiwał zdolność chodzenia. Co więcej, wypracował imponujący repertuar wyrafinowanych sztuczek tak błyskawicznie, że Złodziejmistrz miał powód, aby po raz drugi wziąć go na bok na pogawędkę (po tym, jak Locke zaaranżował sytuację, która miała kłopotliwie liczną widownię – kilkoma szybkimi ruchami nożyka sprawił, że młodej damie spadła spódnica i stanik sukni). – Posłuchaj, Locke-po-ojcu Lamora – powiedział Złodziejmistrz. – Tym razem nie będzie oleju imbirowego, zapewniam, ale zdecydowanie wolałbym, aby twoje sztuczki gwałtownie zawróciły ze ścieżki rozrywki z powrotem ku bardziej praktycznym celom. Locke patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma. Przestępował z nogi na nogę. – Ujmę to prościej. Pozostałe przynęty wychodzą na miasto po to, żeby oglądać ciebie, a nie odwalać swoją cholerną robotę. Nie karmię tu
prywatnej trupy teatralnej. Moja drużyna małych, radosnych koniowałów ma wrócić do roboty, a ty skończ z odwalaniem gwiazdy. Od tego czasu wszystko przebiegało spokojnie. A potem, raptem pół roku po przybyciu na wzgórze, Locke niechcący spalił tawernę „Wino w staroszkle" i wywołał zamieszki związane z kwarantanną, które omal nie zmiotły Zaułków z mapy Camorry. Zaułki były doliną pełną ruder i wąskich uliczek na najbardziej wysuniętym na północ koniuszku złej części miasta. Miały kształt nerki i nieco przypominały rozległy amfiteatr. Serce wyspy leżało ponad czterdzieści stóp poniżej jej zewnętrznych krańców. Pochylone rzędy czynszówek i sklepików bez okien wystawały warstwami ze ścian tej wielkiej, kipiącej misy. Walące się ściany podpierały się nawzajem, osrebrzone mgłą zaułki wiły się i kleiły do siebie, tak że w żadnym miejscu nie mogło iść na raz więcej niż dwóch ludzi obok siebie. Tawerna „Wino w staroszkle" przysiadła nad brukami drogi, która biegła z zachodu na wschód i przechodziła po kamiennym moście z Zaułków w zielone głębiny Mara Camorrazza. Była to waląca się dwupiętrowa bestia z wypaczonych przez deszcze desek, z rozchwierutanymi schodami wewnątrz i na zewnątrz, które okaleczały przynajmniej jednego klienta tygodniowo (ba, sporą popularnością cieszyły się zakłady, który z bywalców następny roztrzaska sobie na nich czaszkę). Było to miejsce spotkań palaczy fajek i ofiar mirażu, którzy publicznie zakrapiali sobie oczy bezcennym narkotykiem, a potem leżeli dygocząc i przeżywając wizje, podczas gdy obcy grzebali w ich rzeczach i używali ich jak stołów. Siedemdziesiąty siódmy rok Morgante'a właśnie się zaczął, gdy Locke Lamora wpadł do głównej sali „Wina w staroszkle", szlochając i pociągając nosem. Miał zaczerwienione policzki twarz, zakrwawione wargi, podkrążone oczy i w ogóle wyglądał jak ofiara Czarnego Szeptu. – Panie, błagam – szepnął do przerażonego wykidajły. Gracze w kości, barmani, dziwki i złodzieje wytrzeszczyli oczy. – Błagam. Matka i ojciec są chorzy. Nie wiem, co im jest. Tylko ja mogę się ruszać... Musi mi pan... – Pociągnął nosem. – Musi mi pan pomóc! Panie, błagam... A dokładniej te właśnie słowa usłyszano by, gdyby ochroniarz nie wrzasnął na całe gardło: – Szept! Czarny Szept! Wywołał tym paniczny exodus z tawerny. Chłopiec rozmiarów Locke'a
nie miałby prawa przetrwać orgii przepychanek i paniki, które wtedy wynikły, gdyby nie oznaki choroby na jego twarzy, działające lepiej niż jakakolwiek tarcza. Kości zagrzechotały o blaty stołów, karty poszybowały w powietrze jak spadające liście. Cynowe kubki i kufle ze smołowanej skóry uderzyły o podłogę; wylał się z nich tani alkohol. Stoły przewrócono, noże i pałki poszły w ruch, żeby zmotywować innych do ucieczki, a mirażyści zostali stratowani, gdy wezbrana fala ludzkich mętów wylała się wszystkimi drzwiami, oprócz tych, w których stał Locke, bezskutecznie błagając o litość (tak to przynajmniej wyglądało) wrzeszczącą i odwróconą plecami klientelę. Kiedy w tawernie zostało tylko kilku jęczących (lub nieruchomych) mirażystów, do środka zakradli się towarzysze Locke'a: kilkanaście przynęt i podbieraków z Ulic, zaproszonych specjalnie przez Lamorę do udziału w wyprawie. Rozbiegli się wśród wywróconych stołów i wpadli za poobijany bar, porywając z zapałem wszystko, co miało jakąś wartość: tu garść rozrzuconych monet, tam dobry nóż, tu znów komplet kostek do gry z wielorybiej kości, zdobionych maleńkimi odłamkami granatów. Ze spiżarni wynieśli kosze twardego, ale zjadliwego chleba, solone masło w woskowanym papierze i kilkanaście butelek wina. Locke dał im tylko pół minuty; odliczał w głowie do trzydziestu, ścierając z twarzy charakteryzację. Kiedy skończył, skinął na wspólników, aby rozpłynęli się w mrokach nocy. Bębny już przyzywały straż, a ponad ich rytm wzbijały się pierwsze słabe dźwięki piszczałek, przyprawiające o dreszcze nuty, które przywoływały książęce hieny – strażników kwarantanny. Uczestnicy złodziejskiej wyprawy Locke'a prześliznęli się przez gęstniejący tłum skonsternowanych i spanikowanych mieszkańców Zaułków i popędzili do domu okrężną drogą, przez Mara Camorrazza albo Czarny Dym. Przynieśli największy łup w towarach i jedzeniu w historii sierocego gangu ze Wzgórza Cieni. Zdobyli również ogromny stos miedzianych półbaronów, większy niż Locke się spodziewał (nie wiedział dotąd, że ludzie grający w kości lub karty nie trzymają pieniędzy na widoku, ponieważ we Wzgórzu Cieni tego typu gry były zarezerwowane wyłącznie dla najstarszych albo najbardziej popularnych dzieciaków, a on nie zaliczał się do żadnej z tych grup). Przez kilka godzin Złodziejmistrz był zaledwie zdeprymowany. Tej samej nocy przerażeni pijaczkowie podłożyli ogień w „Winie w
staroszkle". Setki mieszkańców próbowały uciec z Zaułków, kiedy się okazało, że straż miejska nie potrafi odnaleźć chłopca, który wywołał panikę. Bębny biły aż do świtu, mosty zablokowano, a łucznicy księcia Nicovante wypłynęli płaskodennymi łodziami na kanały wokół Zaułków z zapasem strzał na całą noc – a nawet trochę dłużej. Następny ranek zastał Złodziejmistrza na kolejnej rozmowie w cztery oczy z małym sierotą. – Kłopot z tobą, zafajdańcu, polega na tym, że nie jesteś dalekowzroczny. Wiesz, co to znaczy dalekowzroczny? Locke pokręcił głową. – Pozwól, że ujmę to tak. Ta tawerna miała właściciela. Ten właściciel pracował dla capy Barsaviego, szefa szefów, tak samo jak ja dla niego pracuję. Właściciel tawerny płaci capie, tak samo jak ja, żeby nie dochodziło w niej do różnych incydentów. A dzięki tobie wydarzył się incydent jak cholera, chociaż ten człowiek uczciwie płacił i niczego się nie spodziewał. Mam nadzieję, że nadążasz? Otóż podburzanie hordy pijanych, pieprzonych zwierząt do tego, żeby spaliły knajpę na popiół z powodu fałszywego alarmu, stanowi dokładne przeciwieństwo dalekowzroczności. Czy teraz zaryzykowałbyś odgadnięcie, co owo słowo znaczy? Locke dobrze wiedział, że w tym momencie powinien pokiwać głową. – W przeciwieństwie do ostatniego razu, kiedy próbowałeś przedwcześnie wysłać mnie do grobu, z tego wydarzenia nie dałbym rady się wykupić, ale też, bogom niech będą dzięki, nie muszę, bo zamieszanie jest ogromne. Żółte kurtki spałowały w nocy dwieście osób, zanim się zorientowały, że nikt nie choruje na Szept. Książę wezwał pod broń żołnierzy i już, już zamierzał zafundować Zaułkom porządną kąpiel w oleju ognistym. Jedyny powód, podkreślam, jedyny powód, dla którego nie pływasz z bardzo głupią miną w żołądku rekina, to fakt, że z „Wina w staroszkle" zostały zgliszcza. Nikt nie wie, że tawerna została obrabowana, zanim zamieniła się w kupkę popiołu. Nikt poza nami. Dlatego wszyscy w tym wzgórzu zgodzimy się, że nie wiemy, co się tam wydarzyło, a ty przypomnisz sobie coś z tych obiekcji, o których mówiłem ci, kiedy się tu zjawiłeś. Pamiętasz obiekcje, prawda? Locke pokiwał głową. – Oczekuję od ciebie drobiazgów, Lamora. Grzecznej, drobnej roboty.
Tu sakiewka, tam kiełbasa. Masz przełknąć swoje ambicje, wysrać je jak kiepskie żarcie i przez następny milion lat być dalekowzroczną małą przynętą. Możesz to dla mnie zrobić? Nie okradaj więcej żółtych kurtek, nie pal tawern i nie zaczynaj więcej żadnych zamieszek, kutafonie jeden. Udawaj przytępego małego złodziejaszka, jak twoi bracia i siostry. Jasne? Locke po raz kolejny pokiwał głową, starając się jak najbardziej wyglądać na dzieciaka, który żałuje tego, co zrobił. – Dobrze. – Złodziejmistrz wyjął niemal pełną butelkę oleju imbirowego. – A teraz zastosujemy pewne wzmocnienie mojej reprymendy. I przez jakiś czas (kiedy już Locke odzyskał zdolność mówienia i swobodnego oddychania) panował spokój. Ale siedemdziesiąty siódmy rok Morgante'a stał się siedemdziesiątym siódmym rokiem Sendovaniego, i chociaż Locke'owi przez jakiś czas udawało się ukrywać swoje działania przed Złodziejmistrzem, to przy jednej konkretnej okazji wyjątkowo spektakularnie zabrakło mu dalekowzroczności. Kiedy Złodziejmistrz zdał sobie sprawę, co zrobił Locke, spotkał się z capa Camorry i załatwił sobie pozwolenie na jedną małą śmierć. Dopiero potem wpadł na pomysł, żeby spotkać się z Bezokim Kapłanem, nie tyle powodowany litością, ile ostatnią nadzieją na choćby niewielki zysk. 7 Niebo było bladoczerwone i nic już nie zostało z dnia z wyjątkiem linii stopionego złota, powoli obniżającej się na zachodnim horyzoncie. Locke Lamora wlókł się w długim cieniu Złodziejmistrza, który prowadził go na sprzedaż do świątyni Perelandra. Teraz nareszcie wiedział, gdzie znikały starsze dzieci. Wspaniały szklany łuk prowadził od północno-zachodniego podnóża Wzgórza Cieni na wschodni kraniec długiej, rozległej Dzielnicy Świątynnej. W najwyższym punkcie mostu Złodziejmistrz zatrzymał się i zagapił na północ, ponad pozbawionymi światła domami Ciszy, ponad otulonymi mgłą wodami Andegawenki, ku ocienionym dworkom i obsadzonym drzewami bulwarom z białego kamienia na wyspie Alcegrante, pyszniącej się pod niemożliwie wysokimi Pięcioma Wieżami. Wieże były najbardziej wyróżniającymi się budowlami ze staroszkła w
mieście pełnym tej tajemniczej substancji. Najmniejsza i najmniej wspaniała – Wieża Jutrzenki – miała zaledwie osiemdziesiąt stóp średnicy i czterysta wysokości. Prawdziwe kolory smukłych wież mieszały się teraz z płomiennymi barwami gasnącego zachodu, i pajęczyna sznurów oraz koszy z towarami, przepleciona między ich szczytami, była ledwie widoczna na tle karminowego nieba. – Poczekamy tu chwilę, chłopcze – powiedział Złodziejmistrz z nietypową dla siebie nostalgią w głosie. – Tu, na moim moście. Tak niewielu przychodzi tędy na Wzgórze Cieni, że równie dobrze może być mój. Książęcy Wiatr, który za dnia wiał znad Żelaznego Morza, teraz się odwrócił; nocami, jak zawsze, władał duszny Wisielczy Wiatr, wiejący z lądu ku morzu, gęsty od zapachów z pól i gnijących bagien. – Pozbywam się ciebie, wiesz? – dodał po chwili Złodziejmistrz. – Koniec z... hmm... wygłupami. Zegnaj na zawsze. Szkoda, że czegoś ci brakuje... Może zdrowego rozsądku? Locke nie odpowiedział, zamiast tego zagapił się na ogromne szklane wieże, z których niebo w tle spijało kolory. Rozbłysły błękitno-białe gwiazdy, i ostatnie promienie słońca zniknęły na zachodzie, jakby zamknęło się wielkie oko. Kiedy pierwsze cienie prawdziwej ciemności zaczęły opadać na miasto, nowe światło rozbłysło słabo i migocząc odepchnęło mrok. Lśniło w staroszkle Pięciu Wież i przezroczystym szkle mostu, na którym stali. Narastało z każdym oddechem, przybierając na sile, aż skąpało miasto w nieziemskim półblasku pochmurnego dnia. Nadeszła godzina nibyzmierzchu. Począwszy od szczytów Pięciu Wież, a skończywszy na obsydianowej gładzi rozległych, szklanych falochronów i sztucznych raf pod falami w kolorze grafitu, nibyzmierzch promieniował z każdej powierzchni i każdego odłamka staroszkła w Camorrze, z każdego śladu obcej substancji, zostawionej dawno temu przez istoty, które pierwsze ukształtowały miasto. Co wieczór, gdy zachodni horyzont w końcu połykał słońce, szklane mosty zamieniały się w nitki świetlikowego światła. Szklane wieże, szklane promenady i dziwne ogrody szklanych rzeźb mieniły się nienaturalnym fioletem i błękitem, pomarańczem i perłową bielą, a księżyce i gwiazdy bladły i szarzały.
To właśnie uchodziło za zmierzch w Camorrze – koniec pracy dla ostatnich robotników, wezwanie dla nocnych straży i czas zamykania bram miejskich od strony lądu. Godzina nadnaturalnej poświaty, która wkrótce ustępowała prawdziwej nocy. – Wracajmy do naszych interesów – powiedział Złodziejmistrz i obaj ruszyli do Dzielnicy Świątynnej, krocząc po łuku z delikatnego, obcego światła. 8 Nibyzmierzch był ostatnią godziną, kiedy zgodnie z tradycją świątynie Camorry pozostawały otwarte. Bezoki Kapłan z Domu Perelandra nie tracił czasu, zbierając na schodach rozsypującej się świątyni datki do stojącego przed nim miedzianego kotła. – Sieroty! – ryknął głosem, który pasowałby do pola bitwy. – Czyż nie wszyscy zostajemy osieroceni prędzej czy później? Biada tym, których oderwano od piersi matki, ledwie wyszli z lat niemowlęcych. Dwaj smukli młodzieńcy (prawdopodobnie sieroty) w białych szatach z kapturami siedzieli po obu stronach skarbonki. Osobliwa poświata nibyzmierzchu rozpalała ich czarne, puste oczy, gdy patrzyli na mężczyzn i kobiety spieszących w swoich sprawach po placach i alejach bogów. – Biada! – ciągnął kapłan. – Biada tym, których okrutny los rzucił na łaskę występnego świata, gdzie nie ma dla nich miejsca, świata, w którym nie ma z nich pożytku. Niewolnicy, oto kim w nim są! Niewolnicy – albo gorzej: zabawki pożądliwych, występnych i bezbożnych. Zmuszani do wegetacji w niewysłowionym poniżeniu, przy którym zwykłe zniewolenie byłoby błogosławieństwem! Locke zdumiał się, bo nigdy wcześniej nie widział występu na scenie ani nie słyszał wytrenowanego mówcy. Słyszał pogardę, która wycisnęłaby wodę z kamienia i doprowadziła ją do wrzenia; skargę, od której serce żywiej mu biło, poruszone wzburzeniem i wstydem, chociaż sam był sierotą. Chciał jak najdłużej słuchać, jak ten mężczyzna o donośnym głosie wrzeszczy na niego. Tak wielka była sława ojca Łańcucha, że nawet Locke Lamora o nim słyszał: mężczyzna w słusznym wieku, z piersią szeroką jak biurko skryby i brodą, która uczepiła się jego szorstkiej twarzy jak kłąb druciaka. Gruba,