Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 785
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 849

Malena Watrous - Jeśli pojdziesz za mną

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Malena Watrous - Jeśli pojdziesz za mną.pdf

Filbana EBooki Książki -M- Malena Watrous
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 488 stron)

Malena Watrous Jeśli pójdziesz za mną CZĘŚĆ I Gomi JESIEŃ Późna jesień – mój sąsiad, myślę o tym, jak żyje. BASHO ROZDZIAŁ PIERWSZY semai: (przym.) wąski; ograniczony; mały Droga Panno Marino, jak się Pani miewa? Ja, dziękuję, dobrze. Piszę ten list dlatego, ze ostatnio próbowała Pani wyrzucić baterię, słoik, jakiś sos grzybowy i tak dalej, do jednego pojemnika na śmieci. Proszę nie próbować tłumaczeń w rodzaju: „To nie ja”. My, Japończycy, rzadko kiedy jadamy ser gorgonzola! Opracowałem to zestawienie, żeby zapoznała się Pani za jednym zamachem z japońskimi anagramami oraz zasadą górni. Mam nadzieję, że będzie to przydatne. To jest raczej niegrzeczne, gdy „nie pamięta się” o zasadzie gomi. Sąsiedzi są wówczas zestresowani i mają więcej zajęć. Nie mogą rozmawiać z Panią zawsze wtedy, gdy popełni Pani błąd dotyczący gomi. Według mnie bardzo chcą Panią poznać. Najpierw proszę przyswoić zasadę gomi, a potem język japoński. Wtedy będzie się Pani mogła cieszyć międzynarodową przyjaźnią. Jakbyśmy trzymali się za ręce ponad oceanem! Zacznijmy od poniedziałkowej zasady gomi. Getsu-yobi to po japońsku poniedziałek. Kandzi1 dla poniedziałku wywodzi się od księżyca. W

księżycowy dzień można wyrzucać miękkie plastikowe butelki, na 1 Kandzi – japoński system pisma oparty na chińskim i złożony głównie ze znaków zapożyczonych bądź adaptowanych z pisma chińskiego. Tutaj siowo „kandzi” jest użyte w znaczeniu: „znak” (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). przykład po wodzie Evian, do niebieskiego pojemnika obok kamiennej świątyni. Proszę nie wyrzucać nakrętek z twardego plastiku. W drugi i czwarty poniedziałek miesiąca można wyrzucać butelki z przezroczystego szkła do pomarańczowego pojemnika przy przystanku autobusu numer 71. Ale nie kapsle! Trzeba je zbierać razem z butelkami z brązowego i zielonego szkła (na przykład po francuskim winie, którym tak często się Pani raczy) i wyrzucać do czerwonego pojemnika przed sklepem z sake Caves de la Matsumoto. Zanim wyrzuci Pani butelkę, proszę ją wyczyścić (i to bardzo dokładnie!), jak też usunąć etykietę. Papier trzeba odłożyć i wyrzucić we wtorek razem ze śmieciami nadającymi się do spalenia do pojemnika przed Mister Donuts. Zdaje się, żeje Pani pączki codziennie, więc zapewne doskonale Pani wie, gdzie znajduje się ten sklep. Proszę przekazać ten list swojej wyjątkowej przyjaciółce. Pani sąsiad, pan Ogawa, donosi, że rozzłościła się, gdy próbował jej delikatnie objaśnić zasadę gomi. Przestraszył się. To bardzo stary człowiek. On tylko chce pomóc dwóm młodym damom żyć wspólnie z innymi w tradycyjnym japońskim domu. Zna Pani powiedzenie: „Kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one”? W Japonii proszę przestrzegać zasady gomi. Na razie to wszystko. Tymczasem,

Hiroshi Miyoshi

Opiekun dostarczył

pierwszy

list

w poniedziałkowe popołudnie pod koniec listopada. Siedzę przy stalowym biurku w pustym pokoju nauczycielskim, czytam książkę, która powinna budzić we mnie większą niechęć, niż budzi, i czekam na dzwonek, który mnie od niej uwolni. Odkąd przybyłam na japońską wieś, czytam wyłącznie te książki, które przysyła mi w paczkach matka, ale przynajmniej je rozumiem. Ludzie w nich przestrzegają bądź łamią reguły dotyczące miłości i życia społecznego, a właściwa para zawsze odnajduje siebie na końcu. Przynajmniej wiem, kiedy się wzdragać i kiedy radować, kim być oczarowaną i komu nie ufać. Tutaj też istnieją zasady, rządzące moimi dniami i kształtujące tygodnie, ale po czterech miesiącach rocznego kontraktu nadal ich nie rozgryzłam. Gdy rozlega się muzyka do sprzątania po zajęciach – interpretacja Muzaka Whistle While You Work – Miyoshi-sensei wchodzi do pokoju nauczycielskiego, szurając beżowymi plastikowymi kapciami z logo liceum wykaligrafowanym nad każdym palcem. Jego stopy wyglądają w nich jak kopyta. Gdy zbliża się do mojego biurka, przeczesując dłonią wymodelowane włosy, chowam książkę w fałdach spódnicy. – Mari-chan – mówi. Żeński przyrostek zdrabniający informuje mnie, że zaraz dostanę reprymendę. – Miałaby pani ochotę na herbatkę? Jest to jedno z wyrażeń, których nauczył się od Joego Pope’a, brytyjskiego ekspatrianta, który uczył tu angielskiego do czasu, gdy objęłam posadę w sierpniu. Zanim wygasł jego kontrakt, Joe został porwany z ulic miasta Kanazawa przez łowcę talentów z agencji modeli gaijin o niefortunnej nazwie Creamy Talent2, która zatrudnia obcokrajowców w reklamach zamieszczanych w czasopismach i telewizji. Niemniej nadal jedzie przez dwie godziny do Shika raz na kilka tygodni, by dołączyć do naszego zespołu nauczycieli, brzdąka na gitarze i prowadzi grupowe śpiewy, do których przyłącza się jedynie Miyoshi-sensei. Krążą plotki, że mój opiekun płaci za wizyty Joego z własnej kieszeni. Wierzę. W pierwszym dniu mojego pobytu tutaj Miyoshi-sensei poinformował mnie, że angielski to jego hobby numer dwa – numer jeden to karaoke. Gdy zaprasza mnie na „herbatkę”, ma zazwyczaj nowy, angielski

krążek i chce, żebym mu pomogła w tłumaczeniu tekstów. Dzisiaj jednak nie ma CD. – Chętnie – odpowiadam i czekam, żeby się oddalił; chcę wcisnąć powieść do szuflady. On jednak pochyla się nade mną i przygląda się zdjęciu pod plastikową nakładką na biurko. – Przyjaciółka panny Mariny jest bardzo… hansamu – stwierdza. – Dziękuję. Zastanawiam się, czy słowo „przystojna” często jest tutaj używane w odniesieniu do kobiet. Carolyn za swymi krótkimi włosami i tyczkowatą figurą czasami jest brana za chłopaka, a na zdjęciu nie widać dobrze jej 2 Kremowy talent (ang. ). twarzy. Zdjęcie zrobiono podczas wieczoru Halloween, który urządziłyśmy w ośrodku rekreacji w Shika. Carolyn wycięła żebra, miednice i kości udowe z białego papieru samoprzylepnego – przyczepiłyśmy je do

czarnych golfów

i dżinsów, następnie wysmarowałyśmy czarną pastą do butów okolice oczu, kości policzkowe i usta. Próbowałyśmy wyjaśnić trzęsącym się starszym obywatelom miasta, że kostiumy na Halloween muszą być straszne, oni jednak woleli przebranie Joego, który wystąpił w roli Elvisa, i dotykali jego lśniącego złotego kombinezonu, jakby rzeczywiście był czymś cennym. – Lubi się pani przebierać? – pyta Miyoshi-sensei. – Owszem – mówię ostrożnie. – Czasami. – Tak myślałem – odpowiada. – Ja też. Idę za nim do soshiaru kona, czyli kącika socjalnego na końcu pokoju nauczycielskiego, gdzie nalewa do dwóch filiżanek zieloną herbatę z elektrycznego dzbanka. Gdy siadamy obok siebie na kanapie, moje ciało zanurza się w poduchy głębiej niż jego. Nasze biodra przez krótką chwilę się stykają – odsuwa się i zakłada nogę na nogę. Wyciąga z kieszeni marynarki paczkę mentolowych mild seven, wkłada papierosa do ust i przypala go swoją srebrną zippo z wygrawerowanym tytułem ulubionej piosenki Imagine. Zazwyczaj proponuje mi papierosa, ale dzisiaj chowa paczkę do kieszeni. – Dobrze, że przestała pani palić – oznajmia, strącając popiół do muszli uchowca wypełnionej niedopałkami. – Nauczycielki, które palą, dają zły przykład, ne? Już mam zauważyć, że nauczyciele, którzy palą, dają równie zły przykład, gdy nagle dociera do mnie, że przecież nigdy mu nie mówiłam, że mam zamiar rzucić. Nie powiedziałam o tym nawet Carolyn, na wypadek gdyby znowu mi się nie udało. – Ostatnio – kontynuuje – pani sąsiad, Ogawa-san, odkrył pani opakowanie gumy do żucia Nicorette w pojemniku na miękki plastik. Produkt jest opisany po angielsku. Poza tym nie mamy w Japonii tej gumy. Stąd wiemy, że należała do pani. Sięga do kieszeni i wyjmuje złożony kawałek papieru. Dostrzegam przede wszystkim, że kartka jest pokryta dziwnym pismem – delikatne kreski łączą nie tylko litery, ale i słowa. Każe mi uważnie przeczytać tekst. Potem mogę zadawać pytania. Zagryzam dolną wargę i czytam list dwukrotnie, żeby tylko opóźnić moment podniesienia wzroku. Gdy to robię, on też zagryza wargę. Jego

prawe oko drży – jak zawsze, gdy jest zażenowany i stara się tego nie okazywać. Nienawidzi konfrontacji, a ponieważ stawiam go w takiej sytuacji, czuję się gorzej niż z powodu wyrzucenia pudełka do niewłaściwego pojemnika. – Gomen nasai – mówię – proszę o wybaczenie. Shitsureishimashita –

to dosłownie znaczy: Zachowałam się niegrzecznie; po czterech miesiącach w Japonii biegle radzę sobie wyłącznie z przeprosinami. – Daijoubu – odpowiada. – Nie szkodzi. Wiem, że w Shika obowiązuje wiele zasad gomi. A pani nie potrafi przeczytać japońskich napisów

nad pojemnikami. Dlatego obiecałem Ogawa-san, że panią douczę. Gdy przeczyta pani zasady po angielsku, nie będzie pani mogła popełniać kolejnych dużych pomyłek, ne? – Miyoshi-senseju, przykro mi, że przysparzam panu tak dużo pracy. – Zawsze robię się ugrzeczniona, gdy wpadam w tarapaty. – To prawda, system gomi w Shika

jest

taki skomplikowany. Próbowałam postępować zgodnie z zasadami, ale… to takie trudne. W Ameryce możemy wyrzucać wszystko razem. Dziękuję za pomoc. Od tej pory będę się bardziej starała ze względu na pana. Gdy tu przyjechałam, Miyoshi-sensei powiedział mi, że mam wyraźniej oddzielać słowa, żeby uczniowie tej szkoły zawodowej mieli szansę zrozumieć moją angielszczyznę. – Amerykanie mówią jak koty – narzekał. – Wszystko się zlewa. Mrumrumrumru. Teraz mówię po angielsku z japońska. Rezygnuję ze ściągania samogłosek i mówię niczym płyta odtwarzana o połowę wolniej. Usiłuję wypowiadać się jak najbardziej zrozumiale, by zrekompensować czytanie powieści w czasie, gdy powinnam planować zajęcia, wcześniejsze wymykanie się ze szkoły i wrzucanie niesegregowanych śmieci do niewłaściwych pojemników. Jednakże starsi obywatele pilnujący śmietników w naszej dzielnicy nie rozumieją ani mojej sztywnej angielszczyzny, ani zająkliwej japońszczyzny. Nie zdołałam ich omamić na tyle, by chcieli nie dostrzegać moich zaniedbań. Nie udało się to też w przypadku Carolyn, która uczy w konkurencyjnej szkole zawodowej w Hakui, dziesięć kilometrów od Shika. Wstaje przede mną, by jechać autobusem do pracy, tak więc to ona zazwyczaj otwiera drzwi, gdy pan Ogawa pojawia się o świcie, by oddać nam nasze śmieci, podczas gdy pozostali sąsiedzi gromadzą się, by to obserwować. – Mari-chan – mówi Miyoshi-sensei. – Według mnie Japonia musi się pani wydawać taka… – mruży oczy, szukając właściwego słowa – semai. Rozumie pani, co mam na myśli? – Zatłoczona? – zgaduję. – Niee… Może też, ale również… semai. Rozumie pani? – Wąska? – Tak! Taka wąska. Klepie mnie po ramieniu dłonią z papierosem. Popiół sypie mi się na nogi, lecz on jest tak podekscytowany znalezieniem odpowiedniego słowa, że tego nie zauważa. Mówienie po

angielsku ożywia Miyoshiego-senseja. W tym języku mówi głośno, dobitnie, z inwencją, stosując porównania równie dziwne jak trafne. Trzydziestodwuletni Miyoshi-sensei jest o dziesięć lat starszy ode mnie, ale jest najmłodszym japońskim nauczycielem w tej szkole i tylko on nie ma rodziny. Jest też jedynym synem burmistrza Shika. Tylko on ma czas i pieniądze, które pozwalają mu spędzać wakacje za granicą: w Nowym Jorku, Los Angeles i San Francisco. W czasie tych wypraw lubi zaglądać do liceów i robić zdjęcia, które szokują jego uczniów. Jego biurko otacza rząd albumów fotograficznych ze zdjęciami przedstawiającymi tace z lunchem, dzieciaki badane wykrywaczem metalu i przepełnione kontenery na śmieci. Miyoshi- sensei lubi mnie, ale lubi też być ekspertem, zwłaszcza w dziedzinie paradoksów Zachodu. Moja obecność stanowi dla niego ciekawe wyzwanie. Wciska niedopałek do muszli uchowca, z której wydobywa się smużka dymu. Stosik niedopałków przypomina wulkan, który zaraz wybuchnie. Szkoda, że nie mogę wygrzebać tego papierosa i się zaciągnąć. Zamiast tego jednak dziękuję za pomoc. – Nie ma za co – odpowiada. – Jest pani moją pracą. Jeśli potrzebuje pani jakiejś pomocy, proszę mówić. – Rzeczywiście potrzebujemy pomocy w pozbyciu się czegoś – stwierdzam. – Zepsuła nam się lodówka. Joe zaproponował, że pomoże nam przewieźć ją na wysypisko, ale nie wiemy, gdzie się znajduje. – Co to jest „wysypisko”? – pyta. – To takie miejsce, w które zawozi się duże śmieci – zaczynam. – Wyrzuca się tam meble, samochody, duże urządzenia i tak dalej. – Ależ nie – mówi. – Japonia jest o wiele za semai, żeby mieć taki system wysypisk. Lepiej niech pani wezwie producenta lodówki, żeby po nią przyjechał. – To jest lodówka firmy Amana – informuję. – Chyba misjonarze, którzy mieszkali w tym domu przed nami, sprowadzili ją z Iowa. – Ach! Pewnie producent z Iowa nie będzie mógł do pani przyjechać. – Raczej nie – zgadzam się. – Mam niezwykły pomysł – oznajmia. – A może by tak wykorzystać lodówkę w innym celu? Na przykład przechowywać w niej książki lub prezenty. – Ciekawa sugestia. Ale ta lodówka jest wielka i brzydko pachnie.

Naprawdę chciałybyśmy ją wyrzucić i kupić nową. – Proszę nie próbować wyrzucać wielkiej i śmierdzącej lodówki – mówi, klepiąc się w kolana i wstając. – Proszę przestrzegać zasad gomi! Puka palcem wskazującym w instrukcje gomi, po czym odchodzi. – Zanim pani coś wyrzuci, proszę pytać! Do Panny Mariny. Jak minął dzionek? Mój był cudownie do duszy. Na oczach klasy z pierwszego semestru moja niania powiedziała: „Kyaroryn robi się ostatnio taka kobieca w ślicznej sukience i z dłuższymi włosami. Może ma w tajemnicy jakiegoś chłopaka, nie sądzicie?”. Zaspani studente głosowali jawnie, że owszem, mam ukrytego w głębi szafy shi-ko-re-tto ra-ba. Gdyby tylko wiedzieli, co tam naprawdę jest! W czasie lunchu niania oznajmiła, że robię wielkie postępy w posługiwaniu się pałeczkami. Oznajmiła: „Nie należy posługiwać się pałeczkami nazbyt dobrze. Jeśli będzie pani jeść za dużo, pani brzuch zrobi się tak duży, że nie będzie pani widziała stóp”. AVESAY EMAY! Proszę, zabierz mnie spod szkoły jak najszybciej. Będę czekać przed. XOXO C. Gdy papier wysuwa się z faksu na biurku wicedyrektora, natychmiast rozpoznaję charakter pisma. Jak zwykle Carolyn pisała kodem, żeby zirytować wścibskie oczy. Zawsze, gdy do mnie pisze, wyobrażam sobie, że siedzi w pokoju nauczycielskim takim jak ten; dzień mija jej niemal identycznie jak mnie – i zastanawiam się, czy może się czuć tak samo jak ja. Czekam, aż Miyoshi-sensei pójdzie do toalety, i wychodzę ze szkoły dziesięć minut przed czasem. Wiatr unosi świeże płatki śniegu na podjeździe i jest zimno. Od początku listopada z małymi przerwami pada. Wiśnie rosnące wzdłuż podjazdu przed szkołą są łyse – każdą gałąź otula kapiący rękaw lodu. Mimo że rano było mroźno, musiałam do pracy przyjść pieszo, żeby Miyoshi-sensei nie widział samochodu, który pomógł mi kupić przed trzema miesiącami. – Ludzie żyjący tu tymczasowo chyba nie powinni jeździć samochodem – ostrzegł mnie w salonie z używanymi autami; towarzyszył mi niechętnie, by

pomóc tłumaczyć ogromny stos dokumentów. – Obowiązują tu inne zasady, ulice są semai. I jak się pani dogada w razie wypadku? Zapewniłam go, że jestem dobrym kierowcą, a jedynym samochodem, na jaki mnie stać, jest malutka honda Today! z dwucylindrowym silnikiem i kołami wielkości przedniego koła trójkołowego rowerku dla dzieci, dlatego też wąskie ulice Shika nie będą stanowiły problemu. Okazało się to nieprawdą. Tydzień po zakupie auta otarłam się lewym bokiem o budkę telefoniczną, urywając klamkę i boczne lusterko. Miesiąc później wpadłam w poślizg i uderzyłam drugim bokiem w pojemnik na śmieci przed Mister Donuts. Teraz samochód wygląda tak, jakby ścisnęły go gigantyczne kombinerki. Nie można otworzyć żadnych drzwi i musimy przez cały czas zostawiać otwarte okna, żebyśmy mogły się przeciskać do środka i na zewnątrz jak złodzieje. Tapicerka jest przyprószona śniegiem, który topi się pod moimi udami i parzy mi tył ud. Ogrzewanie pobudza woń stęchlizny i kocich siusiek. Przy otwartych oknach dojeżdżam do końca naszego kwartału i skręcam w ulicę sklepów w Shika. Mijam sklep z wystawą prezentującą zakurzone trofea, artykuły sportowe i pasmanteryjne, sklep sprzedający tofu w beczkach wypełnionych mętną wodą i góry batatów nadal pokrytych ziemią, komisariat policji pełniący także funkcję urzędu pocztowego, sklep monopolowy ze ścianą nielegalnych kaset wideo i chłodziarką z importowanymi serami. To jest centrum Shika, miasteczka, w którym umieściło nas japońskie Ministerstwo Edukacji, mimo że prosiłyśmy o pracę w którymś z głównych miast Japonii. Skręcam na biegnącą wzdłuż wybrzeża autostradę – wąskie pasmo drogi na skraju klifów, wysoko nad Morzem Japońskim, którego siny błękit ciągnie się aż do Korei. Trzymając kierownicę kolanami, otwieram schowek i szukam wśród zmiętych opakowań po kulkach ryżowych

paczki papierosów, której zapomniałam się pozbyć, gdy postanowiłam rzucić palenie. Przypalam papierosa i wysuwam głowę przez okno, wydmuchując dym. Pola ryżowe po zbiorach rozciągają się u podnóża odległych wzgórz, a woda otacza brązowe łodygi, odbijając srebrnobrzuche chmury. Gdy wieje wiatr, ziemia się iskrzy. Mniej więcej co czterysta metrów z pól ryżowych wyrasta blok mieszkalny; pola wydają się całkowicie puste, tylko gdzieniegdzie leży jakiś futon przerzucony przez czerwoną drabinkę pożarową. – Musi pani wietrzyć futony – powiedział Miyoshi-sensei, gdy tu przyjechałam. – Wtedy sąsiedzi będą wiedzieli, że jest pani czysta. Carolyn stoi na chodniku, pod okrągłym tarczowym zegarem zamontowanym przy kracie okiennej na drugim piętrze liceum w Hakui, trzypiętrowego beżowego gmachu, wyglądającego jak wierna kopia liceum w Shika. Trzęsie się w swojej różowej mini, którą pożyczyła ode mnie, czarnym swetrze, zielonych włóczkowych podkolanówkach w romby i starych wojskowych butach. Włosy ostrzyżone niegdyś przy skórze odrosły, a wiśniowy odcień wyblakł i zmienił się w bardziej konserwatywny, kasztanowy. Carolyn wygląda niemal dziewczęco. Rozgląda się, po czym przerzuca jedną nogę przez okno po stronie pasażera. Wsuwa drugą, łukowato wygina ciało i opuszcza się na siedzenie, niczym ktoś wykonujący taniec limbo. Na jej piersiach widać białe kręgi z kredy – otarła się pewnie w czasie zajęć o tablicę. Wyciągam dłoń, by otrzepać jej sweter. Chwyta mnie za rękę, ponieważ przed maską wyrastają nam dwie uczennice i zatrzymują się, by pomachać jej na do widzenia: – Do widzenia, panno Kyarorin! – Uważaj – mówi. – Przepraszam – odpowiadam i zamiast tego ściskam ją za kolano. – Śmierdzi tu papierosami – stwierdza Carolyn. Otwiera schowek i wyciąga paczkę. Nienawidzi wszystkiego, co ma związek z paleniem – zapachu, smaku, wyrazu „głodu” na mojej twarzy. Twierdzi, że nigdy nie była od niczego uzależniona i pali tylko sporadycznie, żeby wzbudzić we mnie poczucie winy, że ją wciągam, sądzę jednak, że pragnie ulec słabości, mieć coś, do czego się przywiąże. Pudełko zapałek jest wiotkie i zużywa ich z pół tuzina, aż wreszcie zabieram jej papierosa i sama go przypalam. Pali jak dzieciak: trzyma papierosa sztywnymi palcami,

wydyma wargi. Pytam, jak minął jej dzień. Był do dupy. – Nie czytałaś mojego faksu? Moja opiekunka utrzymuje, że mam tajemniczego kochanka. – Myślisz, że o nas wie? – Na samą myśl puls mi przyspiesza. – Nie ma pojęcia. Sądzi, że chodzę z Joem. – Joem Pope’em? – Wybucham śmiechem. – Skąd ten pomysł? – Nie wiem. – Wzrusza ramionami. – Pewnie dlatego, że oboje jesteśmy obcokrajowcami. Przecież nie mogłabym być z Japończykiem, nie mówiąc już o innej kobiecie. – Może miałaś rację, mówiąc, że od początku nie powinnyśmy były się kryć – mówię. – Ludzie nie musieliby się zastanawiać. Teraz chyba jest za późno, by im mówić. Pomyślą, że ich okłamywałyśmy albo co. – Tak było – stwierdza. – I jest. Carolyn odkryła swoją orientację w liceum. Spotykała się z trzydziestoletnią motocyklistką, bezdomną artystką uliczną, rozwiedzioną prawniczką z dwójką dzieci. Poznałyśmy się na studiach. Mieszkałyśmy w tym samym akademiku. Nasze pokoje znajdowały się w jednym pionie, jeden pod drugim. Czasami myślę, że nasz związek nudzi ją swą prostotą. Same musimy przysparzać sobie komplikacji. – Cieszę się, że nikt nie wie – oznajmia, wyrzucając papierosa przez okno. – Tak? – Słyszę to po raz pierwszy. – A dlaczego? – Jest wystarczająco trudno. Nie chcę wyróżniać się bardziej niż w tej chwili. Ściąga buty, wciska pięty w krawędź siedzenia i obejmuje ramionami kolana. Patrzy na pola ryżowe. Wyglądam przez swoje okno na ocean bijący w klify. Nie ma tu żadnej barierki. Tak łatwo przeoczyć zakręt i stoczyć się po skałach do wody. Wystarczy zamknąć oczy. Nie chcę mieć takich myśli. Nie są moje. Jednakże nie potrafię nie widzieć świata jako pełnego pułapek. To takie kuszące: zboczyć w tę stronę. – Spójrz tylko na to miejsce. – Carolyn wzrusza ramionami, gdy parkuję

przed naszym domem. Otaczają go podupadłe i rdzewiejące składy z blachy falistej, zasłaniające widok ze wszystkich okien na parterze. W barakach znajdują się przedmioty pozostawione przez mieszkańców w ciągu kilku dekad; są upchane w pudłach piętrzących się od podłogi do sufitu. Carolyn, gdy jej się nudzi, lubi chodzić do tych składów po zakupy. Uratowała plakat przedstawiający ludzki szkielet z każdą kością opisaną po japońsku, komplet miseczek z laki oraz dwa porcelanowe buldogi połączone łańcuszkiem założonym na szyje. Ma doskonałe oko do skarbów w śmieciach. Zawsze pierwsza coś znajduje, a ja się zastanawiam, dlaczego tego nie zauważyłam. Z rowu odwadniającego wyskakuje kotka i wita nas miauknięciem przypominającym płacz noworodka. Carolyn podnosi ją i zanurza twarz w wygięciu jej szyi. Od samego początku pozycje były jasno określone. Obydwie kochamy Amanę, ale należy ona do Carolyn, która umie ją pieścić, bawić się z nią, wie, kiedy ją wziąć na ręce i kiedy zostawić w spokoju. Respektuje jej kocie kaprysy, w zamian za co jest nagradzana wręcz psią wiernością. Amana zawsze chodzi z nami na spacery, buszuje w krzakach i czeka w bezruchu, aż ją dogonimy. Pewnego razu po wyjściu z supermarketu zobaczyłyśmy, jak czeka w koszu rowerowym kogoś obcego. Lubi spać między nami, gdy leżymy „na łyżeczkę”. – Gomi zamarzły – stwierdza Carolyn, puściwszy kotkę i zaglądając do śmietnika przed domem. Rzeczywiście, z dachu kapała woda i wypełniła kosz, w którym zamarzła, tworząc wielką bryłę lodu i więżąc śmieci. Carolyn przewraca kosz na bok i gruda lodu wysuwa się ciężko na chodnik. Blask zachodzącego słońca, słaby niczym światło reflektorów przebijające przez mgłę, oświetla walec żółto żyłkowanego lodu. Niby szczątki owadów uwięzione w lodzie, widoczne są w nim: butelka po winie, karton po mleku, zmielone resztki jedzenia i niedopałki. – Śmieciowe lody – odzywam się. – I to niesegregowane – dodaje Carolyn, patrząc na mnie spod uniesionej brwi. – Przynajmniej Ogawa-san nie będzie w stanie grzebać w nich szczypcami – zauważam. – Nie może tego zobaczyć – oświadcza Carolyn, rozglądając się niemal ukradkiem. – Zabierzmy je do środka i wsadźmy do wanny. Jak się

rozpuszczą, będziesz je mogła posegregować. – A dlaczego ja mam to robić? – pytam. – Przecież obie to jadłyśmy. – Ale to ty nie posegregowałaś śmieci przed wyrzuceniem. Nigdy tego nie robisz. Ma rację. Kupiła specjalny kosz na śmieci, lecz ja mam problem z zapamiętaniem, co gdzie wrzucać. Tu obowiązuje tak wiele zasad. Gdy wygłaszam ten argument, wywraca oczami i oznajmia: – To nie jest takie trudne. Po prostu musisz słuchać. – Słucham – protestuję. – Nie tkwiłybyśmy w tym domu i nie zmagałybyśmy się codziennie z policją gomi, gdybyś mnie posłuchała na początku. Nie mogę się w tej kwestii spierać. ROZDZIAŁ DRUGI gomi: (rzecz.) śmieci; odpady To nie ja popełniłam pierwsze przewinienie gomi. Cztery miesiące temu przyjechałyśmy do Shika w gorącą, bezksiężycową noc. Miałyśmy za sobą pięciodniowy kurs w Tokio z trzema tysiącami innych nauczycieli angielskiego, będącymi w drodze do różnych zakątków Japonii. Jechałyśmy autobusem dwanaście godzin z Tokio do Kanazawy, następnie dwie godziny pociągiem do Hakui. Ostatni etap podróży odbyłyśmy taksówką. Do chwili, gdy kierowca w białych rękawiczkach dotarł pod wskazany adres, jedynym źródłem światła były reflektory jego samochodu; światło odbijało się od aluminiowego sidingu, a dwa żółte tunele przyciągały roje owadów. Tylne drzwi taksówki otworzyły się automatycznie. Kierowca wręczył nam bagaż, ukłonił się i odjechał. W ciemnościach grzebałam po omacku w torebce w poszukiwaniu klucza, przysłanego przez Miyoshiego-senseja do Nowego Jorku razem z listem, w którym przepraszał za to, że jego wakacje pokryją się z naszym przyjazdem, przez co nie może wyjechać po nas na dworzec. Ledwie otworzyłam drzwi, z wręcz fizyczną siłą uderzył w nas straszny odór. – Coś tu musiało paść – stwierdziła Carolyn, krztusząc się i cofając. Nie myliła się tak bardzo. W genkan, japońskim ganku, w którym zdejmuje się buty, wkłada kapcie