Wieczorem 25 lipca 1992 roku studenci Wydziału Literatury
Angielskiej, biorący udział w letnich zajęciach Uniwersytetu
Otwartego, zebrali się w salce rekreacyjnej akademika uczelni
w Yorku, by poznać swoich wychowawców oraz wysłuchać wykładu
na temat poezji Stevie Smith.
Gdy przedstawiono obecnych, wyszedł na jaw brak jednej osoby,
właśnie tej, która miała wygłosić wykład, a mianowicie doktor
Elizabeth Howe, legitymującej się licencjatem z Oksfordu,
dyplomem magistra filozofii uczelni londyńskiej oraz tytułem
doktora filozofii, uzyskanym również w stolicy. Widziano ją
niedawno na terenie kampusu, nic dziwnego zatem, iż
przewodniczący spotkania był zaskoczony jej nieobecnością. Po
namyśle udał się do jej pokoju w towarzystwie portiera. Nie mogąc
doczekać się otwarcia drzwi mimo uporczywego stukania,
we dwóch postanowili wejść do środka.
Zastali tam zbezczeszczone nagie ciało. Pokój był zbryzgany
krwią. Kobieta została bez wątpienia zamordowana. Doktor
Elizabeth Howe, Lizzie, moja żona oraz matka naszych dwóch
córek: Lucy (lat cztery) i Jessiki (lat sześć).
A oto nasza historia.
1
Zgodzicie się ze mną, że święta rodzinne nadciągają falami?
W pierwszym tygodniu września urodziny obchodzą: moja mama,
teściowa, kuzyn oraz chrześniak. I w tym samym tygodniu my
z Lizzie wzięliśmy ślub. Powinienem nałogowo kupować kartki
z życzeniami oraz prezenty, lecz ponieważ jestem mężczyzną,
nieodmiennie o różnych okazjach zapominam. Moja rodzina
natomiast przywiązuje do nich ogromną wagę. Nietrudno wobec
tego wyobrazić sobie, jak wygląda dla mnie przełom wiosny i lata:
nasza młodsza córka Lucy przyszła na świat osiemnastego maja, jej
starsza siostra Jessica – dziewiątego czerwca (do trzeciego roku
życia mówiła z akcentem typowym dla Belfastu: „urodzona dnia
dziewiątego czerwca”), a ich mama Lizzie – dwudziestego ósmego
czerwca. Bezsprzeczne pole minowe dla mojego chudego konta
bankowego.
Lato roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego nie
stanowiło pod tym względem wyjątku, ewentualnie można by
powiedzieć, że sprawy miały się gorzej niż zazwyczaj, gdyż
postanowiliśmy chwycić byka za rogi i w naszym niedużym, lecz
wdzięcznym domku szeregowym w Oksfordzie zdublować rozmiary
kuchni. Prace miały się rozpocząć tydzień po urodzinach Lucy
i zakończyć dwa tygodnie po urodzinach Lizzie.
Lucy miała cztery latka. Z niecierpliwością wyglądała swojego
wspaniałego przyjęcia.
Imprezy dla przedszkolaków urządzane są zawsze w soboty.
Zaczynają się o trzeciej, kończą o piątej i podobnie jak żałoba mają
siedem etapów, choć w tym przypadku są one odrobinę mniej
dramatyczne.
Faza pierwsza to przygotowania. Oczywiście te praktyczne
poprzedza tydzień planowania, po czym rankiem, w dzień przyjęcia
człowiek rozsuwa zasłony w sypialni nieodmiennie z drżeniem
serca. Tamta sobota zapowiadała się prześlicznie, mimo wszystko
tradycyjnie, tak jak dawniej przed egzaminami, byliśmy z Lizzie
podenerwowani. Nie mieliśmy urządzania przyjęć we krwi, więc
podchodziliśmy do nich bardzo poważnie. Czy zaplanowane na tę
okazję gry i zabawy (moja działka) sprostają oczekiwaniom
zaproszonych? Czy tort (dzieło Lizzie) nie zawiedzie pokładanych
w nim nadziei? Czy skromne upominki dla gości nie wywołają
u mam wymownego uniesienia brwi? Czy goście zachowają się, jak
należy, czy też, odpukać, zdarzy się najgorsze i będą po prostu
znudzeni?
Po dziwacznie wczesnych zakupach w supermarkecie, gdzie
napełniliśmy wózek prawie wyłącznie chipsami, i po równie
absurdalnie wczesnym obiedzie dziewczynki zostały odesłane
na piętro, gdzie miały się przygotowywać do przyjęcia albo bawić,
obojętne, byle nie przeszkadzały. W tym czasie ja odkurzałem cały
dom od piwnic po dach (Bóg jeden wie po co, biorąc pod uwagę
tornado, z jakim mieliśmy mieć do czynienia za sprawą dzieci
i robotników), a Lizzie nadzorowała moją pracę, równocześnie
szykując przekąski, tort i stroje dla dziewczynek. „Po co sobie
zawracać głowę kanapkami” – spytałem – „skoro te dzikie hordy
będą pochłaniały wyłącznie czekoladę i ciastka?”.
Lizzie, purytanka w sprawach żywieniowych, która akurat kroiła
w słupki marchewkę i seler, obrzuciła mnie wzgardliwym
spojrzeniem. Z okazji urodzin Lucy wyjątkowo pozwoliła mi kupić
dwie butelki coca-coli, które mają być podane w taki sposób,
jakbyśmy pozwalali gościom skosztować leciwego szampana.
Najwięcej problemów zawsze przysparza tort. Rok wcześniej Lucy
przystała na ozdobienie go wiejską chatką. Najpierw chciała ciasto
ze słoniem z którejś bajki Disneya, potem z Florkiem z Małej
syrenki, lecz za naszą namową zmieniła zdanie. Na szczęście, gdyż
jedno i drugie znacznie przekraczało umiejętności kulinarno-
artystyczne Lizzie. Ale nawet budowa wiejskiej chatki zakończyła
się porażką. Moja żona nie sprawdziłaby się w roli architekta:
przeurocza chatka z ciasta biszkoptowego nie chciała stać
o własnych siłach i w efekcie trzeba ją było wzmocnić przyporami
z rolady czekoladowej. Lucy była zachwycona, zwłaszcza
przyporami, natomiast Lizzie, prezentując swoje dzieło publicznie,
w obecności mam zaproszonych dzieci, strasznie się wstydziła.
Dlatego też w tym roku powstał zwykły biszkopt ozdobiony tak, by
przywodził na myśl staw: udekorowany czterema kaczuszkami
z marcepanu, po jednej na każdy rok życia Lucy, stanowiący raczej
przykład prymitywizmu niż neorealizmu. Moim zdaniem kaczki jak
najbardziej przypominały kaczki, ale Lizzie nie miała co do tego
pewności. Pomysł został ściągnięty od jednej z naszych sąsiadek,
osoby uzdolnionej artystycznie, która pół roku wcześniej stworzyła
na przyjęcie swojego dwuletniego synka rewelacyjne ciasto
wielkości stołu, imitujące mapę Wyspy Skarbów. Pochłanianie tego
arcydzieła graniczyło z profanacją równą nieomal tej, jaką zagrozili
złodzieje Krzyku Edvarda Muncha, jeżeli nie dostaną okupu –
zjedzeniu obrazu. Lizzie zaś dla odmiany nie mogła się doczekać,
kiedy wreszcie jej znacznie mniej perfekcyjne dzieło za sprawą Lucy
i jej przyjaciół raz na zawsze odejdzie w przeszłość. Oboje mogliśmy
się poszczycić stopniami naukowymi, razem czterema, w tym
dwoma Uniwersytetu Oksfordzkiego, oraz wieloma najwyższymi
notami, lecz wszelkie aspiracje związane ze sztuką porzuciliśmy
na długo przed ukończeniem gimnazjum. Twierdziliśmy, że chcemy
się skoncentrować na interesujących nas kierunkach, lecz
w rzeczywistości po prostu nie umieliśmy rysować. Nikt nam wtedy
nie powiedział, że dobry rodzic musi umieć upiec tort, a co gorsza –
potrafić go ozdobić.
Nie umniejszając mąk piekielnych, jakie Lizzie przechodziła,
walcząc z tortem, muszę stwierdzić, że ja, przygotowując gry
i zabawy, cierpiałem wcale nie mniejsze katusze. Doświadczenie
nauczyło mnie, że przypinanie osłowi ogona (jak się rysuje osła?),
a następnie gra, w kto zostanie bez krzesła, a potem w raz, dwa,
trzy, Baba-Jaga patrzy, roztrzepańca oraz czarną owcę trwają
najwyżej dziesięć minut i wprowadzają gości w stan wariackiego
szaleństwa jeszcze przed wyczekiwaną ucztą, złożoną z wszelkiego
rodzaju chipsów, batoników i chemicznych ulepszaczy oznaczonych
literą E z następującą po niej odpowiednią liczbą, za których
sprawą ich nadpobudliwość słowna i ruchowa sięga zenitu. A jaką
muzykę zaproponować do tanecznych podrygów? Nie za wolną
i niezbyt szybką. Lynyrd Skynyrd raczej odpada.
Nagle – katastrofa. Lucy, skoro już miała ukończone cztery lata,
uznała, że najwyższy czas nauczyć się ześlizgiwać ze schodów
na brzuchu, co skończyło się dynamicznym kontaktem z chodnikiem
w przedpokoju i paskudnym otarciem na policzku. Mała była
niepocieszona, ponieważ rana bolała, a my – bo nasza córka
wyglądała, jakbyśmy ją bili po twarzy. Chyba najsilniejszym
wspomnieniem z tego dnia jest dla mnie obraz Lucy wystrojonej
na przyjęcie: moja czterolatka siedzi przed telewizorem, ogląda
z taśmy Małą syrenkę, przytula swojego ulubionego Florka,
a na policzku ma wielką krwistoczerwoną plamę.
Oczywiście impreza wypadła rewelacyjnie. Kolejnych pięć etapów,
czyli przybycie gości, ofiarowanie prezentów, gry i zabawy,
herbatka urodzinowa oraz rozejście się dzieci, minęło
w niezmąconym rytmie dobrze znanego obrzędu. Tort zrobił furorę,
dzieci bawiły się świetnie (głównie dzięki temu, iż Maestro, czyli ja,
jest najwspanialszym wodzirejem na zachodniej półkuli ziemskiej,
a poniósłszy sromotną klęskę w swoim zawodzie angielskiego
reżysera teatralnego, rządzi skokami i biegami, dyrygując żelaznym
prętem z takim zaangażowaniem, że Fabio Capello wychodzi przy
nim na lebiegę) i nikomu nie przeszkadzało, że upominki dla gości
były skromne, bo liche papierowe woreczki ze słodkościami wartymi
najwyżej dziesięć pensów dzieci same ozdabiały po zjedzeniu tortu –
taki trik! Do tego wszystkiego nikt, dosłownie nikt, się nie
pochorował przed powrotem mam.
Faza siódma to oklapnięcie, ale najpierw następuje wyrzucenie
hurtowych ilości nadgryzionych kanapek, oblizanych paluszków
czekoladowych, chipsów oraz całych gór walających się słupków
marchewki. A na koniec jeszcze odgruzowanie salonu. Potem czeka
nas nagroda. Ponieważ oboje z żoną ciężko pracowaliśmy (ja
w BBC, gdzie dano mi kilka dni wolnego, Lizzie zaś dopieszczała
książkę przed wydaniem), a Wielkanoc była kompletnie do niczego
przez moje zapalenie migdałków, oznajmiliśmy dzieciom, że jutro
wstaniemy wcześnie i na dwa dni wyjedziemy nad morze.
Ponieważ chorobliwie boję się korków, bladym świtem
zapakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy do Swanage, gdzie
zarezerwowaliśmy miejsca w drogim (jak na nasze standardy)
hotelu, wybudowanym na klifie tuż nad piaszczystą plażą. Słońce
świeciło bez przerwy, więc większą część dnia spędziliśmy na plaży,
budując z piasku zamki mające powstrzymać przypływ. Tatusiowie
uwielbiają tę zabawę, a dzieci czasem im pomagają, ale Jessica
i Lucy bawiły się świetnie. Ja także. Ostatni raz byłem w Swanage
z rodzicami, gdy miałem cztery lata. Były to najwspanialsze wakacje
w moim życiu. Przyjechaliśmy z Waterloo pociągiem, pierwszą
klasą, ja – ubrany w nowiutki szkolny mundurek. Po raz pierwszy
mieszkałem wtedy w hotelu. Na Isle of Purbeck, półwyspie
o piaszczystych plażach i stromych klifach, gdzie łodzią płynęło się
do jaskiń Tilly Whim, a ruiny zamku Corfe na szczycie wzgórza
niczym palec wskazywały niebo. Czułem się tam jak w raju. A gdy
wróciłem w to miejsce z Lizzie, Jessicą i Lucy, okazało się, że
pamiętam wszystko, jakbym był w Swanage zaledwie rok wcześniej.
W sklepie ekologicznym National Trust dyskretnie kupiliśmy
z dziewczynkami prezent na urodziny dla Lizzie – sympatyczny
biało-niebieski kubek z rysunkiem kota. Akurat wzięliśmy do domu
kotkę w nadziei, że przegoni myszy, które w nim się rozpanoszyły,
więc dziewczynki miały ciągle kota na punkcie kotów. Potem Lizzie
i ja usiedliśmy na herbatę w kawiarnianym ogródku z widokiem
na zamek Corfe, a Lucy i Jessica poszły się pobawić. Rozmawialiśmy
o tym, jak szybko nam córki rosną, ja wspomniałem, że w Swanage
czuję się prawie jak u siebie, opowiedziałem, jak ogromne wrażenie
wywarło na mnie to miasteczko, gdy miałem cztery lata, i że ciekaw
jestem, ile z naszego letniego wypadu zostanie w pamięci
dziewczynkom, zwłaszcza Lucy, która jest w tym samym wieku co ja
wtedy. W drodze powrotnej raz jeszcze ukazały się naszym oczom
dramatyczne ruiny zamku. Zwróciłem na nie uwagę córkom.
Chciałem, by się odwróciły i pomachały na pożegnanie przez tylne
okno samochodu, aby w ten sposób utrwalić w nich to wspomnienie,
fragment filmu stanowiącego ich życie, by się ostał jak moje
wakacje w Swanage. Zawsze gdy próbuję ogarnąć i pojąć wszystko,
co się stało później, wraca do mnie tamta chwila.
A co się stało później? Oczywiście weszli do nas fachowcy, dając
nam fantastyczny pretekst, by wypadające trzy tygodnie później
urodziny Jessiki urządzić poza domem. Postanowiliśmy chrzanić
koszty i wyprawić je na pobliskiej farmie.
Fantastyczna sprawa. Mieliśmy cudowne usprawiedliwienie dla
rozrzutności i poza podpisaniem czeku musieliśmy się martwić
wyłącznie o pogodę, no i o to, by wydarzenie nie zawiodło coraz
bardziej podekscytowanej Jessiki.
Pogoda w końcu okazała się niepewna. Mieliśmy przed sobą
typowy dla hrabstwa Oxford pochmurny dzień, gdy w każdej chwili
mogło się rozpadać. Ale gdy pojawił się cały komplet dzieci oraz
kilka mamuś, które postanowiły towarzyszyć pociechom,
wiedzieliśmy już, że jeśli chodzi o Jessicę, mogłoby spokojnie
nastąpić oberwanie chmury, a ona i tak będzie się doskonale
bawiła.
Najpierw zapoznaliśmy się z najróżniejszymi skarbami w samym
obejściu: krowami, kurami, owcami, świniami i wiejskimi kundlami
– a zaraz potem odbyła się przejażdżka przyczepą na siano,
ciągniętą przez traktor. Może nie brzmi to szczególnie sensacyjnie,
ale trzymanie się barierek, gdy traktor z zawrotną prędkością
piętnastu kilometrów na godzinę mknie na szczyt stromego wzgórza
i z powrotem, jest bezdyskusyjną atrakcją, zwłaszcza gdy miejscowy
kundel, obdarzony cudownym instynktem odgrywania roli
gospodarza, przez całą drogę siedzi obok Jessiki. Dzieci są tak
rozemocjonowane, że ledwie zauważają urodzinowy poczęstunek
przyszykowany w stodole – wolą skakać po belach siana albo bawić
się w chowanego. Na dodatek, ponieważ w zaproszeniach stało
wyraźnie: „Nie przewidujemy upominków dla gości”, a poza tym
przy okazji urodzin Lucy zrobiliśmy furorę drobiazgami z gatunku
„zrób to sam”, tym razem nie wisiał nam nad głową żaden groźny
miecz.
W drodze do domu zmordowana Jessica westchnęła z głębi serca:
– To było najlepsze przyjęcie urodzinowe na świecie.
– A co ci się podobało najbardziej?
– Wszystko!
– Mamusiu, a kiedy ja będę miała urodziny na farmie?
– Może w przyszłym roku, skarbie.
– A nie można wcześniej?
– Nie, kochanie. Dopiero co obchodziłaś urodziny.
– A, no tak. Zapomniałam.
Dwie okazje za nami, została jedna. W weekend przed urodzinami
Lizzie organizujemy z Johnem i Helen, przyjaciółmi z college’u,
piknik rodzinny na barce. Czysta idylla. Kupiłem drogi tort w puszce
(uznałem, że na łodzi będzie lepszy niż w foliowej torebce), ale nie
pomyślałem o otwieraczu do konserw. W efekcie we dwóch
z Johnem przez większą część imprezy atakowaliśmy oporną puszkę
scyzorykiem, natomiast Lizzie i Helen pokazywały dziewczętom
różnice między pływającymi po rzece gatunkami kaczek. Nieliczne
okruchy tortu, wielkim nakładem pracy wydobyte w końcu
z opakowania, panie rzucały ptakom. Ponieważ za tydzień miała się
ukazać książka Lizzie, w której moja żona ujęła w formę powieści
historycznej swoją pracę doktorską, traktującą o skutkach
wprowadzenia kobiet na sceny teatralne za czasów restauracji
Stuartów, na kolację razem z mężem zaprosiliśmy akademicką
supergwiazdę Ingę-Stinę Ewbank, dobrą wróżkę przy obu
przedsięwzięciach, a także zastępczą matkę chrzestną naszych
córek. Nie mogliśmy oczywiście niczego przygotować w domu
(z powodu remontu, rzecz jasna, ale przyznam też cicho, że Lizzie
nie znała się na gotowaniu zbyt dobrze, a ja jestem w kuchni
kompletnie do niczego), zabraliśmy więc przyjaciół do lokalu, gdzie
świętowaliśmy urodziny żony oraz przełomowy moment w jej życiu,
który miał na nowo rozkręcić jej więdnącą karierę naukową. Ten
letni wieczór 1992 roku był perfekcyjny. Wszyscy byliśmy
szczęśliwi: Lizzie, Jessica, Lucy i ja, Jeremy.
Czas jednak na kilka słów o rodzinie Howe’ów.
Lizzie urodziła się w 1958 roku w miasteczku Bradford on Avon
w hrabstwie Wilt. Trzy lata później przyszła na świat jej młodsza
siostra Louise. Jej rodzice, Ethel i Mirko Miličević, czyli Maka
i Deda, co po serbsku oznacza babcię i dziadka, pobrali się
w Belgradzie, gdzie Maka – tuż po szkole w Westbury i nie mając
na koncie żadnych doświadczeń z podróży po świecie – pracowała
w Biurze Spraw Zagranicznych. Ponieważ małżeństwo to zbliżyło
Makę do nowej ojczyzny, a tym samym gwałtownie zredukowało
wartość jej certyfikatu bezpieczeństwa w ambasadzie brytyjskiej,
została ona zdegradowana do roli zwykłej urzędniczki. W dodatku
Deda jako przedstawiciel klasy średniej nie miał łatwego życia
w komunistycznym kraju pod rządami Tito. Postanowili więc
wyjechać na jakiś czas do Anglii. Człowiek, od którego Deda
otrzymał półroczną wizę, oznajmił mu, że jeśli nie dotrzyma
warunków z nią związanych, może się uważać za trupa. Deda
jednak nie miał najmniejszego zamiaru wracać do kraju. Nie pojawił
się w Jugosławii przez jakieś piętnaście lat, dokładnie do śmierci
tamtego urzędnika. Dziadek mojej żony, choć niechętnie, załatwił
mu pracę w Zakładach Mięsnych Bowyers niedaleko Bradford on
Avon. A ponieważ w Wielkiej Brytanii nie było dużego
zapotrzebowania na serbskich prawników, po kilku miesiącach
sprzątania w fabryce Deda usłyszał, że jeśli dobrze rozegra karty,
za pięć lat może zostać brygadzistą. Zanim poznałem Lizzie, wraz
ze swoją siostrą ukończyła już edukację w renomowanej szkole
średniej w Bath, jej rodzina posiadała duży dom, a ojciec pełnił
funkcję dyrektora do spraw rozwoju kontaktów międzynarodowych
w firmie, która kupiła firmę, która kupiła Bowyers.
Ja urodziłem się w 1956 w Bexleyheath, teoretycznie w hrabstwie
Kent, co w praktyce oznaczało anonimowe przedmieścia Londynu,
jako drugie z trojga dzieci, którym nadano imiona Jonathan, Jeremy
i Philippa. Mój ojciec zmarł późną jesienią 1991, chory właściwie
na wszystko. Miał na West Endzie niewielką firmę odzieżową, która
padła w wyniku wprowadzonych przez Edwarda Heatha
oszczędności prądu, gdy przedsiębiorcom wolno było korzystać
z elektryczności zaledwie przez trzy dni w tygodniu. W efekcie
przez przeważającą część lat siedemdziesiątych klepaliśmy biedę.
Ironia losu chciała, że ojciec przez całe życie wspierał członka
parlamentu z naszego okręgu, rzeczonego Edwarda Heatha.
Sytuacji nie poprawiała matka ze swymi wiecznymi pretensjami
do ojca, który w zasadzie był miłym człowiekiem, ale też
pracoholikiem, więc rzadko bywał w domu, a jeszcze rzadziej się
w nim odzywał. Skutek był taki, że przez cztery lata mieszkaliśmy
osobno: ojciec u swojej matki w Teddington, a my w Bromley,
u matki naszej matki, w ogromnym domu, gdzie echo niosło się po
ścianach, bo nie mieliśmy mebli. Budynek w przeważającej części
stanowił własność naszej ciotki, czyli siostry matki, która bez
przerwy groziła, że się tam wprowadzi, co stanowiło kolejną
przyczynę, że połowa pomieszczeń stała pusta.
Dorastanie bez jednego rodzica stanowiło nie lada przygodę.
Zmieniły się wszystkie podstawy życia: znaleźliśmy się w zupełnie
nowym miejscu, w nowych warunkach, pośród świeżo poznanych
przyjaciół, z którymi nie roztrząsałem, dlaczego nie ma z nami ojca.
Wystarczyło powiedzieć, że wyjechał. Matka zachowywała się,
jakbyśmy stale mieli wakacje. Nauczyłem się wtedy samodzielności
oraz w dużym stopniu samowystarczalności i mimochodem wiele się
dowiedziałem na temat samotnego wychowywania dzieci. Do tego
stale się martwiłem stanem domowych finansów, ponieważ byliśmy
biedotą klasy średniej.
Ojciec okazał się mężczyzną upartym, więc w końcu zdołał
odzyskać żonę. Dziwaczne życie bez reguł i bez pieniędzy dzięki
Bogu nagle się skończyło. Któregoś weekendu w piątkę
pojechaliśmy do miasta i tam ojciec kupił lodówkę, żebyśmy nie
musieli korzystać z jednej półki w chłodziarce babci. Nigdy
wcześniej zakup sprzętu gospodarstwa domowego nie wzbudził
chyba u żadnego trzynastolatka tak wielkiej radości. Był to znak, że
znowu staniemy się rodziną.
Cztery lata wcześniej, na początku wakacji, gdy rankiem
siedzieliśmy w ogrodzie, popijając wodę z sokiem, mama
powiedziała:
– Dzieci, wyjedziemy na urlop do Norfolk, a potem
przeprowadzimy się do Bromley.
– Naprawdę?!
– Wasz ojciec z nami nie jedzie.
– Nie jedzie na urlop?
– Ani do Bromley.
– Dlaczego?
Na to pytanie nigdy nie odpowiedziała do końca. A kiedy cztery
lata później zeszli się tak samo od niechcenia, jak rozstali,
usłyszeliśmy:
– Wasz ojciec zostanie z nami.
– Na cały weekend?
– Nie. Na zawsze.
Z czasem małżeństwo rodziców stało się niemal idealne. Mimo
wszystko ojciec nigdy nie był mi naprawdę bliski, głównie dlatego,
że prawie się nie odzywał. Oboje pochodzili z niższych warstw klasy
średniej i zakończyli naukę w wieku lat szesnastu, ale mieli ambicje.
Gdy więc obaj synowie uzyskali stypendium Uniwersytetu
Oksfordzkiego, spuchli z dumy. Następnie zaraz po tym, kiedy ja
zacząłem naukę w szkole wyższej, wyprowadzili się z Londynu
do Sudbury w hrabstwie Suffolk. Tam poznałem Lizzie.
Oboje studiowaliśmy angielski. Byliśmy na tym samym roku
i połączyła nas miłość do teatru. Lizzie nie zapamiętała naszego
pierwszego spotkania w pokoju wspólnego znajomego, gdzie tego
dnia pojawiło się jakieś pół tuzina osób. Ja ją zapamiętałem.
Siedziała na podłodze w kącie ubrana w fantastyczny futrzany
płaszcz, kupiony za grosze na miejscowym targu. Ale tak naprawdę
poznaliśmy się, gdy była inspicjentką podczas wystawiania
Końcówki Samuela Becketta w mojej reżyserii. Próby odbywały się
przez całe ferie wielkanocne na drugim roku, a Lizzie w swojej roli
była nieludzko skuteczna, całkowicie godna zaufania i świetnie
zorganizowana. Harowała jak wół i zawsze miło było z nią
pracować. Ponadto zgodziła się w następnym roku wynająć
mieszkanie razem ze mną i moim najlepszym przyjacielem, zresztą
grającym w sztuce główną rolę.
Po przedstawieniu wszyscy się rozeszli w swoją stronę, jak to
zwykle w świecie teatru bywa, przysięgając sobie, że będziemy się
spotykać, choć oczywiście nikt słowa nie dotrzymał. Tyle że ja
któregoś popołudnia zajrzałem na warsztaty, gdzie mój scenarzysta
Jim budował tło do następnego spektaklu. I była tam Lizzie.
W sumie wiedziałem, że ją tam znajdę, pewnie właśnie dlatego
przyszedłem.
Pojawiłem się niezapowiedziany, pamiętam to dokładnie. Stała
odwrócona do mnie tyłem. Jedną nogę miała zgiętą w kolanie.
Ubrana była w dżinsy przylegające jak druga skóra, a na stopach
miała kickersy, za którymi wszyscy wtedy szaleli. Jedną rękę
wsparła na biodrze, w drugiej trzymała pędzel. Długie kasztanowe
włosy spływały jej na plecy. Sztorcowała Jima, że się obija, a on miał
z niej niezły ubaw. Usłyszawszy moje „cześć”, odwróciła się,
uśmiechnęła i stwierdziła, że musi już iść na seminarium, bo inaczej
się spóźni. I zniknęła. „Staruszku, widziałem, jak na nią patrzyłeś” –
odezwał się Jim. „Drogi panie Jeremy Howe, pan ma na temat
Lizzie Miličević kosmate myśli! Pan marzy o tym, żeby się z nią
przespać, drogi panie!”. Spiekłem raka i wymamrotałem coś
pod nosem. Jim miał rację, tylko że aż do tej chwili sam nie
zdawałem sobie z tego sprawy.
To było wiosną 1978 roku. Dwa tygodnie później zaczęliśmy
z sobą chodzić, a po miesiącu zamieszkaliśmy razem i wtedy, moim
zdaniem, już wiedzieliśmy, że to jest to. Ona ciężko pracowała, ja
zaś ledwo żyłem ze strachu. I w sumie nic dziwnego. Lizzie przez
cały czas nauki robiła, co należało, gdy ja w zasadzie odpuściłem
sobie drugi rok. Miałem wobec tego bardzo solidne podstawy
do paniki. Oboje zdawaliśmy ustny, by otrzymać wyróżnienie. Jeśli
o mnie chodzi, to w momencie, gdy otworzyłem usta, egzaminatorzy
z pewnością zorientowali się, że jestem hochsztaplerem, który nie
wie nic, chociaż potrafi napisać dobry esej, toteż wyróżnienia nie
dostałem. Ale nie nagrodzono nim również Lizzie, która
bezdyskusyjnie była wyśmienitą studentką, mądrą, zdolną i pilną.
Dręczyło ją to do końca życia. Nie pomógł jej wtedy fakt, że gdy się
denerwowała, myślała szybciej, niż mówiła, i zaczynała się jąkać, co
mnie zawsze rozczulało, a w niej budziło złość.
Skończyliśmy studia i przeprowadziliśmy się do Londynu, gdzie
bezskutecznie szukałem pracy w roli reżysera teatralnego, a ona
zachodziła w głowę, co robić dalej. Z perspektywy czasu widzę
wyraźnie, że powinna była od razu postawić na karierę akademicką,
ale wtedy nie miała tej pewności. Bez wielkiego zapału zrobiła tytuł
magistra z teatru w czasach restauracji Stuartów, potem pracowała
w wydawnictwie w Brighton, a następnie dla czasopisma badań
społecznych na Uniwersytecie York, skąd trafiła do administracji
szpitalnej, gdzie rysowała się przed nią obiecująca kariera. Gdy
przeprowadziliśmy się do Colchester, zdobyła podobną posadę, ale
ją rzuciła, by napisać pracę doktorską. Zarabiała wtedy
korepetycjami.
Po przeprowadzce do Belfastu zaczęła uczyć w ramach
Uniwersytetu Otwartego. Najbardziej interesujące były zajęcia
w więzieniu Maze, gdzie trafiła na człowieka, który swego czasu
prowadził strajk głodowy i który okazał się najzdolniejszym
studentem w jej karierze. Po powrocie do Anglii, gdy osiedliśmy
w Oksfordzie, zajęła się wydaniem pracy doktorskiej w formie
książki, a jednocześnie wciąż uczyła. Jej powieść Pierwsze aktorki
angielskie została opublikowana przez Cambridge University Press
dosłownie kilka tygodni po przyjęciu urodzinowym Lucy. Książka
jest ciągle wznawiana. Można ją dostać w księgarni Amazon
za niewielkie pieniądze, raptem 26,99 funta. „Sunday Times” nie
zostawił na powieści suchej nitki, natomiast później, po upływie
kilku miesięcy zainteresowały się nią wszystkie czasopisma
uniwersyteckie. Książka została nagrodzona w Stanach, doczekała
się adaptacji scenicznej (idąc na premierę, pękałem z dumy),
mówiono o niej w magazynie radiowym Woman’s Hour w rozgłośni
BBC Radio 4, a później nakręcono na jej podstawie niezbyt dobry
film. I nadal przynosi dochód. Tyle, jeśli chodzi o „Sunday Times”.
Może nasunie się wam pytanie, dlaczego krótkie życie Lizzie
przypominało film drogi kręcony w Wielkiej Brytanii. Odpowiedź
brzmi: oczywiście dlatego, że mi towarzyszyła. Po roku mojego
nicnierobienia w Londynie (sprzedawałem tam śrubki i klej
w sklepie należącym do sieci Selfridges) nastąpił przełom
i otrzymałem stanowisko reżysera w Theatre Royal w Yorku, gdzie
trzymiesięczny kontrakt jakimś sposobem wydłużył się do trzech
lat. Któregoś ranka w lutym 1981, tuż przed przeprowadzką
do Yorku, gdy goliłem się w łazience, a Lizzie w sypialni naszego
mikroskopijnego mieszkania w Bayswater wkładała ubranie,
zawołałem ni stąd, ni zowąd: „Lizzie, może byśmy się pobrali?”.
I tak we wrześniu wzięliśmy ślub w domu jej rodziców w Bath.
Dzień był cudowny, prawdziwe babie lato. Ale zawdzięczaliśmy to
nie tylko pogodzie. Chodziło o samą uroczystość. Zawarcie związku
małżeńskiego to najpiękniejszy sposób publicznego fetowania
miłości dwóch osób. Miesiąc miodowy w Wenecji też nie był zły.
Nie pamiętam, by kiedykolwiek poza tym dniem Lizzie włożyła
buty na obcasach. I nie lubiła zdjęcia, na którym idziemy kościelną
nawą, a ona jest ode mnie o centymetr wyższa. Na bosaka byliśmy
równi. Uściślę, że mam sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu
i pół.
I tak Lizzie Miličević została Lizzie Howe. Nie znosiła swojego
serbskiego nazwiska, które wyróżniało ją z tłumu, podczas gdy ona
za wszelką cenę chciała się weń wmieszać. Mnie jej obce
pochodzenie fascynowało, ją irytowało. Jedna z pierwszych naszych
rozmów na ten temat wyglądała mniej więcej tak:
– Cześć, nazywam się Lizzie Miličević.
– Jeremy Howe.
– Ładnie.
– Jeremy?
– Howe. Ożenisz się ze mną?
– Emm…
– Marzę o zmianie nazwiska.
I szeroki uśmiech.
A 5 września 1981 oboje uśmiechaliśmy się szeroko, zwyczajnie
szczęśliwi.
Życie jednak nie było proste. Lizzie musiała zostać w Londynie
i tam prowadzić badania, ja mieszkałem w Yorku. Każde z nas
wynajmowało kąt w innym końcu kraju, a większość wspólnie
spędzanego czasu mijała nam w bufecie na londyńskiej stacji
kolejowej King’s Cross. Nie byliśmy tym uszczęśliwieni. Gdy Lizzie
dostała pracę w wydawnictwie w Brighton, przeprowadziłem się
do niej i zamieszkaliśmy razem. Nie trwało to jednak długo, bo
sprawy zawodowe szybko ściągnęły mnie z powrotem na północ.
Wtedy ona rzuciła robotę i wprowadziliśmy się do ładnego domu
na Fulford Road w Yorku, naprzeciw komisariatu policji.
Po Yorku dostałem pracę w Colchester i tam kupiliśmy dom.
Potem szczęście się odwróciło: teatr mało nie splajtował, a ja
zostałem zwolniony. Staraliśmy się o dziecko (z inicjatywy Lizzie,
nie mojej), ale bezskutecznie, więc przez rok żona brała leki. „Jeśli
i tym razem się nie uda, trzeba będzie przeprowadzić analizę
spermy pani męża” – stwierdziła konsultantka, zdziwiona, że
pacjentka wciąż nie zachodzi w ciążę. Kilka tygodni później, tuż po
wizycie u lekarza, Lizzie wyciągnęła mnie na lunch na mieście.
Czekałem na rogu ulicy. Podeszła do mnie od tyłu, stuknęła mnie
w ramię i szepnęła do ucha: „Kochanie, analiza spermy nie będzie
konieczna”. Jessica była w drodze.
Jedynym problemem była moja praca – miałem status wolnego
strzelca w swoim zawodzie reżysera teatralnego, czyli, bez
eufemizmów, byłem bezrobotny. „Jeremy, musisz znaleźć normalną
posadę” – oznajmiła w związku z tym Lizzie z mocą. Miałem na to
niecałe dziewięć miesięcy.
W styczniu 1986 roku, czyli pięć miesięcy przed terminem porodu,
umówiłem się na dwa spotkania w sprawie zatrudnienia. Jedno
dotyczyło prowadzenia teatru w porośniętym drzewami zielonym
miasteczku Farnham w hrabstwie Surrey, drugie – posady w BBC
przy przygotowaniu słuchowisk radiowych w nieco mniej
zadrzewionym Belfaście. Oba wypadły dobrze, więc żywiłem wielkie
nadzieje.
Tydzień później dostałem propozycję. Oczywiście nie mogłem się
doczekać, żeby powiedzieć Lizzie, która akurat dawała korepetycje.
– Dostałem pracę.
– Fantastycznie. Którą?
– Cóż… w Belfaście.
– Cholera.
Konflikt w Irlandii Północnej trwał wtedy w najlepsze, jej reakcja
nie była więc szczególnie zaskakująca. Tak czy inaczej
przenieśliśmy się do Belfastu dwa tygodnie po tym, jak nasi sąsiedzi
z Colchester – żołnierze służący w Royal Anglian Regiment –
wyruszyli na służbę do Ulsteru. Byli wśród nich pijacy, przez
których w piątkowe wieczory nie dało się wejść do centrum miasta.
Dwa tygodnie po przeprowadzce Lizzie – teraz już
w zaawansowanej ciąży – obudziła mnie o piątej rano.
– Jeremy, krwawię.
– To na pewno nic poważnego. Nie denerwuj się, kochanie. Śpij.
– Słyszysz mnie? Leci mi krew. Zajrzyj do podręcznika. Teraz.
Zwlokłem się z łóżka, wytropiłem książkę o ciąży i macierzyństwie
autorstwa Penelope Leach i wyszukałem hasło „krwawienie
w ciąży”. Znalazłem informację całkowicie jednoznaczną: jeżeli
w końcowym etapie ciąży wystąpi krwawienie z pochwy, jedź
do szpitala natychmiast. Albo w każdym razie o takim znaczeniu.
Karetka zjawiła się po dziesięciu minutach pełnych trwogi, po
czym Lizzie następny miesiąc spędziła w szpitalu z rozpoznaniem
łożyska przodującego. Lekarz zapewnił mnie, że jeśli wystąpiłaby
konieczność dokonania wyboru między ratowaniem życia matki
i dziecka, będą starali się ocalić dziecko.
Jessica przyszła na świat w drodze nieplanowanego cesarskiego
cięcia dwa tygodnie przed terminem, 9 czerwca 1986. Z poczęciem
Lucy zaś, która urodziła się siłami natury 18 maja 1988, nie
mieliśmy najmniejszych kłopotów. Co jeszcze bardziej
zdumiewające, Lizzie zebrała większość materiału potrzebnego
do pracy doktorskiej, będąc w ciąży z Jessicą, a napisała ją między
urodzeniem pierwszej i drugiej córki, czyli w niecałe dwa lata.
Prawdziwa supermama. Mało tego, na obronę musiała zabrać
z sobą dziecko. Gdy stanęła przed komisją, małą zajmowała się jej
promotor. Po kwadransie obrony, a w zasadzie rozmowy Lizzie
z trzema wybitnymi akademikami, jeden z nich, a dokładnie rektor,
stwierdził: „Podobno przyjechała tu pani z dzieckiem. Gratuluję
pani zdobycia tytułu, doktor Howe, a teraz najrozsądniej postąpimy,
jeśli zajmiemy się tą młodą istotą”. I wszyscy pomaszerowali
do wyjącej Lucy.
Rok później dostałem pracę w stacji telewizyjnej Film 4, więc po
trzech latach szczęścia w strefie wojennej przeprowadziliśmy się
z powrotem do Anglii. Zadłużeni po uszy mogliśmy sobie pozwolić
jedynie na niewielki domek w londyńskiej dzielnicy Twickenham.
Gdy ruszyliśmy tam z Bath, by obejrzeć, na co nas ewentualnie stać,
Lizzie spytała: „Chcesz mieszkać w Twickenham?”.
Odpowiedziałem, że nie. „Ja też nie” – usłyszałem. Wobec czego
nawet nie wsiedliśmy do pociągu, wróciliśmy do domu rodziców
Lizzie i wymyśliliśmy plan B. Przeprowadziliśmy się do Oksfordu
i codziennie jeździliśmy do Londynu z naszego ślicznego domku
o czterech sypialniach, z tarasem i ogródkiem od frontu i od tyłu.
Zaledwie dwa kilometry od centrum miasta, od biblioteki, gdzie
Lizzie znajdowała materiały do badań, rzut beretem od dwóch
państwowych żłobków, czterysta metrów od Tamizy w jedną
i od soczystych łąk na rozlewiskach w drugą stronę. Pomijając te
dojazdy, było rewelacyjnie. „W życiu się stąd nie wyprowadzę” –
postanowiła Lizzie. I jak powiedziała, tak zrobiła. Dwa lata później,
latem 1992 roku, dołączyłem do ekipy BBC jako redaktor dramatu
w stacji Radio 3. Życie wydawało się całkiem znośne.
Jak każdy związek nasz także miał swoje wzloty i upadki, ale moim
zdaniem oboje wiedzieliśmy w głębi serca, że znaleźliśmy tę
właściwą osobę, z którą chcemy iść przez życie. Ufaliśmy sobie,
a także – podobnie jak wiele innych trwale związanych par –
zdawaliśmy sobie sprawę, że razem się rozwijamy. Całkiem
niedaleko od naszego domu, w miejscu nazywanym Wittenham
Clumps, na szczycie wzgórza, z którego roztacza się widok na rzekę
(gdzie graliśmy w misie-patysie) oraz aż po lśniące wieżyce
Oksfordu, rosną dwa drzewa – jedno chylące się na wschód, drugie
na zachód. Razem z Lizzie byliśmy jak one, wzajemnie się chroniące
Wieczorem 25 lipca 1992 roku studenci Wydziału Literatury Angielskiej, biorący udział w letnich zajęciach Uniwersytetu Otwartego, zebrali się w salce rekreacyjnej akademika uczelni w Yorku, by poznać swoich wychowawców oraz wysłuchać wykładu na temat poezji Stevie Smith. Gdy przedstawiono obecnych, wyszedł na jaw brak jednej osoby, właśnie tej, która miała wygłosić wykład, a mianowicie doktor Elizabeth Howe, legitymującej się licencjatem z Oksfordu, dyplomem magistra filozofii uczelni londyńskiej oraz tytułem doktora filozofii, uzyskanym również w stolicy. Widziano ją
niedawno na terenie kampusu, nic dziwnego zatem, iż przewodniczący spotkania był zaskoczony jej nieobecnością. Po namyśle udał się do jej pokoju w towarzystwie portiera. Nie mogąc doczekać się otwarcia drzwi mimo uporczywego stukania, we dwóch postanowili wejść do środka. Zastali tam zbezczeszczone nagie ciało. Pokój był zbryzgany krwią. Kobieta została bez wątpienia zamordowana. Doktor Elizabeth Howe, Lizzie, moja żona oraz matka naszych dwóch córek: Lucy (lat cztery) i Jessiki (lat sześć). A oto nasza historia.
1 Zgodzicie się ze mną, że święta rodzinne nadciągają falami? W pierwszym tygodniu września urodziny obchodzą: moja mama, teściowa, kuzyn oraz chrześniak. I w tym samym tygodniu my z Lizzie wzięliśmy ślub. Powinienem nałogowo kupować kartki z życzeniami oraz prezenty, lecz ponieważ jestem mężczyzną, nieodmiennie o różnych okazjach zapominam. Moja rodzina natomiast przywiązuje do nich ogromną wagę. Nietrudno wobec tego wyobrazić sobie, jak wygląda dla mnie przełom wiosny i lata: nasza młodsza córka Lucy przyszła na świat osiemnastego maja, jej starsza siostra Jessica – dziewiątego czerwca (do trzeciego roku życia mówiła z akcentem typowym dla Belfastu: „urodzona dnia dziewiątego czerwca”), a ich mama Lizzie – dwudziestego ósmego czerwca. Bezsprzeczne pole minowe dla mojego chudego konta bankowego. Lato roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego drugiego nie stanowiło pod tym względem wyjątku, ewentualnie można by powiedzieć, że sprawy miały się gorzej niż zazwyczaj, gdyż postanowiliśmy chwycić byka za rogi i w naszym niedużym, lecz wdzięcznym domku szeregowym w Oksfordzie zdublować rozmiary kuchni. Prace miały się rozpocząć tydzień po urodzinach Lucy i zakończyć dwa tygodnie po urodzinach Lizzie. Lucy miała cztery latka. Z niecierpliwością wyglądała swojego wspaniałego przyjęcia. Imprezy dla przedszkolaków urządzane są zawsze w soboty. Zaczynają się o trzeciej, kończą o piątej i podobnie jak żałoba mają
siedem etapów, choć w tym przypadku są one odrobinę mniej dramatyczne. Faza pierwsza to przygotowania. Oczywiście te praktyczne poprzedza tydzień planowania, po czym rankiem, w dzień przyjęcia człowiek rozsuwa zasłony w sypialni nieodmiennie z drżeniem serca. Tamta sobota zapowiadała się prześlicznie, mimo wszystko tradycyjnie, tak jak dawniej przed egzaminami, byliśmy z Lizzie podenerwowani. Nie mieliśmy urządzania przyjęć we krwi, więc podchodziliśmy do nich bardzo poważnie. Czy zaplanowane na tę okazję gry i zabawy (moja działka) sprostają oczekiwaniom zaproszonych? Czy tort (dzieło Lizzie) nie zawiedzie pokładanych w nim nadziei? Czy skromne upominki dla gości nie wywołają u mam wymownego uniesienia brwi? Czy goście zachowają się, jak należy, czy też, odpukać, zdarzy się najgorsze i będą po prostu znudzeni? Po dziwacznie wczesnych zakupach w supermarkecie, gdzie napełniliśmy wózek prawie wyłącznie chipsami, i po równie absurdalnie wczesnym obiedzie dziewczynki zostały odesłane na piętro, gdzie miały się przygotowywać do przyjęcia albo bawić, obojętne, byle nie przeszkadzały. W tym czasie ja odkurzałem cały dom od piwnic po dach (Bóg jeden wie po co, biorąc pod uwagę tornado, z jakim mieliśmy mieć do czynienia za sprawą dzieci i robotników), a Lizzie nadzorowała moją pracę, równocześnie szykując przekąski, tort i stroje dla dziewczynek. „Po co sobie zawracać głowę kanapkami” – spytałem – „skoro te dzikie hordy będą pochłaniały wyłącznie czekoladę i ciastka?”. Lizzie, purytanka w sprawach żywieniowych, która akurat kroiła w słupki marchewkę i seler, obrzuciła mnie wzgardliwym spojrzeniem. Z okazji urodzin Lucy wyjątkowo pozwoliła mi kupić
dwie butelki coca-coli, które mają być podane w taki sposób, jakbyśmy pozwalali gościom skosztować leciwego szampana. Najwięcej problemów zawsze przysparza tort. Rok wcześniej Lucy przystała na ozdobienie go wiejską chatką. Najpierw chciała ciasto ze słoniem z którejś bajki Disneya, potem z Florkiem z Małej syrenki, lecz za naszą namową zmieniła zdanie. Na szczęście, gdyż jedno i drugie znacznie przekraczało umiejętności kulinarno- artystyczne Lizzie. Ale nawet budowa wiejskiej chatki zakończyła się porażką. Moja żona nie sprawdziłaby się w roli architekta: przeurocza chatka z ciasta biszkoptowego nie chciała stać o własnych siłach i w efekcie trzeba ją było wzmocnić przyporami z rolady czekoladowej. Lucy była zachwycona, zwłaszcza przyporami, natomiast Lizzie, prezentując swoje dzieło publicznie, w obecności mam zaproszonych dzieci, strasznie się wstydziła. Dlatego też w tym roku powstał zwykły biszkopt ozdobiony tak, by przywodził na myśl staw: udekorowany czterema kaczuszkami z marcepanu, po jednej na każdy rok życia Lucy, stanowiący raczej przykład prymitywizmu niż neorealizmu. Moim zdaniem kaczki jak najbardziej przypominały kaczki, ale Lizzie nie miała co do tego pewności. Pomysł został ściągnięty od jednej z naszych sąsiadek, osoby uzdolnionej artystycznie, która pół roku wcześniej stworzyła na przyjęcie swojego dwuletniego synka rewelacyjne ciasto wielkości stołu, imitujące mapę Wyspy Skarbów. Pochłanianie tego arcydzieła graniczyło z profanacją równą nieomal tej, jaką zagrozili złodzieje Krzyku Edvarda Muncha, jeżeli nie dostaną okupu – zjedzeniu obrazu. Lizzie zaś dla odmiany nie mogła się doczekać, kiedy wreszcie jej znacznie mniej perfekcyjne dzieło za sprawą Lucy i jej przyjaciół raz na zawsze odejdzie w przeszłość. Oboje mogliśmy się poszczycić stopniami naukowymi, razem czterema, w tym
dwoma Uniwersytetu Oksfordzkiego, oraz wieloma najwyższymi notami, lecz wszelkie aspiracje związane ze sztuką porzuciliśmy na długo przed ukończeniem gimnazjum. Twierdziliśmy, że chcemy się skoncentrować na interesujących nas kierunkach, lecz w rzeczywistości po prostu nie umieliśmy rysować. Nikt nam wtedy nie powiedział, że dobry rodzic musi umieć upiec tort, a co gorsza – potrafić go ozdobić. Nie umniejszając mąk piekielnych, jakie Lizzie przechodziła, walcząc z tortem, muszę stwierdzić, że ja, przygotowując gry i zabawy, cierpiałem wcale nie mniejsze katusze. Doświadczenie nauczyło mnie, że przypinanie osłowi ogona (jak się rysuje osła?), a następnie gra, w kto zostanie bez krzesła, a potem w raz, dwa, trzy, Baba-Jaga patrzy, roztrzepańca oraz czarną owcę trwają najwyżej dziesięć minut i wprowadzają gości w stan wariackiego szaleństwa jeszcze przed wyczekiwaną ucztą, złożoną z wszelkiego rodzaju chipsów, batoników i chemicznych ulepszaczy oznaczonych literą E z następującą po niej odpowiednią liczbą, za których sprawą ich nadpobudliwość słowna i ruchowa sięga zenitu. A jaką muzykę zaproponować do tanecznych podrygów? Nie za wolną i niezbyt szybką. Lynyrd Skynyrd raczej odpada. Nagle – katastrofa. Lucy, skoro już miała ukończone cztery lata, uznała, że najwyższy czas nauczyć się ześlizgiwać ze schodów na brzuchu, co skończyło się dynamicznym kontaktem z chodnikiem w przedpokoju i paskudnym otarciem na policzku. Mała była niepocieszona, ponieważ rana bolała, a my – bo nasza córka wyglądała, jakbyśmy ją bili po twarzy. Chyba najsilniejszym wspomnieniem z tego dnia jest dla mnie obraz Lucy wystrojonej na przyjęcie: moja czterolatka siedzi przed telewizorem, ogląda z taśmy Małą syrenkę, przytula swojego ulubionego Florka,
a na policzku ma wielką krwistoczerwoną plamę. Oczywiście impreza wypadła rewelacyjnie. Kolejnych pięć etapów, czyli przybycie gości, ofiarowanie prezentów, gry i zabawy, herbatka urodzinowa oraz rozejście się dzieci, minęło w niezmąconym rytmie dobrze znanego obrzędu. Tort zrobił furorę, dzieci bawiły się świetnie (głównie dzięki temu, iż Maestro, czyli ja, jest najwspanialszym wodzirejem na zachodniej półkuli ziemskiej, a poniósłszy sromotną klęskę w swoim zawodzie angielskiego reżysera teatralnego, rządzi skokami i biegami, dyrygując żelaznym prętem z takim zaangażowaniem, że Fabio Capello wychodzi przy nim na lebiegę) i nikomu nie przeszkadzało, że upominki dla gości były skromne, bo liche papierowe woreczki ze słodkościami wartymi najwyżej dziesięć pensów dzieci same ozdabiały po zjedzeniu tortu – taki trik! Do tego wszystkiego nikt, dosłownie nikt, się nie pochorował przed powrotem mam. Faza siódma to oklapnięcie, ale najpierw następuje wyrzucenie hurtowych ilości nadgryzionych kanapek, oblizanych paluszków czekoladowych, chipsów oraz całych gór walających się słupków marchewki. A na koniec jeszcze odgruzowanie salonu. Potem czeka nas nagroda. Ponieważ oboje z żoną ciężko pracowaliśmy (ja w BBC, gdzie dano mi kilka dni wolnego, Lizzie zaś dopieszczała książkę przed wydaniem), a Wielkanoc była kompletnie do niczego przez moje zapalenie migdałków, oznajmiliśmy dzieciom, że jutro wstaniemy wcześnie i na dwa dni wyjedziemy nad morze. Ponieważ chorobliwie boję się korków, bladym świtem zapakowaliśmy się do samochodu i wyruszyliśmy do Swanage, gdzie zarezerwowaliśmy miejsca w drogim (jak na nasze standardy) hotelu, wybudowanym na klifie tuż nad piaszczystą plażą. Słońce świeciło bez przerwy, więc większą część dnia spędziliśmy na plaży,
budując z piasku zamki mające powstrzymać przypływ. Tatusiowie uwielbiają tę zabawę, a dzieci czasem im pomagają, ale Jessica i Lucy bawiły się świetnie. Ja także. Ostatni raz byłem w Swanage z rodzicami, gdy miałem cztery lata. Były to najwspanialsze wakacje w moim życiu. Przyjechaliśmy z Waterloo pociągiem, pierwszą klasą, ja – ubrany w nowiutki szkolny mundurek. Po raz pierwszy mieszkałem wtedy w hotelu. Na Isle of Purbeck, półwyspie o piaszczystych plażach i stromych klifach, gdzie łodzią płynęło się do jaskiń Tilly Whim, a ruiny zamku Corfe na szczycie wzgórza niczym palec wskazywały niebo. Czułem się tam jak w raju. A gdy wróciłem w to miejsce z Lizzie, Jessicą i Lucy, okazało się, że pamiętam wszystko, jakbym był w Swanage zaledwie rok wcześniej. W sklepie ekologicznym National Trust dyskretnie kupiliśmy z dziewczynkami prezent na urodziny dla Lizzie – sympatyczny biało-niebieski kubek z rysunkiem kota. Akurat wzięliśmy do domu kotkę w nadziei, że przegoni myszy, które w nim się rozpanoszyły, więc dziewczynki miały ciągle kota na punkcie kotów. Potem Lizzie i ja usiedliśmy na herbatę w kawiarnianym ogródku z widokiem na zamek Corfe, a Lucy i Jessica poszły się pobawić. Rozmawialiśmy o tym, jak szybko nam córki rosną, ja wspomniałem, że w Swanage czuję się prawie jak u siebie, opowiedziałem, jak ogromne wrażenie wywarło na mnie to miasteczko, gdy miałem cztery lata, i że ciekaw jestem, ile z naszego letniego wypadu zostanie w pamięci dziewczynkom, zwłaszcza Lucy, która jest w tym samym wieku co ja wtedy. W drodze powrotnej raz jeszcze ukazały się naszym oczom dramatyczne ruiny zamku. Zwróciłem na nie uwagę córkom. Chciałem, by się odwróciły i pomachały na pożegnanie przez tylne okno samochodu, aby w ten sposób utrwalić w nich to wspomnienie, fragment filmu stanowiącego ich życie, by się ostał jak moje
wakacje w Swanage. Zawsze gdy próbuję ogarnąć i pojąć wszystko, co się stało później, wraca do mnie tamta chwila. A co się stało później? Oczywiście weszli do nas fachowcy, dając nam fantastyczny pretekst, by wypadające trzy tygodnie później urodziny Jessiki urządzić poza domem. Postanowiliśmy chrzanić koszty i wyprawić je na pobliskiej farmie. Fantastyczna sprawa. Mieliśmy cudowne usprawiedliwienie dla rozrzutności i poza podpisaniem czeku musieliśmy się martwić wyłącznie o pogodę, no i o to, by wydarzenie nie zawiodło coraz bardziej podekscytowanej Jessiki. Pogoda w końcu okazała się niepewna. Mieliśmy przed sobą typowy dla hrabstwa Oxford pochmurny dzień, gdy w każdej chwili mogło się rozpadać. Ale gdy pojawił się cały komplet dzieci oraz kilka mamuś, które postanowiły towarzyszyć pociechom, wiedzieliśmy już, że jeśli chodzi o Jessicę, mogłoby spokojnie nastąpić oberwanie chmury, a ona i tak będzie się doskonale bawiła. Najpierw zapoznaliśmy się z najróżniejszymi skarbami w samym obejściu: krowami, kurami, owcami, świniami i wiejskimi kundlami – a zaraz potem odbyła się przejażdżka przyczepą na siano, ciągniętą przez traktor. Może nie brzmi to szczególnie sensacyjnie, ale trzymanie się barierek, gdy traktor z zawrotną prędkością piętnastu kilometrów na godzinę mknie na szczyt stromego wzgórza i z powrotem, jest bezdyskusyjną atrakcją, zwłaszcza gdy miejscowy kundel, obdarzony cudownym instynktem odgrywania roli gospodarza, przez całą drogę siedzi obok Jessiki. Dzieci są tak rozemocjonowane, że ledwie zauważają urodzinowy poczęstunek przyszykowany w stodole – wolą skakać po belach siana albo bawić się w chowanego. Na dodatek, ponieważ w zaproszeniach stało
wyraźnie: „Nie przewidujemy upominków dla gości”, a poza tym przy okazji urodzin Lucy zrobiliśmy furorę drobiazgami z gatunku „zrób to sam”, tym razem nie wisiał nam nad głową żaden groźny miecz. W drodze do domu zmordowana Jessica westchnęła z głębi serca: – To było najlepsze przyjęcie urodzinowe na świecie. – A co ci się podobało najbardziej? – Wszystko! – Mamusiu, a kiedy ja będę miała urodziny na farmie? – Może w przyszłym roku, skarbie. – A nie można wcześniej? – Nie, kochanie. Dopiero co obchodziłaś urodziny. – A, no tak. Zapomniałam. Dwie okazje za nami, została jedna. W weekend przed urodzinami Lizzie organizujemy z Johnem i Helen, przyjaciółmi z college’u, piknik rodzinny na barce. Czysta idylla. Kupiłem drogi tort w puszce (uznałem, że na łodzi będzie lepszy niż w foliowej torebce), ale nie pomyślałem o otwieraczu do konserw. W efekcie we dwóch z Johnem przez większą część imprezy atakowaliśmy oporną puszkę scyzorykiem, natomiast Lizzie i Helen pokazywały dziewczętom różnice między pływającymi po rzece gatunkami kaczek. Nieliczne okruchy tortu, wielkim nakładem pracy wydobyte w końcu z opakowania, panie rzucały ptakom. Ponieważ za tydzień miała się ukazać książka Lizzie, w której moja żona ujęła w formę powieści historycznej swoją pracę doktorską, traktującą o skutkach wprowadzenia kobiet na sceny teatralne za czasów restauracji Stuartów, na kolację razem z mężem zaprosiliśmy akademicką supergwiazdę Ingę-Stinę Ewbank, dobrą wróżkę przy obu przedsięwzięciach, a także zastępczą matkę chrzestną naszych
córek. Nie mogliśmy oczywiście niczego przygotować w domu (z powodu remontu, rzecz jasna, ale przyznam też cicho, że Lizzie nie znała się na gotowaniu zbyt dobrze, a ja jestem w kuchni kompletnie do niczego), zabraliśmy więc przyjaciół do lokalu, gdzie świętowaliśmy urodziny żony oraz przełomowy moment w jej życiu, który miał na nowo rozkręcić jej więdnącą karierę naukową. Ten letni wieczór 1992 roku był perfekcyjny. Wszyscy byliśmy szczęśliwi: Lizzie, Jessica, Lucy i ja, Jeremy. Czas jednak na kilka słów o rodzinie Howe’ów. Lizzie urodziła się w 1958 roku w miasteczku Bradford on Avon w hrabstwie Wilt. Trzy lata później przyszła na świat jej młodsza siostra Louise. Jej rodzice, Ethel i Mirko Miličević, czyli Maka i Deda, co po serbsku oznacza babcię i dziadka, pobrali się w Belgradzie, gdzie Maka – tuż po szkole w Westbury i nie mając na koncie żadnych doświadczeń z podróży po świecie – pracowała w Biurze Spraw Zagranicznych. Ponieważ małżeństwo to zbliżyło Makę do nowej ojczyzny, a tym samym gwałtownie zredukowało wartość jej certyfikatu bezpieczeństwa w ambasadzie brytyjskiej, została ona zdegradowana do roli zwykłej urzędniczki. W dodatku Deda jako przedstawiciel klasy średniej nie miał łatwego życia w komunistycznym kraju pod rządami Tito. Postanowili więc wyjechać na jakiś czas do Anglii. Człowiek, od którego Deda otrzymał półroczną wizę, oznajmił mu, że jeśli nie dotrzyma warunków z nią związanych, może się uważać za trupa. Deda jednak nie miał najmniejszego zamiaru wracać do kraju. Nie pojawił się w Jugosławii przez jakieś piętnaście lat, dokładnie do śmierci tamtego urzędnika. Dziadek mojej żony, choć niechętnie, załatwił mu pracę w Zakładach Mięsnych Bowyers niedaleko Bradford on Avon. A ponieważ w Wielkiej Brytanii nie było dużego
zapotrzebowania na serbskich prawników, po kilku miesiącach sprzątania w fabryce Deda usłyszał, że jeśli dobrze rozegra karty, za pięć lat może zostać brygadzistą. Zanim poznałem Lizzie, wraz ze swoją siostrą ukończyła już edukację w renomowanej szkole średniej w Bath, jej rodzina posiadała duży dom, a ojciec pełnił funkcję dyrektora do spraw rozwoju kontaktów międzynarodowych w firmie, która kupiła firmę, która kupiła Bowyers. Ja urodziłem się w 1956 w Bexleyheath, teoretycznie w hrabstwie Kent, co w praktyce oznaczało anonimowe przedmieścia Londynu, jako drugie z trojga dzieci, którym nadano imiona Jonathan, Jeremy i Philippa. Mój ojciec zmarł późną jesienią 1991, chory właściwie na wszystko. Miał na West Endzie niewielką firmę odzieżową, która padła w wyniku wprowadzonych przez Edwarda Heatha oszczędności prądu, gdy przedsiębiorcom wolno było korzystać z elektryczności zaledwie przez trzy dni w tygodniu. W efekcie przez przeważającą część lat siedemdziesiątych klepaliśmy biedę. Ironia losu chciała, że ojciec przez całe życie wspierał członka parlamentu z naszego okręgu, rzeczonego Edwarda Heatha. Sytuacji nie poprawiała matka ze swymi wiecznymi pretensjami do ojca, który w zasadzie był miłym człowiekiem, ale też pracoholikiem, więc rzadko bywał w domu, a jeszcze rzadziej się w nim odzywał. Skutek był taki, że przez cztery lata mieszkaliśmy osobno: ojciec u swojej matki w Teddington, a my w Bromley, u matki naszej matki, w ogromnym domu, gdzie echo niosło się po ścianach, bo nie mieliśmy mebli. Budynek w przeważającej części stanowił własność naszej ciotki, czyli siostry matki, która bez przerwy groziła, że się tam wprowadzi, co stanowiło kolejną przyczynę, że połowa pomieszczeń stała pusta. Dorastanie bez jednego rodzica stanowiło nie lada przygodę.
Zmieniły się wszystkie podstawy życia: znaleźliśmy się w zupełnie nowym miejscu, w nowych warunkach, pośród świeżo poznanych przyjaciół, z którymi nie roztrząsałem, dlaczego nie ma z nami ojca. Wystarczyło powiedzieć, że wyjechał. Matka zachowywała się, jakbyśmy stale mieli wakacje. Nauczyłem się wtedy samodzielności oraz w dużym stopniu samowystarczalności i mimochodem wiele się dowiedziałem na temat samotnego wychowywania dzieci. Do tego stale się martwiłem stanem domowych finansów, ponieważ byliśmy biedotą klasy średniej. Ojciec okazał się mężczyzną upartym, więc w końcu zdołał odzyskać żonę. Dziwaczne życie bez reguł i bez pieniędzy dzięki Bogu nagle się skończyło. Któregoś weekendu w piątkę pojechaliśmy do miasta i tam ojciec kupił lodówkę, żebyśmy nie musieli korzystać z jednej półki w chłodziarce babci. Nigdy wcześniej zakup sprzętu gospodarstwa domowego nie wzbudził chyba u żadnego trzynastolatka tak wielkiej radości. Był to znak, że znowu staniemy się rodziną. Cztery lata wcześniej, na początku wakacji, gdy rankiem siedzieliśmy w ogrodzie, popijając wodę z sokiem, mama powiedziała: – Dzieci, wyjedziemy na urlop do Norfolk, a potem przeprowadzimy się do Bromley. – Naprawdę?! – Wasz ojciec z nami nie jedzie. – Nie jedzie na urlop? – Ani do Bromley. – Dlaczego? Na to pytanie nigdy nie odpowiedziała do końca. A kiedy cztery lata później zeszli się tak samo od niechcenia, jak rozstali,
usłyszeliśmy: – Wasz ojciec zostanie z nami. – Na cały weekend? – Nie. Na zawsze. Z czasem małżeństwo rodziców stało się niemal idealne. Mimo wszystko ojciec nigdy nie był mi naprawdę bliski, głównie dlatego, że prawie się nie odzywał. Oboje pochodzili z niższych warstw klasy średniej i zakończyli naukę w wieku lat szesnastu, ale mieli ambicje. Gdy więc obaj synowie uzyskali stypendium Uniwersytetu Oksfordzkiego, spuchli z dumy. Następnie zaraz po tym, kiedy ja zacząłem naukę w szkole wyższej, wyprowadzili się z Londynu do Sudbury w hrabstwie Suffolk. Tam poznałem Lizzie. Oboje studiowaliśmy angielski. Byliśmy na tym samym roku i połączyła nas miłość do teatru. Lizzie nie zapamiętała naszego pierwszego spotkania w pokoju wspólnego znajomego, gdzie tego dnia pojawiło się jakieś pół tuzina osób. Ja ją zapamiętałem. Siedziała na podłodze w kącie ubrana w fantastyczny futrzany płaszcz, kupiony za grosze na miejscowym targu. Ale tak naprawdę poznaliśmy się, gdy była inspicjentką podczas wystawiania Końcówki Samuela Becketta w mojej reżyserii. Próby odbywały się przez całe ferie wielkanocne na drugim roku, a Lizzie w swojej roli była nieludzko skuteczna, całkowicie godna zaufania i świetnie zorganizowana. Harowała jak wół i zawsze miło było z nią pracować. Ponadto zgodziła się w następnym roku wynająć mieszkanie razem ze mną i moim najlepszym przyjacielem, zresztą grającym w sztuce główną rolę. Po przedstawieniu wszyscy się rozeszli w swoją stronę, jak to zwykle w świecie teatru bywa, przysięgając sobie, że będziemy się spotykać, choć oczywiście nikt słowa nie dotrzymał. Tyle że ja
któregoś popołudnia zajrzałem na warsztaty, gdzie mój scenarzysta Jim budował tło do następnego spektaklu. I była tam Lizzie. W sumie wiedziałem, że ją tam znajdę, pewnie właśnie dlatego przyszedłem. Pojawiłem się niezapowiedziany, pamiętam to dokładnie. Stała odwrócona do mnie tyłem. Jedną nogę miała zgiętą w kolanie. Ubrana była w dżinsy przylegające jak druga skóra, a na stopach miała kickersy, za którymi wszyscy wtedy szaleli. Jedną rękę wsparła na biodrze, w drugiej trzymała pędzel. Długie kasztanowe włosy spływały jej na plecy. Sztorcowała Jima, że się obija, a on miał z niej niezły ubaw. Usłyszawszy moje „cześć”, odwróciła się, uśmiechnęła i stwierdziła, że musi już iść na seminarium, bo inaczej się spóźni. I zniknęła. „Staruszku, widziałem, jak na nią patrzyłeś” – odezwał się Jim. „Drogi panie Jeremy Howe, pan ma na temat Lizzie Miličević kosmate myśli! Pan marzy o tym, żeby się z nią przespać, drogi panie!”. Spiekłem raka i wymamrotałem coś pod nosem. Jim miał rację, tylko że aż do tej chwili sam nie zdawałem sobie z tego sprawy. To było wiosną 1978 roku. Dwa tygodnie później zaczęliśmy z sobą chodzić, a po miesiącu zamieszkaliśmy razem i wtedy, moim zdaniem, już wiedzieliśmy, że to jest to. Ona ciężko pracowała, ja zaś ledwo żyłem ze strachu. I w sumie nic dziwnego. Lizzie przez cały czas nauki robiła, co należało, gdy ja w zasadzie odpuściłem sobie drugi rok. Miałem wobec tego bardzo solidne podstawy do paniki. Oboje zdawaliśmy ustny, by otrzymać wyróżnienie. Jeśli o mnie chodzi, to w momencie, gdy otworzyłem usta, egzaminatorzy z pewnością zorientowali się, że jestem hochsztaplerem, który nie wie nic, chociaż potrafi napisać dobry esej, toteż wyróżnienia nie dostałem. Ale nie nagrodzono nim również Lizzie, która
bezdyskusyjnie była wyśmienitą studentką, mądrą, zdolną i pilną. Dręczyło ją to do końca życia. Nie pomógł jej wtedy fakt, że gdy się denerwowała, myślała szybciej, niż mówiła, i zaczynała się jąkać, co mnie zawsze rozczulało, a w niej budziło złość. Skończyliśmy studia i przeprowadziliśmy się do Londynu, gdzie bezskutecznie szukałem pracy w roli reżysera teatralnego, a ona zachodziła w głowę, co robić dalej. Z perspektywy czasu widzę wyraźnie, że powinna była od razu postawić na karierę akademicką, ale wtedy nie miała tej pewności. Bez wielkiego zapału zrobiła tytuł magistra z teatru w czasach restauracji Stuartów, potem pracowała w wydawnictwie w Brighton, a następnie dla czasopisma badań społecznych na Uniwersytecie York, skąd trafiła do administracji szpitalnej, gdzie rysowała się przed nią obiecująca kariera. Gdy przeprowadziliśmy się do Colchester, zdobyła podobną posadę, ale ją rzuciła, by napisać pracę doktorską. Zarabiała wtedy korepetycjami. Po przeprowadzce do Belfastu zaczęła uczyć w ramach Uniwersytetu Otwartego. Najbardziej interesujące były zajęcia w więzieniu Maze, gdzie trafiła na człowieka, który swego czasu prowadził strajk głodowy i który okazał się najzdolniejszym studentem w jej karierze. Po powrocie do Anglii, gdy osiedliśmy w Oksfordzie, zajęła się wydaniem pracy doktorskiej w formie książki, a jednocześnie wciąż uczyła. Jej powieść Pierwsze aktorki angielskie została opublikowana przez Cambridge University Press dosłownie kilka tygodni po przyjęciu urodzinowym Lucy. Książka jest ciągle wznawiana. Można ją dostać w księgarni Amazon za niewielkie pieniądze, raptem 26,99 funta. „Sunday Times” nie zostawił na powieści suchej nitki, natomiast później, po upływie kilku miesięcy zainteresowały się nią wszystkie czasopisma
uniwersyteckie. Książka została nagrodzona w Stanach, doczekała się adaptacji scenicznej (idąc na premierę, pękałem z dumy), mówiono o niej w magazynie radiowym Woman’s Hour w rozgłośni BBC Radio 4, a później nakręcono na jej podstawie niezbyt dobry film. I nadal przynosi dochód. Tyle, jeśli chodzi o „Sunday Times”. Może nasunie się wam pytanie, dlaczego krótkie życie Lizzie przypominało film drogi kręcony w Wielkiej Brytanii. Odpowiedź brzmi: oczywiście dlatego, że mi towarzyszyła. Po roku mojego nicnierobienia w Londynie (sprzedawałem tam śrubki i klej w sklepie należącym do sieci Selfridges) nastąpił przełom i otrzymałem stanowisko reżysera w Theatre Royal w Yorku, gdzie trzymiesięczny kontrakt jakimś sposobem wydłużył się do trzech lat. Któregoś ranka w lutym 1981, tuż przed przeprowadzką do Yorku, gdy goliłem się w łazience, a Lizzie w sypialni naszego mikroskopijnego mieszkania w Bayswater wkładała ubranie, zawołałem ni stąd, ni zowąd: „Lizzie, może byśmy się pobrali?”. I tak we wrześniu wzięliśmy ślub w domu jej rodziców w Bath. Dzień był cudowny, prawdziwe babie lato. Ale zawdzięczaliśmy to nie tylko pogodzie. Chodziło o samą uroczystość. Zawarcie związku małżeńskiego to najpiękniejszy sposób publicznego fetowania miłości dwóch osób. Miesiąc miodowy w Wenecji też nie był zły. Nie pamiętam, by kiedykolwiek poza tym dniem Lizzie włożyła buty na obcasach. I nie lubiła zdjęcia, na którym idziemy kościelną nawą, a ona jest ode mnie o centymetr wyższa. Na bosaka byliśmy równi. Uściślę, że mam sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu i pół. I tak Lizzie Miličević została Lizzie Howe. Nie znosiła swojego serbskiego nazwiska, które wyróżniało ją z tłumu, podczas gdy ona za wszelką cenę chciała się weń wmieszać. Mnie jej obce
pochodzenie fascynowało, ją irytowało. Jedna z pierwszych naszych rozmów na ten temat wyglądała mniej więcej tak: – Cześć, nazywam się Lizzie Miličević. – Jeremy Howe. – Ładnie. – Jeremy? – Howe. Ożenisz się ze mną? – Emm… – Marzę o zmianie nazwiska. I szeroki uśmiech. A 5 września 1981 oboje uśmiechaliśmy się szeroko, zwyczajnie szczęśliwi. Życie jednak nie było proste. Lizzie musiała zostać w Londynie i tam prowadzić badania, ja mieszkałem w Yorku. Każde z nas wynajmowało kąt w innym końcu kraju, a większość wspólnie spędzanego czasu mijała nam w bufecie na londyńskiej stacji kolejowej King’s Cross. Nie byliśmy tym uszczęśliwieni. Gdy Lizzie dostała pracę w wydawnictwie w Brighton, przeprowadziłem się do niej i zamieszkaliśmy razem. Nie trwało to jednak długo, bo sprawy zawodowe szybko ściągnęły mnie z powrotem na północ. Wtedy ona rzuciła robotę i wprowadziliśmy się do ładnego domu na Fulford Road w Yorku, naprzeciw komisariatu policji. Po Yorku dostałem pracę w Colchester i tam kupiliśmy dom. Potem szczęście się odwróciło: teatr mało nie splajtował, a ja zostałem zwolniony. Staraliśmy się o dziecko (z inicjatywy Lizzie, nie mojej), ale bezskutecznie, więc przez rok żona brała leki. „Jeśli i tym razem się nie uda, trzeba będzie przeprowadzić analizę spermy pani męża” – stwierdziła konsultantka, zdziwiona, że pacjentka wciąż nie zachodzi w ciążę. Kilka tygodni później, tuż po
wizycie u lekarza, Lizzie wyciągnęła mnie na lunch na mieście. Czekałem na rogu ulicy. Podeszła do mnie od tyłu, stuknęła mnie w ramię i szepnęła do ucha: „Kochanie, analiza spermy nie będzie konieczna”. Jessica była w drodze. Jedynym problemem była moja praca – miałem status wolnego strzelca w swoim zawodzie reżysera teatralnego, czyli, bez eufemizmów, byłem bezrobotny. „Jeremy, musisz znaleźć normalną posadę” – oznajmiła w związku z tym Lizzie z mocą. Miałem na to niecałe dziewięć miesięcy. W styczniu 1986 roku, czyli pięć miesięcy przed terminem porodu, umówiłem się na dwa spotkania w sprawie zatrudnienia. Jedno dotyczyło prowadzenia teatru w porośniętym drzewami zielonym miasteczku Farnham w hrabstwie Surrey, drugie – posady w BBC przy przygotowaniu słuchowisk radiowych w nieco mniej zadrzewionym Belfaście. Oba wypadły dobrze, więc żywiłem wielkie nadzieje. Tydzień później dostałem propozycję. Oczywiście nie mogłem się doczekać, żeby powiedzieć Lizzie, która akurat dawała korepetycje. – Dostałem pracę. – Fantastycznie. Którą? – Cóż… w Belfaście. – Cholera. Konflikt w Irlandii Północnej trwał wtedy w najlepsze, jej reakcja nie była więc szczególnie zaskakująca. Tak czy inaczej przenieśliśmy się do Belfastu dwa tygodnie po tym, jak nasi sąsiedzi z Colchester – żołnierze służący w Royal Anglian Regiment – wyruszyli na służbę do Ulsteru. Byli wśród nich pijacy, przez których w piątkowe wieczory nie dało się wejść do centrum miasta. Dwa tygodnie po przeprowadzce Lizzie – teraz już
w zaawansowanej ciąży – obudziła mnie o piątej rano. – Jeremy, krwawię. – To na pewno nic poważnego. Nie denerwuj się, kochanie. Śpij. – Słyszysz mnie? Leci mi krew. Zajrzyj do podręcznika. Teraz. Zwlokłem się z łóżka, wytropiłem książkę o ciąży i macierzyństwie autorstwa Penelope Leach i wyszukałem hasło „krwawienie w ciąży”. Znalazłem informację całkowicie jednoznaczną: jeżeli w końcowym etapie ciąży wystąpi krwawienie z pochwy, jedź do szpitala natychmiast. Albo w każdym razie o takim znaczeniu. Karetka zjawiła się po dziesięciu minutach pełnych trwogi, po czym Lizzie następny miesiąc spędziła w szpitalu z rozpoznaniem łożyska przodującego. Lekarz zapewnił mnie, że jeśli wystąpiłaby konieczność dokonania wyboru między ratowaniem życia matki i dziecka, będą starali się ocalić dziecko. Jessica przyszła na świat w drodze nieplanowanego cesarskiego cięcia dwa tygodnie przed terminem, 9 czerwca 1986. Z poczęciem Lucy zaś, która urodziła się siłami natury 18 maja 1988, nie mieliśmy najmniejszych kłopotów. Co jeszcze bardziej zdumiewające, Lizzie zebrała większość materiału potrzebnego do pracy doktorskiej, będąc w ciąży z Jessicą, a napisała ją między urodzeniem pierwszej i drugiej córki, czyli w niecałe dwa lata. Prawdziwa supermama. Mało tego, na obronę musiała zabrać z sobą dziecko. Gdy stanęła przed komisją, małą zajmowała się jej promotor. Po kwadransie obrony, a w zasadzie rozmowy Lizzie z trzema wybitnymi akademikami, jeden z nich, a dokładnie rektor, stwierdził: „Podobno przyjechała tu pani z dzieckiem. Gratuluję pani zdobycia tytułu, doktor Howe, a teraz najrozsądniej postąpimy, jeśli zajmiemy się tą młodą istotą”. I wszyscy pomaszerowali do wyjącej Lucy.
Rok później dostałem pracę w stacji telewizyjnej Film 4, więc po trzech latach szczęścia w strefie wojennej przeprowadziliśmy się z powrotem do Anglii. Zadłużeni po uszy mogliśmy sobie pozwolić jedynie na niewielki domek w londyńskiej dzielnicy Twickenham. Gdy ruszyliśmy tam z Bath, by obejrzeć, na co nas ewentualnie stać, Lizzie spytała: „Chcesz mieszkać w Twickenham?”. Odpowiedziałem, że nie. „Ja też nie” – usłyszałem. Wobec czego nawet nie wsiedliśmy do pociągu, wróciliśmy do domu rodziców Lizzie i wymyśliliśmy plan B. Przeprowadziliśmy się do Oksfordu i codziennie jeździliśmy do Londynu z naszego ślicznego domku o czterech sypialniach, z tarasem i ogródkiem od frontu i od tyłu. Zaledwie dwa kilometry od centrum miasta, od biblioteki, gdzie Lizzie znajdowała materiały do badań, rzut beretem od dwóch państwowych żłobków, czterysta metrów od Tamizy w jedną i od soczystych łąk na rozlewiskach w drugą stronę. Pomijając te dojazdy, było rewelacyjnie. „W życiu się stąd nie wyprowadzę” – postanowiła Lizzie. I jak powiedziała, tak zrobiła. Dwa lata później, latem 1992 roku, dołączyłem do ekipy BBC jako redaktor dramatu w stacji Radio 3. Życie wydawało się całkiem znośne. Jak każdy związek nasz także miał swoje wzloty i upadki, ale moim zdaniem oboje wiedzieliśmy w głębi serca, że znaleźliśmy tę właściwą osobę, z którą chcemy iść przez życie. Ufaliśmy sobie, a także – podobnie jak wiele innych trwale związanych par – zdawaliśmy sobie sprawę, że razem się rozwijamy. Całkiem niedaleko od naszego domu, w miejscu nazywanym Wittenham Clumps, na szczycie wzgórza, z którego roztacza się widok na rzekę (gdzie graliśmy w misie-patysie) oraz aż po lśniące wieżyce Oksfordu, rosną dwa drzewa – jedno chylące się na wschód, drugie na zachód. Razem z Lizzie byliśmy jak one, wzajemnie się chroniące