Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony782 290
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań527 012

Mamusiu, Tatusiu, za co mnie tak nienawidzicie - Casey Watson

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Mamusiu, Tatusiu, za co mnie tak nienawidzicie - Casey Watson.pdf

Filbana EBooki Pisane przez życie
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 321 stron)

Table of Cont ent s Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Epilog

Podziękowania

Mojej wspaniałej rodzinie, która jest dla mnie źródłem wsparcia

Rozdział 1 Mówią, że zamiast odpoczywać, lepiej coś zmienić. Poza tym nie ukrywajmy: kto chciałby wylegiwać się cały dzień do góry brzuchem? Na pewno nie ja. I dobrze. Była połowa sierpnia, kiedy to priorytetem staje się wypoczynek. Wyciągając swojego pierwszego wnuka z fotelika samochodowego, pomyślałam sobie jednak: Marne szanse. Nie chciałam mówić tego na głos, bo w wieku czterdziestu trzech lat byłam naprawdę młodą babcią, ale cztery godziny w mieście w towarzystwie mojej córki Riley i jej dwóch maluchów naprawdę mnie wykończyły. Bardzo chciałam spędzać więcej czasu z Levim i Jacksonem, więc nie powinnam marudzić. Poza tym doskonale pamiętałam, jak ciężko być młodą mamą dwójki małych dzieci. Przy prawie trzyletnim Levim i zaledwie półrocznym Jacksonie Riley miała ręce pełne roboty. A ja chyba lepiej niż większość babć rozumiałam, jak męcząca bywa opieka nad dziećmi. Dopiero co pożegnaliśmy się z naszymi ostatnimi podopiecznymi i choć dziesięcioletni Ashton i siedmioletnia Olivia nie byli już całkiem mali, to z pewnością dali nam mocno popalić. Podobnie jak wszyscy nasi wychowankowie byli głęboko skrzywdzeni, więc opieka nad nimi zdecydowanie nas wyczerpała. – Królestwo za kawę – powiedziałam Riley, gdy udało się nam już zaprowadzić dzieci do domu i ulokować je z zabawkami w salonie.

– Siadaj, a ja wszystkim się zajmę. – W tej samej chwili, w której zdążyłam usiąść z małym i książeczką w ręce na fotelu, zadzwonił telefon. Levi zerwał się na równe nogi. Co oznaczało, że musiałam się spieszyć. Levi miał trzy lata i aktualnie jego ulubioną zabawą była rozmowa przez telefon. Chyba nie muszę mówić, że mnie wyprzedził. – Halo! – paplał do słuchawki. – Halo! Chocham cię! – Po czym jak zwykle dodał: – To paa! Mimo jego pełnych oburzenia protestów delikatnie wysunęłam mu słuchawkę z ręki, licząc, że rozmówca, kimkolwiek był, jeszcze się nie rozłączył. Na szczęście nie, choć właśnie miał to zrobić. Dzwonił John Fulshaw, nasz koordynator z agencji opieki zastępczej. – Już myślałem, że pomyliłem numer – parsknął. – Albo że próbujesz mnie spławić. Byłem przekonany, że chcesz odpocząć! – To Levi – wyjaśniłam. – A ja właśnie odpoczywam. Ale mniejsza o to. Czemu zawdzięczam tę przyjemność? – O rany, chłopak rośnie jak na drożdżach – stwierdził John, po czym odchrząknął. Znałam to chrząknięcie aż za dobrze. Oznaczało, że zaraz zmienimy temat rozmowy. – O co chodzi? – spytałam. – O co chodzi? – podjął John. – Bo… zastanawiałem się właśnie, jak bardzo jest ci potrzebny odpoczynek, skoro już o nim mowa. – Mów dalej – powiedziałam i spojrzałam znacząco na Riley. Stała w drzwiach do kuchni i przysłuchiwała się mojej rozmowie.

– Bo – powtórzył John, najwyraźniej wciąż jeszcze się rozgrzewając. – Zastanawialiśmy się, czy jest szansa, żebyś wzięła kolejne dziecko. Nie na długo… – Jasne. Już to słyszałam, John. – Nie, nie. Tym razem jestem pewny. Chcemy, żeby dziecko jak najszybciej wróciło do swojego domu. Dziwne. Nie podejmowaliśmy się z Mikiem, moim mężem, standardowej opieki zastępczej. Przeszliśmy specjalistyczne szkolenie w zakresie programu zmiany zachowania przeznaczonego dla dzieci najbardziej pokrzywdzonych przez los. Dla dzieci, które sprawiały tak duże trudności wychowawcze, że nie nadawały się do tradycyjnej rodziny zastępczej, i dla których jedyną, niewesołą zresztą alternatywę stanowił często zakład zamknięty. Dla dzieci, które znały już system opieki społecznej od podszewki – które umieszczano już w domach dziecka i rodzinach zastępczych. Byliśmy dla tych biedaków czymś w rodzaju ostatniej deski ratunku. Mieliśmy obdarzyć ich miłością, postawić im wyraźne granice i zmienić w ten sposób ich zachowanie na tyle, aby mogli wrócić nie tyle do domu rodzinnego – bo takiej możliwości zwykle już dawno nie było – ale do tradycyjnej rodziny zastępczej. Tak właśnie stało się z Ashtonem i Olivią. Obecna propozycja była więc dziwna. – Sytuacja wydaje się nietypowa – powiedziałam Johnowi. – Nawet nie wiesz jak bardzo, Casey. Chłopiec, na imię mu Spencer, ma dopiero osiem lat i sam zgłosił się do opieki społecznej. Przyszedł i poprosił, żeby umieścić go w rodzinie zastępczej.

– Słucham? – parsknęłam z niedowierzaniem. – Przyszedł, powiedział, że chce trafić do rodziny zastępczej i tyle? To mi chcesz właśnie powiedzieć? – Nie do końca. Zjawił się kilka tygodni temu. Sprawa została potraktowana poważnie. Miał na nadgarstku podejrzane sińce i nie potrafił wyjaśnić, skąd się wzięły. Jego ojciec też nie. Podejrzenia padają chyba na jego matkę. W każdym razie opieka społeczna oczywiście zajęła się sprawą i skierowała do rodziny odpowiednich pracowników. Podjęto próbę pomocy, zaprezentowano odpowiednie strategie działania, udzielono porad, ale jak dotąd z marnym skutkiem. Dzieci jest piątka, a Spencer jest trzecim dzieckiem. Pozostała czwórka nie sprawia najwyraźniej żadnych problemów. Matka leczy się na depresję, ale poza kłopotami z tym jednym dzieckiem, rodzina nie ma większych problemów. Nie dają sobie rady tylko ze Spencerem. Na chwilę obecną tak właśnie wygląda sytuacja. – Nie dają sobie z nim rady? Ale jakim cudem? Przecież powiedziałeś, że ma dopiero osiem lat, tak? – Tak. – To co takiego strasznego może robić ośmiolatek? – Z tego, co wiem, nic takiego. Rodzice mówią tylko, że straszny z niego dzikus. Od małego ciągnęło go na ulicę. Wiecznie ucieka z domu, czasami nie wraca na noc, a rodzice twierdzą, że nie wiedzą już, co z nim robić. Właściwie sytuacja się odwróciła. To im zaczęło zależeć, żeby go oddać, bo nie potrafią już zapewnić mu bezpieczeństwa.

– Na litość boską, John. To jakiś obłęd. Nie potrafią przypilnować takiego małego dziecka? – Tak mówią. A opieka społeczna to potwierdza. Wygląda na to, że z pozostałymi dziećmi nie ma absolutnie żadnych problemów. – Czy to oznacza, że chłopiec ma problemy psychiczne? Jak to rozumieć? – Podobno nie. Rodzice mieli powiedzieć pracownikom socjalnym, że sami nie wiedzą, co o tym myśleć. Mówią, że syn jest bezwzględny i nienormalny, że to zło wcielone. Oburzyłam się na te słowa. Rany boskie! Co za ludzie! Dzieci nie rodzą się złe. Naprawdę w to wierzyłam. Przyczyną demoralizacji jest środowisko, sytuacja życiowa, zaniedbanie. To takie czynniki sprawiają, że zachowanie dzieci wymyka się spod kontroli, a nie jakiś „zły” gen. Nie spotkałam nigdy dziecka, które byłoby złe „od urodzenia”. I chyba nigdy nie spotkam. – No dobra – powiedziałam. – Kiedy ten „zły” chłopiec miałby do nas trafić? – Oczywiście najpierw będziesz chciała porozmawiać z Mikiem – stwierdził John. – Jeśli jednak oboje się zgodzicie, moglibyśmy przyjechać z nim do was w przyszły poniedziałek i zakładając, że wszystko dobrze pójdzie, przenieść go do was jeszcze w tym samym tygodniu. No właśnie. Mike. Jak najszybciej odsunęłam od siebie myśl o mężu, bo powiedział mi dziś rano, że perspektywa kilku tygodni spokoju bardzo go cieszy. Że cieszy się, że

zostaniemy tylko we dwójkę. Że zregenerujemy się po naprawdę burzliwym roku. – I ani się waż szykować dziś kolacji – zapowiedział. – Zamówię coś z dostawą do domu, kupię butelkę twojego ulubionego wina, kilka świec… Ojojoj. Ojojoj. John wyjaśnił następnie, że Spencer znajdował się tymczasowo pod opieką innej specjalnie przeszkolonej osoby, niejakiej Annie, której nie znałam zbyt dobrze. Miała pięćdziesiąt parę lat i z tego, co kojarzyłam, straciła niedawno męża. Z tego względu oraz dlatego, że i tak zamierzała przejść niedługo na emeryturę, prosiła, by brać ją pod uwagę tylko w sytuacjach awaryjnych, gdy stali opiekunowie potrzebowali kilku dni wytchnienia. Dlatego, zakończył John, Spencer musi szybko znaleźć nowy dom. Słyszałam niemal, jak łapie się za kciuki. – Hm – odezwała się Riley, gdy się rozłączyłam, obiecując najpierw Johnowi, że skontaktuję się z nim następnego dnia rano. – Nie chciałabym być na twoim miejscu, gdy tata wróci z pracy. A co z planem, żeby do końca wakacji zrobić sobie wolne? Zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, prawda? Weszłam razem z nią do kuchni po kawę i mrugnęłam. – Przecież mnie znasz. Tatę zawsze da się jakoś przekabacić… – Może ty to potrafisz, bo ja nie – stwierdziła. – Poza tym, mamuś, tata ma rację. Uważam, że w takim zawodzie

powinnaś zrobić sobie małą przerwę przed kolejnym wstrząsem… – Wstrząsem? Nie przesadzaj, Riley. To tylko dzieci, a nie małe dzikusy! Riley nie musiała nic odpowiadać, bo sama dobrze wiedziałam, że gdy Ashton i Olivia zjawili się u nas po raz pierwszy, wyglądali wypisz wymaluj jak małe dzikusy. Dosłownie. Byli obdarci, zawszawieni i pokryci świerzbem, jakby wychynęli z prehistorycznej jaskini, a nie z mieszkania komunalnego znajdującego się półtorej godziny jazdy od naszego domu. Choć przez resztę dnia optymistycznie zakładałam, że przedstawię Mike’owi wieści w łagodny sposób, to wkrótce miałam się przekonać, że nie będzie to wcale takie proste. Spędziłyśmy z Riley cudowne popołudnie, przesiadując głównie w ogrodzie. Kiedy jednak jej partner David przyjechał po nią i dzieci, moja córka z miejsca mu obwieściła: – Nigdy nie zgadniesz! Mam sensacyjną wiadomość! Mama zgodziła się wziąć kolejne dziecko. I to już w przyszłym tygodniu. Bez pytania taty o zgodę. Mina Davida była równie wymowna jak wcześniej mina Riley. – Nieprawda! – zaprotestowałam. – Na nic się jeszcze nie zgodziłam. Riley uśmiechnęła się i dotknęła palcem skroni. – Zgodziłaś, zgodziłaś – stwierdziła ze śmiechem. – Życzę powodzenia.

Wróciłam do domu i uprzątnęłam zabawki. Uśmiechnęłam się do siebie. Riley znała mnie aż za dobrze. Wiedziała, jak bardzo chciałabym zająć się tym dzieckiem. Uwielbiałam takie wyzwania. Chłopiec miał dopiero osiem lat, a już został straszliwie napiętnowany. Po prostu nie mieściło mi się to w głowie. Musiałam dowiedzieć się więcej. Pochowałam zabawki, zmyłam te kilka talerzyków i filiżanek, które zabrudziłyśmy, zmiotłam podłogę i przetarłam blaty. Uwielbiałam sprzątać. Do tego stopnia, że w poprzednim wcieleniu musiałam być chyba sprzątaczką, ale mimo moich wyśrubowanych standardów prawda była taka, że choć dochodziła dopiero szósta, nie miałam już co robić. Nie mogłam nawet zająć się szykowaniem kolacji, bo Mike chciał zamówić coś z restauracji. I właśnie dlatego nie potrzebuję odpoczynku – powiedziałam sobie w duchu. Nudzę się. Odkąd nie ma dzieci, nie mam nic do roboty. Co miałabym niby robić bez dzieci? W tym właśnie szkopuł. Warunkiem zatrudnienia w roli specjalistycznej opiekunki była między innymi rezygnacja z innego rodzaju pracy zawodowej. Musiałam być do dyspozycji dwadzieścia cztery godziny na dobę, bo większość naszych podopiecznych sprawiała naprawdę poważne problemy wychowawcze i wymagała ogromnego wsparcia. I właśnie to mi się podobało. Zanim zajęłam się opieką zastępczą, pracowałam w dużej szkole średniej jako pedagog i zajmowałam się dzieciakami z problemami. To właśnie wymagająca rola indywidualnego opiekuna

skłoniła mnie w głównej mierze do podjęcia się specjalistycznej opieki zastępczej. Sama widzisz – powiedziałam do siebie, wychodząc do ogrodu zimowego na papierosa. Muszę mieć w domu dzieci. Bez nich czuję się nikomu niepotrzebna. Gdy już przekonałam samą siebie, że Mike mnie zrozumie, wróciłam do środka, wzięłam książkę, którą kupiłam w mieście, i zaczęłam bez większego zainteresowania czytać. Niewiele jednak do mnie docierało, więc bez żalu porzuciłam ją na kanapie, gdy tylko usłyszałam, że Mike zajechał pod dom. – Cześć, kotku. Jak minął dzień? – rzuciłam radośnie, cmokając męża w policzek. W jednej ręce trzymał obiecane wino, a w drugiej wielki bukiet czerwonych róż – moich ulubionych. – Och! – krzyknęłam, czując jeszcze większe poczucie winy. – Jakie piękne! Ale niespodzianka! Chodź, nastawię wodę i zrobię ci kawę. – Casey. – Mike zmrużył oczy. – Co zmalowałaś? Znów kupiłaś sobie torebkę? No już. Przyznaj się. – Oj, kotku – pisnęłam. – Ależ ty jesteś podejrzliwy. Zawsze musisz myśleć, że coś knuję? Nie mogę być dla ciebie tak po prostu miła? Wyraz twarzy Mike’a nie zmienił się. – No… nie. Nie aż tak. Pstryknęłam czajnik i wyciągnęłam z szafki wazon. – No wiesz co – powiedziałam, pokazowo się obruszając. – To nie fair. Chociaż… właściwie… chciałam cię o coś spytać.

Miałam nadzieję, że zabrzmi to lekko, jakbym właśnie sobie o czymś przypomniała, ale mój mąż nie dał się oszukać, bo znał mnie równie dobrze jak dzieci. – No i zaczyna się – powiedział i klapnął przy kuchennym stole, podczas gdy ja zajęłam się odwijaniem kwiatów z celofanu, usilnie starając się powstrzymać rumieniec. – No to dawaj – dokończył. – Miejmy to już za sobą. Powtórzyłam mu z grubsza, co powiedział mi John, nie rozwodząc się zbytnio nad kwestią „złego od urodzenia”, a główny nacisk kładąc na kwestię: „Taaak się nudzę”. Wstrzymałam oddech w oczekiwaniu na werdykt. Ale wbrew moim nadziejom Mike nie wykazał się natychmiastowym zrozumieniem. – Casey, kotku, błagam! Wstrzymajmy się chwilę – powiedział ze szczerą prośbą w głosie. – Dopiero co oddaliśmy psa, nie mówiąc już o dwójce ostatnich podopiecznych. Nie możemy dać sobie chwili na złapanie oddechu? Czy ktoś inny nie mógłby wziąć tego chłopca? Wiedziałam, że ma rację. Faktycznie miałam wrażenie, że minęła ledwie chwila. I choć brakowało mi Boba – pies należał do naszego syna, Kierona, który zabrał go do swojego nowego mieszkania w domu rodziców swojej dziewczyny, Lauren – to wiedziałam, o co chodzi Mike’owi: po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat nie musieliśmy się martwić o nic i o nikogo, tylko o siebie samych. Mieliśmy oczywiście wnuki, ale jeśli chodzi o życie domowe… taka sytuacja była zupełną nowością.

Ale przyświecał mi jasny cel i nie miałam zamiaru tak łatwo się poddawać. Zdążyłam się już nakręcić. To dziecko mnie potrzebowało. Poza tym moim zdaniem nadmiar wolności jest przereklamowany. Mike był kierownikiem magazynu i musiał czasem dużo pracować. Nie miałam mu tego za złe, ale co ja miałam niby w tym czasie robić? Mike miał miękkie serce i spróbowałam to teraz delikatnie wykorzystać. – Czyli się nie zgadzasz? – spytałam smutnym głosem. – Tak? Mam powiedzieć Johnowi, żeby oddał chłopca do domu dziecka? – To nie fair, Case – powiedział spokojnie Mike. – I nie mów, że John ma go gdzieś „oddawać”. Wiesz, że chodzi mi tylko i wyłącznie o ciebie. Ja będę w pracy. Wszystko będzie na twojej głowie. A z tego, co sobie przypominam, jeszcze nie tak dawno temu mówiłaś, że chciałabyś mieć więcej czasu dla wnuków. – Wiem – powiedziałam, wpychając z nieuwagą róże do wazonu. – Ale mogę robić dwie rzeczy naraz. To tylko jeden mały chłopiec, Mike. Nie mam co robić. Naprawdę.… – Mike uniósł brew. – A nawet jeśli jeszcze nie teraz, to na pewno niedługo. Dobrze o tym wiesz. Nie mogę siedzieć bezczynnie. Zwariuję od tego… – A co z wakacjami? Myślałem, że wyskoczymy gdzieś na trochę? – Przecież nic nie stoi na przeszkodzie. Nie zapominaj, że mamy do dyspozycji opiekunów awaryjnych. – Umieściłam w wazonie trzymaną różę i przeszłam przez kuchnię.

Schowałam wino do lodówki – musiało się przecież schłodzić – podeszłam z powrotem do stołu i siadłam Mike’owi na kolanach. Ponieważ mam metr pięćdziesiąt wzrostu, a Mike metr dziewięćdziesiąt, był to jeden z niewielu sposobów, żeby spojrzeć mu w oczy na tym samym poziomie. – Przemyślisz to jeszcze? – spytałam. – Proszę? Poza tym wcale niepotrzebne nam wakacje. Wyjrzyj przez okno. Pogoda jest śliczna. Możemy się poopalać w ogrodzie. Bardzo, bardzo proszę? Mike znów zmrużył oczy, ale tym razem inaczej. Jego mina mówiła: „No i masz ci los”, a nie: „Absolutnie się nie zgadzam”. – Nie odpuścisz, prawda? – spytał. – A jak myślisz? No i załatwione. Koniec końców zjedliśmy coś meksykańskiego, wypiliśmy butelkę wina i obejrzeliśmy nasz ulubiony film Amerykański wilkołak w Londynie. – Mówiłaś przecież, że ten mały jest dzikusem – zakpił Mike. – Możemy w takim razie uznać, że robimy wstępne rozpoznanie terenu. Bardziej na temat byłby jednak Czas apokalipsy, bo nasz okres spokoju bez dwóch zdań dobiegał właśnie końca. Ale nie miałam nic przeciwko temu. Położyłam się spać bardzo szczęśliwa. Nie mogłam się już doczekać poniedziałku.

Rozdział 2 Postanowiłam, że w ramach podziękowania postaram się przez resztę weekendu być dla Mike’a wyjątkowo miła. Odkąd zgodził się, żebyśmy wzięli do siebie Spencera – aczkolwiek pod warunkiem, że pierwsze spotkanie dobrze pójdzie – chodziłam cała w skowronkach. – Dzień dobry, skarbie! – zaświergotałam radośnie i przysiadłam na łóżku z tacą wyładowaną tradycyjnym angielskim śniadaniem. Mike przeciągnął się i spojrzał podejrzliwie na jedzenie. Dałam mu pospać, a sama w tym czasie wymknęłam się na dół, żeby przygotować jedzenie. Zdziwiło mnie, że nie obudził go zapach smażonego bekonu. – Już się zgodziłem na spotkanie ze Spencerem, więc o co tym razem chodzi? – Spojrzał mi w oczy. – Ty zrzędo, jestem po prostu miła! – powiedziałam i podeszłam do okna rozsunąć zasłony, chcąc wpuścić trochę światła. – Zobacz, przygotowałam ci same frykasy. Nawet te śmieszne kiełbaski, które tak lubisz. Pokiwał głową. – Widzę. No to mów: o co znów chodzi? Uśmiechnęłam się. – Tak sobie pomyślałam, że skoro dzień jest taki piękny, to może powinniśmy się gdzieś wybrać? Sama nie wiem… – Gdzieś, czyli gdzie? – spytał Mike. Wziął do ręki sztućce i zaczął wcinać.

– Mnie to obojętne. Tam, gdzie zechcesz, kochanie. Zróbmy sobie po prostu wycieczkę. Znasz mnie przecież. Byle po drodze były jakieś sklepy. – Aha! – powiedział Mike, nabijając kawałek kiełbaski i wymachując nim na widelcu. – Czyli tak naprawdę chcesz jechać po rzeczy dla dzieciaka, którego nie widzieliśmy jeszcze na oczy. Mam rację? – No… Mike roześmiał się. – Wiesz co, kotku, lepiej nie próbuj oszustw na większą skalę. Przebiegłość nie należy do twoich najmocniejszych stron. A więc mnie przejrzał. Nie przejmowałam się tym jednak, bo mimo jego sarkastycznych uwag mój plan mu pasował. Pojechaliśmy więc do oddalonego o trzydzieści kilometrów ładnego miasteczka, poszliśmy na mały spacer, zjedliśmy smaczny lunch w jakieś restauracyjce, a potem ruszyliśmy wzdłuż głównej ulicy, zaopatrzonej porządnie w moje dwa ulubione rodzaje sklepów: z używanymi rzeczami i z zabawkami. Kochany Mike podążał za mną bez słowa skargi, podczas gdy ja dokonywałam okazyjnych zakupów. Ośmioletni Spencer był tylko trochę młodszy od Ashtona, naszego ostatniego podopiecznego, wyszłam więc z założenia, że będą mu się podobać podobne rzeczy. Kupiłam trochę książek, klocków lego, puzzli i układanek oraz uzupełniłam materiały plastyczne, których zapas lubiłam mieć w domu. I choć Mike nieraz unosił brwi, to zasadniczo

powstrzymywał się od komentarzy na temat moich zapewne przesadnych zakupów. Ku mojej radości pozostali członkowie mojej rodziny też się mnie nie czepiali. W niedzielę zaprosiliśmy całą rodzinę na obiad (to tyle, jeśli chodzi o ciszę i spokój po wyprowadzce dzieci z domu…): Kierona i Lauren, Riley i Davida oraz moich dwóch cudownych wnuków. Wszyscy przyjęli ze spokojem fakt, że czuję się najszczęśliwsza, gdy mam pod opieką dziecko, bez względu na trudności, jakie mogą się z tym wiązać. – Ale zauważyłaś, siostrzyczko, że mama zachowuje się teraz zupełnie inaczej? – stwierdził Kieron, gdy zasiedliśmy do stołu. – Pamiętasz, jak zareagowała, gdy będąc dzieckiem, zwędziłem lizaka? Zaciągnęła mnie do sklepu, kazała oddać lizaka i przeprosić na oczach wszystkich. A potem na dodatek dała mi szlaban. – I słusznie! – wtrąciłam. – Tak, mamo… – Kieron uniósł palec, żebym mu nie przerywała. – Ale wyobraź sobie, że to samo zrobiłby któryś z twoich podopiecznych. Nie, nie, wtedy zaczęłaby się gadka w stylu: „Ojej, tak nie wolno. Przykro mi, ale tracisz dziś dziesięć punktów, skarbie”. Riley parsknęła. – Czyli robi tak, odkąd zamieniła się w Szkotkę. Też się roześmiałam. Za każdym razem, gdy Kieron mnie przedrzeźniał, z jakiegoś powodu mówił głosem panny Jean Brodie z tym jej dziwacznym, piskliwym szkockim akcentem.

– Przestańcie sobie ze mnie kpić, dobrze? – zażądałam ze śmiechem. – Nie mogę inaczej postępować. Takie są wytyczne i muszę się ich trzymać. Własne dzieci to zupełnie inna bajka. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać, ale taka była prawda. Choć w pewnych sytuacjach własne dzieci surowo bym ukarała – bo przecież na tym między innymi polega rola rodzica – to nie mogłam tego zrobić z dziećmi sprawiającymi poważne problemy wychowawcze. Zwykle już dawno wyszły poza etap, na którym można było kazać im kogoś przeprosić i miało to jakikolwiek sens. W przypadku niektórych dzieci mogłoby to wręcz pogorszyć sytuację. Takie dzieciaki, jeśli miały robić jakiekolwiek postępy, wymagały zupełnie innego podejścia – określonej struktury, którą nauczyliśmy się stosować na szkoleniu. Za dobre zachowanie dzieci faktycznie dostawały punkty, które mogły następnie wymienić na określone przywileje. Chodziło o to, by zmiana zachowania wiązała się dla nich z wymiernymi korzyściami. Posłuszeństwo przekładało się na więcej przyjemności. Naprawdę nietrudno było to załapać. A jeśli towarzyszyła temu atmosfera życzliwości i wsparcia, program naprawdę przynosił efekty. I tego właśnie trzeba temu chłopcu, pomyślałam, wchodząc wieczorem do przygotowanego dla niego pokoju. Otworzyłam okno i strzepnęłam poduszki na łóżku, które już dla niego posłałam. Miłość i granice. Te dwie rzeczy na pewno możemy mu zapewnić. Choć oczywiście będę