Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony781 635
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań526 676

Marcin Mortka - Morza wszeteczne 2 - Wyspy Plugawe

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Marcin Mortka - Morza wszeteczne 2 - Wyspy Plugawe.pdf

Filbana EBooki Książki -M- Marcin Mortka
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

Marcin Mortka WYSPY PLUGAWE

Copyright © by Marcin Mortka, MMXV Wydanie I Warszawa Redakcja: Anna Włodarkiewicz Korekta: Artur Kaniewski, Małgorzata Lach Ilustracje i projekt okładki: Bartłomiej Drejewicz Skład i łamanie: Plus 2 Witold Kuśmierczyk Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. 00-372 Warszawa, ul. Foksal 17 tel./faks (22) 646 05 10, 8282519 biuro@gwfoksal.pl www.gwfoksal.pl ISBN 978-83-280-2353-6 Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o. i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Epilog

Rozdział pierwszy „Diabły, zamieszkujące Plan zwany Piekłem, Infernem lub błędnie Zaświatami, są istotami niższymi gatunkowo w stosunku do aniołów oraz demonów. W przeciwieństwie do nich nie są bowiem w stanie samodzielnie przenikać przez barierę między Planami. Potrzebują do tego specjalnych pentagramów, które rysują dla nich pobratymcy, słudzy bądź kochankowie. Współczesna nauka jak dotąd nie wie, w jaki sposób diabły informują sojuszników, iż pentagram jest konieczny”. Diabelstwo, Viggo Thel Nic nie wskazywało na to, aby ten wieczór miał w jakiś szczególny sposób odcisnąć piętno na losach Wysp Rozpustnych, a co dopiero reszty świata. Niezliczone tawerny, szynkwasy, knajpki, meliny i zamtuzy jak co wieczór wypełniły się rozradowanymi tłumami, a dachami wstrząsnęły wiwaty, toasty oraz pieśni, o tak wczesnej godzinie jeszcze stosunkowo składne. Gdzie indziej wielbiciele bardziej wysublimowanych rozrywek sadowili się z wdziękiem w lożach teatrów lub pracowicie wachlowali się przed kwintetem smyczkowym. Ciepły wiatr znad morza z szelestem przemykał przez wonne ogrody, bawił się włosami spacerujących dam i porywał dymki

wydmuchiwane przez amatorów cygar. Wysoko, na najwyższym piętrze ratusza, gubernator Seamus wziął do ręki kopertę z czerwonym stemplem, rozerwał ją pospiesznie i zapoznał się z treścią listu. Potem wychylił kieliszek wina i zaczął kląć. Nie, nic nie wskazywało na doniosłość chwili. Zupełnie nic. Kapitan Roland, zwany Wywijasem, który w tej właśnie chwili wyczołgiwał się z pentagramu narysowanego naprędce na podłodze magazynu, też nie zdawał sobie z tego sprawy. Burknął, sapnął, odtrącił kosmatą rękę Grzmota, który usiłował mu pomóc, a potem stanął na równe nogi, poprawił wypchany plecak, wciągnął powietrze w nozdrza i rozejrzał się z niesmakiem. – Musiałeś wybrać akurat magazyn z rybami? – parsknął. – Skąd ci przyszło do głowy, że zatęskniłem za smrodem, co? Grzmot, który przed sekundą drobił raciczkami z ekscytacji i powtarzał w myślach mowę powitalną, spuścił nos na kwintę, założył ramiona na piersi i już miał się odwrócić obrażony, gdy ujrzał, jak były dowódca rozwija macki. Posłuszny wieloletniemu odruchowi pisnął i rzucił się na ziemię, nakrywając głowę ramionami, ale Rolandowi zebrało się na żarty i połaskotał go tylko za kosmatym uchem. – No już, nie bocz się, diabełku ty mój – mruknął. – Bardzo ładny pentagram dla swojego pana kapitana wyrysowałeś. Pokolorowałeś go nawet, jak widzę. Super. Cieszę się. Następnie rozejrzał się uważnie po magazynie. Wzrok pirata, nawykły do przenikania ciemnych zaułków i lustrowania mrocznych ładowni, prześlizgnął się raz i drugi po wnętrzu, ale nie odkrył niczego poza kilkoma beczkami napełnionymi rybami, sądząc po smrodzie, napełnionymi bardzo, bardzo dawno temu. Było ich za mało, by ukryć za nimi całą załogę, i Roland zmarszczył brwi, ale zaraz pokiwał głową, udając zrozumienie. – Kapuję – rzekł, nie przestając potakiwać. – To kawał taki? Cała załoga czeka na zewnątrz i zaraz tu wpadnie z wiwatami, krzycząc: „Niespodzianka!”. Czy tak? Ostatnie słowo wypowiedziane zostało ze złowróżbnym naciskiem. Grzmot podniósł się powoli i spojrzał bezradnie na dowódcę, a potem

podrapał się po łepetynie. – Żebyniebyłopaniekapitaniejanaprawdępróbo… – wybełkotał, ale urwał, gdy jedna z macek wystrzeliła w górę i zesztywniała niczym rycerska kopia. – Aha. – Roland bez trudu zrozumiał mowę ciała swego dawnego podwładnego. – Czyli to nie przyjęcie niespodzianka. Innymi słowy, nie ma załogi. – Ja jestem – sapnął marynarz Skorup, wyczołgując się z pentagramu. – Chyba że… Roland odwrócił się na pięcie. – Nie teraz! – syknął wściekle. – Nie pamiętasz, cośmy ustalili? – Druga z macek wystrzeliła do tyłu i smagnęła Skorupa w gębę, na skutek czego ten ponownie wpadł do środka. Sztywna macka zaś natychmiast przeistoczyła się w atakującą żmiję, która oplotła się wokół Grzmotowej szyi i uniosła wierzgającego dziko satyra pół metra nad ziemię. – Umawialiśmy się, że będzie tu czekać cała banda! – wycharczał dziko Roland. – Wszyscy z wyjątkiem tego pierdowącha Seamusa, bo nie znoszę karierowiczów! Wszyscy, do kroćset! Ognik, Mandragora, Berbeluch, Smyrg, Julia, Rozbryzg i reszta. Nawet ze Strupa bym się ucieszył! Gdzie jest załoga, Grzmot? Należało satyrowi oddać sprawiedliwość i przyznać, że odpowiedzi udzielić chciał. Problem leżał w tym, że ze swobodnym wysławianiem się miał problemy nawet bez potężnej macki zaciśniętej na gardle. Kopał więc, wił się, wierzgał, próbował coś wykrztusić, buchał parą z uszu, aż Roland zrozumiał przekaz i wypuścił go ze swoich splotów. Satyr pacnął na ziemię. – No, mów – burknął kapitan. – Wytłumacz się. – Cojanatoporadzężewszyscywdupiemniemają?! – rozdarł się Grzmot, tym razem naprawdę rozżalony. – Jaśniepankapitanraczyłkurwanarokzniknąć! Nicdziwnegożechłopakisięjakośpoustawialiikażdytylkowłebsiękurwastukał! – Poustawiali się? – Roland wziął się pod boki. Oczy nabiegły mu krwią. – Och, ja im dam, takim synom… Od własnego kapitana się odwrócić? Na wezwanie się nie stawić? Nie, we łbie się nie mieści! – Kręcił głową z przejęciem, aż nagle, tknięty nową myślą, spojrzał

podejrzliwie na satyra: – A może coś przeinaczyłeś, co? Głupot im nagadałeś? Albo znowu tak szybko mówiłeś, że nikt cię nie zrozumiał? – Mówiłembardzopowoli! – wrzasnął urażony Grzmot i aż podskoczył, gdy zza jego pleców niespodziewanie wyłonił się ogromny Baobab. Szaman rozejrzał się z zachwytem po mrocznym pomieszczeniu, wypuścił kłąb niebieskiego dymu z gęby i niespodziewanie dostrzegł leżący na ziemi nieco sfatygowany bukiecik, ani chybi ułożony z myślą o powitaniu kapitana. Podniósł go ostrożnie i obwąchał. Grzmot w pierwszym odruchu chciał mu odebrać bukiet, ale naszły go wyraziste wspomnienia związane z ciemnoskórym szamanem, nieco zatarte przez rok rozłąki, i profilaktycznie cofnął się o krok. – Chcesztoseweź – bąknął. Nagle, jakby nabrał odwagi, spojrzał na Rolanda wyzywająco i rzekł: – Jaksiępanukapitanowicośniepodobatopankapitansamsobiemożeznaszymichłopaka – I tak właśnie, Grzmot, zrobię! – syknął pirat, a macki nad jego głową upodobniły się do zastygłych w oczekiwaniu kobr. – I jak się dowiem, że zrobiłeś mnie w konia, przetrzepię ci tę czarcią skórę tak, że… – Wogólesięnieboję – prychnął satyr i wymaszerował z magazynu na ulicę, trzaskając za sobą drzwiami. Baobab spojrzał na kapitana pytająco, żując bukiet. – Zhardzieli, oczajdusze – wycharczał Roland. – Już ja im pokażę… Wyjście na świeże powietrze okazało się doskonałym pomysłem. Zapach gnijących ryb z każdą sekundą pogarszał i tak paskudny nastrój pirata, a powiew wiatru znad morza, jak zwykle świeżego, wręcz smakowitego, wzbogaconego o aromaty gajów i ogrodów, sprawił, że zaczął się uspokajać. Niespodziewanie uświadomił sobie, że wrócił na ziemski Plan, ba, wrócił na Wyspy Rozpustne, z którymi nie mogło się równać żadne inne miejsce. Niespodziewanie poczuł głęboką, niemalże bolesną tęsknotę za szklanicami rumu, pieczonymi ziemniakami i tawernami trzęsącymi się od salw śmiechu i tupotu tańczących, ale potrząsnął głową i z niemałym trudem wyciszył te pragnienia.

„Jeszcze nie teraz. Kontrakt podpisałem. Ważny kontrakt – pomyślał kwaśno, co bynajmniej nie poprawiło mu nastroju. – Takiego partnera trzeba uszanować. Potem będę się bawił”. „Kontrakt! – ryknął śmiechem inny głos w jego głowie. – Odkąd to dzielny pirat, wilk morski i niespokojna dusza podpisuje jakieś kontrakty!? I, he, he, jeszcze chce ich przestrzegać!”. – A właśnie, że chcę – bąknął Roland i rozejrzał się podejrzliwie, jakby się bał, że ktoś go podsłuchuje. – Chcę, bo… Bo wypada. Jakoś tak. Naburmuszony, szedł za podskakującym wesoło Grzmotem, który oglądał się co chwila, jakby chciał się upewnić, że kapitan za nim nadąża. Z każdym kolejnym krokiem nastrój Rolanda stawał się coraz paskudniejszy. Kapitan już miał ochotę złapać satyra za gardziel i spytać, dokąd właściwie zmierzają, gdy ten zatrzymał się przed jakimś budynkiem o pobielonych ścianach i ukłonił się dwornie. – PomyślałemsobieżemożechcepanzacząćodJulii – wytrajkotał i zadarł wysoko kosmaty podbródek, wciąż nieco urażony. – Może być i Julia – mruknął Wywijas i podszedł do drzwi. Napis, przybity do nich metalowymi ćwiekami, głosił: „Fundacja «Pomoc tym, co na morzu» dotowana przez radę miejską St. Naarten. Oddział przedszkolny”. – A to co znowu? Widziałeś kiedyś coś takiego? – Pirat spojrzał pytająco na Baobaba. Ciemnoskóry szaman, żując resztki bukietu, nachylił się nad tabliczką, spojrzał na kapitana z niedowierzaniem i pokiwał głową. – Nie chodzi mi o samą tabliczkę, barani łbie, ale o to, co jest na niej napisane – rozzłościł się Roland, ale machnął ręką, przypomniawszy sobie, że szaman darzy wielką podejrzliwością wszystkie alfabety i nigdy nie pogodził się z faktem, że można składać jakieś znaczki w słowa. Złapał więc kołatkę i załomotał głośno do drzwi. Te otworzyły się z takim impetem, że kapitan odruchowo odskoczył. Na progu wyrósł Wierzbak. Dzięki nadmiernie rozrośniętym ramionom oraz śladowej inteligencji pirat zyskał wielki szacunek kamratów jeszcze na

„Orlicy”, pierwszej łajbie Rolanda. Na pokładzie czarnoksięskiego galeonu, „Błędnego Rycerza”, został jeźdźcem Drobiazga, morskiego potwora będącego czymś na kształt jednostki szybkiego reagowania, czym pokazał wszystkim, że za brutalną aparycją kryje się również spora doza wrażliwości. Roland mimo to kojarzył wielkiego pirata tylko i wyłącznie z zamiłowaniem do niszczenia. Na widok fartuszka z falbankami na kosmatej klatce piersiowej zamrugał więc z niedowierzaniem oczami. – Wierzbak, to na pewno ty? Uderzyłeś się mocno czy jak? – bąknął i omiótł wzrokiem łysą czaszkę pirata w poszukiwaniu widocznych wgnieceń bądź pęknięć, ale ujrzał tylko wściekły grymas na jego obliczu. – Cisza nocna! – wyryczał Wierzbak, aż się kurz podniósł znad bruku. Z wnętrza budynku dobiegł coraz głośniejszy szelest miękkich pantofli, aż oczom zaskoczonego kapitana ukazał się rozpędzony Julia w koszuli nocnej i wielkim czepku na głowie. W dłoni trzymał kaganek. – Wierzbak! – pisnął z oburzeniem. – Co ty wyczyniasz!? Cisza nocna obowiązuje tylko wewnątrz obiektu! Wybaczcie, państwo! – Julia odkaszlnął i ukłonił się z gracją. – Wybaczcie mojemu podopiecznemu maniery! Nasza placówka jest otwarta przez całą dobę i zawsze jesteśmy gotowi do pomocy potrzebującym. Chłopiec czy dziewczynka? Roland przełknął ślinę. Potem zrobił to ponownie. – Julia… – rzucił słabym głosem. – Powiedz mi, że właśnie się przesłyszałem. Proszę cię. Grzmot zaniósł się histerycznym chichotem, aż padł na plecy i zamachał raciczkami w powietrzu. Wierzbak mrugał, wpatrując się w Rolanda, i marszczył monstrualne brwi, usilnie próbując odkopać wspomnienia i połączyć nocnego gościa z którymś z nich. Baobab cmokał z zadumą i wykonywał takie ruchy, jakby chciał uszczypnąć kogoś niewidzialnego. Julia rozdziawił szeroko usta i odruchowo zakrył dekolt. – Eee… Pan kapitan? – stęknął. – Nigdy bym się nie spodziewał…

Ten tego… Może herbatki? *** Herbatka okazała się mocna, wonna i aromatyczna, a do tego na pewno dodano do niej czegoś, co koiło nerwy, gdyż już po paru łykach Roland odstawił filiżankę na talerzyk, rozparł się w fotelu, odetchnął głęboko i ze względnym spokojem przemyślał to, co przed chwilą usłyszał od Julii. – Przedszkole, tak? – powtórzył, by się upewnić. Pirat pokiwał skwapliwie głową, wprawiając wszystkie trzy podbródki w drganie. – Wie pan, od czasu zakończenia tej wielkiej awantury z aniołami i demonami nasilił się ruch żeglugowy – zaczął wyjaśniać. – Pojawiły się nowe trasy handlowe do Visslandii, Travlanii, Skellenbergu i Derenis. Co rusz ktoś potrzebował uzupełnić załogę, podrzucał sakiewką, kontrakty przedstawiał… Coś mnie tknęło. Miałem wrażenie, że to nowa nisza na rynku, sam pan rozumie. – Nisza na rynku – powtórzył głucho Roland, dając do zrozumienia, że nadal nie rozumie misji fundacji. – Pan gubernator udzielił mi audiencji i okazał wielką wyrozumiałość wobec pomysłu – opowiadał z ożywieniem Julia. – I całe szczęście, bo placówka wypełniła się w ciągu miesiąca! Musieliśmy założyć listy rezerwowe i wyposażyć kilka nowych pomieszczeń. To była sensacja, jakich mało! Od tej pory każdy, kto chce iść na morze, ale nie jest w stanie tego zrobić ze względu na dzieci, przychodzi do naszej fundacji, podpisuje stosowne papiery i może się zamustrować ze świadomością, że wraz z Wierzbakiem zajmiemy się fachowo jego podopiecznym. – Fachowo – powtórzył Roland, trącając w zadumie macką zabawkowy kordelas, porzucony na dywanie obok pantofla Julii. Przez otwarte drzwi salonu widział Wierzbaka, który z latarnią w ręku szedł ciemnym korytarzem i zaglądał do każdego pokoju. Dobiegające ze środka basowe pochrapywanie sugerowało, że dzieci ludzi morza szybko dojrzewały. – Fachowo! A jakże! – potwierdził pirat. – Trzy posiłki dziennie,

dwie godziny edukacji na poziomie podstawowym, zajęcia na świeżym powietrzu, wycieczki dydaktyczne… – Zamknij się – poprosił go słabym głosem Roland. Wprawdzie zaczynał już wszystko rozumieć, ale informacja, że Julia zamiast burdelu z nieletnimi prowadzi przedszkole z internatem, nie poprawiła mu humoru, tylko jeszcze bardziej go dobiła. W saloniku fundacji zapadła cisza przerywana pochrapywaniem dzieci ludzi morza, skrzypnięciami podłogi pod stopami Wierzbaka oraz zduszonymi piśnięciami poczerwieniałego Grzmota, który nadal ze wszystkich sił usiłował opanować histeryczny śmiech. Roland zacisnął mocno powieki, marząc, że gdy je otworzy, ujrzy znów krwiożerczego Julię z tasakiem w dłoni, gotowego rzucić się bez wahania w największy tłum wrogów. Niestety, sprawcze myślenie nie zadziałało. Julia nadal miał na sobie koszulę nocną i miękkie pantofelki, a jedynym ostrym przedmiotem w jego posiadaniu był pilniczek do paznokci. – Co się z tobą, kurwa, stało? – jęknął kapitan z niedowierzeniem. – Przedszkole? Fundacja? Nisza na rynku? Wycieczki dydaktyczne? – Nic się ze mną nie stało! – Pirat skrzyżował obfite ramiona na piersi i obrócił się bokiem, nieco urażony. – Co się pan czepia!? Z tej ostatniej rozpierduchy każdy ze starej załogi wyniósł kilka guzów, garść złota i niechęć do dalszych bijatyk na parę lat. Dziwi się pan, że się chłopaki ustatkowały? Każdy posłuchał tego, co mu w sercu grało, i zerwał z piraceniem. Bo niby czemu nie? A bo to źle na Wyspach Rozpustnych? – Wszyscy? – warknął Roland i spojrzał lodowato na Grzmota, który jak na komendę spoważniał i pokiwał głową. – No… chyba tak – zawahał się Julia i zaczął odliczać na serdelkowatych palcach: – Bosman Ognik w knajpie się zatrudnił i serwuje najlepsze steki pod słońcem. Przyprawia je na patelni, uważasz pan, a potem chucha na nie ogniem i bęc! Wycieczki się zjeżdżają, by takie cuda kulinarne oglądać. – A Mandragora? – W więzieniu. – No, to rzeczywiście się ustatkował.

– Prawda? – Julia pokiwał głową. – W pół roku awansował z sierżanta na porucznika, a jak tak dalej pójdzie, ma awans na komendanta w garści. Ani śladu buntu, wysoki stopień resocjalizacji… – Dobra, nie dołuj mnie – jęknął Roland. – A reszta? – Dupochlast jest gwiazdą miejscowego zoologu, Ropuch robi karierę w kabarecie, Berbeluch zajmuje się wypychaniem zwierząt… – A Strup? Julia zasznurował na moment usta. Powaga Grzmota sięgnęła zenitu i nawet Wierzbak, wciąż patrolujący korytarze, znieruchomiał. – O Strupie – rzekł przeciągle dyrektor fundacji – to lepiej nie mówić. – Czemu? – Nieważne. Lepiej nie mówić, i tyle. – Może to i racja – rzekł Roland, nie mając ochoty wnikać w szczegóły. Westchnął raz jeszcze i spojrzał na Julię. – Posłuchaj mnie uważnie. Grzmot, jak rozumiem, wszystko ci już opowiedział, ale na wszelki wypadek powtórzę, bo czego o naszym kanonierze nie mówić, oratorem się nie urodził. Przez ostatnie kilka miesięcy siedziałem w Piekle. Nic szczególnego – dodał szybko na widok przerażenia w oczach Julii. – Miejsce mocno przereklamowane i trudno awansować, choć mają dobry socjal. Popracowałem sobie trochę, odprężyłem się, odpocząłem po tym rozgardiaszu z demonami, aniołami i „Błędnym Rycerzem”, ba, kilka nowych znajomości zawarłem i otrzymałem pewne ciekawe zlecenie. Postanowiłem wrócić, by skrzyknąć starą załogę i znowu narobić zamieszania. Pewnie chcesz wiedzieć, co wymyśliłem. – Nie – odparł z przekonaniem Julia, ale Roland smagnął powietrze macką i capnął go za pulchny nadgarstek. – Nie wiesz, co tracisz. Posłuchaj lepiej uważnie. Szarpnął macką, zwlókł zaskoczonego byłego pirata z fotela i nachylił się nad nim, a potem szeptał mu długo do ucha. Julia bladł, czerwieniał, to wybałuszał oczy, to nimi przewracał, łapczywie łapał oddech, wachlował się czepcem i próbował zemdleć. W końcu, gdy Roland wreszcie go uwolnił, były mat, a obecnie dyrektor fundacji,

podniósł się, z godnością poprawił koszulę nocną, skrzyżował ramiona i powtórzył: – Nie. Kapitan westchnął ciężko i przez długą chwilę zastanawiał się, czy jest sens wpadać w furię, grozić, dusić i drzeć się. Dawno temu – zdawałoby się teraz, że wręcz wieki temu – na pokładzie „Błędnego Rycerza” był to główny, niezawodny sposób przekonywania braci pirackiej do własnego punktu widzenia, ale teraz? Omiótł wzrokiem pantofle Julii i fartuszek Wierzbaka, westchnął raz jeszcze, a potem podniósł się. – Grzmot, zbieramy się – rzucił do satyra, który opanował wreszcie chichot i miał tak poważną minę, że z każdą chwilą trudniej było w nią uwierzyć. – Trzymaj się, Julia. Zajrzymy do innych chłopaków. Coś mi się nie wydaje, by reszta z nich zdziadziała tak bardzo jak ty. Czy raczej… zbabiała. Gdybyś zmienił zdanie, będę czekał jutro o świcie w tawernie Na Ostrzu Noża. Julia podniósł pozostawioną przez Rolanda filiżankę i spojrzał ostro na byłego dowódcę. – Szkoda, że zabrakło panu przyzwoitości, by choć zanieść po sobie do kuchni! – żachnął się. *** Mandragorę można było nazwać paskudnym człowiekiem tylko dlatego, że trudno było o mocniejszy przymiotnik. Część czaszki byłego mata, rozbitej przed wieloma laty ciosem topora abordażowego, załatano blaszaną płytką, powyginaną na skutek kolejnych prób zabójstwa. Resztę wyłysiałego czerepa pokryto profilaktycznie wytatuowanymi runami i symbolami religijnymi, których znaczenie nikło w mrokach dziejów, ale na pewno nie chroniły one ani cery, ani rysów twarzy. Te bowiem z roku na rok zacierały się i rozmywały niczym kształty posążka owiewanego dzikimi wiatrami morskimi. Nie zmieniło się tylko spojrzenie, tak mroczne i ponure, że smagnięci nim ludzie nabierali ochoty na egzorcyzmy, ucieczkę do ościennego państwa lub przynajmniej kąpiel.

Tym właśnie spojrzeniem powitał swego byłego kapitana. – Fajnie się urządziłeś – oznajmił Roland i usiadł na zwykłym drewnianym krześle, dokładnie takim, jakie spodziewał się ujrzeć w prostym, surowym gabinecie porucznika służby więziennej. Omiótł spojrzeniem kolekcję tasaków, toporów i halabard, przyjrzał się pióropuszowi z piór anielskich, pamiątce po bitwie o St. Naarten, a potem wbił wzrok w wiszący na ścianie grafik. – I czytać się nauczyłeś – rzekł z udawaną zadumą. – No, no… Zaskakujesz mnie. – Zawsze umiałem – wychrypiał Mandragora głosem przywodzącym na myśl chrzęst przesuwanej płyty nagrobnej i wbił zęby w jakiś korzeń, niemalże niknący w jego ogromnej dłoni. Za ścianą ktoś tłukł czymś metalowym o kraty, ktoś inny śpiewał, jeszcze inny zawodził dziko. – I czemu się nigdy z tym nie ujawniłeś, co? – ciągnął Roland z pobłażliwością. – Nie wiesz, że dawałem premię za wykształcenie? Nigdy nie zastanawiałeś się nad tym, dlaczego Seamus i Księgożuj dostawali wyższe gaże? – Nie – burknął Mandragora i mocniej ugryzł korzeń, który aż zapiszczał. Wielka jaszczurka, która przycupnęła w rogu między ścianą i sufitem, wpatrywała się w porucznika służby więziennej z bezgranicznym przerażeniem. – Cóż, szkoda. Teraz, gdy sprawa wyszła na jaw, mógłbyś liczyć na o wiele więcej. Do tego jeszcze dochodzi dodatek motywacyjny, premia uznaniowa… – Nie. Karaluchy, które wędrowały po podłodze w sobie tylko znanym celu, uciekły w te pędy w stronę najbliższej szczeliny w podłodze. Jaszczurka rozglądała się z paniką na wszystkie strony, jakby i ona szukała schronienia. Grzmot, który przycupnął na małym taborecie, wstrzymał oddech. Niespodziewanie pojawiło się lepkie, zimne napięcie, potężniejące z każdym błyskiem w oczach Mandragory. – Wszyscy tylko nie i nie. – Roland zaśmiał się sztucznie. – A może byś wysłuchał, co mam do powiedzenia, hę? Posłuchaj tylko. Przez ostatnich kilka miesięcy siedziałem w Piekle…

Mandragora warknął głucho, trzepnął korzeniem o blat biurka i porwał za rusznicę, którą błyskawicznie wycelował prosto w pierś byłego kapitana. Ten przełknął ślinę i zaklął głucho, sparaliżowany nieoczekiwanym lękiem. Nie miał pojęcia, że Mandragorze udało się ocalić legendarną broń, która budziła instynktowny niepokój wśród wrogów i skrajne przerażenie sojuszników. Krwiożerczy artefakt domagał się bowiem daniny z ludzkiego życia za każdym razem, gdy pociągnięto za spust, i gdy Mandragora chybiał, zamiast wziętej na celownik ofiary umierał ktoś inny. Wystarczyło, że był w pobliżu. Jaszczurka smyrgnęła po suficie i wbiła się w ledwie zauważalną szczelinkę. Ostatnie karaluchy chowały się w panice i nawet odgłosy za ścianą ucichły. Grzmot zerwał się z taborecika i wrzasnął: – Paniekapitanieniechpanlepiejuważabojamiałemojcadiabłaizajebiścieciężkomnieza – Nie – przerwał mu głucho Mandragora. Roland wyciągnął jedną z macek i powoli, acz stanowczo odsunął lufę na bok. Miał wrażenie, że duszę mu przeżera od samego spoglądania w jej czeluść. – Kapuję, Mandragora. Nie to nie – powiedział, wstając. Spojrzenie, jakim obrzucił byłego pierwszego mata, obniżyło temperaturę w pomieszczeniu. – Ja też mam dla ciebie jedno „nie”. Otóż nie wchodź mi przypadkiem w drogę, bo będziesz musiał wprawić sobie kolejną płytkę w czachę… Chyba że… – zawahał się przy drzwiach. – Chyba że zmienisz zdanie. Będę czekać jutro w tawernie Na Ostrzu Noża. *** Zapachy niesione przez morski wiatr, jeszcze przed chwilą cudne i kuszące, teraz wydały się Rolandowi mdłe i cierpkie niczym wyziewy z wulkanu. Szedł powoli przed siebie z dłońmi wbitymi w kieszenie spodni i zwieszoną głową, a zapomniane macki falowały nad nim niczym wodorosty w mętnej wodzie. Spotkania z byłymi oficerami wzburzyły go i odebrały mu chęć do dalszych poszukiwań. „Jasny gwint – myślał. – Całkiem skapcanieli, hultaje. Ale, do ciężkiej cholery, przecież ich potrzebuję. Co ja teraz pocznę bez tych

drani?”. Niespodziewanie przypomniał sobie pewną noc spędzoną w jakiejś ponurej tawernie w St. Naarten na kilka tygodni przed bitwą między aniołami i demonami, kiedy to Seamus zadał mu bardzo mądre pytanie. „Jak to było? – Roland przetrząsnął pamięć. – Chyba spytał, kim się staje pirat, który się wzbogacił. Prowokował mnie wówczas, chciał poznać mą motywację, ale przypadkowo dotknął sedna sprawy. Bo kim się staje pirat, który już jest bogaty?”. Kopnął jakiś kamień, który ze stukotem potoczył się po bruku i odbił od ściany domu. „Taki pirat staje się kimś leniwym – myślał dalej, coraz bardziej ponury. – Każdemu z tych drani przysługiwała pokaźna sakiewka złota zdobytego w Necroville. Na dodatek nasza awantura zakończyła się na Wyspach Rozpustnych, najleniwszym i najwygodniejszym miejscu na Morzach Wszetecznych. Niech mnie zaraza rozłoży, nic dziwnego, że każdy z nich skwapliwie ułożył sobie życie”. Kolejny kopnięty kamyk zniknął z szelestem wśród łodyg róż. „Źle to wszystko wygląda. Naprawdę źle. Myślałem, że chętnie chwycą za broń, że nie będą się wahać, by znów ruszyć na morze, ale to… Miękkie pantofelki? Grafik dyżurów w więzieniu?”. Następny kamień odbił się ze stukotem od drewnianej miski żebraka śpiącego pod ścianą kamieniczki. Człowiek podniósł się, zamrugał pospiesznie oczami i odruchowo zajrzał do swej miski, a potem zerknął na nadchodzącego pirata oraz towarzyszącego mu, podskakującego beztrosko satyra. – Dobry wieczór! – zagadnął nieco ochrypłym głosem, sugerującym wielkie przywiązanie do wina. – Znajdzie się, możny panie, datek dla weterana, który z narażeniem życia bronił Wysp Rozpustnych przed demonami? – Weterana, tak? – Roland zatrzymał się. Macki zastygły nad jego głową na podobieństwo ogromnego znaku zapytania. – A kto tobą dowodził, zacny weteranie? – Kapitan Mandragora! – wypalił bezdomny, wypinając dumnie pierś. – Chojrak ci to, możny panie, jakich mało! Dacie jakiś większy

datek, to o samej bitwie opowiem! Ho, ho, wspaniała to historia, w sam raz na taki wieczór jak ten. Roland zjeżył się, a w jego głowie znów odezwały się głosy. Jeden z nich przypominał mu, że Mandragora to klawisz więzienny i dupa z uszami, a nie chojrak. Inny nakazał mu złapać włóczęgę za resztki koszuli, potrząsnąć nim jak należy i przypomnieć, że Mandragora był tylko elementem większej gry, gry obmyślonej przez niego! Trzeci śmiał się do rozpuku i natrząsał z tego, że sławny pirat ma ochotę na utarczkę z ulicznym pijakiem. Wygrał głos czwarty, ten stalowy i wymagający bezwzględnego posłuszeństwa. „Masz nie zwracać na siebie uwagi – przypomniał mu. – Nikt nie może cię zauważyć, przynajmniej na razie, pamiętasz? Kontrakt podpisałeś”. Pozostałe głosy zarżały rozbawione. Roland zgarbił się, schował macki, które drgały lekko nad jego głową, poszukując celów, a potem odwrócił się i odszedł, nie zawracając sobie głowy włóczęgą. – A parch by cię oblazł, dziadu jeden – burknął tamten bez przekonania. Pirat przeszedł kilka kroków i zatrzymał się na środku ulicy. Po prawej miał punkt skupu dusz, jak większość przybytków tego typu otwarty dopiero po zachodzie słońca. Jego zachrypnięci pracownicy głośno zachwalali konkurencyjne ceny oraz interesujący program inwestycyjny. Roland przebywał w St. Naarten zaledwie od paru godzin, ale miał wrażenie, że podobnych interesów jest tu znacznie więcej niż niegdyś. Pokręcił głową i odwrócił się, a wtedy jego uwagę przykuł dwupiętrowy budynek o licznych oknach, z których wylewał się migotliwy blask ognia. Co chwila drzwi przybytku otwierały się, by wpuścić i wypuścić kolejne grupki ludzi. Za każdym razem ze środka buchała muzyka, śmiechy i dzikie wrzaski. Szyld nad wejściem, kołyszący się zapewne od szaleńczych harców w środku, głosił: „Piekielnik”. – Co to za miejsce? – spytał satyra, który podskakiwał wesoło,

nucąc pod nosem jakąś melodię. Pytanie kapitana było tak zaskakujące, że satyr zgubił rytm, potknął się i o mały włos nie wpadł do rynsztoka. Rozejrzał się półprzytomnym wzrokiem i dostrzegł knajpę. – Piekielnik – oznajmił wesoło. – Fajnamelinailubiąmnietam. – A więc znasz to miejsce. – Roland pokiwał głową i przygryzł lekko wargę, jakby szykował się do zadania mało komfortowego pytania. – Posłuchaj, a nie pracuje tam aby ktoś z naszych? – Nie. – Nikt z załogi „Orlicy” ani „Błędnego Rycerza”? – Nie. – Jesteś tego pewien? – Tak. AlewiemgdziepracujeRozbryzg. – Nie interesuje mnie to. – Roland zamachał dłonią, jakby chciał uchronić się przed wyjaśnieniami. – Po tym, co dzisiaj zobaczyłem, chwilowo nie mam ochoty oglądać żadnej znajomej mordy. Nie, twoją mordę chętnie jeszcze pooglądam – dodał pospiesznie na widok urażonej miny Grzmota. – Wynajmę tu pokój, a ty narysujesz mi pentagram. No, wiesz który. Muszę pogadać z twoim starym. Grzmot pokiwał pospiesznie głową. „A ja… – Kapitan spojrzał ku rozgwieżdżonemu niebu i odruchowo dotknął przewieszonej przez ramię sakwy, na dnie której leżał kontrakt. – A ja skorzystam z przysługujących mi praw, które z takim trudem wynegocjowałem. Przypomnę tym niewdzięcznym draniom, że beze mnie nie mieliby dziś nic. Że nadal jestem ich dowódcą”. Uzbrojony w to postanowienie wraz z Grzmotem skierował się do tawerny. Jej właściciel musiał sobie mocno wziąć do serca stare porzekadło, które głosiło, że łatwiej złapać wiatr do wiadra niż znaleźć dwie identyczne knajpy na Wyspach Rozpustnych, i ustylizował swój przybytek na Piekło. Wiszące pod sufitem kosze z żarem zalewały pomieszczenie migotliwym blaskiem, a z ogromnego paleniska obsługiwanego przez półnagiego spoconego tłuściocha z twarzą zasłoniętą skórzanym pokrowcem buchały co rusz wysokie płomienie, z jakiegoś powodu witane dzikimi wrzaskami przez biesiadników. Znaczna część gości tańczyła przy muzyce tak

jękliwej i rozdzierającej, że człowiek trzeźwy nie był w stanie docenić jej powabu. Pozostali pili pospiesznie, chcąc ją jak najszybciej docenić. We wnętrzu panowało niewyobrażalne gorąco i większość obecnych stopniowo pozbywała się okrycia na rzecz atrap rogów i ogonów. Roland, który znał Piekło od strony doświadczenia zawodowego, stał przez chwilę jak oniemiały i kręcił głową, ale szybko otrząsnął się i podążył za Grzmotem, w podskokach przemierzającym tłum bawiących się. Szybko dotarli do baru umiejscowionego niedaleko podwyższenia, na którym odziane w czerwień piękności za drobną opłatą smagały grzeszników, gotowych ową opłatę uiścić. Na szczęście hałas panował tam nieco mniejszy i Rolandowi szybko udało się przyciągnąć uwagę barmana, kędzierzawego olbrzyma z krowimi rogami przytroczonymi do głowy. – Witaj, grzeszniku! – zadudnił. – Zaliby dusza twa plugawa… – Na widok wzroku Rolanda, w którym zatańczyły autentyczne piekielne płomienie, stracił rezon i przełknął ślinę. – Eee… – bąknął, najwyraźniej nieco speszony. – Wybaczy pan, polityka firmy. Trzeba dbać o image. Ludzie oczekują takiego gadania, wie pan. – Nie wiem. Pokój chcę wynająć. – Może być apartament? – Może. – Proszę bardzo, oto kluczyk. Płatne z góry, dwanaście naartów za noc. – Barman odzyskał rezon, jakby przypomniał sobie, że władza nad kluczykami, rezerwacjami oraz kasą to jednocześnie władza nad ludźmi. – Na długo pan się zatrzyma? Polecam miejscowy cyrk. Mają tu takiego gościa z ogonem, podobno ekspirata, który takie sztuczki wyczynia, że głowa boli! Roland z rozmachem trzasnął garścią monet o blat i rozejrzał się w poszukiwaniu Grzmota. Satyr siedział stołeczek dalej i chichotał nerwowo, oblepiony z obu stron przez kuso odziane, spocone i najwyraźniej spowolnione jakimiś używkami panny, które szarpały go to za bródkę, to za rożki. – Zajebiste wdzianko – prychnęła jedna z nich powabnie. – Ty to wiesz, jak się bawić, co?

– Pentagram! – warknął Roland. Satyr zerwał się, nagle przywrócony do rzeczywistości, i podbiegł do dowódcy. – I nawet ksywę ma odjazdową… – jęknęła druga. *** Zawleczony na górę Grzmot wydawał się bardzo rozżalony i przypuszczalnie myślał tylko o tym, by jak najszybciej wrócić do baru. Roland, choć nie znał się na kanałach łączności diabelskiej, podejrzewał, że pentagram nakreślony jest byle jak, a po piętnastu minutach oczekiwania na kontakt nabrał pewności, że satyr zawalił sprawę. Przez moment zastanawiał się, czy nie zejść na dół i nie poszukać drania, ale na samą myśl o przedzieraniu się przez tłum wielbicieli Piekła zrobiło mu się niedobrze. – A właściwie to mam to gdzieś – oznajmił i usiadł na łóżku. Przez otwarte okno do pokoiku wpadała nocna bryza. Promyki świec drgały na wietrze. Jakimś cudem jękliwa muzyka i tupot tańczących były tu ledwie wyczuwalne, dzięki czemu pirat poczuł się przez moment naprawdę błogo. Przeciągnął się i wsunął dłonie pod głowę, ale wtedy natychmiast dopadły go wspomnienia wieczoru. Miękkie pantofle Julii. Grafik na ścianie w pokoju Mandragory. Reklama miejscowego cyrku. – Szlag by was trafił – zaklął wściekle. – Panie kapitanie, czy ja mogę… – odezwał się niespodziewanie marynarz Skorup, który wysunął głowę z pentagramu, ale nim Roland zdążył się ku niemu obrócić, jakaś siła ściągnęła go na dół i oczom pirata ukazał się szykownie ubrany jegomość w surducie i cylindrze, który wyskoczył z magicznego symbolu i usiadł na jego krawędzi, jakby przycupnął na skraju przerębla. Kapitan nie widział jego nóg, ale wiedział, że zakończone są raciczkami. – To jakiś żart, tak? – spytał diabeł, marszcząc ciemne, krzaczaste brwi. – Ze wszystkich knajp w St. Naarten musiałeś wybrać akurat tę kiczowatą, pretensjonalną jamę? Jak mam to rozumieć, Roland? Próbujesz dać mi coś do zrozumienia? – Jeśli ci źle, wiedz, że ja wylazłem w magazynie pełnym gnijących

ryb, Wormancjusz – warknął pirat. – I nie narzekałem. Prawie wcale. – Od zawsze miałem cię za prawdziwego twardziela – prychnął diabeł i pogładził brodę. – Dobrze, przekomarzać się będziemy później, gdy już wypełnisz postanowienia kontraktu. Po co mnie wzywasz? Nie wiesz, że mamy mnóstwo pracy? Ruszamy z otwarciem nowej sieci duszarni. – Ja właśnie w sprawie kontraktu. – Roland usiadł na krawędzi łóżka i wsparł łokcie na kolanach. Świece w pokoju nadal się paliły, ale obecność diabła zdawała się wysysać z nich światło, w pomieszczeniu zrobiło się bowiem tak ciemno, że ledwie widział rysy jego twarzy. – Będę potrzebował pomocy – dodał, starając się, aby jego głos zabrzmiał możliwie najmniej błagalnie. Diabeł zwany Wormancjuszem zastygł w bezruchu i gdyby kilkakrotnie nie mrugnął, kapitan odniósłby wrażenie, że spogląda na rzeźbę. Wyglądało na to, że gość nad czymś się zastanawia, i piratowi naraz zrobiło się nieswojo. – Pomocy… – powtórzył diabeł. – Ciekawe. O ile dobrze pamiętam postanowienia naszej umowy – w jego dłoniach, bladych, wręcz wymuskanych, pojawił się kilkunastostronicowy dokument spięty w rogu spinaczem – to t y masz nam pomóc. Zgodnie z trzecim paragrafem… – Znam każdy z tych paragrafów, ty cholerny piekłokrato – warknął Roland. – W tym również siódme postanowienie trzeciego paragrafu, mówiące o tym, że wobec zaistnienia okoliczności losowych cyrografobiorca zlecenia ma prawo zgłosić się do cyrografodawcy, aby przedstawić owe okoliczności i zażądać pomocy. – A dziewiąty też pamiętasz? – Wormancjusz przekartkował kontrakt. – Ten, który mówi, że pomoc udzielona przez cyrografodawcę może pociągnąć za sobą zwiększenie obowiązków cyrografobiorcy? Skwaśniałe spojrzenie Rolanda zdradzało, że ten ustęp również dobrze pamięta. – A więc opowiedz mi, drogi kapitanie, o owych okolicznościach losowych – rzekł diabeł i rozsiadł się wygodnie, jakby w oczekiwaniu na długą opowieść.

– Wygląda na to, że moja stara załoga zasmakowała w życiu na lądzie – stwierdził markotnie pirat. – Miałem nadzieję, że z ochotą podejmą wyzwanie, a tymczasem dwóch moich najlepszych oficerów ustawiło się do tego stopnia, że wołami ich na morze nie zaciągniesz. – Julia oraz Mandragora? – spytał diabeł. Kontrakt znikł, a zastąpiła go księga zatytułowana Potencjalne aktywa: Morza Wszeteczne. – Ci sami. – Powiedz mi szczerze. – Diabeł wbił spojrzenie w człowieka. Bardzo nieprzyjemne, wyczekujące spojrzenie. – Dlaczego ci tak zależy, co? Przecież wiesz, że na „Odmęcie” służy porządna, kompetentna załoga. Po co ci te złamasy? Naprawdę jesteś gotów ponosić dodatkowe koszty, by tylko skrzyknąć tę hordę kocich mord? – Naprawdę. „Naprawdę – powtórzył w myślach. – Bo ci nie ufam, diable. Ani tobie, ani twoim koleżkom. Z moimi kocimi mordami będę się czuł bezpieczniej. Coś mi mówi, że przydadzą się szybciej, niż mi się to wydaje”. Diabeł znów wpatrywał się w niego długo, jakby wiedział, że Roland snuje wywrotowe rozważania, i szukał sposobu na ich przeniknięcie. W końcu wzruszył ramionami. – Prościzna. Da się załatwić. Bądź jutro rano w Na Ostrzu Noża, a owymi dodatkowymi obowiązkami się nie przejmuj. – Nie przejmuję się. – Przynajmniej na razie. Coś ci wymyślę. – Diabeł uśmiechnął się tak paskudnie, że zgasła jedna ze świec. – A z innej beczki, Rolandzie… Zachowujesz ty aby należytą ostrożność? – Tak. Żadnych bójek, strzelanin i gonitw. Żadnego uczestnictwa w potańcówkach, procesjach religijnych, grach zespołowych, samosądach i… – To dobrze – oznajmił diabeł. – Widzisz, mamy tu silną konkurencję, która nie może się o tobie dowiedzieć. – Doprawdy? Konkurencja? A kto to? – Ponadto wywiad Wysp Rozpustnych też nie śpi – ciągnął diabeł, jakby nie usłyszał pytania.

Pirat otworzył szeroko oczy. – Chcesz powiedzieć, że Seamus utworzył wywiad? Skuteczny? – Dziadowski. No, trzymaj się. Do zobaczenia niebawem. Z tymi słowami gość z innego wymiaru ześlizgnął się w głąb pentagramu, a świeczki momentalnie buchnęły żywszym płomieniem. W tej samej chwili rozległo się głuche stęknięcie i spod łóżka wysunął głowę Baobab. To, że ciemnoskóry szaman zwykł znikać i pojawiać się w dowolnych miejscach oraz momentach, było najtrudniejszą rzeczą, do której Roland musiał się przyzwyczaić w swej pirackiej doli. Z czasem jednakże nawykł i do tego i nawet się nie rozejrzał, gdy szaman przepadł gdzieś przed budynkiem fundacji. Był przekonany, że Baobab prędzej czy później wróci, bo przecież zawsze wracał. Kapitan nie miał pojęcia, co jest tego przyczyną, ale chciał wierzyć w to, że szalony szaman nigdy go nie opuści i z całkowicie niezrozumiałych względów zawsze się pojawi, by go wesprzeć. Inaczej rzecz się miała, gdy ten znienacka gramolił się spod łóżka prosto między jego nogami. – Baobab, czy możesz się wreszcie ogarnąć?! – ryknął, wskakując na mebel. – A gdybym na przykład miał gościa? Albo… Zdania nie dokończył, bo wyczołgującemu się szamanowi skończyła się cierpliwość. Zerwał się, unosząc przy tym łóżko i rzucając swoim kapitanem o ścianę. Zaskoczony i zamroczony Roland ujrzał tylko, jak Baobab pędzi prosto ku drzwiom i wydaje z siebie ryk, który wzbudził wiwaty roztańczonego tłumu na dole. Piracki instynkt zadziałał błyskawicznie. Roland jedną ręką wyszarpnął pistolet, drugą pałasz, macką wyciągnął sztylet, a potem spojrzał na Baobaba i zamarł. Ciemnoskóry szaman odbił się już od podłogi i szybował w powietrzu, jakby chciał całym ciałem wyrżnąć we wciąż zamknięte drzwi. Kapitan zdążył dostrzec, że paznokcie u rąk i nóg szamana urosły błyskawicznie i przeistoczyły się w nieludzko długie szpony, które wbił jednocześnie w drewnianą framugę, aż ściana zadygotała. Zawisł pół metra nad podłogą niczym monstrualny pająk, barykadując przejście każdemu, kto ośmieliłby się otworzyć drzwi. Co nastąpiło trzy uderzenia serca później.