PROLOG
Dwóch mężczyzn w pomieszczeniu o wielu drzwiach. Jeden wysoki, odziany w
szaty, o srogiej twarzy naznaczonej okrucieństwem i inteligencją, drugi niższy,
bardzo smukły, z niesamowitą strzechą włosów, w wielobarwnym stroju błazna,
który zwodził oko.
Niższy zaśmiał się, był to dźwięk wielowymiarowy, równie dobrze mógłby
zabijać ptaki w locie, jak i wzbudzać gałęzie do kwitnienia.
- Zawezwałem cię! - Wysoki mężczyzna zaciskał zęby, jakby w wysiłku
utrzymania na miejscu tego drugiego, choć ręce miał opuszczone wzdłuż ciała.
- Niezła sztuczka, Kelemie.
- Wiesz, kim jestem?
- Znam wszystkich. - Drapieżny uśmiech. - Jesteś magiem drzwi.
- A ty?
- Ikol. - Błazeński strój z szarego w szkarłatne fleur de lis, zmienił się w
niebieski w żółtą poszarpaną kratę. -Olik. - Uśmiech olśniewający i ostry. - Loki,
jeśli wolisz.
- Jesteś bogiem, Loki? - W rozkazującym głosie Kalema nie było krzty
humoru. Tylko władczość i ogromna, natężona koncentracja w kamienno-
szarych oczach.
- Nie. - Loki okręcił się, oglądając drzwi. - Ale znany jestem z kłamstw.
- Wezwałem najpotężniejszego...
- Nie zawsze dostajesz to, czego chcesz. - Nieomal śpiewnie. - Czasem jednak
dostajesz to, czego ci trzeba. Dostałeś mnie.
- Jesteś bogiem?
- Bogowie są nudni. Stawałem przed tronem. Zasiada na nim Woden, jednooki
starzec, ojciec burz, któremu kruk szepce do każdego ucha. - Loki uśmiechnął
się. - Zawsze kruki. Zabawne.
- Potrzebuję...
- Ludzie nie wiedzą, czego potrzebują. Rzadko nawet wiedzą, czego chcą.
Woden, ojciec burz, bóg bogów, surowy i mądry. Ale głównie surowy.
Spodobałby ci się. Wiecznie--widzący, och i to jak widzący, rzeczy, które ujrzał!
- Loki obrócił się, oglądając pomieszczenie. - Ja, ja jestem tylko błaznem na
dworze, gdzie stworzono świat. Wygłupiam się, dowcipkuję, pląsam. Jestem
nieważną figurą. Wyobraź sobie jednak... a gdybym to ja pociągał za sznurki, a
bogowie tańczyli, jak im zagram. Co jeśli u samego źródła, gdybyś kopał
wystarczająco głęboko, odkryłbyś wszelką prawdę... Co jeśli sercem
wszystkiego... byłoby kłamstwo, jak robak drążący środek jabłka, zwinięty
niczym Uroboros, jak sekret, który ludzie ukrywają w każdej swej cząstce,
niewidoczny, jak byś nie rozcinał? Czyż to nie byłby dobry żart?
Kelem zmarszczył brwi, słysząc te nonsensy, ale otrząsnął sie szybko i skupił na
swym celu.
- Zbudowałem to miejsce. Z wielu porażek. - Wskazał na drzwi. Trzynaście,
umieszczonych wzdłuż ścian pustego pomieszczenia. - To drzwi, których nie
mogę otworzyć. Można opuścić to miejsce, ale żadne drzwi nie otworzą się, póki
nie zostaną otwarte zamki wszystkich. Tak je stworzyłem. Jedyna świeca
rozjaśniała pomieszczenie, jej płomień tańczył w rytm poruszeń mężczyzn, a ich
cienie poruszały się w takt tej melodii.
- Dlaczego miałbym chcieć opuścić to miejsce? - W dłoni Lokiego pojawił się
puchar, srebrny, pełny po brzegi wina ciemnego, czerwonego niczym krew. Upił
łyk.
- Rozkazuję ci, na dwunastu archaniołów...
- Tak, tak. - Loki zbył gestem magiczne zagrywki. Wino pociemniało aż stało
się tak czarne, że przyciągało oko i oślepiało je. Tak czarne, że srebro stało się
skazą, zniekształceniem. Tak czarne, że stało się brakiem światła. I nagle stało
się kluczem. Kluczem z czarnego szkła.
- Czy to...? - W głosie maga zadźwięczała żądza. - Czy otworzy zamki?
- Taką mam nadzieję. - Loki zakręcił kluczem w dłoni.
- Co to za klucz? Chyba nie Acherona? Skradziony z niebios gdy...
- To mój klucz. Stworzyłem go. Przed chwilą.
- Skąd wiesz, że je otworzy? - Kalem omiótł wzrokiem pomieszczenie.
- To dobry klucz. - Loki podchwycił spojrzenie maga. -To wszechklucz. Każdy
klucz, który istniał i istnieje, każdy, który będzie istniał, który mógłby zaistnieć.
- Daj mi...
- Hej, a gdzie zabawa? - Loki podszedł do najbliższych drzwi i oparł na nich
palce. - Te. - Wszystkie drzwi były proste, drewniane, lecz, gdy ich dotknął,
stały się połacią czarnego szkła, nieskazitelną, lśniącą. - Te są wyjątkowe. - Loki
położył na nich dłoń i z powierzchni wyłoniło się koło. Ośmioszprychowe, z
tego samego czarnego szkła, pojawiło się wyraźne, jakby gotowe by je obrócić i
w ten sposób otworzyć drzwi. Loki nie tknął go. Postukał kluczem w ścianę
obok i naraz w pomieszczeniu zaszła przemiana. Stało się wysokie o czystych
liniach, ścianach z lanego kamienia, a w sklepieniu pojawiły się wielkie okrągłe
drzwi ze srebrzystej stali. Światło wydobywało się z paneli osadzonych w
ścianach. Prowadzący do sali korytarz niknął w dali. Wzdłuż obrzeża stropu
znajdowało się trzynaście stalowych łuków, każdy odstawał na jakąś dłoń od
ściany i lśnił mieniącym się blaskiem, jak gdyby poświaty tańczącej na lustrze
wody. Tylko jeden z nich, ten, przy którym stał Loki, był czarny, a jego
kryształowa powierzchnia załamywała i połykała światło. - Otwórz te, a skończy
się świat.
Loki zaczął obchodzić pomieszczenie, kolejno dotykając drzwi.
- Twoja śmierć, Kelemie, znajduje się za jednymi z tych.
Mag zesztywniał, a potem wykrzywił się drwiąco.
- Bóg-krętacz nie...
- Nie martw się - rzekł Loki z uśmiechem. - Tych nigdy nie uda ci się
otworzyć.
- Daj mi klucz. - Kelem wyciągnął rękę, ale nie ruszył w stronę gościa.
- A te drzwi? - Loki spojrzał w górę na stalowy krąg. -Próbowałeś je przede
mną ukryć.
Kelem milczał.
- Od ilu pokoleń twoi ludzie żyją tu, w jaskiniach, ukryci przed światem?
- To nie jaskinie! - żachnął się Kelem i cofnął rękę. -Świat jest zatruty. Dzień
Tysiąca Słońc...
- To było dwieście lat temu. - Loki od niechcenia machnął kluczem na
sklepienie. Wielki właz zazgrzytał, a potem zawisł na zawiasach, zasypując ich
ziemią i pyłem. Stalowa płyta miała grubość równą wysokości dorosłego
mężczyzny.
- Nie! - krzyknął Kelem, padając na kolana i osłaniając rękoma głowę. Pył
osiadł na nim, zmieniając go w starca. Podłogę zaścielała warstwa ziemi,
fragmenty roślin, wijącego robactwa, rozbieganych owadów, a w górze, na
końcu długiego szybu, jaśniał krąg błękitnego nieba.
- Proszę, otworzyłem dla ciebie najważniejsze z drzwi. Wyjdź, opanuj, co
zdołasz zanim wszystko sczeźnie. Tereny na wschodzie zaludniają inni. - Loki
rozejrzał się wokół, jakby szukał własnej drogi wyjścia. - Nie musisz mi
dziękować.
Kelem podniósł głowę, trąc zapylone, czerwone, załzawione oczy.
- Daj mi klucz. - Zaskrzeczał.
- Będziesz musiał go poszukać.
- Nakazuję ci... - Ale klucz zniknął, Loki zniknął. Został tylko Kelem. Kelem i
jego porażki.
Deszcz kwiatów, wiwaty, okrzyki uwielbienia. Astride, mój wspaniały rumak na
czele doborowego oddziału Czerwonej Marchii, ja wiodący wojaków Traktem
Zwycięstwa ku pałacowi Czerwonej Królowej. Piękne kobiety wyrywające się z
tłumu, próbujące się na mnie rzucić. Mężczyźni wykrzykujący swoje
uwielbienie. Macham...
Łup. Łup. Łup.
Mój sen usiłował przekuć łupanie w coś pasującego do opowieści, którą
przedstawiał. Mam bogatą wyobraźnię, więc przez chwilę wszystko trzymało się
kupy. Macham do nobliwych dam pozdrawiających mnie z każdego balkonu.
Męski uśmieszek do skwaśniałych braci boczących się na tyłach...
Łup. Łup. Łup.
Wysokie kamienice Vermillionu rozpadają się, tłum rzednie, twarze się
zamazują.
ŁUP! ŁUP! ŁUP!
- Do diabła! - Otworzyłem oczy i wytoczyłem się z ciepła futer prosto w
lodowaty półmrok. - I to ma być wiosna! - Trzęsąc się z zimna, naciągnąłem
portki i zbiegłem po schodach.
Podłoga tawerny zasłana była pustymi kuflami, pijakami, powywracanymi
ławami i leżącymi na blatach stołami. Typowy poranny widok w Trzech
Toporach. Maeres obwąchujący stertę kości przy palenisku, zamerdał ogonem,
kiedy się wtoczyłem na salę.
ŁUP! ŁUP...
- Dobra! Dobra, już idę!. - Ktoś musiał mi w nocy rozłupać czaszkę kamieniem.
No chyba że miałem kaca-giganta. Nie miałem pojęcia, czemu niby książę
Czerwonej Marchii miałby sam otwierać własne drzwi frontowe, ale zrobiłbym
wszystko, żeby uciszyć to rozdzierające łupanie w mojej biednej głowie.
Przebrnąłem przez szczątki, przekroczyłem pełne piwa brzuszysko Erika Trzy
Zęby i dotarłem do drzwi w chwili, gdy te zatrzęsły się znowu od huku.
Do diabła ciężkiego! Jestem już, otwieram! - Krzyknąłem możliwie cicho,
zaciskając zęby z bólu, który pulsował mi za oczami. Niezdarnie podniosłem
skobel. - Czego?! -I szarpnąłem za drzwi. - No czego?!
Gdybym był trzeźwiejszy i nie tak zaspany, prawdopodobnie rozsądek nakazałby
mi pozostanie w łóżku. Niestety myśl ta przyszła mi do głowy w chwili, gdy
pierwszy cios wylądował na mojej twarzy. Zatoczyłem się, skamląc, potknąłem
o Erika i wylądowałem na tyłku, gapiąc się w ciemną sylwetkę Astrid,
odcinającą się na tle jaskrawego poranka, jaśniejszego, niż cokolwiek na co w
zaistniałej sytuacji miałbym ochotę patrzyć.
- Ty nędzny kundlu! - Stała, podpierając się pod boki. Jaskrawe światło
załamywało się wokół niej, wbijając mi się drzazgami w oczy, ale i skrząc się
cudnie na burzy złotych włosów i definiując wyraźnie figurę idealnej klepsydry,
która kazała mi łypać na nią pożądliwie pierwszego dnia w Trondzie.
- C-co?! - Pozbierałem nogi z pagóra brzucha Erika i zacząłem cofać się
szorując tyłem po podłodze. Na ręce, którą odjąłem od nosa czerwieniła się
krew. - Aniele mój, kochanie...
- Ty nędzniku! - Szła w moją stronę, obejmując się ramionami, a za nią
wtaczał się ziąb.
- Cóż... - Nie mógłbym kłócić się z tym nędznikiem, chyba że w sensie stricte.
Wsadziłem rękę w kałużę czegoś zdecydowanie obrzydliwego. Poderwałem ją
szybko i wytarłem w Maeresa, który przyszedł zobaczyć, co się dzieje i który
mimo przemocy, której ofiarą padł jego pan, nadal machał ogonem.
- Hedwig ver Sorren? - Astrid miała mord w oczach.
Nie przestawałem się cofać. Może i byłem od niej wyższy, ale i tak była kobietą
słusznego wzrostu o potężnym prawym sierpowym. - Chyba nie wierzysz
podłym ulicznym plotkom, najdroższa? - Chwyciłem stołek i zasłoniłem się nim.
- To naturalne, że jarl Sorren zaprosił księcia Czerwonej Marchii dowiedziawszy
się, iż przebywa on w mieście. Hedwig i ja..
- Co, ty i Hedwig? - Złapała za moje krzesło.
- No... My... My nic! - Chwyciłem mocniej nogi stołka. Gdybym go puścił, to
jakbym wręczał jej broń. Mimo ryzykownej sytuacji pamięć zalała mi umysł
obrazami Hedwig, ładnej brunetki o figlarnym spojrzeniu oraz wszystkiego, co
mężczyzna chciałby zrobić z jej drobnym lecz powabnym ciałem. - Ledwie nas
zapoznano.
- Musieliście się blisko zapoznawać, skoro jarl Sorren wezwał pachołków, by
przywiedli cię przed oblicze sprawiedliwości!
- O cholera! - Puściłem stołek. Sprawiedliwość na północy polegała zwykle na
wyrywaniu żeber z klatki piersiowej.
- Co to za zamieszanie? - Odezwał się zaspany głos za moimi plecami.
Odwróciłem się. Na schodach stała Edda, bosa, owinięta futrzanym okryciem,
długonoga, o mlecznojasnych ramionach obsypanych białymi włosach.
Gest ten był błędem. Nigdy nie spuszczaj z oka potencjalnego wroga.
Szczególnie po tym, jak wręczyłeś mu broń.
- Spokojnie! - Czyjaś dłoń pchnęła mnie z powrotem na lepką od brudu
podłogę.
- Co do... - Otworzywszy oczy ujrzałem pochylonego nade mną właściciela
dłoni. Wielkiego właściciela dłoni.
- Ała! - Wielkolud wrażał niedelikatne paluchy w bolące miejsce na moim
policzku.
- Wyciągam drzazgi - Grubaśny wielkolud.
- Zabieraj ode mnie te łapska, Tuttugu! - Szarpnąłem się, żeby wstać i tym
razem udało mi się usiąść. - Co się stało?
- Oberwałeś stołkiem.
Jęknąłem trochę.
- Nie pamiętam żadnego stołka i... AŁA! Co do diaska?! - Tuttugu uparcie
skubał i szczypał najboleśniejszą część mojej twarzy.
- Może i nie pamiętasz, ale właśnie wydłubuję ci z twarzy jego części, więc nie
ruszaj się. Nie chcesz chyba stracić dobrej prezencji, no?
Na takie dictum starałem się już siedzieć bez ruchu. To prawda, prezencja i tytuł
były moimi jedynymi atutami i nie zamierzałem ich stracić. Chcąc odwrócić
uwagę od bólu, usiłowałem przypomnieć sobie, jakim cudem zostałem pobity
własnym meblem. Nie poszło za dobrze. Wróciły mgliste wspomnienia
piskliwych krzyków i wrzasków... Wspomnienia twardej podłogi i kopniaków...
Niewyraźne obrazy dwóch kobiet opuszczających gospodę ramię w ramię,
jednej drobnej, jasnej, młodziutkiej, drugiej wysokiej, złotowłosej, koło
trzydziestki. Żadna się nie obejrzała.
- Dobra! Zbieraj się. Co mogłem zrobić, to zrobiłem. -Tuttugu szarpnął mnie
za ramię, stawiając na nogi.
Zataczałem się, mdliło mnie, byłem skacowany i może jeszcze trochę pijany, a
mimo to, choć ciężko uwierzyć, trochę napalony.
- Chodź. Idziemy. - Tuttugu zaczął wlec mnie ku jaskrawości na zewnątrz.
Zapierałem się piętami, ale bezskutecznie.
- Gdzie?! - Wiosna w Trondzie okazała się mroźniejsza od pełni zimy w
Czerwonej Marchii i nie zamierzałem się na tę nieprzyjemność wystawiać.
- Do portu! - Tuttugu zdawał się zatroskany. - Może damy radę!
- Dlaczego? Damy radę co? - Nie pamiętałem większości z tego poranka, ale
nie zapomniałem, że zatroskanie było naturalnym stanem Tuttugu. Wyrwałem
mu się. - Do łóżka! Tam właśnie pójdę.
- No, skoro chcesz, żeby tam właśnie znaleźli cię ludzie jarla Sorrena...
- A czemu miałbym przejmować się jarlem Sorr... Oł. -Przypomniałem sobie
Hedwig. Na futrach w domu jarla, podczas gdy reszta bawiła się na weselu jej
siostry. Na moim płaszczu na nieprzemyślanej schadzce pod chmurką. Z przodu
mnie grzała, ale tyłek mi zmarzł jak cholera. W pokoju w tawernie, kiedy
wymknęła się opiekunkom. Cud, że nie spadły wtedy wszystkie trzy topory
zawieszone nad drzwiami gospody. - Daj mi chwilę... Dwie! - Zatrzymałem
Tuttugu gestem ręki i pognałem na górę.
W zasadzie jeden moment wystarczył. Nastąpiłem na luźną deskę, wygarnąłem
spod niej mój dobytek, zgarnąłem ubrania i zbiegłem po schodach nim Tuttugu
miał czas podrapać się po brodzie.
- Czemu port? - wydyszałem. Wzgórza były lepszą trasą ucieczki, potem
starczyło wskoczyć do łodzi w Hjorl na brzegu fiordu Aӧefl. - Przecież właśnie
tam będą mnie szukali w pierwszej kolejności po gospodzie!
Tkwiłbym tam nadal negocjując przejście do Maladonu albo Thurtanów, kiedy
ludzie jarla by mnie znaleźli.
Tuttugu obszedł Flokiego Krzywostera, który chrapał pod barem.
- Snorri przygotowuje łódź do wypłynięcia. - Stękając, schylił się pod bar.
- Snorri? Wypływa? - Zdawało się, że ten stołek pozbawił mnie wspomnień
zdarzeń nie tylko z tego poranka. -Dlaczego? Gdzie się wybiera?
Tuttugu wyprostował się, trzymając w ręku miecz, zakurzony, zapomniany na
półce pod barem. Nie sięgnąłem po niego. Wolę nosić miecz w miejscach, gdzie
nikt nie uzna tego za wyzwanie, a Trond nie należało do takich miejsc.
- Bierz! - Tuttugu podsunął mi rękojeść.
Zignorowałem go, mocując się z ubraniami, przaśnie tkanymi, szorstkimi, ale
ciepłymi. - A odkąd to Snorri ma łódź? - Sprzedał Ikeę, aby sfinansować
wyprawę do Czarnej Warowni, to jeszcze pamiętałem.
- Chyba sprowadzę z powrotem Astrid, może kolejne lanie stołkiem wbije ci
nieco rozumu do tego łba! - Tuttugu rzucił mi miecz, kiedy usiadłem, by wzuć
buty.
- Astrid?.. Astrid! - Wszystko wróciło do mnie z krystaliczną wyrazistością -
Edda, półnaga na schodach, Astrid w drzwiach. Dawno już nie miałem tak
fatalnego poranka. Nie planowałem, żeby na siebie wpadły w takich
okolicznościach, ale Astrid nie wydawała mi się typem zazdrośnicy. W zasadzie
podejrzewałem, że jestem jedynie młodzikiem grzejącym jej łoże podczas
morskich podróży handlowych jej męża. Zazwyczaj spotykaliśmy się u niej, na
Stoku Arlls, więc ukrywanie się z Eddą nie miało podstaw. - Skąd w ogóle
Astrid dowiedziała się o Hedwig? - A co ważniejsze, jakim cudem dopadła mnie
przed ludźmi jarla? I ile czasu mi zostało?
Tuttugu przetarł dłonią twarz, czerwoną, spoconą pomimo wiosennego chłodu.
- Hedwig udało się pchnąć posłańca, kiedy ojciec zbierał swoich ludzi. Chłopak
przygalopował z Sorrenfast i zaczął wypytywać o zagranicznego księcia.
Mieszkańcy pokierowali go do domu Astrid. Dowiedziałem się tego od Olaafa
Rybiej Ręki, po tym jak ujrzałem Astrid pędzącą Karłowym Traktem. To jak... -
Odetchnął. - Możemy już iść, bo... ?
Ale byłem już na nogach i na zabójczo rześki poranek wybiegłem przed nim.
Rozchlapując na wpół zmrożone błocko, biegłem w dół ulicy, gdzie nad domami
kołysały się czubki masztów. Mewy krążyły na niebie, komentując mój pośpiech
drwiącymi skrzekami.
Jeśli jest coś, czego nie znoszę bardziej niż łodzi, to rozeźlonego ojca, który
brutalnie mnie morduje. Dopadłem portu boleśnie świadom, że założyłem
odwrotnie buty i zbyt nisko przypiąłem miecz, który usiłował przewrócić mnie
przy każdym kroku. Powitał mnie zwyczajny widok, wody u brzegu tłoczne,
mimo że rybacy wypłynęli w morze już kilka godzin wcześniej. Przylądek przez
całą zimę był skuty lodem, więc nadejście wiosny, charakteryzującej się
przemianą lodu w lodową breję, a nie jak w cywilizowanych klimatach
kwitnącym kwieciem i nalotami pszczół, zdawał się wprawiać wikingów w istne
szaleństwo. Las masztów odcinał się ostro na tle jasnego horyzontu, na wodzie
kołysały się długie łodzie obok jednostek handlowych wikingów i
trójmasztowców kupców z różnych południowych krain. Wszędzie kręcili się
ludzie, ładowali, rozładowywali, robili jakieś skomplikowane rzeczy z linami,
głębiej na brzegu żony rybaków reperowały sieci lub oprawiały ostrymi nożami
lśniące sterty nocnych połowów.
- Nie widzę go. - Snorriego zazwyczaj łatwo było dostrzec w tłumie, starczyło
spojrzeć w górę.
- Tam! - Tuttugu pociągnął mnie za rękę i wskazał na coś, co było
prawdopodobnie najmniejszą łódką na przystani, z największym załogantem.
- To coś? Przecież to za małe nawet dla samego Snorriego! - Mimo to
pospieszyłem za Tuttugu. Przy kapitanacie zrobiło się jakieś zamieszanie i
mógłbym przysiąc, że usłyszałem, jak ktoś krzyczy „Kendeth!”
Wyprzedziłem Tuttugu i pognałem wzdłuż kei, docierając do łódeczki przed
nim. Snorri popatrzył na mnie poprzez czarną firanę zawiewanej grzywy. Aż się
cofnąłem, widząc w jego oczach nieskrywane niedowierzanie.
- No co? - Wyciągnąłem ręce. Każdy znak wrogości ze strony mężczyzny,
który macha toporem jak Snorri trzeba było brać na poważnie. - Co takiego
zrobiłem? - Przypominałem sobie jak przez mgłę jakąś sprzeczkę, ale mało
prawdopodobne, żebym miał jaja, by nie zgadzać się stanowczo z
dwumetrowym, przemięśnionym szaleńcem.
Snorri potrząsnął głową i odwrócił się, wracając do mocowania zapasów. Łódź
od nich kipiała. I od niego.
- Nie, naprawdę! Oberwałem w głowę. Co ja takiego zrobiłem?
Tuttugu, który przybył zdyszany za mną, chciał chyba coś powiedzieć, ale
zabrakło mu tchu.
Snorri prychnął.
- Wypływam, Jal. Nie odwiedziesz mnie od tego. Zobaczymy, kto pęknie
pierwszy.
Tuttugu przytrzymał się mojego ramienia i złożył się wpół na tyle, na ile
pozwalał mu na to brzuch.
- Jal... - Cokolwiek chciał powiedzieć, utonęło w świstach i rzężeniu.
- Który z nas pęknie pierwszy? - Zaczęło mi coś świtać. Szalony plan
Snorriego. Jego determinacja, by udać się na południe z kluczem Lokiego... I
moja, równie silna, by zostać w przytulnych Trzech Toporach w miłym
towarzystwie aż nie skończą mi się pieniądze, bądź pogoda nie poprawi na tyle,
by móc spokojnie ruszyć w drogę lądem. Aslaug zgadzała się ze mną.
Codziennie o zachodzie słońca wynurzała się z mrocznych głębin mojej jaźni i
argumentowała jak nierozsądny jest wiking. Przekonała mnie nawet, że najlepiej
będzie rozstać się ze Snorrim, uwalniając ją i ducha jasności, Baraqela, by mogli
powrócić do swych krain, zabierając ze sobą resztki magii Milczącej Siostry.
- Jarl Sorren... - zdołał wysapać Tuttugu. - Ludzie jarla Sorrena! - Wskazał
palcem na keję za siebie. - Płyniemy! Szybko!
Snorri wyprostował się, krzywiąc, i spod zmarszczonych brwi spojrzał na
przystań, gdzie przez tłum przepychali się pachołkowie w kolczugach.
- Nie mam waśni z jarlem Sorrenem.
- Ale Jal ma! - Tuttugu łupnął mnie ciężko między łopatki. Przez chwilę
chwiałem się, młócąc powietrze ramionami, potem zrobiłem krok w przód,
potknąłem się o czubek mojego przeklętego miecza i runąłem do łodzi.
Zderzenie ze Snorrim okazało się odrobinę mniej bolesne od wylądowania
twarzą na deskach kadłuba. Snorri chwycił mnie tylko i zmienił kierunek mojego
upadku nieco w prawo, żebym pacnął w wodę zęzy, nie zaś morską, po drugiej
stronie burty.
- A ty co u licha? - Snorri stał nieruchomo, kiedy Tuttugu zaczął ładować się
do łodzi.
- Płynę z wami - oznajmił Tuttugu.
Leżałem na boku w lodowatej brudnej wodzie na dnie lodowatej brudnej łodzi
Snorriego. Nie był to najlepszy moment na refleksje, ale zatrzymałem się i
zastanowiłem, jak to się stało, ze w tak krótkim czasie z zaplątania w przyjemnie
ciepłych, długich nogach Eddy skończyłem zaplątany w nieprzyjemnie zimne
mokre liny. Złapawszy się nasady masztu usiadłem, przeklinając moje pieskie
szczęście. Kiedy przerwałem dla nabrania oddechu, uderzyła mnie myśl,
dlaczego właściwie Tuttugu wchodzi do łodzi?
- Wyłaź stąd! - Najwyraźniej ta sama myśl uderzyła Snorriego. - Ułożyłeś
sobie tu życie, Tutt.
- I zatopisz tę łupinkę! - Ponieważ nikt nie kwapił się do podjęcia działań w
kwestii ucieczki, sam zacząłem mocować wiosła. Snorri jednak mówił prawdę,
Tuttugu zdawał się wieść życie w Trondzie znacznie lepsze, niż wcześniej, jako
wikiński pirat, zaś na południu nic na niego nie czekało.
Tuttugu opuścił się tyłem do łodzi, omal nie wywracając się podczas obrotu.
- Co ty wyprawiasz, Tuttugu? - Snorri podtrzymał go, a ja złapałem za burty. -
Zostań. Daj zadbać o siebie kobiecie. Nie spodoba ci się tam, gdzie się
wybieram.
Tuttugu spojrzał na niego, a stali w niekomfortowej bliskości. - Jesteśmy
Undorethami. - Powiedział tylko tyle, ale to wystarczyło Snorriemu. W końcu
prawdopodobnie byli ostatnimi współplemieńcami. Tylko oni ocaleli z ludu
Uuliskind. Snorri zgarbił się, jakby pokonany, a potem odsunął się i podjął
wiosła, spychając mnie na dziób.
- Zatrzymać się! - Nad tupot wielu nóg wybiły się krzyki. - Zatrzymajcie tę
łódź!
Tuttugu odwiązał cumę, a Snorri pociągnął za wiosła, unosząc nas od kei.
Pierwsi pachołkowie jarla Sorrena nadbiegli czerwoni z wysiłku i zatrzymali się
w miejscu, przy którym cumowaliśmy, wrzaskami wzywając nas do powrotu.
- Wiosłuj szybciej! - Ogarnęła mnie panika, przerażenie, że mogą za nami
skoczyć. Widok rozwścieczonym mężczyzn dzierżących ostrą stal zawsze miał
na mnie taki wpływ.
- Nie są opancerzeni do pływania - zaśmiał się Snorri. Popatrzył na nich i
uniósł głos do grzmotu, który zagłuszył protesty wojaków. - A jeśli ten mąż
naprawdę rzuci toporem, który wznosi, wrócę i oddam mu go osobiście.
Mąż trzymał kurczowo swój topór.
- Krzyż na drogę! - wrzasnąłem, ale nie na tyle głośno, by mężczyźni na
przystani mnie usłyszeli. - Niech zaraza pochłonie Północ i wszystkie tamtejsze
kobiety! - Chciałem wstać i powygrażać im pięścią, ale zrezygnowałem, kiedy
omal nie wypadłem za burtę. Klapnąłem ciężko, chwytając się za nos. Tyle
dobrze, że nareszcie zmierzałem na południe. Ta myśl nieoczekiwanie poprawiła
mi nastrój. Przypłynę do domu jako bohater i poślubię Lisę DeVeer. Myśl o niej
trzymała mnie przy życiu na Srogich Lodach i teraz, kiedy oddalaliśmy się od
Trondu, znów poruszyła moją wyobraźnię.
Zdawało się, że miesiące spacerów do przystani i łypania na łodzie uczyniły ze
mnie lepszego marynarza. Nie wymiotowałem, dopóki nie odpłynęliśmy na tyle
daleko, że nie dało się już rozróżnić min na twarzach pachołków jarla.
- Lepiej nie rób tego pod wiatr - zasugerował Snorri, nie zaburzając rytmu
wiosłowania.
Skończyłem spokojnie wydawanie gardłowych odgłosów, zanim
odpowiedziałem.
- Teraz to sam wiem. - Otarłem z grubsza twarz. Śniadanie złożone jedynie z
manta pomogło ograniczyć nieprzyjemności.
- Będą nas ścigać? - zapytał Tuttugu.
Euforia wywołana ucieczką przed straszliwą śmiercią wyparowała ze mnie tak
szybko, jak wykwitła, a jaja uciekły mi znów w głąb ciała.
- Eeee, nie? Co?
Nagle najważniejsze stało się dla mnie zagadnienie, jak szybko Snorri umie
wiosłować. Na żaglu maleńka skorupka nie umknęłaby przed jedną z długich
łodzi jarla Sorrena.
Snorri wzruszył ramionami.
- Co żeś zrobił?
- No, jego córka...
- Hedwig? - Potrząsnął głową i zaśmiał się. - Erik Sorren już niejednego ścigał
z jej powodu. Ale zazwyczaj tak długo, by mieć pewność, że uciekają. Ale
książę Czerwonej Marchii... Dla księcia mógłby zrobić parę mil więcej. A potem
przywlec cię z powrotem do brzegu i związać ręce przy kamieniu Odyna.
- O Boże! - Jakaś makabryczna tortura pogan, o której nie słyszałem. - Ledwie
co ją tknąłem. Przysięgam! - Panika narastała, wraz z nią kolejna fala mdłości.
- To ożenek - wyjaśnił Snorri. - Związanie rąk węzłem. Małżeńskim. A z tego
co słyszałem, to twoje „ledwie tknięcie” odbywało się niejednokrotnie, w
dodatku pod dachem jej rodzonego ojca.
Wyrzuciłem z siebie szereg samogłosek i dopiero po chwili zdołałem dojść do
siebie na tyle, by zapytać:
- No, to gdzie nasza łódź?
Snorri spojrzał na mnie zdziwiony.
- Przecież w niej siedzisz.
- No, ale chodzi mi o taką normalnej wielkości, która zabierze nas na południe.
- Spoglądałem na wodę, ale jak okiem sięgnąć nie widziałem żadnej większej
jednostki, na spotkanie której w moim przekonaniu płynęliśmy.
Szczęki Snorriego zacisnęły się tak, jakbym zelżył jego matkę.
- Siedzisz w niej.
- No weź przestań... - Rozpłaszczyłem się pod ciężarem jego spojrzenia. -
Przecież nie przepłyniemy w łódeczce na wiosłach całego morza do Maladonu?
W odpowiedzi Snorri złożył wiosła i zaczął opuszczać żagiel.
- Dobry Boże... - Usiadłem mocniej na dziobie, z karkiem już mokrym od fal i
spojrzałem na łupkowato-szare morze, usiane bielą w miejscach, gdzie wiatr
burzył grzbiety fal. W czasie podróży na północ byłem głównie nieprzytomny i
było to dla mnie błogosławieństwem. Powrót miał się odbyć bez dobrodziejstw
niepamięci.
- Snorri planuje zawijać do każdego z portów wzdłuż wybrzeża, Jal - zawołał
Tuttugu skulony na rufie. - Karlswater przetniemy, żeglując z Kristian. To
jedyny moment, kiedy stracimy z oczu stały ląd.
- To wspaniale, Tuttugu. Zawsze chciałem utonąć, widząc stały ląd.
Mijały godziny, a wikingowie zdawali się dobrze bawić. Jeśli o mnie chodzi,
pozostawałem w objęciach niedoli kaca wzmocnionego sporą dawką
stołkogrzmotnięcia. Od czasu do czasu macałem się po nosie, żeby sprawdzić
czy Astrid go przypadkiem nie złamała. Lubiłem Astrid i żalem napawała mnie
myśl, że już nigdy nie wtulimy się w cieple jej mężowskiego łoża.
Przypuszczałem, że była w stanie ignorować moje skoki w bok dopóki czuła się
w centrum mojego zainteresowania, na szczycie mej atencji. Ale flirt z córką
jarla, kimś o tak wysokiej pozycji społecznej i to ujawniony publicznie musiał
zranić jej dumę. Krzywiąc się, pomasowałem szczękę. Do licha, tęskniłem za
nią.
- Masz. - Snorri wyciągnął do mnie rękę z poobijanym cynowym kubkiem.
- Rum? - Uniosłem głowę i wytężyłem wzrok. Jestem zagorzałym wyznawcą
klina, a z mojego głównie fikcyjnego doświadczenia wiem, że morskie przygody
wymagają porządnej dawki rumu.
- Woda.
Rozprostowałem się z westchnieniem. Słońce wspięło się tak wysoko, jak było
w stanie, jasny krąg wysilał się poprzez białawą mgiełkę.
- Wygląda na to, że podjąłeś dobrą decyzję. Choć to może przypadek. Gdybyś
nie wypływał, mógłbym zostać związany. Albo i gorzej.
- Fortunny splot wydarzeń.
- Fort...? - Zakrztusiłem się wodą. Paskudztwo. Jak to woda.
- Szczęśliwy traf - rzekł Snorri.
- Uhm. - Barbarzyńcy nie powinni się wychylać, a to znaczy używać zbyt
skomplikowanych zdań.
- Nawet jeśli, szaleństwem jest wypływanie o tej porze roku. Patrz! Tam nadal
pływa lód! - Wskazałem na krę, na której zmieściłby się niewielki dom. -
Niewiele zostanie z tej łódki, jak w którąś uderzymy. Podczołgałem się ku niemu
i znalazłem pod masztem.
- Lepiej wobec tego nie rozpraszać mnie, kiedy steruję. - I jakby na dowód
zrobił zwrot na lewo, a zabójczy drąg z żaglem minął moją głowę dosłownie o
włos.
- Skąd ten pośpiech? - Teraz, gdy czar trzech apetycznych kobiet, które uległy
moim nieodpartym wdziękom został zdjęty, byłem bardziej otwarty na
argumenty Snorriego w kwestii tak pochopnego wypłynięcia. Zanotowałem w
duchu, by w odwecie wykorzystać w rozmowie wyraz „pochopny”. - Nie
uważasz, że to nieco pochopne?
- Rozmawialiśmy już o tym, Jal. Na śmierć! - Szczęki Snorriego zacisnęły się,
mięśnie zagrały.
- To powiedz mi jeszcze raz. Takie sprawy robią się jaśniejsze na otwartym
morzu. - To znaczyło, że nie słuchałem go za pierwszym razem, bo jego racje
odbierałem jak różne argumenty mające na celu wyrwanie mnie z ciepłej
tawerny i objęć Eddy. Będę tęsknił za Eddą, słodka z niej dziewczyna. I demon
w piernatach. Po prawdzie czasami odnosiłem wrażeniem, że to ja jestem jej
cudzoziemskim kochankiem, a nie na odwrót. Nigdy nie wspomniała o
spotkaniu z rodzicami. Ani słowa o ślubie ze swym księciem... Mężczyzna,
który lubiłby tego rodzaju zabawy mniej ode mnie mógłby poczuć się tym
zraniony. Ludzie z północy są dziwni. Nie, żebym narzekał... Ale są dziwni. Z
tymi trzema gołąbeczkami spędziłem zimę w stanie permanentnego
wyczerpania. Gdyby nie bezpośrednie zagrożenie nieuchronną śmiercią,
prawdopodobnie nie zdołałbym zebrać energii do wyjazdu. Możliwe, że
dokonałbym swych dni jako wyczerpany, lecz szczęśliwy karczmarz w Trondzie.
- Powtórz jeszcze raz, a potem nie będziemy już o tym mówić!
- Mówiłem ci setki...
Pochyliłem się, jakbym miał wymiotować.
- W porządku! - Snorri podniósł rękę, żeby mnie powstrzymać. - Jeśli dzięki
temu przestaniesz zarzygiwać mi łódź... - Przechylił się przez burtę, przez chwilę
sterując ciężarem ciała, a potem wyprostował się. - Tuttugu! - Wskazał dwoma
palcami na swoje oczy, nakazując mu obserwować lody. - Ten klucz - poklepał
się po gorsie kurty, nad sercem. - Nie zdobyliśmy go bez trudu.
Tuttugu aż parsknął, a ja powściągnąłem wzdrygnięcie. Wykonałem dobrą
robotę, zapominając o wszystkim od opuszczenia Trondu pierwszego dnia
wyprawy do Czarnej Warowni do dnia powrotu. Niestety wystarczyło słowo lub
dwa, by wspomnienia zaczęły przesączać się przez postawioną przeze mnie
tamę. Szczególnie zgrzyt żelaznych zawiasów mógł nawiedzać mnie
przypominając, jak jedne po drugich drzwi poddawały się kapitanowi
nieumarłych i temu przeklętemu kluczowi.
Snorri spojrzał na mnie tym swoim wzrokiem, szczerym, pełnym determinacji,
który zaszczepiał w ofierze pragnienie przyłączenia się do szalonej awantury,
którą sobie umyślił - w każdym razie na moment, póki nie doszedł do głosu
zdrowy rozsądek.
- Martwy Król będzie chciał odzyskać klucz. Inni również. Zimą byliśmy tu
bezpieczni, lody, śniegi, mróz... Ale przylądek staje się coraz bardziej dostępny i
klucz należy przenieść. Trond nie jest już w stanie utrzymać go z dala.
Potrząsnąłem głową.
- Akurat bezpieczeństwo ci w głowie! Aslaug powiedziała mi, co naprawdę
planujesz zrobić z kluczem Lokiego. Ta gadka o tym, że chcesz zabrać go do
mojej babki to mydlenie oczu. - Snorri spojrzał na mnie spode łba. Przynajmniej
raz nie zbił mnie z pantałyku. Mimo żałosnego położenia, poczułem w sobie
odwagę. - No? Nie było to mydlenie oczu?
- Czerwona Królowa zniszczyłaby klucz - oświadczył Snorri.
- Świetnie! - prawie krzyknąłem. - To właśnie powinna zrobić!
Snorri spojrzał w dół na ułożone na kolanach dłonie, wielkie, pokryte bliznami,
zgrubiałe od odcisków. Wiatr zawiewał mu włosy, zasłaniając twarz.
- Odnajdę te drzwi.
- Chryste Panie! To ostatnie miejsce, gdzie powinien znaleźć się klucz! -
Gdyby naprawdę istniały drzwi do śmierci, żaden człowiek o zdrowych
zmysłach nie chciałby przed nimi stanąć. - Jeśli ten poranek czegoś mnie
nauczył, to że należy ostrożnie wybierać drzwi i moment, kiedy się je otwiera.
Snorri nie odpowiedział. Zamilkł. Zastygł. Przed długą chwilę słychać było
tylko furkot żagla i chlupotanie fal o kadłub. Wiedziałem, co chodzi mu po
głowie. Nie mogłem wypowiedzieć tego na głos, język stanąłby mi kołkiem. Nie
potrafiłem się sprzeciwić, choć mój ból byłby jedynie echem cierpienia, które
sprzeciw ten wzbudziłby w Snorrim.
- Odzyskam ich. - Patrzył mi w oczy i przez moment uwierzyłem, że jest w
stanie to uczynić. Jego głos, jego ciało drżało z emocji, choć trudno było rzec, w
jakich częściach jest to żal, a w jakich gniew.
- Odnajdę te drzwi. Otworzę je. Sprowadzę z powrotem moją żonę, moje
dzieci, mojego nienarodzonego syna.
Tytuł oryginału The Liar's Key Redaktor prowadzący Artur Wróblewski Korekta Magdalena Olejnik Skład i łamanie Anna Szarko e-mail: anna.szarko@gmail.com Projekt okładki Bogna Gawrońska Opracowanie okładki Krzysztof Krawiec Copyright © 2015 by Bobalinga Ltd. Mapa © Andrew Ashton Copyright © for the Polish edition by Papierowy Księżyc 2017 Copyright © for the Polish translation by Marek Najter, Justyna Szczęśniak 2017 Wydanie I Słupsk 2017 ISBN 978-83-65830-11-1
Wydawnictwo Papierowy Księżyc skr. poczt. 220,76-215 Słupsk 12 tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21 e-mail: wydawnictwo@papierowyksiezyc.pl www.papierowyksiezyc.pl
PROLOG Dwóch mężczyzn w pomieszczeniu o wielu drzwiach. Jeden wysoki, odziany w szaty, o srogiej twarzy naznaczonej okrucieństwem i inteligencją, drugi niższy, bardzo smukły, z niesamowitą strzechą włosów, w wielobarwnym stroju błazna, który zwodził oko. Niższy zaśmiał się, był to dźwięk wielowymiarowy, równie dobrze mógłby zabijać ptaki w locie, jak i wzbudzać gałęzie do kwitnienia. - Zawezwałem cię! - Wysoki mężczyzna zaciskał zęby, jakby w wysiłku utrzymania na miejscu tego drugiego, choć ręce miał opuszczone wzdłuż ciała. - Niezła sztuczka, Kelemie. - Wiesz, kim jestem? - Znam wszystkich. - Drapieżny uśmiech. - Jesteś magiem drzwi. - A ty? - Ikol. - Błazeński strój z szarego w szkarłatne fleur de lis, zmienił się w niebieski w żółtą poszarpaną kratę. -Olik. - Uśmiech olśniewający i ostry. - Loki, jeśli wolisz. - Jesteś bogiem, Loki? - W rozkazującym głosie Kalema nie było krzty humoru. Tylko władczość i ogromna, natężona koncentracja w kamienno- szarych oczach. - Nie. - Loki okręcił się, oglądając drzwi. - Ale znany jestem z kłamstw. - Wezwałem najpotężniejszego... - Nie zawsze dostajesz to, czego chcesz. - Nieomal śpiewnie. - Czasem jednak dostajesz to, czego ci trzeba. Dostałeś mnie. - Jesteś bogiem?
- Bogowie są nudni. Stawałem przed tronem. Zasiada na nim Woden, jednooki starzec, ojciec burz, któremu kruk szepce do każdego ucha. - Loki uśmiechnął się. - Zawsze kruki. Zabawne. - Potrzebuję... - Ludzie nie wiedzą, czego potrzebują. Rzadko nawet wiedzą, czego chcą. Woden, ojciec burz, bóg bogów, surowy i mądry. Ale głównie surowy. Spodobałby ci się. Wiecznie--widzący, och i to jak widzący, rzeczy, które ujrzał! - Loki obrócił się, oglądając pomieszczenie. - Ja, ja jestem tylko błaznem na dworze, gdzie stworzono świat. Wygłupiam się, dowcipkuję, pląsam. Jestem nieważną figurą. Wyobraź sobie jednak... a gdybym to ja pociągał za sznurki, a bogowie tańczyli, jak im zagram. Co jeśli u samego źródła, gdybyś kopał wystarczająco głęboko, odkryłbyś wszelką prawdę... Co jeśli sercem wszystkiego... byłoby kłamstwo, jak robak drążący środek jabłka, zwinięty niczym Uroboros, jak sekret, który ludzie ukrywają w każdej swej cząstce, niewidoczny, jak byś nie rozcinał? Czyż to nie byłby dobry żart? Kelem zmarszczył brwi, słysząc te nonsensy, ale otrząsnął sie szybko i skupił na swym celu. - Zbudowałem to miejsce. Z wielu porażek. - Wskazał na drzwi. Trzynaście, umieszczonych wzdłuż ścian pustego pomieszczenia. - To drzwi, których nie mogę otworzyć. Można opuścić to miejsce, ale żadne drzwi nie otworzą się, póki nie zostaną otwarte zamki wszystkich. Tak je stworzyłem. Jedyna świeca rozjaśniała pomieszczenie, jej płomień tańczył w rytm poruszeń mężczyzn, a ich cienie poruszały się w takt tej melodii. - Dlaczego miałbym chcieć opuścić to miejsce? - W dłoni Lokiego pojawił się puchar, srebrny, pełny po brzegi wina ciemnego, czerwonego niczym krew. Upił łyk. - Rozkazuję ci, na dwunastu archaniołów... - Tak, tak. - Loki zbył gestem magiczne zagrywki. Wino pociemniało aż stało się tak czarne, że przyciągało oko i oślepiało je. Tak czarne, że srebro stało się skazą, zniekształceniem. Tak czarne, że stało się brakiem światła. I nagle stało się kluczem. Kluczem z czarnego szkła.
- Czy to...? - W głosie maga zadźwięczała żądza. - Czy otworzy zamki? - Taką mam nadzieję. - Loki zakręcił kluczem w dłoni. - Co to za klucz? Chyba nie Acherona? Skradziony z niebios gdy... - To mój klucz. Stworzyłem go. Przed chwilą. - Skąd wiesz, że je otworzy? - Kalem omiótł wzrokiem pomieszczenie. - To dobry klucz. - Loki podchwycił spojrzenie maga. -To wszechklucz. Każdy klucz, który istniał i istnieje, każdy, który będzie istniał, który mógłby zaistnieć. - Daj mi... - Hej, a gdzie zabawa? - Loki podszedł do najbliższych drzwi i oparł na nich palce. - Te. - Wszystkie drzwi były proste, drewniane, lecz, gdy ich dotknął, stały się połacią czarnego szkła, nieskazitelną, lśniącą. - Te są wyjątkowe. - Loki położył na nich dłoń i z powierzchni wyłoniło się koło. Ośmioszprychowe, z tego samego czarnego szkła, pojawiło się wyraźne, jakby gotowe by je obrócić i w ten sposób otworzyć drzwi. Loki nie tknął go. Postukał kluczem w ścianę obok i naraz w pomieszczeniu zaszła przemiana. Stało się wysokie o czystych liniach, ścianach z lanego kamienia, a w sklepieniu pojawiły się wielkie okrągłe drzwi ze srebrzystej stali. Światło wydobywało się z paneli osadzonych w ścianach. Prowadzący do sali korytarz niknął w dali. Wzdłuż obrzeża stropu znajdowało się trzynaście stalowych łuków, każdy odstawał na jakąś dłoń od ściany i lśnił mieniącym się blaskiem, jak gdyby poświaty tańczącej na lustrze wody. Tylko jeden z nich, ten, przy którym stał Loki, był czarny, a jego kryształowa powierzchnia załamywała i połykała światło. - Otwórz te, a skończy się świat. Loki zaczął obchodzić pomieszczenie, kolejno dotykając drzwi. - Twoja śmierć, Kelemie, znajduje się za jednymi z tych. Mag zesztywniał, a potem wykrzywił się drwiąco. - Bóg-krętacz nie...
- Nie martw się - rzekł Loki z uśmiechem. - Tych nigdy nie uda ci się otworzyć. - Daj mi klucz. - Kelem wyciągnął rękę, ale nie ruszył w stronę gościa. - A te drzwi? - Loki spojrzał w górę na stalowy krąg. -Próbowałeś je przede mną ukryć. Kelem milczał. - Od ilu pokoleń twoi ludzie żyją tu, w jaskiniach, ukryci przed światem? - To nie jaskinie! - żachnął się Kelem i cofnął rękę. -Świat jest zatruty. Dzień Tysiąca Słońc... - To było dwieście lat temu. - Loki od niechcenia machnął kluczem na sklepienie. Wielki właz zazgrzytał, a potem zawisł na zawiasach, zasypując ich ziemią i pyłem. Stalowa płyta miała grubość równą wysokości dorosłego mężczyzny. - Nie! - krzyknął Kelem, padając na kolana i osłaniając rękoma głowę. Pył osiadł na nim, zmieniając go w starca. Podłogę zaścielała warstwa ziemi, fragmenty roślin, wijącego robactwa, rozbieganych owadów, a w górze, na końcu długiego szybu, jaśniał krąg błękitnego nieba. - Proszę, otworzyłem dla ciebie najważniejsze z drzwi. Wyjdź, opanuj, co zdołasz zanim wszystko sczeźnie. Tereny na wschodzie zaludniają inni. - Loki rozejrzał się wokół, jakby szukał własnej drogi wyjścia. - Nie musisz mi dziękować. Kelem podniósł głowę, trąc zapylone, czerwone, załzawione oczy. - Daj mi klucz. - Zaskrzeczał. - Będziesz musiał go poszukać. - Nakazuję ci... - Ale klucz zniknął, Loki zniknął. Został tylko Kelem. Kelem i jego porażki.
Deszcz kwiatów, wiwaty, okrzyki uwielbienia. Astride, mój wspaniały rumak na czele doborowego oddziału Czerwonej Marchii, ja wiodący wojaków Traktem Zwycięstwa ku pałacowi Czerwonej Królowej. Piękne kobiety wyrywające się z tłumu, próbujące się na mnie rzucić. Mężczyźni wykrzykujący swoje uwielbienie. Macham... Łup. Łup. Łup. Mój sen usiłował przekuć łupanie w coś pasującego do opowieści, którą przedstawiał. Mam bogatą wyobraźnię, więc przez chwilę wszystko trzymało się kupy. Macham do nobliwych dam pozdrawiających mnie z każdego balkonu. Męski uśmieszek do skwaśniałych braci boczących się na tyłach... Łup. Łup. Łup. Wysokie kamienice Vermillionu rozpadają się, tłum rzednie, twarze się zamazują. ŁUP! ŁUP! ŁUP! - Do diabła! - Otworzyłem oczy i wytoczyłem się z ciepła futer prosto w lodowaty półmrok. - I to ma być wiosna! - Trzęsąc się z zimna, naciągnąłem portki i zbiegłem po schodach. Podłoga tawerny zasłana była pustymi kuflami, pijakami, powywracanymi ławami i leżącymi na blatach stołami. Typowy poranny widok w Trzech Toporach. Maeres obwąchujący stertę kości przy palenisku, zamerdał ogonem,
kiedy się wtoczyłem na salę. ŁUP! ŁUP... - Dobra! Dobra, już idę!. - Ktoś musiał mi w nocy rozłupać czaszkę kamieniem. No chyba że miałem kaca-giganta. Nie miałem pojęcia, czemu niby książę Czerwonej Marchii miałby sam otwierać własne drzwi frontowe, ale zrobiłbym wszystko, żeby uciszyć to rozdzierające łupanie w mojej biednej głowie. Przebrnąłem przez szczątki, przekroczyłem pełne piwa brzuszysko Erika Trzy Zęby i dotarłem do drzwi w chwili, gdy te zatrzęsły się znowu od huku. Do diabła ciężkiego! Jestem już, otwieram! - Krzyknąłem możliwie cicho, zaciskając zęby z bólu, który pulsował mi za oczami. Niezdarnie podniosłem skobel. - Czego?! -I szarpnąłem za drzwi. - No czego?! Gdybym był trzeźwiejszy i nie tak zaspany, prawdopodobnie rozsądek nakazałby mi pozostanie w łóżku. Niestety myśl ta przyszła mi do głowy w chwili, gdy pierwszy cios wylądował na mojej twarzy. Zatoczyłem się, skamląc, potknąłem o Erika i wylądowałem na tyłku, gapiąc się w ciemną sylwetkę Astrid, odcinającą się na tle jaskrawego poranka, jaśniejszego, niż cokolwiek na co w zaistniałej sytuacji miałbym ochotę patrzyć. - Ty nędzny kundlu! - Stała, podpierając się pod boki. Jaskrawe światło załamywało się wokół niej, wbijając mi się drzazgami w oczy, ale i skrząc się cudnie na burzy złotych włosów i definiując wyraźnie figurę idealnej klepsydry, która kazała mi łypać na nią pożądliwie pierwszego dnia w Trondzie. - C-co?! - Pozbierałem nogi z pagóra brzucha Erika i zacząłem cofać się szorując tyłem po podłodze. Na ręce, którą odjąłem od nosa czerwieniła się krew. - Aniele mój, kochanie... - Ty nędzniku! - Szła w moją stronę, obejmując się ramionami, a za nią wtaczał się ziąb. - Cóż... - Nie mógłbym kłócić się z tym nędznikiem, chyba że w sensie stricte. Wsadziłem rękę w kałużę czegoś zdecydowanie obrzydliwego. Poderwałem ją szybko i wytarłem w Maeresa, który przyszedł zobaczyć, co się dzieje i który mimo przemocy, której ofiarą padł jego pan, nadal machał ogonem.
- Hedwig ver Sorren? - Astrid miała mord w oczach. Nie przestawałem się cofać. Może i byłem od niej wyższy, ale i tak była kobietą słusznego wzrostu o potężnym prawym sierpowym. - Chyba nie wierzysz podłym ulicznym plotkom, najdroższa? - Chwyciłem stołek i zasłoniłem się nim. - To naturalne, że jarl Sorren zaprosił księcia Czerwonej Marchii dowiedziawszy się, iż przebywa on w mieście. Hedwig i ja.. - Co, ty i Hedwig? - Złapała za moje krzesło. - No... My... My nic! - Chwyciłem mocniej nogi stołka. Gdybym go puścił, to jakbym wręczał jej broń. Mimo ryzykownej sytuacji pamięć zalała mi umysł obrazami Hedwig, ładnej brunetki o figlarnym spojrzeniu oraz wszystkiego, co mężczyzna chciałby zrobić z jej drobnym lecz powabnym ciałem. - Ledwie nas zapoznano. - Musieliście się blisko zapoznawać, skoro jarl Sorren wezwał pachołków, by przywiedli cię przed oblicze sprawiedliwości! - O cholera! - Puściłem stołek. Sprawiedliwość na północy polegała zwykle na wyrywaniu żeber z klatki piersiowej. - Co to za zamieszanie? - Odezwał się zaspany głos za moimi plecami. Odwróciłem się. Na schodach stała Edda, bosa, owinięta futrzanym okryciem, długonoga, o mlecznojasnych ramionach obsypanych białymi włosach. Gest ten był błędem. Nigdy nie spuszczaj z oka potencjalnego wroga. Szczególnie po tym, jak wręczyłeś mu broń. - Spokojnie! - Czyjaś dłoń pchnęła mnie z powrotem na lepką od brudu podłogę. - Co do... - Otworzywszy oczy ujrzałem pochylonego nade mną właściciela dłoni. Wielkiego właściciela dłoni.
- Ała! - Wielkolud wrażał niedelikatne paluchy w bolące miejsce na moim policzku. - Wyciągam drzazgi - Grubaśny wielkolud. - Zabieraj ode mnie te łapska, Tuttugu! - Szarpnąłem się, żeby wstać i tym razem udało mi się usiąść. - Co się stało? - Oberwałeś stołkiem. Jęknąłem trochę. - Nie pamiętam żadnego stołka i... AŁA! Co do diaska?! - Tuttugu uparcie skubał i szczypał najboleśniejszą część mojej twarzy. - Może i nie pamiętasz, ale właśnie wydłubuję ci z twarzy jego części, więc nie ruszaj się. Nie chcesz chyba stracić dobrej prezencji, no? Na takie dictum starałem się już siedzieć bez ruchu. To prawda, prezencja i tytuł były moimi jedynymi atutami i nie zamierzałem ich stracić. Chcąc odwrócić uwagę od bólu, usiłowałem przypomnieć sobie, jakim cudem zostałem pobity własnym meblem. Nie poszło za dobrze. Wróciły mgliste wspomnienia piskliwych krzyków i wrzasków... Wspomnienia twardej podłogi i kopniaków... Niewyraźne obrazy dwóch kobiet opuszczających gospodę ramię w ramię, jednej drobnej, jasnej, młodziutkiej, drugiej wysokiej, złotowłosej, koło trzydziestki. Żadna się nie obejrzała. - Dobra! Zbieraj się. Co mogłem zrobić, to zrobiłem. -Tuttugu szarpnął mnie za ramię, stawiając na nogi. Zataczałem się, mdliło mnie, byłem skacowany i może jeszcze trochę pijany, a mimo to, choć ciężko uwierzyć, trochę napalony. - Chodź. Idziemy. - Tuttugu zaczął wlec mnie ku jaskrawości na zewnątrz. Zapierałem się piętami, ale bezskutecznie. - Gdzie?! - Wiosna w Trondzie okazała się mroźniejsza od pełni zimy w Czerwonej Marchii i nie zamierzałem się na tę nieprzyjemność wystawiać.
- Do portu! - Tuttugu zdawał się zatroskany. - Może damy radę! - Dlaczego? Damy radę co? - Nie pamiętałem większości z tego poranka, ale nie zapomniałem, że zatroskanie było naturalnym stanem Tuttugu. Wyrwałem mu się. - Do łóżka! Tam właśnie pójdę. - No, skoro chcesz, żeby tam właśnie znaleźli cię ludzie jarla Sorrena... - A czemu miałbym przejmować się jarlem Sorr... Oł. -Przypomniałem sobie Hedwig. Na futrach w domu jarla, podczas gdy reszta bawiła się na weselu jej siostry. Na moim płaszczu na nieprzemyślanej schadzce pod chmurką. Z przodu mnie grzała, ale tyłek mi zmarzł jak cholera. W pokoju w tawernie, kiedy wymknęła się opiekunkom. Cud, że nie spadły wtedy wszystkie trzy topory zawieszone nad drzwiami gospody. - Daj mi chwilę... Dwie! - Zatrzymałem Tuttugu gestem ręki i pognałem na górę. W zasadzie jeden moment wystarczył. Nastąpiłem na luźną deskę, wygarnąłem spod niej mój dobytek, zgarnąłem ubrania i zbiegłem po schodach nim Tuttugu miał czas podrapać się po brodzie. - Czemu port? - wydyszałem. Wzgórza były lepszą trasą ucieczki, potem starczyło wskoczyć do łodzi w Hjorl na brzegu fiordu Aӧefl. - Przecież właśnie tam będą mnie szukali w pierwszej kolejności po gospodzie! Tkwiłbym tam nadal negocjując przejście do Maladonu albo Thurtanów, kiedy ludzie jarla by mnie znaleźli. Tuttugu obszedł Flokiego Krzywostera, który chrapał pod barem. - Snorri przygotowuje łódź do wypłynięcia. - Stękając, schylił się pod bar. - Snorri? Wypływa? - Zdawało się, że ten stołek pozbawił mnie wspomnień zdarzeń nie tylko z tego poranka. -Dlaczego? Gdzie się wybiera? Tuttugu wyprostował się, trzymając w ręku miecz, zakurzony, zapomniany na półce pod barem. Nie sięgnąłem po niego. Wolę nosić miecz w miejscach, gdzie nikt nie uzna tego za wyzwanie, a Trond nie należało do takich miejsc. - Bierz! - Tuttugu podsunął mi rękojeść.
Zignorowałem go, mocując się z ubraniami, przaśnie tkanymi, szorstkimi, ale ciepłymi. - A odkąd to Snorri ma łódź? - Sprzedał Ikeę, aby sfinansować wyprawę do Czarnej Warowni, to jeszcze pamiętałem. - Chyba sprowadzę z powrotem Astrid, może kolejne lanie stołkiem wbije ci nieco rozumu do tego łba! - Tuttugu rzucił mi miecz, kiedy usiadłem, by wzuć buty. - Astrid?.. Astrid! - Wszystko wróciło do mnie z krystaliczną wyrazistością - Edda, półnaga na schodach, Astrid w drzwiach. Dawno już nie miałem tak fatalnego poranka. Nie planowałem, żeby na siebie wpadły w takich okolicznościach, ale Astrid nie wydawała mi się typem zazdrośnicy. W zasadzie podejrzewałem, że jestem jedynie młodzikiem grzejącym jej łoże podczas morskich podróży handlowych jej męża. Zazwyczaj spotykaliśmy się u niej, na Stoku Arlls, więc ukrywanie się z Eddą nie miało podstaw. - Skąd w ogóle Astrid dowiedziała się o Hedwig? - A co ważniejsze, jakim cudem dopadła mnie przed ludźmi jarla? I ile czasu mi zostało? Tuttugu przetarł dłonią twarz, czerwoną, spoconą pomimo wiosennego chłodu. - Hedwig udało się pchnąć posłańca, kiedy ojciec zbierał swoich ludzi. Chłopak przygalopował z Sorrenfast i zaczął wypytywać o zagranicznego księcia. Mieszkańcy pokierowali go do domu Astrid. Dowiedziałem się tego od Olaafa Rybiej Ręki, po tym jak ujrzałem Astrid pędzącą Karłowym Traktem. To jak... - Odetchnął. - Możemy już iść, bo... ? Ale byłem już na nogach i na zabójczo rześki poranek wybiegłem przed nim. Rozchlapując na wpół zmrożone błocko, biegłem w dół ulicy, gdzie nad domami kołysały się czubki masztów. Mewy krążyły na niebie, komentując mój pośpiech drwiącymi skrzekami.
Jeśli jest coś, czego nie znoszę bardziej niż łodzi, to rozeźlonego ojca, który brutalnie mnie morduje. Dopadłem portu boleśnie świadom, że założyłem odwrotnie buty i zbyt nisko przypiąłem miecz, który usiłował przewrócić mnie przy każdym kroku. Powitał mnie zwyczajny widok, wody u brzegu tłoczne, mimo że rybacy wypłynęli w morze już kilka godzin wcześniej. Przylądek przez całą zimę był skuty lodem, więc nadejście wiosny, charakteryzującej się przemianą lodu w lodową breję, a nie jak w cywilizowanych klimatach kwitnącym kwieciem i nalotami pszczół, zdawał się wprawiać wikingów w istne szaleństwo. Las masztów odcinał się ostro na tle jasnego horyzontu, na wodzie kołysały się długie łodzie obok jednostek handlowych wikingów i trójmasztowców kupców z różnych południowych krain. Wszędzie kręcili się ludzie, ładowali, rozładowywali, robili jakieś skomplikowane rzeczy z linami, głębiej na brzegu żony rybaków reperowały sieci lub oprawiały ostrymi nożami lśniące sterty nocnych połowów. - Nie widzę go. - Snorriego zazwyczaj łatwo było dostrzec w tłumie, starczyło spojrzeć w górę. - Tam! - Tuttugu pociągnął mnie za rękę i wskazał na coś, co było prawdopodobnie najmniejszą łódką na przystani, z największym załogantem. - To coś? Przecież to za małe nawet dla samego Snorriego! - Mimo to pospieszyłem za Tuttugu. Przy kapitanacie zrobiło się jakieś zamieszanie i mógłbym przysiąc, że usłyszałem, jak ktoś krzyczy „Kendeth!” Wyprzedziłem Tuttugu i pognałem wzdłuż kei, docierając do łódeczki przed
nim. Snorri popatrzył na mnie poprzez czarną firanę zawiewanej grzywy. Aż się cofnąłem, widząc w jego oczach nieskrywane niedowierzanie. - No co? - Wyciągnąłem ręce. Każdy znak wrogości ze strony mężczyzny, który macha toporem jak Snorri trzeba było brać na poważnie. - Co takiego zrobiłem? - Przypominałem sobie jak przez mgłę jakąś sprzeczkę, ale mało prawdopodobne, żebym miał jaja, by nie zgadzać się stanowczo z dwumetrowym, przemięśnionym szaleńcem. Snorri potrząsnął głową i odwrócił się, wracając do mocowania zapasów. Łódź od nich kipiała. I od niego. - Nie, naprawdę! Oberwałem w głowę. Co ja takiego zrobiłem? Tuttugu, który przybył zdyszany za mną, chciał chyba coś powiedzieć, ale zabrakło mu tchu. Snorri prychnął. - Wypływam, Jal. Nie odwiedziesz mnie od tego. Zobaczymy, kto pęknie pierwszy. Tuttugu przytrzymał się mojego ramienia i złożył się wpół na tyle, na ile pozwalał mu na to brzuch. - Jal... - Cokolwiek chciał powiedzieć, utonęło w świstach i rzężeniu. - Który z nas pęknie pierwszy? - Zaczęło mi coś świtać. Szalony plan Snorriego. Jego determinacja, by udać się na południe z kluczem Lokiego... I moja, równie silna, by zostać w przytulnych Trzech Toporach w miłym towarzystwie aż nie skończą mi się pieniądze, bądź pogoda nie poprawi na tyle, by móc spokojnie ruszyć w drogę lądem. Aslaug zgadzała się ze mną. Codziennie o zachodzie słońca wynurzała się z mrocznych głębin mojej jaźni i argumentowała jak nierozsądny jest wiking. Przekonała mnie nawet, że najlepiej będzie rozstać się ze Snorrim, uwalniając ją i ducha jasności, Baraqela, by mogli powrócić do swych krain, zabierając ze sobą resztki magii Milczącej Siostry. - Jarl Sorren... - zdołał wysapać Tuttugu. - Ludzie jarla Sorrena! - Wskazał palcem na keję za siebie. - Płyniemy! Szybko!
Snorri wyprostował się, krzywiąc, i spod zmarszczonych brwi spojrzał na przystań, gdzie przez tłum przepychali się pachołkowie w kolczugach. - Nie mam waśni z jarlem Sorrenem. - Ale Jal ma! - Tuttugu łupnął mnie ciężko między łopatki. Przez chwilę chwiałem się, młócąc powietrze ramionami, potem zrobiłem krok w przód, potknąłem się o czubek mojego przeklętego miecza i runąłem do łodzi. Zderzenie ze Snorrim okazało się odrobinę mniej bolesne od wylądowania twarzą na deskach kadłuba. Snorri chwycił mnie tylko i zmienił kierunek mojego upadku nieco w prawo, żebym pacnął w wodę zęzy, nie zaś morską, po drugiej stronie burty. - A ty co u licha? - Snorri stał nieruchomo, kiedy Tuttugu zaczął ładować się do łodzi. - Płynę z wami - oznajmił Tuttugu. Leżałem na boku w lodowatej brudnej wodzie na dnie lodowatej brudnej łodzi Snorriego. Nie był to najlepszy moment na refleksje, ale zatrzymałem się i zastanowiłem, jak to się stało, ze w tak krótkim czasie z zaplątania w przyjemnie ciepłych, długich nogach Eddy skończyłem zaplątany w nieprzyjemnie zimne mokre liny. Złapawszy się nasady masztu usiadłem, przeklinając moje pieskie szczęście. Kiedy przerwałem dla nabrania oddechu, uderzyła mnie myśl, dlaczego właściwie Tuttugu wchodzi do łodzi? - Wyłaź stąd! - Najwyraźniej ta sama myśl uderzyła Snorriego. - Ułożyłeś sobie tu życie, Tutt. - I zatopisz tę łupinkę! - Ponieważ nikt nie kwapił się do podjęcia działań w kwestii ucieczki, sam zacząłem mocować wiosła. Snorri jednak mówił prawdę, Tuttugu zdawał się wieść życie w Trondzie znacznie lepsze, niż wcześniej, jako wikiński pirat, zaś na południu nic na niego nie czekało. Tuttugu opuścił się tyłem do łodzi, omal nie wywracając się podczas obrotu. - Co ty wyprawiasz, Tuttugu? - Snorri podtrzymał go, a ja złapałem za burty. - Zostań. Daj zadbać o siebie kobiecie. Nie spodoba ci się tam, gdzie się wybieram.
Tuttugu spojrzał na niego, a stali w niekomfortowej bliskości. - Jesteśmy Undorethami. - Powiedział tylko tyle, ale to wystarczyło Snorriemu. W końcu prawdopodobnie byli ostatnimi współplemieńcami. Tylko oni ocaleli z ludu Uuliskind. Snorri zgarbił się, jakby pokonany, a potem odsunął się i podjął wiosła, spychając mnie na dziób. - Zatrzymać się! - Nad tupot wielu nóg wybiły się krzyki. - Zatrzymajcie tę łódź! Tuttugu odwiązał cumę, a Snorri pociągnął za wiosła, unosząc nas od kei. Pierwsi pachołkowie jarla Sorrena nadbiegli czerwoni z wysiłku i zatrzymali się w miejscu, przy którym cumowaliśmy, wrzaskami wzywając nas do powrotu. - Wiosłuj szybciej! - Ogarnęła mnie panika, przerażenie, że mogą za nami skoczyć. Widok rozwścieczonym mężczyzn dzierżących ostrą stal zawsze miał na mnie taki wpływ. - Nie są opancerzeni do pływania - zaśmiał się Snorri. Popatrzył na nich i uniósł głos do grzmotu, który zagłuszył protesty wojaków. - A jeśli ten mąż naprawdę rzuci toporem, który wznosi, wrócę i oddam mu go osobiście. Mąż trzymał kurczowo swój topór. - Krzyż na drogę! - wrzasnąłem, ale nie na tyle głośno, by mężczyźni na przystani mnie usłyszeli. - Niech zaraza pochłonie Północ i wszystkie tamtejsze kobiety! - Chciałem wstać i powygrażać im pięścią, ale zrezygnowałem, kiedy omal nie wypadłem za burtę. Klapnąłem ciężko, chwytając się za nos. Tyle dobrze, że nareszcie zmierzałem na południe. Ta myśl nieoczekiwanie poprawiła mi nastrój. Przypłynę do domu jako bohater i poślubię Lisę DeVeer. Myśl o niej trzymała mnie przy życiu na Srogich Lodach i teraz, kiedy oddalaliśmy się od Trondu, znów poruszyła moją wyobraźnię. Zdawało się, że miesiące spacerów do przystani i łypania na łodzie uczyniły ze mnie lepszego marynarza. Nie wymiotowałem, dopóki nie odpłynęliśmy na tyle daleko, że nie dało się już rozróżnić min na twarzach pachołków jarla. - Lepiej nie rób tego pod wiatr - zasugerował Snorri, nie zaburzając rytmu wiosłowania.
Skończyłem spokojnie wydawanie gardłowych odgłosów, zanim odpowiedziałem. - Teraz to sam wiem. - Otarłem z grubsza twarz. Śniadanie złożone jedynie z manta pomogło ograniczyć nieprzyjemności. - Będą nas ścigać? - zapytał Tuttugu. Euforia wywołana ucieczką przed straszliwą śmiercią wyparowała ze mnie tak szybko, jak wykwitła, a jaja uciekły mi znów w głąb ciała. - Eeee, nie? Co? Nagle najważniejsze stało się dla mnie zagadnienie, jak szybko Snorri umie wiosłować. Na żaglu maleńka skorupka nie umknęłaby przed jedną z długich łodzi jarla Sorrena. Snorri wzruszył ramionami. - Co żeś zrobił? - No, jego córka... - Hedwig? - Potrząsnął głową i zaśmiał się. - Erik Sorren już niejednego ścigał z jej powodu. Ale zazwyczaj tak długo, by mieć pewność, że uciekają. Ale książę Czerwonej Marchii... Dla księcia mógłby zrobić parę mil więcej. A potem przywlec cię z powrotem do brzegu i związać ręce przy kamieniu Odyna. - O Boże! - Jakaś makabryczna tortura pogan, o której nie słyszałem. - Ledwie co ją tknąłem. Przysięgam! - Panika narastała, wraz z nią kolejna fala mdłości. - To ożenek - wyjaśnił Snorri. - Związanie rąk węzłem. Małżeńskim. A z tego co słyszałem, to twoje „ledwie tknięcie” odbywało się niejednokrotnie, w dodatku pod dachem jej rodzonego ojca. Wyrzuciłem z siebie szereg samogłosek i dopiero po chwili zdołałem dojść do siebie na tyle, by zapytać:
- No, to gdzie nasza łódź? Snorri spojrzał na mnie zdziwiony. - Przecież w niej siedzisz. - No, ale chodzi mi o taką normalnej wielkości, która zabierze nas na południe. - Spoglądałem na wodę, ale jak okiem sięgnąć nie widziałem żadnej większej jednostki, na spotkanie której w moim przekonaniu płynęliśmy. Szczęki Snorriego zacisnęły się tak, jakbym zelżył jego matkę. - Siedzisz w niej. - No weź przestań... - Rozpłaszczyłem się pod ciężarem jego spojrzenia. - Przecież nie przepłyniemy w łódeczce na wiosłach całego morza do Maladonu? W odpowiedzi Snorri złożył wiosła i zaczął opuszczać żagiel. - Dobry Boże... - Usiadłem mocniej na dziobie, z karkiem już mokrym od fal i spojrzałem na łupkowato-szare morze, usiane bielą w miejscach, gdzie wiatr burzył grzbiety fal. W czasie podróży na północ byłem głównie nieprzytomny i było to dla mnie błogosławieństwem. Powrót miał się odbyć bez dobrodziejstw niepamięci. - Snorri planuje zawijać do każdego z portów wzdłuż wybrzeża, Jal - zawołał Tuttugu skulony na rufie. - Karlswater przetniemy, żeglując z Kristian. To jedyny moment, kiedy stracimy z oczu stały ląd. - To wspaniale, Tuttugu. Zawsze chciałem utonąć, widząc stały ląd. Mijały godziny, a wikingowie zdawali się dobrze bawić. Jeśli o mnie chodzi, pozostawałem w objęciach niedoli kaca wzmocnionego sporą dawką stołkogrzmotnięcia. Od czasu do czasu macałem się po nosie, żeby sprawdzić czy Astrid go przypadkiem nie złamała. Lubiłem Astrid i żalem napawała mnie myśl, że już nigdy nie wtulimy się w cieple jej mężowskiego łoża. Przypuszczałem, że była w stanie ignorować moje skoki w bok dopóki czuła się
w centrum mojego zainteresowania, na szczycie mej atencji. Ale flirt z córką jarla, kimś o tak wysokiej pozycji społecznej i to ujawniony publicznie musiał zranić jej dumę. Krzywiąc się, pomasowałem szczękę. Do licha, tęskniłem za nią. - Masz. - Snorri wyciągnął do mnie rękę z poobijanym cynowym kubkiem. - Rum? - Uniosłem głowę i wytężyłem wzrok. Jestem zagorzałym wyznawcą klina, a z mojego głównie fikcyjnego doświadczenia wiem, że morskie przygody wymagają porządnej dawki rumu. - Woda. Rozprostowałem się z westchnieniem. Słońce wspięło się tak wysoko, jak było w stanie, jasny krąg wysilał się poprzez białawą mgiełkę. - Wygląda na to, że podjąłeś dobrą decyzję. Choć to może przypadek. Gdybyś nie wypływał, mógłbym zostać związany. Albo i gorzej. - Fortunny splot wydarzeń. - Fort...? - Zakrztusiłem się wodą. Paskudztwo. Jak to woda. - Szczęśliwy traf - rzekł Snorri. - Uhm. - Barbarzyńcy nie powinni się wychylać, a to znaczy używać zbyt skomplikowanych zdań. - Nawet jeśli, szaleństwem jest wypływanie o tej porze roku. Patrz! Tam nadal pływa lód! - Wskazałem na krę, na której zmieściłby się niewielki dom. - Niewiele zostanie z tej łódki, jak w którąś uderzymy. Podczołgałem się ku niemu i znalazłem pod masztem. - Lepiej wobec tego nie rozpraszać mnie, kiedy steruję. - I jakby na dowód zrobił zwrot na lewo, a zabójczy drąg z żaglem minął moją głowę dosłownie o włos. - Skąd ten pośpiech? - Teraz, gdy czar trzech apetycznych kobiet, które uległy moim nieodpartym wdziękom został zdjęty, byłem bardziej otwarty na
argumenty Snorriego w kwestii tak pochopnego wypłynięcia. Zanotowałem w duchu, by w odwecie wykorzystać w rozmowie wyraz „pochopny”. - Nie uważasz, że to nieco pochopne? - Rozmawialiśmy już o tym, Jal. Na śmierć! - Szczęki Snorriego zacisnęły się, mięśnie zagrały. - To powiedz mi jeszcze raz. Takie sprawy robią się jaśniejsze na otwartym morzu. - To znaczyło, że nie słuchałem go za pierwszym razem, bo jego racje odbierałem jak różne argumenty mające na celu wyrwanie mnie z ciepłej tawerny i objęć Eddy. Będę tęsknił za Eddą, słodka z niej dziewczyna. I demon w piernatach. Po prawdzie czasami odnosiłem wrażeniem, że to ja jestem jej cudzoziemskim kochankiem, a nie na odwrót. Nigdy nie wspomniała o spotkaniu z rodzicami. Ani słowa o ślubie ze swym księciem... Mężczyzna, który lubiłby tego rodzaju zabawy mniej ode mnie mógłby poczuć się tym zraniony. Ludzie z północy są dziwni. Nie, żebym narzekał... Ale są dziwni. Z tymi trzema gołąbeczkami spędziłem zimę w stanie permanentnego wyczerpania. Gdyby nie bezpośrednie zagrożenie nieuchronną śmiercią, prawdopodobnie nie zdołałbym zebrać energii do wyjazdu. Możliwe, że dokonałbym swych dni jako wyczerpany, lecz szczęśliwy karczmarz w Trondzie. - Powtórz jeszcze raz, a potem nie będziemy już o tym mówić! - Mówiłem ci setki... Pochyliłem się, jakbym miał wymiotować. - W porządku! - Snorri podniósł rękę, żeby mnie powstrzymać. - Jeśli dzięki temu przestaniesz zarzygiwać mi łódź... - Przechylił się przez burtę, przez chwilę sterując ciężarem ciała, a potem wyprostował się. - Tuttugu! - Wskazał dwoma palcami na swoje oczy, nakazując mu obserwować lody. - Ten klucz - poklepał się po gorsie kurty, nad sercem. - Nie zdobyliśmy go bez trudu. Tuttugu aż parsknął, a ja powściągnąłem wzdrygnięcie. Wykonałem dobrą robotę, zapominając o wszystkim od opuszczenia Trondu pierwszego dnia wyprawy do Czarnej Warowni do dnia powrotu. Niestety wystarczyło słowo lub dwa, by wspomnienia zaczęły przesączać się przez postawioną przeze mnie tamę. Szczególnie zgrzyt żelaznych zawiasów mógł nawiedzać mnie przypominając, jak jedne po drugich drzwi poddawały się kapitanowi
nieumarłych i temu przeklętemu kluczowi. Snorri spojrzał na mnie tym swoim wzrokiem, szczerym, pełnym determinacji, który zaszczepiał w ofierze pragnienie przyłączenia się do szalonej awantury, którą sobie umyślił - w każdym razie na moment, póki nie doszedł do głosu zdrowy rozsądek. - Martwy Król będzie chciał odzyskać klucz. Inni również. Zimą byliśmy tu bezpieczni, lody, śniegi, mróz... Ale przylądek staje się coraz bardziej dostępny i klucz należy przenieść. Trond nie jest już w stanie utrzymać go z dala. Potrząsnąłem głową. - Akurat bezpieczeństwo ci w głowie! Aslaug powiedziała mi, co naprawdę planujesz zrobić z kluczem Lokiego. Ta gadka o tym, że chcesz zabrać go do mojej babki to mydlenie oczu. - Snorri spojrzał na mnie spode łba. Przynajmniej raz nie zbił mnie z pantałyku. Mimo żałosnego położenia, poczułem w sobie odwagę. - No? Nie było to mydlenie oczu? - Czerwona Królowa zniszczyłaby klucz - oświadczył Snorri. - Świetnie! - prawie krzyknąłem. - To właśnie powinna zrobić! Snorri spojrzał w dół na ułożone na kolanach dłonie, wielkie, pokryte bliznami, zgrubiałe od odcisków. Wiatr zawiewał mu włosy, zasłaniając twarz. - Odnajdę te drzwi. - Chryste Panie! To ostatnie miejsce, gdzie powinien znaleźć się klucz! - Gdyby naprawdę istniały drzwi do śmierci, żaden człowiek o zdrowych zmysłach nie chciałby przed nimi stanąć. - Jeśli ten poranek czegoś mnie nauczył, to że należy ostrożnie wybierać drzwi i moment, kiedy się je otwiera. Snorri nie odpowiedział. Zamilkł. Zastygł. Przed długą chwilę słychać było tylko furkot żagla i chlupotanie fal o kadłub. Wiedziałem, co chodzi mu po głowie. Nie mogłem wypowiedzieć tego na głos, język stanąłby mi kołkiem. Nie potrafiłem się sprzeciwić, choć mój ból byłby jedynie echem cierpienia, które sprzeciw ten wzbudziłby w Snorrim.
- Odzyskam ich. - Patrzył mi w oczy i przez moment uwierzyłem, że jest w stanie to uczynić. Jego głos, jego ciało drżało z emocji, choć trudno było rzec, w jakich częściach jest to żal, a w jakich gniew. - Odnajdę te drzwi. Otworzę je. Sprowadzę z powrotem moją żonę, moje dzieci, mojego nienarodzonego syna.