Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 317
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 367

Maurycy Dominek - Rozalia tańcząca w deszczu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :590.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Maurycy Dominek - Rozalia tańcząca w deszczu.pdf

Filbana EBooki Książki -M- Maurycy Dominek
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 55 osób, 65 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 103 stron)

© Copyright by Wydawnictwo Poligraf, 2019 © Copyright by Maurycy Dominek, 2019 Wszelkie prawa zastrzeżone. Żaden fragment tekstu nie może być publikowany ani reprodukowany bez pisemnej zgody wydawcy. Skład i łamanie: Aleksandra Mikołajko, Wojciech Ławski Projekt okładki: Izabela Surdykowska-Jurek Opieka redakcyjna: Klaudia Dróżdż Redakcja: Agnieszka Mańko Korekta: Karol Rutski, Paulina Handtke Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad Książka wydana w Systemie Wydawniczym Fortunet™ www.fortunet.eu ISBN: 978-83-7856-903-9 Wydawnictwo Poligraf ul. Młyńska 38 55-093 Brzezia Łąka tel./fax (71) 344-56-35 www.WydawnictwoPoligraf.pl

PIERWSZE WESTCHNIENIE MIŁOŚCI JEST OSTATNIM WESTCHNIENIEM ROZUMU. KORNEL MAKUSZYŃSKI

WPROWADZENIE Generalnie historia ta jest aż do bólu prawdziwa. Niektóre wątki – sfabularyzowane z elementami fikcji literackiej. Całość ozdobiona stosowną poezją dopełniającą, która pomaga lepiej zrozumieć historię głównej bohaterki – Rozalii. Podobieństwa postaci do realnych osób są przypadkowe. Nie byłoby tej książki, gdyby nie pewien sen i wizja, z którą autor obudził się pewnego lipcowego poranka. Noc bardzo trudna, prawie bezsenna i dramatyczne pytanie: co zrobić ze swoim życiem, które znalazło się na kolejnym ostrym zakręcie? Odpowiedzi szukał w gorączkowej gonitwie myśli – był specjalistą od spraw beznadziejnych. Akty strzeliste i „szamotanina” z Bogiem, który zdawał się stać na uboczu tej nierównej walki. Może sto przewrotek w łóżku, przytulanie licznych poduszek i pot oblewający ciało. Noc wydawała się torturą bez granic. Bóg jednak nie stał na uboczu, dał mnóstwo talentów i czekał na ich pomnożenie, delikatnie wspierając. Topniejące siły i coraz liczniejsze wiekowe uwarunkowania, choroby i złośliwości losu, zawistni współbracia Ziemianie, z którymi przyszło dzielić ten kawałek ogrodów Matki Ziemi. Całości dopełniały zdrady tam, gdzie ich się najmniej spodziewał, i totalne niezrozumienie. Zawiłość materii rozumiał, ale fizycznie

jeszcze żył, choć duchowo stąpał po skraju przepaści. Nad ranem, po owym koszmarze nocy, zapadł w krótki sen. Obudził się z tytułem książki i jasnym nakazem jej napisania. Tytułowa Rozalia zaistniała na dobre w okienku przyszłych zdarzeń i tak jak kiedyś pokazała moc sprawczą. Interwencja przyszła w samą porę, jak niegdyś pojawiała się w najostrzejszych fazach kryzysów, ze słowami – dasz radę! Maurycy Dominek

Głód serca Głód uczucia – Głód największy Z głodów Chociaż życia Tak wprost Nie odbiera Nie smakuje I największa słodycz Kiedy w sercu Rozpacz Beznadzieja

ROZDZIAŁ I Poszumy młodości Blady świt zapukał do okien niewielkiego domu położonego na wzgórku dużej wsi Zarzeczniki Duże, na wschodzie Polski – kraju nad Wisłą, z pięknymi tradycjami, kulturą, dumnego i bitnego. Po nocnej burzy gdzieniegdzie były kałuże i koryta quasi-rzeczek wyżłobionych przez gwałtowną ulewę. Ziemia parowała, marząc o przemijającym szczęściu – niczym zwiewna mgiełka, która unosiła się ku niebu, a wschodzącego słońca promienie zanurzały się zachłannie w tańczących kropelkach słabnącego deszczu. Przyroda dawała jeden ze swych majestatycznych spektakli, iluzję szczęścia albo i pełnię, dla wtajemniczonych. W domu żyły dwie blisko spokrewnione ze sobą rodziny. W mniejszej jego części, za prowizoryczną ścianą, wśród siedmiorga rodzeństwa i dwójki rodziców dorastała Rozalia. Dziewczyna już prawie siedemnastoletnia, o ciemnych blond włosach, zielonych oczach z marzycielską nutą, smukłej, nieomal chudej sylwetce. Z twarzy biły pewność siebie i przebojowość. Była nad wyraz ambitna. Bardzo ranne wstawanie było powszechnym zwyczajem mieszkańców wioski, jednak tym razem zwlekali z wyjściem

z łóżek. Wreszcie ojciec rodziny, Apoloniusz, ziewnął szeroko, przeciągnął się jak kot i donośnie zagaił, jak to miał w zwyczaju: – Ano, rebiata1, wstawać czas! Rozkaz rodzica wykonywany był opornie, łzawe szyby okienne nie nastrajały optymistycznie, osłabiały motywację. – Daj dzieciom pospać – zaoponowała Leokadia, matka niezbyt subordynowanej trzódki. – Taka pogoda – perorowała dalej – że i psa trudno wygnać na dwór. Apoloniusz mruknął coś niewyraźnie, z wyrazem dezaprobaty dla słów żony, ale chwilowo odpuścił. Dzieci nie kryły zadowolenia z takiego obrotu sprawy i już rozbudzone dokazywały radośnie na sienniku wypełnionym słomą. Pierwsza wstała Leokadia, aby odwiedzić wygódkę położoną za stodołą. Innych chętnych do odwiedzin królewskiego przybytku na razie nie było, bo i jak w taką pogodę wystawiać swoje chudoby cielesne, w pozycji jeźdźca lub upojonego żandarma, na działanie złośliwej aury. Apoloniusz poczłapał w ślad za małżonką. Rozalia nie uczestniczyła w porannych zabawach dzieci, tylko wybiegła boso na dwór, taplając się w kałużach i wystawiając twarz na krople już leniwiejącego deszczu. Słońce na przemian z wiatrem rozrzucało jej bujną czuprynę, skrywającą labirynt myśli. Głowa tętniła wizją niesamowitych obrazów, zachwyt mieszał się z lękiem. Była bowiem naturą wiotką, nie tylko cieleśnie, ale jednocześnie ciekawą zagadek życia. Deszcz ustał, przyszedł czas na obowiązki i chociaż trwały wakacje, prac w polu to nie dotyczyło. Po skromnym

śniadaniu starsi z rodzeństwa, Felicjan, Terencjusz, a także Rozalia, z grymasami męczenników udawali się do pielenia upraw polowych. Los był okrutny i zabierał im ciężką pracą, od rana do wieczora, rozkosze dzieciństwa. Dzieci zatopione po uszy w liściach buraków cukrowych wyszukiwały sposobów, aby przez pracę lub w czasie przerw również się bawić. Celował w tym Terencjusz. Przeprowadzał transmisje z Wyścigu Pokoju na wzór tych radiowych. Hanusik, Gazda, Czechowski i inni kolarze polscy królowali w rządkach upraw i osładzali gorycz mitręgi, nielubianej pracy. Transmisje oryginalne nadawało Polskie Radio, z tylko jednym programem, tak zwana „Toczka” wisząca nad drzwiami wejściowymi domu, czasami pełniąca również funkcję radiowęzła dla propagandy gminnej. We wspomnianych relacjach z Wyścigu Pokoju rodziło się współzawodnictwo. Najlepsza zawsze była Rozalia, więc zazdrośni bracia rzucali w nią grudami ziemi, aby spowolnić jej pracę. Miało to wyraz na poły egzystencjonalny, bo ojciec nie szczędził „pochwał” swoim niezbyt pracowitym i nieporadnym synom. Miał bogaty repertuar kar, ale przyznać trzeba, że, zanim ukarał, dawał kilka upomnień. Jego słynny czarny pas wisiał jak miecz Damoklesa nad biednymi duszyczkami i niejeden raz dzieci poznały jego zapach (dawał wpierw powąchać) i siłę rażenia. Rozalia oprócz licznych zalet była królową prowokacji. Jeden przykład. Kłótnie między starszą trójką bywały dość ogniste i Rozalia potrafiła zdzielić starszego brata Felicjana kruczkiem do pieca przez kark, aż się z bólu wygiął, a sama

uderzała w histeryczny płacz. Na takie odgłosy z pola bitwy wparowywał ojciec i bił chłopców za rzekomą winę. Rozalia zanosiła się przecież płaczem. Z chwilą, gdy odkrył prawdę, bicie zaczynał od niej i prowokacje się skończyły. Cierpiał na początku szczególnie Felicjan, gdy ojciec dla wymierzenia kary kazał położyć biedną gołą dupinę na stołeczku, wykonywał to polecenie posłusznie, przez to kara była łagodniejsza. Terencjusz zaś, korzystając z zamieszania, uciekał przed ojcowym obliczem sprawiedliwości, za co później odbierał podwójną „zapłatę”. Bieda aż piszczała w wiejskich opłotkach. Brakowało wszystkiego, również żywności – jadło się na wyścigi, przeważnie z jednej miski, bez wybrzydzania. Gliniane, nierówne podłogi, glinką malowane domy, ocieplające na zimę zagaty2. Leokadia często chorowała, co jeszcze bardziej zubożało życie dzieci. Apoloniusz harował od świtu do nocy, aby jakoś utrzymać rodzinę. Był człowiekiem wesołym, ale surowym w ocenie i impulsywnym. Palił papieroski, uśmiechał się do czystej ognistej, lubił tańczyć (na przykład na zabawach wiejskich). Na tle rozrywkowych cech jego charakteru dochodziło do scysji z Leokadią, a dzieciątka chowały się wtedy po kątach. Była spolegliwą matką, łagodną z usposobienia i kryła wiele występków dzieci lub osłaniała je własnym ramieniem, budząc złość Apoloniusza. Wieś była podzielona między biednych i bogatych, u których ci pierwsi dorabiali na utrzymanie. Mieszanka wyznaniowa – prawosławni i katolicy – przysparzała też wielu, czasem wstydliwych w swej wymowie, konfliktów.

Domy i zabudowania gospodarcze były w większości strzechą kryte. Królowały wozy z żelaznymi obręczami kół. Takowym przyjeżdżał czasami „Szmaciarz”. Stukot żelaznych kół po wiejskim bruku i okrzyk: „Szmaty, szmaty, pies kudłaty!” sprawiały, że wybiegały kobiety z wypiekami na twarzach, aby chociaż pooglądać te cudowności, które przywoził na wymianę za zużytą odzież z maleńką dopłatą pieniężną. Ważył szmaty, często przy tym oszukując, ale był królem, mógł odmówić transakcji i nikt nie poważył się protestować. Miał na wozie lśniące nowością wszystko, co było potrzebne do gospodarstwa domowego, a zarazem niedostępne nawet w pobliskim miasteczku. Rozalia jako bystra i uparta dziewczyna czasem coś dostała gratis u obwoźnego oszusta, który jednak był wyczekiwanym gościem w wiosce. Przyjeżdżały też tabory cygańskie i te słynne Cyganki, które z taką wprawą okradały i wyłudzały od ludzi różne dobra. Rozalia próbowała zgłębić tajemnicę cygańskich powłóczystych sukni, pod które te przebiegłe panie zagarniały ogłupione w jakiś sposób kury. Nie udała się jej ta sztuka. Cyganki odganiały i przeklinały ją tak straszliwie, że przestraszona Leokadia zabierała czym prędzej Rozalię, w obawie o jej zdrowie i życie, zagrożone czarami. W takich klimatach dorastała Rozalia, a i budziły się w niej pierwsze skowronki kobiecości. Odkryła to już dość dawno i ze wstydem pytała mamę, czy aby nie jest chora. Rozweselona Leokadia tłumaczyła, że tak już ma być, to normalne. Podobali się jej chłopcy. Na ich podszczypywanie i inne zaczepki oblewała się rumieńcem, ale i czupurnie

oddawała z nawiązką, gdy któryś przeszarżował w końskich zalotach. Uczyła się dobrze, chociaż nadzwyczajnych zdolności w tym zakresie nie miała. Wszystko zdobywała ambicją i ciężką pracą. Udzielała się też w różnych przejawach pozalekcyjnej aktywności uczniów. Urodzona społeczniczka. Poza pracami polowymi i w obrządku inwentarza, Rozalia z rodzeństwem dorabiała, zbierając zarobkowo grzyby, jagody i zioła, które Terencjusz zawoził do miasteczka do umówionych kupców z elity miejskiej, a z powrotem przywoził biały chleb – „kupny”, jak na wsi z zazdrością mówiono. Zdarzało się, że po drodze chleb podskubywał ze skórki, na co miał dużo czasu, przemierzając kilka kilometrów pieszo lub w późniejszym czasie rowerem. Czasem też udało się przemycić parę groszy na lody z budki. Ach, co to były za chwile! Wieczorami razem z młodszym rodzeństwem chadzali nad żwirowisko, gdzie w płytkiej wodzie żaby rechotały w rozmaitych układach wokalnych. Słuchali jak urzeczeni. Siadywali też na ławeczce koło przystanku PKS, aby posłuchać pięknego śpiewu dziewcząt ze wsi, wychodzących z domów w oczekiwaniu na ewentualną randkę. Ulubioną rozrywką Rozalii i całej reszty łobuzów było majowe łapanie w pudełka po zapałkach chrabąszczy i wrzucanie dziewczętom za bluzeczki. Piszczały i chichotały, aż słychać było na drugim końcu wsi. Zabawy w chowanego (zaklepanego), pikora, cymbergaja i gra w karty nie były obce Rozalii i rozhukanemu rodzeństwu. Każdą chwilę zimą uciekała wraz z innymi małymi domownikami, aby pozjeżdżać na własnych portkach

z pobliskiej górki, sanek bowiem nie było. Apoloniusz groził pasem, a Leokadia załamywała ręce, bo skąd wziąć drugie portki? Wieś miała swoją gwarę, której nie rozumieli obcy. To naleciałości kilku języków, plus własne niuanse mowy potocznej. Mijały dni, tygodnie, miesiące i Rozalia stała się dorosłą panienką.

Poranek Poranek letnią porą Chłodem dzień przywitał Skropił deszczem obfitym Łąki i jeziora Zagrał lekką muzyką Ptasich harcowników I nad ziemią rozpostarł Lazurowe niebo Zapach siana i kwiatów Wzrok błądzi w półcieniach Które słońce zza liści kotary serwuje Czasem przemknie wiewiórka Humor nam poprawi Dzień budzi się i w duszy Rodzi się poemat Dziękuj Bogu za dary Znów przeżytej nocy Ciepłym okiem spoglądaj Na swego sąsiada Usta twe niech wyszepcą… Takie skromne votum Ojcze nasz, Zdrowaś, Maryjo, Chwała Bożej mocy 1 Po rosyjsku: dzieci.

2 Zagata to docieplenie budynku w formie zbitych desek dookoła fundamentu i nieco powyżej. Element izolacyjny to martwe liście i igły, pozyskane w lesie.

ROZDZIAŁ II Rajmundo Miał już sześćdziesiąt jeden lat. Twarz pooraną licznymi zmarszczkami i stężałą z bólu niedowartościowania. Oczy płonęły diabelskim blaskiem pożądania i zemsty. Nie kochał nikogo prócz siebie i lubił zadawać ból, z sadystycznym upojeniem. Urodził się, jak mawiano: „Tam, gdzie wrony zawracają”, nieco na uboczu cywilizacji, we wsi Zabuże, a raczej obok niej. Dorastał w atmosferze miłości udawanej i notorycznie kłamliwej, co jednak nie przeszkadzało jego matce, Masucie, w obnoszeniu się troską o potomka podczas licznych rajdów do miasteczka Gradów na mityngi plotkarskie. Drobnej postaci matrona miała jedną rzucającą się w oczy cechę – latające oczy, nieumiejące skupić się na twarzy rozmówcy. W momencie kontaktu obrotowego przebijała tymi oczami na wylot jak sztyletem, z towarzyszeniem monologów lub udawanych dialogów. Natężenie obłudy i hipokryzji było tak wielkie, że mało kto mógł to spotkanie pierwszego stopnia wytrzymać dłużej. Te osobliwe wywody były wręcz ikoną plotkarskiego stylu. Nie pozwalała jednak odejść. Zadowalała się biernym odbiorem i potakiwaniem bez sensu sfrustrowanego „rozmówcy”.

„Ofiary” łowiła na cotygodniowym targu lub w kuluarach tego wydarzenia, w mieście. Pracowała rzetelnie, potrafiła bowiem obrobić psychologicznie nawet dwadzieścia osób dziennie. Z braku targowych nieszczęśników w inne dni tygodnia zaczepiała przygodnych przechodniów. W rezultacie uciekano przed nią w popłochu na sam jej widok, ale była niezwykle sprawna ruchowo i często udaremniała ucieczkę. Ulubioną jej rozrywką w stosownym czasie było „obrabianie tyłka” jej synowej, właśnie Rozalii. Oddawała się tej pasji ze szczególnym upodobaniem. Synek Rajmundo był oczywiście bez skazy. Robiła to również wobec bliskich Rozalii, co świadczyło o braku jakichkolwiek hamulców moralnych. Z prawdą jej wywody rzecz jasna nie miały nic wspólnego. Treści jak w sowieckiej „Prawdzie”. Z kolei ojciec Rajmundo, Kleofas, z natury spokojniejszy, cierpliwie znosił trzeszczącą i włóczącą się bogdankę, ale czasami w napadzie rozpaczy bił jak na wsi mówiono: „Jak surowe żyto”. Darła się wniebogłosy, niczym ze skóry obdzierana, ale potem nastawała błoga cisza. Siostra Rajmundo, Petronela, świetnie wstrzeliwała się w to doborowe towarzystwo, lawirując między konfiguracjami zła, tak aby unieść cało skórę. Wsławiła się też życiem z człowiekiem – jako mąż i nie mąż. Spotykali się bowiem tylko od wielkiego dzwonu, żyjąc tak naprawdę osobno, on na obczyźnie, ona w Polsce. Była sprytna i bezwzględna. Wyrolowała nieodrodnego braciszka przy podziale ojcowizny. Ganiali się oboje po polu z różnymi narzędziami przemocy, a wrzask słychać było w promieniu kilku kilometrów. Miłość

i tak udawana prysła jak bańka mydlana. Rajmundo został na lodzie. Całe życie on przekręcał innych ludzi, a tu jego siostrunia przechytrzyła mistrza. Kleofas, mimo pozorów łagodności, nie szczędził razów swoim bliskim, aby zachować jako taki ład i nauczyć krnąbrnych moresu. Do kompletu była też Brunhilda, babcia ze strony ojca, chlubiąca się pochodzeniem arystokratycznym. Świetna dyplomatka, z dużym talentem aktorskim, co pozwalało jej utrzymywać zdrowy dystans względem tej nieciekawej gałęzi rodu, którą, chcąc nie chcąc, firmowała magnackimi koneksjami. Dzieciństwo i lata młodzieńcze Dużo spraw interesowało małego Rajmundo w otaczającym świecie, na razie ograniczonym do rozległego podwórka, pól i lasu tuż obok. Praca na roli interesowała go najmniej i migał się jak mógł od wszelkiej pracy. Pomysłowy w materii uników i psot, tudzież terroryzowania rodziców na rozliczne sposoby, zbierał cięgi od ojca i to czasami w bardzo brutalnej formie – kopaniem w genitalia. Niewiele to pomagało. Ulubionym chwytem młokosa było wchodzenie na drzewo i groźba skoku w dół bez trzymanki. Mamcia omdlewała na ten widok, a ojciec tajał, widząc zagrożenie zdrowia i życia jedynego dziedzica płci męskiej. Wyrodny synek rzecz jasna otrzymywał to, co zaplanował. Życie toczyło się leniwym rytmem, lecz głowa małkosysa – młodocianego urwisa – pęczniała od coraz to bardziej wyrafinowanych pomysłów, jak prześlizgiwać się przez życie. Uczyć się nie chciał, nie bardzo wiedza wchodziła zresztą do

zatłoczonego głupotami umysłu. Do szkoły trafiał rzadko, wagarując i grandząc na potęgę. Nauczyciele woleli nie widzieć matoła, bo źle wpływał na koleżanki i kolegów oraz na całe grono pedagogiczne. W tamtych czasach fizyczne kary w szkole były powszechnie praktykowane, ale nieskuteczne wobec takiego ucznia. Składał nauczycielkom niedwuznaczne propozycje. Objawiła się też jego mściwość. Cecha całożyciowa, jak się potem okazało. Robił bardzo wredne kawały z miną triumfującego słonia w składzie porcelany. Szkoły nie ukończył, bo ukończył osiemnaście lat, granicę obowiązku szkolnego. Słabo czytał i pisał. Kto przeczytał jego myśli na papierze, pokładał się ze śmiechu. Wyobrażenie o sobie za to miał wielkie i równie wielką ambicję. Aby spełniać liczne zachcianki, potrzebował coraz to więcej pieniędzy. Lubił szpanować i rwać na przechwałki młode dziewczyny, ale język, choć wybujały, nie wystarczał. Rozzuchwalone ego popchnęło go do czynu haniebnego. Wespół z kolegą jego pokroju dowodził napadem na bliskiego krewnego Rajmundo, zamożnego mieszczanina o imieniu Makary. Dusili go i okradli. Życie uratował nieszczęśnikowi przypadkowy przechodzień, który nie zawahał się udzielić pomocy półprzytomnemu człowiekowi. Dochodzenie milicyjne1 wykazało bezsporną winę spotworniałego kuzyna – Rajmundo i jego wspólnika Tobiasza. Jako główny sprawca, Rajmundo został skazany na trzy lata bezwzględnego więzienia. Było ewenementem, że młody człowiek, dotąd niekarany, otrzymał tak surową karę. Sąd doszukał się bowiem wyjątkowej deprawacji i nie znalazł

okoliczności łagodzących. Wspólnik otrzymał wyrok w zawieszeniu.

Pęknięte serce Przy drodze stał krzyż Przyozdobiony Zadbany A jednak w ramionach krzyża Krwawiły ciągle rany Patrzyłem z niedowierzaniem Przecież tu tyle kwiatów Stokrotki fiołki kaczeńce Naręcza polnych maków W cichym powiewie przyszedłeś I lekko musnąłeś szeptem Rama jest piękna obrazu Lecz w środku Pęknięte serce 1 Ówczesna policja.

ROZDZIAŁ III Sielanka Rozalia przeżywała rozkwit młodych lat życia. Wesołą, ładną i wygadaną dziewczyną interesowali się młodzieńcy. Lgnęli jak muchy do miodu. Stwarzała wrażenie kobiety łatwej, szczebiotała i wabiła osobników płci męskiej, ale gdy próbowali przejść do fazy konsumpcji dobrze zapowiadającego się romansu, spotykał ich wielki zawód. Mimo to ciągle ktoś się koło niej kręcił, kolejny amator tanich jabłuszek. Jednym z nich był Roman z niedalekiej Trzaskówki. Chłopak dorodny, spokojny i niepijący, chociaż pracował w gorzelni. Była chętna jego zalotom. Siadywali na ławeczce w cieniu brzóz bliźniaczek. Rozmawiali, oddawali się drobnym pieszczotom i coraz bardziej namiętnym pocałunkom. Jeździli na zabawy wiejskie, bardzo modne wówczas majówki. Rozalia lubiła tańczyć i robiła to dobrze. Rola przyzwoitka przypadła Terencjuszowi. Czasami jechali we dwoje i wycinali siarczyste oberki, polki, często na bosaka. Grywali muzykanci starszej daty, jedyni dostępni animatorzy kultury. Żywe były zasady, że aby dziewczynę wziąć na zabawę, trzeba było jej matkę pocałować w rękę

i prosić oboje rodziców o pozwolenie, określając przy tym ściśle godzinę powrotu. Jeżeli absztyfikant nie dopełnił obietnicy, nici z kolejnego wyjazdu. Jak bardzo to kontrastuje z obecną rzeczywistością, niech świadczy fakt, że podjeżdża młodzieniec pod dom wybranki, donośnie gwiżdże lub trąbi i królowa balu, nawet nie informując rodziców, oddala się w siną dal. W młodych latach Rozalii było to nie do pomyślenia. Spokojna natura Romana niezbyt długo absorbowała Rozalię. Była, jak mawiał Apoloniusz, karczmą, do której mógł wstąpić każdy, ale nie każdemu było dane czerpać ze źródła intensywniejszych wrażeń. Tenże Apoloniusz wyznawał osobliwą filozofię życia. Nigdy nie bronił dzieciom zabawy, ale przypominał, że nazajutrz czeka praca w polu. Dzieci wracały o trzeciej nad ranem, a już o piątej słyszały głos: „Ano, jak hulki, to nie lulki, wstawajcie, robaczki!”. Spało się fajnie w stodółce na sianie, ale po tak krótkim wypoczynku i masie wrażeń z tańców nikt nie był skory do wstawania. Ojciec powtarzał procedurę pobudki i coraz bardziej podnosił głos. Dzieciarnia, rada nierada, szła, potykając się o własny cień, na pole, dosypiając w kopkach siana. Rozalia, bardzo energiczna, wiodła prym we wszystkich zabawach młodzieży i dzieci w wiosce. Zdolna organizatorka i przywódczyni wszelkich działań. Wszędzie jej było pełno. Pięknie śpiewała. Śpiew to była specjalność tej szeroko rozumianej rodziny. Żadne spotkanie, a było ich wtedy dużo, nie mogło się obyć bez zbiorowego śpiewu. Rodzina kultywowała przez około dwieście lat tradycję śpiewu, miała swój oryginalny

repertuar, korzystała też z piosenek zasłyszanych u innych ludzi. Oto jedna z takich piosenek w oryginalnej pisowni.