Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 317
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 367

Mervyn Peake - Gormenghast (1-3)

Dodano: 4 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 4 lata temu
Rozmiar :17.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Mervyn Peake - Gormenghast (1-3).pdf

Filbana EBooki Książki -M- Mervyn Peake
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 4 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 132 osób, 93 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 1181 stron)

MERVYN PEAKE GORMENGHAST TRYLOGIA: Tytus Groan • Gormenghast • Tytus sam Koniecznie zajrzyj do chomika JamaNiamy

Mervyn Peake (9 lipca 1911 – 17 listopada 1968) Ilustracje Autora Przekład i posłowie do Tytusa Groan: Jadwiga Piąt- kowska Ilustracja na okładce: John Howe Ilustracja na stronie tytułowej: Ian Miller

Spis treści Strona tytułowa TYTUS GROAN Informacja o książce Motto SALA KOLOROWYCH RZEŹB WIELKA KUCHNIA SWELTER KAMIENNE ULICZKI „JUDASZ” FUKSJA „ŁÓJ I SIEMIĘ” ZŁOTY PIERŚCIEŃ DLA TYTUSA SEPULCHRAVE RZEPKA PRUNESQUALLORA STRYCH „PANI SLAGG PRZY ŚWIETLE KSIĘŻYCA” KEDA „PIERWSZA KREW” „ZGROMADZENIE” „TYTUS ZOSTAŁ OCHRZCZONY” SPOSÓB UCIECZKI „POLE KAMIENNYCH PŁYT” „PONAD KRAINĄ DACHÓW” „BLISKO I DALEKO” „KURZ I BLUSZCZ” „CIAŁO PRZY OKNIE” „UBYTEK SŁONECZNIKA” MYDŁO NA SZMINKĘ U PRUNESQUALLORÓW DAR WYMOWY

GDY STARA PIASTUNKA DRZEMIE FLAY PRZYNOSI WIADOMOŚĆ BIBLIOTEKA W BLADOZIELONYM ŚWIETLE PONOWNIE BLIŹNIACZKI „SZYSZKI”. KEDA I RANTEL KOMNATA KORZENI PRZECZUCIE CHWAŁY „PRZYGOTOWANIA DO PODPALENIA” GROTA NOŻE W ŚWIETLE KSIĘŻYCA „SŁOŃCE ZNÓW ZACHODZI” „TYMCZASEM” „POŻAR” I KONIE ZABRAŁY ICH DO DOMU SWELTER ZOSTAWIA WIZYTÓWKĘ ODGRZEBANIE BARQUENTINE’A PIERWSZE ECHA POCHOWANIE SOURDUSTA BLIŹNIACZKI SĄ KRNĄBRNE „PÓŁMROK” DACH Z TRZCINY „GORĄCZKA” POŻEGNANIE WCZEŚNIE PEWNEGO PORANKA ZMIANA BARWY KRWAWY POLICZEK ZNOWU BLIŹNIACZKI PONURE ŚNIADANIE DUMANIA DUMANIE CORY DUMANIE ALFREDA PRUNESQUALLORA

DUMANIE FUKSJI DUMANIE IRMY PRUNESQUALLOR DUMANIE LADY CLARICE DUMANIE GERTRUDY HRABINY GORMENGHAST DUMANIE NIANI SLAGG DUMANIE SEPULCHRAVE’A 76 HRABIEGO GORMENGHAST TU I TAM PRZECZUCIE PRZYGOTOWANIE DO GWAŁTU KREW O PÓŁNOCY ODEJŚCIE RÓŻE TO KAMIENIE „BARQUENTINE I STEERPIKE” NAD JEZIOREM GORMENGHAST HRABINA GERTRUDA ZJAWA UHRABIENIE PONOWNIE PAN ROTTCODD Posłowie GORMENGHAST Informacja o książce PIERWSZY I II III DRUGI TRZECI CZWARTY I II PIĄTY SZÓSTY

SIÓDMY ÓSMY DZIEWIĄTY DZIESIĄTY JEDENASTY DWUNASTY TRZYNASTY SPIREGRAIN, THROD I SPLINT CZTERNASTY IRMA CHCE WYDAĆ PRZYJĘCIE PIĘTNASTY SZESNASTY SIEDEMNASTY OSIEMNASTY DZIEWIĘTNASTY DWUDZIESTY DWUDZIESTY PIERWSZY I II III DWUDZIESTY DRUGI DWUDZIESTY TRZECI DWUDZIESTY CZWARTY DWUDZIESTY PIĄTY DWUDZIESTY SZÓSTY DWUDZIESTY SIÓDMY DWUDZIESTY ÓSMY DWUDZIESTY DZIEWIĄTY TRZYDZIESTY TRZYDZIESTY PIERWSZY TRZYDZIESTY DRUGI TRZYDZIESTY TRZECI TRZYDZIESTY CZWARTY

TRZYDZIESTY PIĄTY TRZYDZIESTY SZÓSTY TRZYDZIESTY SIÓDMY TRZYDZIESTY ÓSMY TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY CZTERDZIESTY CZTERDZIESTY PIERWSZY CZTERDZIESTY DRUGI CZTERDZIESTY TRZECI CZTERDZIESTY CZWARTY CZTERDZIESTY PIĄTY CZTERDZIESTY SZÓSTY CZTERDZIESTY SIÓDMY I II CZTERDZIESTY ÓSMY CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY I II PIĘĆDZIESIĄTY I II PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY I II III IV V PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI PIĘĆDZIESIĄTY TRZECI PIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY PIĘĆDZIESIĄTY PIĄTY PIĘĆDZIESIĄTY SZÓSTY

PIĘĆDZIESIĄTY SIÓDMY I II III PIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY PIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY SZEŚĆDZIESIĄTY SZEŚĆDZIESIĄTY PIERWSZY SZEŚĆDZIESIĄTY DRUGI SZEŚĆDZIESIĄTY TRZECI SZEŚĆDZIESIĄTY CZWARTY SZEŚĆDZIESIĄTY PIĄTY SZEŚĆDZIESIĄTY SZÓSTY SZEŚĆDZIESIĄTY SIÓDMY SZEŚĆDZIESIĄTY ÓSMY I II III IV SZEŚĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY SIEDEMDZIESIĄTY SIEDEMDZIESIĄTY PIERWSZY SIEDEMDZIESIĄTY DRUGI SIEDEMDZIESIĄTY TRZECI SIEDEMDZIESIĄTY CZWARTY SIEDEMDZIESIĄTY PIĄTY SIEDEMDZIESIĄTY SZÓSTY SIEDEMDZIESIĄTY SIÓDMY SIEDEMDZIESIĄTY ÓSMY I II III IV

V VI SIEDEMDZIESIĄTY DZIEWIĄTY OSIEMDZIESIĄTY TYTUS SAM Informacja o książce Dedykacja Nota wydawcy PIERWSZY DRUGI TRZECI CZWARTY PIĄTY SZÓSTY SIÓDMY ÓSMY DZIEWIĄTY DZIESIĄTY JEDENASTY DWUNASTY TRZYNASTY CZTERNASTY PIĘTNASTY SZESNASTY SIEDEMNASTY OSIEMNASTY DZIEWIĘTNASTY DWUDZIESTY DWUDZIESTY PIERWSZY DWUDZIESTY DRUGI DWUDZIESTY TRZECI DWUDZIESTY CZWARTY

DWUDZIESTY PIĄTY DWUDZIESTY SZÓSTY DWUDZIESTY SIÓDMY DWUDZIESTY ÓSMY DWUDZIESTY DZIEWIĄTY TRZYDZIESTY TRZYDZIESTY PIERWSZY TRZYDZIESTY DRUGI TRZYDZIESTY TRZECI TRZYDZIESTY CZWARTY TRZYDZIESTY PIĄTY TRZYDZIESTY SZÓSTY TRZYDZIESTY SIÓDMY TRZYDZIESTY ÓSMY TRZYDZIESTY DZIEWIĄTY CZTERDZIESTY CZTERDZIESTY PIERWSZY CZTERDZIESTY DRUGI CZTERDZIESTY TRZECI CZTERDZIESTY CZWARTY CZTERDZIESTY PIĄTY CZTERDZIESTY SZÓSTY CZTERDZIESTY SIÓDMY CZTERDZIESTY ÓSMY CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY PIĘĆDZIESIĄTY PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI PIĘĆDZIESIĄTY TRZECI PIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY PIĘĆDZIESIĄTY PIĄTY PIĘĆDZIESIĄTY SZÓSTY PIĘĆDZIESIĄTY SIÓDMY

PIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY PIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY SZEŚĆDZIESIĄTY SZEŚĆDZIESIĄTY PIERWSZY SZEŚĆDZIESIĄTY DRUGI SZEŚĆDZIESIĄTY TRZECI SZEŚĆDZIESIĄTY CZWARTY SZEŚĆDZIESIĄTY PIĄTY SZEŚĆDZIESIĄTY SZÓSTY SZEŚĆDZIESIĄTY SIÓDMY SZEŚĆDZIESIĄTY ÓSMY SZEŚĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY SIEDEMDZIESIĄTY SIEDEMDZIESIĄTY PIERWSZY SIEDEMDZIESIĄTY DRUGI SIEDEMDZIESIĄTY TRZECI SIEDEMDZIESIĄTY CZWARTY SIEDEMDZIESIĄTY PIĄTY SIEDEMDZIESIĄTY SZÓSTY SIEDEMDZIESIĄTY SIÓDMY SIEDEMDZIESIĄTY ÓSMY SIEDEMDZIESIĄTY DZIEWIĄTY OSIEMDZIESIĄTY OSIEMDZIESIĄTY PIERWSZY OSIEMDZIESIĄTY DRUGI OSIEMDZIESIĄTY TRZECI OSIEMDZIESIĄTY CZWARTY OSIEMDZIESIĄTY PIĄTY OSIEMDZIESIĄTY SZÓSTY OSIEMDZIESIĄTY SIÓDMY OSIEMDZIESIĄTY ÓSMY OSIEMDZIESIĄTY DZIEWIĄTY DZIEWIĘĆDZIESIĄTY

DZIEWIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY DZIEWIĘĆDZIESIĄTY DRUGI DZIEWIĘĆDZIESIĄTY TRZECI DZIEWIĘĆDZIESIĄTY CZWARTY DZIEWIĘĆDZIESIĄTY PIĄTY DZIEWIĘĆDZIESIĄTY SZÓSTY DZIEWIĘĆDZIESIĄTY SIÓDMY DZIEWIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY DZIEWIĘĆDZIESIĄTY DZIEWIĄTY SETNY STO PIERWSZY STO DRUGI STO TRZECI STO CZWARTY STO PIĄTY STO SZÓSTY STO SIÓDMY STO ÓSMY STO DZIEWIĄTY STO DZIESIĄTY STO JEDENASTY STO DWUNASTY STO TRZYNASTY STO CZTERNASTY STO PIĘTNASTY STO SZESNASTY STO SIEDEMNASTY STO OSIEMNASTY STO DZIEWIĘTNASTY STO DWUDZIESTY STO DWUDZIESTY PIERWSZY STO DWUDZIESTY DRUGI

TYTUS GROAN (Titus Groan) 1946 r. Mervyn Peake urodził się w Chinach w 1911 r. Swój pierwszy zbio- rek wierszy Shapes and Sounds opublikował w 1941 r. Za wiersz The Glassblowers i powieść Gormenghast otrzymał w 1950 r. nagrodę fun- dacji Heinemanna, przyznawaną przez Królewskie Towarzystwo Litera- tury. Był także Peake ilustratorem wielu klasycznych pozycji z literatu- ry angielskiej, np. Alicji w krainie czarów. Zmarł w 1968 r. Tytus Groan (1946) jest pierwszą powieścią z trylogii opisującej losy hrabiego Gormenghast, jednakże właśnie w pierwszej części Peake osiąga perfekcję w kreowaniu fikcji literackiej popartej wielką wrażli- wością plastyczną. Książka wychodzi daleko poza normalną codzienną rzeczywistość, akcja trzyma nas w napięciu, zadziwia i bawi. Postacie są niezwykłe, tło akcji fantastyczne i niemal wszystko w dziele Peake’a mogłoby się wydawać ekscentryczne, gdyby nie dziwne poczucie rze- czywistości przebijające przez groteskowe, przerażające rekwizyty szalo- nego zamku Gormenghast. (Opis z okładki książki)

Czy lubisz skubać mięso? Czy wolisz na niebie Ujrzeć człowieka, który przemówi do ciebie? BUNYAN

SALA KOLOROWYCH RZEŹB Gormenghast, to znaczy właściwe zbiorowisko kamienia, sam w sobie odzna- czałby się niejaką okazałością architektury, gdyby można było zignorować do- mieszkę owych nędznych domostw, które roiły się jak zaraza wokół zewnętrz- nych murów. Rozciągały się one po pochyłości ziemi, każde na poły na swym sąsiedzie, dopóki, powstrzymane przez wały zamkowe, najbliższe z owych lepia- nek nie uchwyciły się potężnych murów, przyssawszy się do nich jak pijawki. Według starodawnego prawa, domostwom owym zezwolono na tę chłodną za- żyłość z górującą ponad nimi warownią. O każdej porze roku na ich nierówne dachy padały cienie nadwerężonych czasem przypór, wyszczerbionych i wynio- słych wieżyczek, i najogromniejszy z nich, cień Wieży Krzemieni. Wieża owa, nierówno upstrzona czarnym bluszczem, wznosiła się jak okaleczały palec z pię- ści węźlastych budowli i wskazywała bluźnierczo ku niebu. Nocą sowy czyniły z niej rozbrzmiewające echem gardło; w dzień stała niema, rzucając długi cień. Mieszkańcy owych zewnętrznych siedlisk rzadko obcowali z tymi, którzy za- mieszkiwali wewnątrz murów, oprócz chwili, gdy w pierwszy poranek czerwco- wy każdego roku cała ludność glinianych lepianek miała prawo wstępu na te- ren zamku, by przedstawić drewniane rzeźby, nad którymi pracowali w ciągu roku. Rzeźby owe, pomalowane w dziwne kolory, wyobrażały zazwyczaj ludzi lub zwierzęta, potraktowane w osobliwy, bardzo stylizowany sposób. Rywaliza- cja, by przedstawić najlepszą rzecz, była ostra i zajadła. Cała namiętność tych lu- dzi, gdy wygasły już dni miłości, skierowała się ku wytwarzaniu drewnianych rzeźb, a w gmatwaninie chat u podnóża zewnętrznych murów żyło ze dwudzie- stu utalentowanych rzemieślników, którzy jako czołowi rzeźbiarze chlubili się miejscem pośród cieni. W pewnym miejscu po wewnętrznej stronie Zewnętrznych Murów, kilka stóp od ziemi, ogromne kamienie, z których zbudowano mur, wystawały two- rząc potężny występ ciągnący się od wschodu ku zachodowi przez dwieście lub trzysta stóp. Owe sterczące kamienie pomalowano na biało, i na nich to właśnie w pierwszy czerwcowy poranek każdego roku ustawiano rzeźby, by ocenił je hrabia Groan. Prace uznane za najdoskonalsze, a nie było ich nigdy więcej niż trzy, kierowano następnie do Sali Kolorowych Rzeźb.

Stojąc nieruchomo w ciągu dnia, owe barwne przedmioty, których fanta- styczne cienie przesuwały się i wydłużały na murze z godziny na godzinę w miarę ruchu słońca, wydzielały pomimo barw coś w rodzaju ciemności. Po- wietrze pomiędzy nimi nabrzmiewało zazdrością i pogardą. Rzemieślnicy stali wokół jak żebracy, ich rodziny zbijały się w milczące grupki. Byli niezdarni i przedwcześnie postarzali. Żadnego blasku. Rzeźby, które nie dostąpiły wyboru, palono tego samego wieczoru na dzie- dzińcu pod zachodnim balkonem Lorda Groan, który zwykł stać tam podczas palenia milcząco pochylając głowę jakby z bólem, następnie zaś, gdy gong we- wnątrz uderzył po trzykroć, wynoszono na światło księżyca trzy rzeźby, które uniknęły płomieni. Stawiano je na balustradzie balkonu przed oczy tłumu na dole, a Lord Groan wywoływał ich twórców. Gdy ci ustawili się tuż poniżej miejsca, gdzie stał, hrabia zrzucał im tradycyjne zwoje pergaminu, które, jak to stwierdzały pisemnie, dawały tym ludziom prawo spacerowania po blankach ponad ich domostwami co drugi miesiąc przy pełni księżyca. W takie właśnie noce z okna w południowej ścianie Gormenghast można było śledzić malutkie postaci w świetle księżyca, które dzięki swym zdolnościom zdobyły ten tak upragniony zaszczyt, błądzące wzdłuż murów. Z wyjątkiem dnia rzeźb oraz swobody dozwolonej jedynie najwybitniejszym nie było żadnej innej okazji, by ci, którzy mieszkali wewnątrz murów, poznali ludzi „z zewnątrz”, ani też nie interesowali oni świata „wewnętrznego”, jako za- nurzeni w cień wielkich murów. Byli ludźmi niemal zapomnianymi: plemieniem, o którym przypominano so- bie ze zdziwieniem lub z poczuciem nierzeczywistości jakby powracającego snu. Jedynie dzień rzeźb wyprowadzał ich na światło dzienne i budził wspomnienia dawnych czasów. Bowiem ceremonia odbywała się zawsze, dokąd sięgał pa- mięcią nawet Nettel, osiemdziesięcioletni starzec mieszkający w wieży ponad rdzewiejącą zbrojownią. Niezliczone rzeźby obróciły się w popiół zgodnie z pra- wem, lecz te wybrane nadal przechowywano w Sali Kolorowych Rzeźb.

W sali tej, biegnącej wzdłuż górnego piętra północnego skrzydła, panował kustosz, Rottcodd, który, ponieważ nikt nie odwiedzał pomieszczenia, większą część życia spał w hamaku umieszczonym w odleglejszym jej krańcu. Nie słysza- no jednak, by pomimo drzemki wypuścił z dłoni miotełkę z piór; miotełkę, z po- mocą której wykonywał jedną z dwóch regularnych prac, niezbędnych w tej długiej i cichej sali, mianowicie strzepywał kurz z Kolorowych Rzeźb. Prace te niewiele go interesowały jako piękne przedmioty, lecz jednak wbrew sobie przywiązał się w jakiś bliski sposób do paru rzeźb. Był bardziej do- kładny przy odkurzaniu Szmaragdowego Konia. Czarno-oliwkowa Głowa, stoją- ca naprzeciwko, oraz Cętkowany Rekin miały szczególne względy. Nie było jed- nakże rzeźby, na której mogłaby się uzbierać warstwa kurzu. Wkraczając o siódmej godzinie, latem czy zimą, rok po roku, Rottcodd zdej- mował surdut i wsuwał przez głowę długi szary chałat, który spływał mu bez- kształtnie do kostek. Miał zwyczaj, zatknąwszy miotełkę z piór pod pachę, roz- glądać się bystro ponad okularami po długiej sali. Czaszkę miał ciemną i małą jak pordzewiała kula z muszkietu, a jego oczy za połyskiwaniem okularów były bliźniaczymi miniaturami głowy. Wszystkie trzy poruszały się bezustannie, jak- by chcąc zadośćuczynić za czas spędzany we śnie, głowa kiwała się mechanicz- nie z boku na bok, gdy pan Rottcodd kroczył, oczy zaś, jakby naśladując rodzin- ne strony, do których przynależały, rozglądały się tu i tam na niczym się nie za- trzymując. Rozejrzawszy się szybko ponad okularami tuż po wejściu i powtó- rzywszy tę czynność rozglądając się po północnym skrzydle po spowiciu się w chałat, Rottcodd miał zwyczaj wysuwać miotełką z piór spod lewej pachy

i wzniósłszy tę broń, sunął bez zwłoki ku najbliższym rzeźbom po prawej stro- nie. Sala ta, znajdująca się na najwyższym piętrze północnego skrzydła, nie była właściwie salą, a przypominała raczej poddasze. Jedyne okno znajdowało się w jej odległym końcu, naprzeciwko drzwi, przez które wchodził Rottcodd z gór- nych części budynku. Dawało ono niewiele światła. Okiennice były niezmien- nie opuszczone. Salę Kolorowych Rzeźb oświetlało w dzień i w nocy siedem wielkich kandelabrów zawieszonych u sufitu w odstępach dziewięciu stóp. Nie dopuszczano, by świece zgasły lub choćby skwierczały, a Rottcodd osobiście do- glądał ich wymiany przed udaniem się na spoczynek o dziewiątej wieczór. Za- pas białych świec znajdował się w niewielkim ciemnym przedpokoju za drzwia- mi sali, gdzie trzymano również w pogotowiu chałat Rottcodda, ogromną, po- bielałą od kurzu księgę odwiedzin oraz drabinę. Nie było tam krzeseł ani sto- łów, ani żadnych mebli poza hamakiem przy oknie, gdzie sypiał pan Rottcodd. Podłoga z desek była biała od kurzu, który, tak pracowicie strzepywany z rzeźb, nie znalazł innego miejsca i uzbierał się grubo jak popiół, gromadząc się szcze- gólnie w czterech rogach sali. Machnąwszy przy pierwszej rzeźbie po prawej stronie, Rottcodd posuwał się mechanicznie wzdłuż długiego szeregu barwy, zatrzymując się na chwilę przed każdą rzeźbą, przebiegając po niej oczyma i kiwając znacząco głową, zanim użył swej miotełki z piór. Rottcodd nie był żonaty. Pewna powściągliwość z jego strony, a nawet nerwowość, stawały się oczywiste przy pierwszym spotkaniu, a panie ogromnie się go bały. Wiódł więc żywot idealny, samotnie spędzając dnie i noce na długim poddaszu. Jednak od czasu do czasu, z jakiegoś powodu, zjawiał się niespodziewanie służący lub ktoś z rodziny i zaskakiwał go pyta- niem dotyczącym rytuału, potem zaś kurz znowu osiadał w sali i na duszy pana Rottcodda. O czym dumał, leżąc w hamaku z ciemną podłużną głową wtuloną w zgię- cie ramienia? O czym śnił, godzina po godzinie, rok po roku? Trudno przypusz- czać, by snuły mu się jakieś wielkie myśli lub – pomimo rzeźb, których barwne szeregi wznosiły się ponad kurzem w zwężającej się perspektywie niby gości- niec dla cesarza – by Rottcodd próbował wykorzystać swe osamotnienie; raczej cieszył się samotnością dla Niej Samej, gdzieś w głębi lękając się intruza.

Pewnego parnego popołudnia istotnie przybył gość, by przeszkodzić Rott- coddowi, gdy ten spoczywał głęboko w hamaku, gdyż sjestę przerwało mu po- szczekiwanie klamki, co najwidoczniej zastosowana w miejsce powszechniejsze- go zwyczaju pukania do drzwi. Dźwięk rozbrzmiał wzdłuż długiej sali, po czym osiadł w drobnym pyle na deskach podłogi. Światło słoneczne wciskało się po- między wąskie szczeliny okiennicy. Nawet w takie gorące, duszne i niezdrowe popołudnie okiennice były opuszczone, a światło świec napełniało salę dzi- wacznym blaskiem. Na dźwięk pobrzękiwania klamką Rottcodd usiadł gwał- townie. Wąskie wiązki pełnego pyłków światła, przeciskając się przez okiennice, przekreślały jego ciemną głowę blaskiem zewnętrznego świata. Gdy pochylił się nad hamakiem, blask zawirował mu na barkach, a oczy przemknęły po drzwiach, wciąż powracając po szybkich i stromych wędrówkach do poru- szeń klamki. Pochwyciwszy miotełkę z piór w prawą rękę, Rottcodd zaczął po- suwać się wzdłuż barwnej alei, a jego stopy przy każdym kroku wzbijały

obłoczki kurzu. Gdy wreszcie dotarł do drzwi, klamka przestała drgać. Opuściw- szy się nagle na kolana, umieścił prawe oko przy dziurce od klucza, a opano- wawszy wahania głowy i błądzenie lewego oka (które wciąż próbowało prze- mykać po pionowej powierzchni drzwi), dzięki skupieniu mógł dostrzec, w odle- głości trzech cali od swego oka przy dziurce, oko nie będące jego okiem, które było nie tylko odmiennego koloru niż jego własne żelazno-marmurowe, ale znajdowało się, co jest bardziej przekonywające, po drugiej stronie drzwi. To trzecie oko, które wykonywało te same czynności co oko Rottcodda, należało do Flaya, małomównego służącego Sepulchrave’a, hrabiego Gormenghast. Rzadko się zdarzało w zamku, by Flay znajdował się o cztery pokoje w kierunku poziomym lub o jedno piętro w kierunku pionowym oddalony od jego wysoko- ści. Jego oddalenie się od boku pana było zupełnie nienormalne, a jednak w to duszne letnie popołudnie oko pana Flaya znajdowało się najwidoczniej po ze- wnętrznej stronie dziurki od klucza w Sali Kolorowych Rzeźb, a cała reszta pana Flaya najprawdopodobniej mu towarzyszyła. Rozpoznawszy się nawzajem, oczy wycofały się równocześnie, a mosiężna gałka znowu szczęknęła uchwycona przez dłoń gościa. Rottcodd przekręcił klucz w zamku i drzwi otworzyły się z wolna. Pan Flay wypełnił sobą drzwi, gdy ukazał się stojąc, z założonymi ramiona- mi i spoglądając bez wyrazu na niższego mężczyznę przed sobą. Nie wyglądało na to, by tak koścista twarz jak jego mogła wydać normalny głos, raczej należa- łoby przypuszczać, że zamiast dźwięków wydobędzie się coś bardziej kruchego, bardziej starożytnego, bardziej suchego, może coś w rodzaju drzazgi czy odpry- sku kamienia. Jednakże szorstkie wargi rozchyliły się. – To ja – powiedział i postąpił krok do pokoju, a stawy kolanowe trzaskały mu przy tym. Jego przejściu przez pokój – a właściwie przejściu przez życie – to- warzyszyły te trzaski, co krok jeden, które można by porównać do łamania su- chych gałązek. Widząc, że to istotnie on, Rottcodd skinął ku niemu dłonią z rozdrażnieniem, by wszedł dalej, po czym zamknął za nim drzwi. Konwersacja nigdy nie była mocną stroną pana Flaya, więc czas jakiś spo- glądał posępnie przed siebie, a potem, co Rottcoddowi wydawało się wieczno- ścią, uniósł kościsty palec i podrapał się za uchem. Następnie wypowiedział drugą uwagę: – Jeszcze tutaj, co? – powiedział, a głos z trudem wydobywał mu się z twa- rzy. Czując przypuszczalnie, że nie ma potrzeby odpowiadać na takie pytanie, Rottcodd wzruszył ramionami i przebiegł oczyma po suficie. Pan Flay wziął się w garść i ciągnął: – Powiedziałem, jeszcze tutaj, co, Rottcodd? – Wpatrywał się z goryczą

w rzeźbę Szmaragdowego Konia. – Jeszcze pan jest tutaj, co? – Jestem tutaj niezmiennie – powiedział Rottcodd, zniżając połyskujące oku- lary i przebiegając oczyma po obliczu pana Flaya. – Dzień po dniu, niezmiennie. Upalna pogoda. Nadzwyczaj duszno. Czy chciał pan czegoś? – Niczego – powiedział Flay i zwrócił się ku Rottcoddowi jakby z groźbą. – Nie chcę niczego. – Wytarł dłonie o biodra, gdzie ciemne sukno świeciło jak jedwab. Rottcodd strzepnął popiół z butów miotełką z piór i przechylił podłużną gło- wę. – Ach – powiedział obojętnie. – Mówi pan „ach” – powiedział Flay, odwracając się tyłem do Rottcodda i poczynając kroczyć wzdłuż kolorowej alei – ale powiadam panu, – że to więcej niż „ach”. – Oczywiście – rzekł Rottcodd. – Znacznie więcej, jak sądzę. Ale nie mogę zro- zumieć. Jestem kustoszem. – To mówiąc wyprostował ciało na całą wysokość i w kurzu wspiął się na palce. – Czym? – powiedział Flay, szamocząc się ponad nim, gdyż zawrócił. – Kusto- szem? – Tak jest – powiedział Rottcodd potrząsając głową. W gardle Flaya rozległ się ostry dźwięk. Dla Rottcodda oznaczało to zupełny brak zrozumienia i zirytowało go, że ten człowiek wtargnął na jego terytorium. – Kustoszem – powiedział Flay po chwili upiornej ciszy. – Powiem panu coś. Wiem coś. Ha? – Tak? – powiedział Rottcodd. – Powiem panu – powiedział Flay. – Lecz najpierw, jaki dzień dzisiaj? Jaki miesiąc i jaki rok? Proszę odpowiedzieć. Rottcodda zdziwiło to pytanie, lecz zaczynało to intrygować. Było oczywiste, że chudzielec coś zamyślał, więc odpowiedział. – Jest ósmy dzień ósmego mie- siąca, roku nie jestem pewien. Lecz dlaczego? Prawie niedosłyszalnym głosem Flay powtórzył: – Ósmy dzień ósmego mie- siąca. – Oczy miał niemal przezroczyste, jakby w krainie brzydkich wzgórz dwa odbijające niebo jeziora pośród dzikich skał. – Niech pan podejdzie – powiedział – niech pan podejdzie bliżej, Rottcodd, powiem panu. Nie rozumie pan Gor- menghast, tego, co się dzieje w Gormenghast – rzeczy, które się dzieją – nie, nie. To pod panem jest wszystko, pod tym północnym skrzydłem. Czym są te rzeczy tutaj? Te drewniane przedmioty? Teraz bezużyteczne. Niech je pan przechowuje, ale bezużyteczne. Wszystko jest w ruchu. Zamek jest w ruchu. Dziś, pierwszy raz od lat jest sam, jego wysokość. Nie w zasięgu mego wzroku. – Flay wbił zęby w dłoń. – W sypialni jej wysokości, tam jest. Jego wysokość nie posiada się z ra- dości: nie chce mnie, nie pozwala mi zobaczyć Nowego. Nowego. Zjawił się. Jest

na dole. Nie widziałem go. – Flay wbił zęby w kostkę drugiej dłoni jak gdyby chcąc zrównoważyć doznanie. – Nikt nie był w środku. Oczywiście. Będę na- stępny. Ptaki ustawiły się na poręczy łóżka. Kruki, szpaki, wszystkie nicponie i biały gawron. Jest pustułka; szpony wbite w poduszkę. Pani karmi je skórkami od chleba. Ziarnem i skórkami od chleba. Ledwie spojrzała na nowo narodzone- go. Dziedzica Gormenghast. Nie patrzy na niego. Ale pan wpatruje się w niego. Widziałem przez kratę. Potrzebuje mnie. Nie pozwala mi wejść. Słucha pan? Pan Rottcodd z pewnością słuchał. Po pierwsze, nigdy nie słyszał, by pan Flay kiedykolwiek przedtem mówił tak dużo, a po wtóre, wiadomość, że naro- dził się syn w dawnym i historycznym rodzie Groan, była przecież nie lada ką- skiem dla kustosza mieszkającego samotnie na górnym piętrze odludnego pół- nocnego skrzydła. Było to coś, czym mógł zająć myśli na jakiś czas. Prawdą by- ło, jak to zaznaczył pan Flay, że on, Rottcodd, nie mógł czuć pulsu zamku leżąc w swym hamaku, a ściśle rzecz biorąc, Rottcodd nawet nie podejrzewał, że spo- dziewano się dziedzica. Jego posiłki przychodziły maleńką windą poprzez ciem- ność z pomieszczeń służby wiele pięter poniżej, a on sam spał w nocy w przed- pokoju, w wyniku czego był zupełnie odcięty od świata i wszystkich wydarzeń. Flay przyniósł mu prawdziwą nowinę. Pomimo to nie podobało mu się, że mu przeszkodzono, nawet przynosząc informację o takiej doniosłości. W jego podłużnej głowie krążyło pytanie dotyczące zjawienia się pana Flaya. Dlaczegóż Flay, który w zwykłym biegu rzeczy nie uniósłby brwi, by zauważyć jego obec- ność, zadał sobie trud wspięcia się do tej tak obcej mu części zamku? I narzuca- nia rozmowy tak niepozornej osobistości, jaką był. Z właściwym sobie pośpie- chem przebiegł oczyma po postaci pana Flaya i sam siebie zadziwił mówiąc na- gle: – Czemu mogę przypisać pańską obecność, panie Flay? – Co? – powiedział Flay – co? – Spojrzał z góry na Rottcodda, a jego wzrok stał się szklisty. W gruncie rzeczy pan Flay dziwił się sam sobie. Rzeczywiście, pomyślał, cze- mu trudził się, by powiedzieć Rottcoddowi nowinę, która dla niego znaczyła tak wiele? Dlaczego właśnie Rottcoddowi? Nadal przyglądał się kustoszowi, a im dłużej stał i zastanawiał się, tym oczywistsze stawało się, że pytanie, które mu zadano, było co najmniej niepokojąco trafne. Człowieczek przed nim zadał proste i szczere pytanie. Zabił mu klina. Zrobił kilką chwiejnych kroków w kierunku Rottcodda, a następnie, wepchnąwszy rę- ce w kieszenie spodni, odwrócił się wolno na pięcie. – Ach – powiedział wreszcie. – Wiem, co masz na myśli, Rottcodd – wiem, co masz na myśli. Rottcodd marzył o powrocie do hamaka i rozkoszowaniu się ponownie zbyt- kiem samotności, lecz na dźwięk tej uwagi oczy jego podążyły jeszcze szybciej ku twarzy gościa. Pan Flay powiedział, że wie, co Rottcodd ma na myśli. Czy