Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 970
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 905

Michał Wróblewski - Definicja strachu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Michał Wróblewski - Definicja strachu.pdf

Filbana EBooki Książki -M- Michał Wróblewski
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 364 stron)

Redakcja, redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej Grzegorz Bociek Projekt okładki Autor Fotografia na okładce © Chris Joel Campbell | pexels.com Korekta Urszula Bańcerek Wydanie I, Chorzów 2018 Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA 41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c tel. 600 472 609 office@videograf.pl www.videograf.pl Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o. 01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21 tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12 dystrybucja@dictum.pl www.dictum.pl © Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2018 tekst © Michał Wróblewski ISBN 978-83-7835-704-9

Spis treści Strona tytułowa Strona redakcyjna Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Epilog

ROZDZIAŁ 1 Noc przykleiła się do drzew, jak skóra do żeber. Latarkę trzymałem nad głową. Drugą ręką osłaniałem twarz przed wiatrem. W gęstym błocie każdy krok przypominał mlaśnięcie, jakby las zjadał mnie żywcem, by ukryć swoją tajemnicę. Nagle coś dotknęło mojej twarzy. Ból i ciepło na policzku. Machnąłem ręką, by odpędzić intruza. To tylko gałęzie – przystanąłem i starłem krew z rozciętej skóry. Mokra od deszczu i potu koszula przylgnęła mi do pleców. Zmrużyłem oczy. Ray został w tyle i ledwo mogłem go dostrzec. Tętniąca w żyłach mieszanka adrenaliny i strachu kazała mi iść dalej. Gdzie to jest?! Przez szum ulewy nie wiedziałem, czy mówię to na głos, czy tylko w myślach. Rzęsiste krople trzaskały o liście, odwracały uwagę od naszych niespokojnych cieni, które przygarbione za powalonymi konarami przemykały w mroku, od drzewa do drzewa. Las na chwilę otworzył paszczę i do jego wnętrza wdarło się światło błyskawicy. Przetarłem powieki, by pozbyć się powidoków. Zniknęły, ale światło zostało – delikatny blask ukryty między drzewami. Przyśpieszyłem kroku. Kilka metrów dalej las zaczął się przerzedzać, aż w końcu stanęliśmy na polanie wokół latarni morskiej. Stuwatowe lampy techniczne na trójnogach tworzyły na ziemi jaskrawy krąg, wydobywały z błota koleiny i kępki trawy. Czas zwolnił. Policjanci w żółtych, przeciwdeszczowych płaszczach zabezpieczali wszystko, co mogło okazać się materiałem dowodowym. Komendant stał pod sięgającą nieba ścianą latarni. Ruszyliśmy w jego stronę. Niespokojny wiatr miotał zerwaną taśmą ostrzegawczą. Unosił ją w dziwnym hipnotycznym tańcu, jakby bawił się wstążką. W snopie światła padającym na potężny kamienny mur wirowały krople jesiennego deszczu. Leżała przed nami. Bosa. Wykrzywiona w nienaturalnej pozie. Rozrzucone włosy opadały na kark i sine wargi. Zakrzep w kąciku ust zdradzał krwotok wewnętrzny. Połowę twarzy miała zanurzoną w kałuży i błocie, a jej turkusowa sukienka, kiedyś elegancka, teraz rozdarta do samego krocza, obnażała paskudną

ranę na udzie. Sterczała z niej kość– biała i zaostrzona, jak złamana brzozowa gałąź. W jednej chwili wokół zgęstniało powietrze. Dźwięki zaczęły rozchodzić się wolniej, docierały do mnie z większym trudem. Dwóch policjantów przykryło zwłoki plastikową folią. Potrzebowałem papierosa. Ethan, słyszysz mnie? Chciałem tylko papierosa. Ethan, idziemy! I wtedy sobie przypomniałem. Chodź, teraz nic tu po nas. Już ją widziałem. Słyszysz mnie? Kobieta w turkusowej sukience. Ethan? Miała na imię… Kilka dni wcześniej Powoli przebijałem się przez ciemność. Przez wyjałowioną drogę zmęczenia, przez tęczę kolorów pobłyskującą niczym neony Las Vegas. Tylko po to, by na końcu snu boleśnie wlać się w świadomość, jak tania whisky w przepite gardło. Monotonny dzwonek telefonu nawoływał mnie nieprzerwanie od kilku minut. Zamrugałem. Każdy ruch powiek kaleczył rogówki, jak papier ścierny. Spojrzałem na pajęczynę pęknięć w betonowym suficie. Cienkie żyłki ciągnęły się niemal do okna, omijając po drodze fragment odpadającej farby. Odrzuciłem koc i postawiłem stopy na podłodze. O tej porze roku zawsze była zimna. Wziąłem z biurka kubek wczorajszej kawy i stanąłem przed przeszklonymi drzwiami na taras. Wynajmowałem poddasze w piętrowym domu obok South Ford Road. Ulica biegła w górę wzgórza wznoszącego się nad centrum Dartmouth. Z okna widziałem rzekę Dart i miejski port. Przysadziste drzewa pięły się po zboczu, otaczały posesje i strome miejsca parkingowe. W gęstych koronach zielone liście powoli gubiły swój kolor. Jakby jesień zamoczyła je w złotej farbie. Lubiłem ten widok. Uspokajał mnie, choć od dawna chciałem wyjechać za ocean. Zapalić papierosa na plaży w Venice, pójść na koncert do The Troubadour, poczuć aurę Miasta Aniołów. Podobno jest tam dokładnie tak, jak w filmach. Kopia rzeczywistości na ekranie telewizora, bez retuszu i sztuczek Hollywood. Upiłem łyk zimnej kawy i usiadłem przy biurku, na którym leżał laptop. Zegarek pokazywał trzynastą trzydzieści. Niemal do rana pisałem tekst na zlecenie „Herald Express”. W otwartym oknie klienta pocztowego czekało podziękowanie redakcji

za artykuł oraz dwie kolejne wiadomości od lokalnych gazet. Z pisania żyłem już wcześniej. Na własną rękę działałem od jakichś czterech lat. Sam decydowałem czym się zajmę, a co wywalę do kosza. Sięgnąłem po paczkę fajek i zaraz odrzuciłem ją na biurko. Była pusta. Interesowały mnie głównie tematy społeczne i kryminalne. W przeciwieństwie do wielu osób, zdawałem sobie sprawę z tego, jak cienka jest granica między pozornym poczuciem bezpieczeństwa a realnym zagrożeniem. Zło nosi różne maski. Bardzo często jest tuż obok – bliżej niż myślisz. Wysoki mężczyzna, którego spotkasz w autobusie. Wesoła sąsiadka z domu obok. Drażliwy mąż, z którym co wieczór zasypiasz w tym samym łóżku. W naturze najbardziej nieobliczalny zawsze będzie człowiek. Kliknąłem ikonę przeglądarki. W nowym oknie pojawiły się najświeższe wiadomości z Devon. Od razu wszedłem w zakładkę z kryminałkami. Nie złapię mordercy za rękę, gdy sięga po broń, ale mogę dać ludziom świadomość zagrożenia, by przestali być lekkomyślni. Zbrodnia, tragedie i śmierć to nie wytłuszczone nagłówki, barwnie opisane zdjęcia albo dwuminutowy wstrząsający news. To rzeczywistość, która może dotyczyć każdego. Dlatego piszę. O tym, co istotne. Żeby ostrzec choćby garstkę, by dać do myślenia. Piszę o tym, do czego zdolni są ludzie. „Zamiast chronić ludzką godność, odebrał ją własnemu dziecku” – głosił jeden z nagłówków w serwisie. Kliknąłem link. „Młody lekarz z Newton Abbot został dziś rano oskarżony o zgwałcenie i zamordowanie swojej szesnastoletniej córki. Według opinii biegłego, dziewczyna była w czwartym miesiącu ciąży”. Czy budując w ludziach świadomość zagrożenia, chcę w nich wzbudzić strach? Nie, ale to nieuniknione. Strach jest naturalną reakcją obronną organizmu. Gdy go poczujesz, zaczynasz brać życie na serio. Wtedy masz szansę przetrwać. Wstałem od biurka i podszedłem do telefonu. Masz jedną nieodebraną wiadomość: Cześć najemniku. Z tej strony Tom. Dawno nie rozmawialiśmy. Mam coś dla ciebie. Odezwij się jak najszybciej. To pilne. Rozmasowałem powieki i wybrałem numer autora nagrania. Monotonny sygnał połączenia przerwał cichy trzask, a w słuchawce odezwał się znajomy głos. – Niezły czas, Ethan. Spodziewałem się, że zajmie ci to dłużej.

– Zdarza mi się zaskakiwać. O co chodzi? Dawno nic mi nie podrzucałeś. – Pakuj się. – Po co? – Płyniesz na Dale. – Tom, jutro jestem umówiony z mechanikiem, poza tym, czekają na mnie jeszcze dwa teksty. – Dla kogo piszesz? „Dartmouth Chronicle”, „Daily Devon”? Daj spokój! Nie ma na to czasu. Szykuję jubileuszowy numer. Mam coś dobrego. – Na Dale? To kompletne odludzie. Będzie dobrze, jeśli widzieli tam coś takiego jak gazeta. – Nie przesadzaj, Ethan. Pięć lat temu na tej wyspie zamordowano turystkę. – Moją sąsiadkę pochowali tydzień temu, ale to jeszcze nie powód, żebym o tym napisał. – Posłuchaj, to nie było typowe morderstwo. Najpierw gliniarze podejrzewali samobójstwo, ale potem coś znaleźli i zmienili kwalifikację sprawy. – Co znaleźli? – To już twoje zadanie. Odrób pracę domową i dowiedz się. Okoliczności śmierci nie były jednoznaczne i sprawy nigdy nie wyjaśniono, chociaż było wokół niej sporo szumu. W dochodzeniu brał udział mój znajomy, Jim Harvy. Rozmawialiśmy kilka miesięcy temu. Wspomniałem, że potrzebuję dobrego tematu. Wypiliśmy kilka głębszych i staremu gliniarzowi rozwiązał się język. Harvy zaczął gadać o Dale i tej zamordowanej kobiecie. Podobno było kilka poszlak, do których media nie dotarły. Niestety, nie wiem, o co chodziło. Zanim zdążyłem się zorientować, Harvy prawie spał na stole i bredził o byłej żonie. Jakiś tydzień później wyjechał do Meksyku i kontakt się urwał. Pewnie chleje teraz margaritę i obżera się burrito. W każdym razie chcę, żebyś znalazł coś, do czego nie dotarła konkurencja. Ludzie uwielbiają czytać o przemocy i zagadkach, więc pogadaj z kim trzeba. Rozejrzyj się po okolicy. – Wiesz, że do taniej sensacji podchodzę jak do szamba. Omijam z daleka. – Wiem, wiem. Masz te swoje… zasady. Ja mam swoje cele, ty masz swoje. Mordercy nigdy nie złapano. – Zrobili portret psychologiczny?

– Kto ich tam wie, ale gdybyśmy coś takiego opublikowali… to byłoby coś! Może dowiesz się czegoś, co pomoże policji wznowić dochodzenie. Czy to nie wystarczająca zasługa dla społeczeństwa? Spojrzałem na ekran komputera. W skrzynce wciąż czekały nieprzeczytane wiadomości. – Halo, jesteś tam? – Powiązali tę sprawę z innymi przypadkami? – A co to ma do rzeczy? – Chcę wiedzieć czy to jednostrzałowiec, czy seryjny. – Nic takiego nie znalazłem, ale odpowiedzi kryją się na tej cholernej wyspie. Czuję, że to będzie hit. Od razu pomyślałem o tobie. To jak będzie? Nie daj się prosić! – W porządku, popłynę. – Świetnie! Za cztery godziny odchodzi ostatni prom. Nie spóźnij się. Trzask. – Nie spóźnię. * * * Pod prysznicem spędziłem dobre dwadzieścia pięć minut, próbując zmyć z siebie resztki snu. W pokoju założyłem czystą koszulę i jeansy. Dopinając rozporek, podszedłem do lodówki i uchyliłem drzwiczki. Bzycząca świetlówka rzuciła światło na pustą metalową kratkę i kilka przeszklonych półek. Prom na Dale odpływał z Warfleet Creek, małej zatoczki niedaleko Dartmouth Castle, jednej z dwóch bliźniaczych fortyfikacji, które w czternastym wieku broniły ujścia rzeki Dart. Wrzuciłem do samochodu najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyłem drogą w dół zbocza. Przez centrum przejechałem w kilka minut. Zaparkowałem przy krawężniku na Lower Street. W podłużnym budynku obok rzeki mieściła się restauracja z regionalnym jedzeniem. Lubiłem zajmować stolik pod panoramicznym oknem, by obserwować, jak białe żaglówki przecinają taflę wody lśniącymi kadłubami. Część z nich mknęła na północny zachód w stronę cumowiska, inne, prezentując dumnie swoje nazwy na burtach, płynęły odważnie

w przeciwnym kierunku – na otwarte wody Atlantyku. Zamówiłem sadzone jajko na bekonie i dużą kawę. Aromat arabiki przyjemnie drażnił nozdrza i uspokajał myśli. Upiłem łyk cierpkiego naparu i wbiłem widelec w żółtko. Na stoliku, jak zawsze, leżała świeża gazeta. Między innymi za to ceniłem tę knajpę. W niedzielę synoptycy zapowiadali pogorszenie pogody i możliwe sztormy, szczególnie w rejonie Wysp Normandzkich. W tamtej okolicy leżało Dale – cel mojej podróży. Obok Jersey i Guernsey była to trzecia największa wyspa w kanale La Manche. Po jedzeniu i trzeźwiącej dawce kofeiny pojechałem wzdłuż wybrzeża szeroką Warfleet Road. Dwadzieścia minut później zjechałem z głównej drogi na teren przystani. Wieczorne słońce prześliznęło się po karoserii chevroleta i zniknęło w koronach drzew nad brzegiem zatoczki. Malownicze miejsce nad Kanałem La Manche tonęło w ciszy zmierzchu, zmąconej szumem żwiru pod kołami auta. Minąłem barak zamkniętej wypożyczalni sprzętu wodnego i stanąłem w kolejce samochodów. Do wjazdu na prom czekały jeszcze dwie osobówki i mały wóz dostawczy z wytartym logo „Jay Jinx” na pace. Uchyliłem szybę i nie spuszczając oczu z dwójki marynarzy uwijających się na promie, sięgnąłem do samochodowej zapalniczki. Odpaliłem papierosa i zaciągnąłem się. Ciepło spalanego między palcami tytoniu przypomniało mi, że to moja ostatnia paczka marlboro. Wypuściłem dym i oblizałem suche wargi. Nagle z promu rozległ się donośny gwizd. Jeden z marynarzy podniósł szlaban, inny zajął się kierowaniem pojazdów na platformę niezgrabnego statku. Ostrożnie wtoczyłem się za srebrnego opla i wyłączyłem silnik. Dźwięk rozedrganego wozu zastąpiło skrzypienie szlabanu. Wyjąłem kluczyki ze stacyjki i wysiadłem. Pogoda o tej porze roku zaczynała być kapryśna. Jasne niebo coraz częściej zasłaniały burzowe chmury, a w powietrzu czuć było jesienny chłód. Z tylnego siedzenia zabrałem szarą dyplomatkę – idealny strój na angielską aurę. Poprawiłem klapy płaszcza i ruszyłem w stronę schodów na taras. Widokową część promu otaczała wysłużona barierka. Metalowa konstrukcja wystawiona na niepogodę zdradzała, że ta łajba pływała już od wielu lat. Odpadająca farba, miejscami rdza i krystaliczny osad.

Oparłem łokcie o balustradę i zaciągnąłem się papierosem. Smak słonej bryzy przyćmił na chwilę gorycz amerykańskiego tytoniu. Patrzyłem na spokojną zatokę. Słońce odbite na powierzchni wody skrzyło się jak brokat. Lubiłem ten widok. Pozwalał mi się odprężyć, na chwilę odpłynąć. Z odrętwienia wyrwało mnie łaskotanie. Apatycznie spojrzałem w dół, na dłoń obsypaną popiołem z papierosa. – Lepiej usiądź. Właściwie to prawie dwie godziny rejsu. – Usłyszałem za plecami. Pogrążony we własnych myślach, nie zauważyłem, że na tarasie zjawił się ktoś jeszcze. Sądząc po ogorzałej twarzy i zmarszczkach, mógł mieć koło pięćdziesiątki. Znoszony sweter, ręce wciśnięte w kieszenie. Facet wyglądał jak podstarzały hipis z kilkudniowym zarostem i długimi włosami pokrytymi siwizną. – Poczęstuje mnie pan? – zapytał w odpowiedzi na moje badawcze spojrzenie. Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Z wymiętej paczki wyjrzały dwa pomarańczowe filtry. – Wygląda na to, że ma pan szczęście – rzuciłem w stronę faceta w swetrze. Mężczyzna uśmiechnął się lekko i podszedł po papierosa. Ostrożnie, jakby składał statek w butelce, wsunął palce do paczki i złapał filtr marlboro. Pstryknąłem zapalniczką i płomień oblizał tytoń zawinięty w białą bibułkę. – Pierwszy raz na Dale? – zapytał, patrząc tam, gdzie ja wcześniej – za horyzont. – Polecenie służbowe. – Jest pan policjantem? – Kimś gorszym. – Właściwie to myślałem, że święta inkwizycja już nie prowadzi swojej krucjaty – odparł i uśmiechnął się nieznacznie. – Instytucja, dla której pracuję, też potrafi zniszczyć komuś życie, choć nie polujemy tylko na wiedźmy. – A na kogo jeszcze? – Na tych, którzy czynią zło bez pomocy czarów. Hipis zaciągnął się dymem. Patrzył na mnie, jakby starał się odgadnąć, o czym myślę. Zmrużył oczy i przytaknął jak ktoś, kto zaczyna rozumieć złożony problem. – Jestem dziennikarzem śledczym. Wolnym strzelcem – uściśliłem.

– To chyba stresująca praca? – Zależy od podejścia. Kojarzy pan sprawę zamordowanej turystki? – Chyba wiem, o kogo chodzi. – Chcę zasięgnąć języka. Może pojawiło się coś nowego w tej sprawie. – Ciężki przypadek. Właściwie bardzo… tajemniczy. – Kojarzy pan jakieś szczegóły? – Właściwie niewiele. Tyle samo powie panu każdy na wyspie. Na pewno nie jest to nic, o czym już by pan nie wiedział. Proszę udać się do miejscowego komisariatu, tam powiedzą panu więcej niż ja. Skinąłem głową z grzeczności, ponieważ od początku zamierzałem skorzystać z pomocy lokalnej policji. Hipis dopalił peta i pożegnał się. Minął pracownika promu i razem zeszli na dolny pokład. Podszedłem do barierki i wyjrzałem na platformę dla samochodów. Przed dostawczakiem „Jay Jinx” zatrzymał się czarny mercedes. Lśniący lakier, wypolerowane alufelgi. O maskę samochodu opierała się młoda kobieta. Mimo wieczornego chłodu była w kusej sukience odsłaniającej ramiona i zgrabne nogi. Właścicielka luksusowego wozu rozmawiała przez telefon. Turbiny promu wyły nieznośnie, dlatego nie słyszałem, co mówi, ale wyglądała na zdenerwowaną. W pewnym momencie oderwała komórkę od ucha i ze złością rzuciła telefon na siedzenie. Kiedy trochę ochłonęła, spojrzała w moją stronę. Miała w sobie coś wyzywającego. Jak dziewczyna z rozkładówki albo puszczalska sąsiadka, która rozłoży nogi, jeśli zasłużysz. Nieznajoma zmysłowo wygładziła sukienkę na biodrach. Myślę, że chciała zatrzeć złe wrażenie wywołane wcześniejszą chwilą nieuwagi, gdy publicznie puściły jej nerwy. Zainteresowanie ze strony obcego mężczyzny dodało jej pewności siebie i pomogło odzyskać kontrolę nad wybuchowym temperamentem. Przeczesała dłonią kasztanowe włosy i wsiadła do samochodu. Drzwi zamknęły się z cichym trzaskiem, a kobieta w turkusowej sukience zniknęła za przyciemnioną szybą luksusowego auta. Przez chwilę zastanawiałem się, czy ciągle na mnie patrzy, lecz w końcu przeniosłem spojrzenie na linię horyzontu. W oddali zamajaczył ciemny punkt. W gęstniejącym zmierzchu nierówny kształt coraz bardziej zlewał się z taflą wody. Rósł prawie niezauważalnie, dlatego wciąż musiała dzielić nas duża odległość.

Zszedłem po metalowych schodkach i wróciłem do chevroleta. W środku włączyłem ogrzewanie i odruchowo sięgnąłem za ucho, gdzie zwykłem trzymać awaryjnego peta. Koledzy z dawnej redakcji nazywali go petem kusicielem, bo zawsze miał być tym ostatnim. I tak już od sześciu lat. Opuściłem oparcie fotela i ułożyłem się wygodnie. W kieszeni zawibrował telefon. „Zdążyłeś?” – pytał w wiadomości Tom. Prawda jest taka, że po prostu lubiłem jarać. I to dużo, choć znałem też inne używki. W tym temacie muszę oddać honor Indianom, których dumni osadnicy z Europy wymordowali w imię amerykańskiego snu o wolności i równości, zaś tych, którzy przeżyli, zamknęli w rezerwatach. Nazywamy się ludźmi o szerokich horyzontach, a prawda jest taka, że to Indianie znaleźli klucz do otwarcia świadomości – meskalinę. „Tak. W kontakcie” – wystukałem lakonicznie i wysłałem wiadomość. Dzięki meskalinie szamani wprowadzali się w trans. Widzieli rzeczy, które mogły uratować wioskę przed nieszczęściem albo pogrążyć ją w tragedii. Ja też miewam wizje – efekt bolesnych doświadczeń i nadużywania LSD. Obrazy w mojej głowie są jak niewerbalny sygnał z podświadomości, feeria barw albo fragmenty pogniecionej taśmy filmowej. Innym razem jestem po prostu na haju i pamiętam niewiele. Ludzki mózg wciąż jest pełen tajemnic. Wątpię, abyśmy kiedyś poznali je wszystkie. Wewnątrz samochodu zrobiło się przyjemnie ciepło. Przysiągłbym, że zdążyłem ledwie mrugnąć, ale gdy otworzyłem oczy, pokład promu tonął w półmroku. Potarłem twarz i wyszedłem z wozu. Ponad taflą wody majaczyła ciemna plama wyspy. Zegar przy schodach wskazywał osiemnastą trzydzieści. Za czterdzieści minut miałem być na miejscu. * * * Wokół cumowiska pełzała mgła, a powietrze wyraźnie się ochłodziło. Im dalej na południe Anglii, tym mieszkańcy byli bardziej przesądni. Tam, gdzie miejska zabudowa ustępowała zabobonom wiejskiego życia, mówiło się, że podczas nocy takich jak ta, w ludziach budzą się demony, a senne koszmary spełniają się niczym fatalna przepowiednia. W taką noc przesądni robili wszystko, by nie zmrużyć oka.

Marina na Dale nie była aż tak mała, jak się spodziewałem. Przybijało tu kilkanaście kutrów rybackich i parę rekreacyjnych łodzi. Największe wrażenie robił kilkumetrowy jacht ochrzczony „Veronica”. Imię zapisano fantazyjną włoską kursywą, zdobiącą szeroką, białą burtę łodzi. Z platformy promu zjechałem jako ostatni. Wszystkie inne samochody zdążyły już odjechać. Na przystani panowała niemal senna aura. Ostatnie promienie dnia wyciągały z półmroku kontury niewielkiego bosmanatu i portowego dźwigu. Resztę zabudowy stanowiło kilka drewnianych pomostów oraz betonowy slip do spuszczania łodzi i wyciągania ich na brzeg. Cofnąłem chevroleta bliżej cumowiska. Na promie w skrzyni z narzędziami grzebał jeden z marynarzy. – Przepraszam! Wie pan, gdzie znajdę komisariat? – zawołałem, wyciągając głowę przez otwartą szybę. Facet nie reagował. Skupiony na swojej pracy, nie odrywał oczu od przybornika i dalej układał jego zawartość. – Halo, może mi pan pomóc? Jak dojadę na komisariat? – Nie odpowie panu. – Przy szybie, jak z podziemi, wyrósł starszy mężczyzna. – Jest trochę zamknięty w sobie. – To może pan mi powie, gdzie tu jest komisariat? – Trzeba dojechać do linii lasu, o tam. – Dziadek wskazał kierunek dłonią umorusaną smarem. – Potem asfaltową drogą. Jakieś dwadzieścia minut i będzie pan w mieście. Pierwszy raz na wyspie? – Nie da się ukryć. – Pojedzie pan w dzień. Po nocy łatwo wypaść z drogi i rozbić się o drzewo. Radzę przenocować w Domu Rybaka i ruszyć z samego rana. – To tamten? – Skinąłem głową w kierunku pobliskiej zabudowy. Najbliżej brzegu stał dwupiętrowy budynek. Z kilku okien sączyło się ciepłe światło. – Tak. Zatrzymują się tam cumujący w porcie turyści albo rybacy, ale o tej porze roku nie ma ich wielu. Szczególnie tych pierwszych. – W porządku, dziękuję. Spokojnego wieczoru. – Panu również i proszę uważać w lesie. Wrzuciłem bieg i ruszyłem w stronę Domu Rybaka. Z portu nie prowadziła tam żadna ścieżka. Samochód kołysał się w koleinach, aż dotarłem pod budynek. Hotel

był drewniany, zbity z długich bali. Z tyłu, na wysokości drugiego piętra, wznosiło się metalowe rusztowanie. Wysiadłem z auta i zabrałem torbę z bagażnika. Do wejścia prowadziły krótkie, nieco już pokruszone schody. Pociągnąłem za klamkę i pchnąłem drzwi z małym kwadratowym oknem. Zawiasy skrzypnęły lekko, a powietrze wypełnił zapach żywicy i jaśminowego kadzidełka. Niewielkie wnętrze oświetlało żółtawe światło dwóch lamp elektrycznych. W półmroku, między słupami nośnymi, zwisały grube liny cumownicze, stara sieć rybacka i parę artefaktów z przeszłości w postaci harpuna czy połamanego koła sterowego z okrętu, o którym prawdopodobnie świat już zapomniał. Za ladą nad otwartym zeszytem stała młoda kobieta. Najwyraźniej nie spodziewała się przyjazdu nowego gościa. – Witamy w Domu Rybaka. – Uniosła brwi, ale zaraz ukryła zaskoczenie. – W czym mogę pomóc? – Potrzebuję pokoju dla jednej osoby. – Oczywiście. Jak długo planuje pan zostać? – Jeszcze nie zdecydowałem. – Dobrze, zaraz dam panu klucz. Dziewczyna zerknęła do zeszytu i wskazała palcem na jedną z zapisanych linijek. Mruknęła coś pod nosem, a potem sięgnęła po kluczyk wiszący na jednym z kilkunastu haczyków. – Pokój numer piętnaście, prawe skrzydło na pierwszym piętrze. Na końcu korytarza – dodała wesoło. Mogła mieć nieco ponad dwadzieścia lat. Schody były strome, a korytarze stosunkowo wąskie. Wyglądało jednak na to, że ta oszczędność miejsca była podyktowana chęcią upchnięcia jak największej liczby pokoi o rozsądnym metrażu. W sumie było ich po cztery z obu stron. Moje lokum przypominało niewielką kawalerkę bez kuchni. Rzuciłem na łóżko torbę zabraną z samochodu i podszedłem do okna. Za grubą firaną rozpościerał się widok na ocean – teraz już czarny i nieprzenikniony. Jedynym źródłem światła na zewnątrz było kilka portowych latarni oświetlających pomosty i kawałek dzikiej plaży. Zerknąłem na zegarek. „Dochodzi ósma” – powiedziałem w myślach, gdy za oknem coś błysnęło. Przywarłem czołem do szyby. Może to jakiś dzieciak bawił się

latarką albo ktoś nie chciał połamać nóg i oświetlał sobie drogę. Gdy odszedłem od parapetu, za oknem znów zrobiło się odrobinę jaśniej. Podniosłem do góry okiennicę i wychyliłem się na zewnątrz. Dopiero po chwili na spienionych falach zobaczyłem powracającą smugę skupionego światła. To była latarnia morska. Na stoliku przy ścianie stał telefon. Nie wierzyłem, że mogą panować tu aż takie wygody i nie myliłem się. W słuchawce było głucho, chociaż kabel tkwił w gniazdku. O room service mogłem tylko pomarzyć. Sięgnąłem do torby, łudząc się, że znajdę w niej choćby jednego papierosa. Dwie koszule, spodnie, kurtka, szczoteczka. Puk, puk, puk. Obróciłem głowę w stronę drzwi. Puk, puk. – Halo, proszę pana, jest pan tam? Wrzuciłem szczoteczkę z powrotem do torby i otworzyłem. Recepcjonistka. – Nie mamy ostatnio zbyt wielu gości, dlatego nie trzymamy ręczników w wolnych pokojach – wytłumaczyła się i wyciągnęła przed siebie bawełniane zawiniątka w pstrokatych kolorach. Spojrzałem najpierw na ręczniki, potem na dziewczynę. – Palisz? * * * – Ostatnio trudno o gości. Przypływa do nas coraz mniej turystów – żaliła się Judith, kiedy staliśmy przed wejściem do hotelu. Zaciągnęła się cienkim vogiem i spojrzała w ciemność przed Domem Rybaka. – Jeszcze kilka lat temu mieliśmy tu ruch przez całe lato. Nawet o tej porze roku turyści pytali o wolne miejsca. Mamy tu niesamowite sztormy. Są dni, kiedy mgła otacza wzgórza nad doliną i wypełnia zatoczki między klifami. Tańczy nad gładką taflą wody. Piękny widok. – Kiedy turyści przestali odwiedzać wyspę? – zapytałem dla podtrzymania tematu, bowiem dobrze znałem odpowiedź. Judith zamyśliła się. – Pięć lat temu miało tu miejsce pewne… zdarzenie. – Ktoś… zginął?

– Słyszał pan o tym? – zapytała zaskoczona. – Po prostu zastanawiam się, co mogło tak bardzo zniechęcić gości do odwiedzania wyspy. Zawahała się. Papierosowy dym otoczył nas szarą mgiełką, a noc mruczała dźwiękami cykad. – Zginęła tu młoda kobieta. Znaleźli ją na plaży – powiedziała po długim milczeniu. – Na zwłoki natknęła się policja? – Ktoś z mieszkańców wyspy albo jakiś turysta. W gazetach pojawiały się sprzeczne informacje. Wiem, że woda wyrzuciła ciało na brzeg. Dziewczyna była studentką, przyjechała tu ze znajomymi na wakacje. – Wypadek? Recepcjonistka nerwowo pstrykała paznokciami i spojrzała w bok. – Na początku lokalnym władzom udawało się to ukryć, żeby nie odstraszać turystów, ale kiedy na wyspę ściągnęli dziennikarze, wyszło na jaw, że to coś poważnego. – Jak zginęła? – Nie znam szczegółów. Znaleźli coś w jej krwi. Chyba została otruta. – Przykra sprawa. Judith westchnęła. – A pan co tu robi? Trudno jest przypłynąć na Dale i nie wiedzieć, co się u nas wydarzyło. – Coś słyszałem. – Zaciągnąłem się i strzepnąłem popiół na schody. – Chciałem na trochę wyrwać się z miasta i odetchnąć świeżym powietrzem. Wydawało mi się, że to dobre miejsce. – Najlepsze. Naprawdę tak myślę. O ile nie odstrasza pana ta historia. – To było dawno. Jeśli faktycznie ktoś ją zamordował… Ten, kto to zrobił, jest już na pewno daleko stąd. – Mam taką nadzieję. Nie potrzeba nam tu wariatów. – Jakoś się nie dziwię. Recepcjonistka spojrzała na papierosa i resztkę tlącego się w nim tytoniu. – Cóż, późno już. Pewnie chce pan odpocząć?

– Nie sypiam najlepiej. – Może tutaj pan zacznie. – Może. W pokoju mam telefon, ale nie działa. Jakiś problem z instalacją? Dziewczyna pokręciła głową. – Nie, nie. W czasie największej popularności wyspy hotel przynosił całkiem spory zysk. Właściciele, czyli moja rodzina, zaczęli remontować budynek. Chcieli, żeby to miejsce było bardziej… ekskluzywne. Próbowali przyciągnąć bogatszych klientów. Ciotka wydała wszystkie zarobione pieniądze, ale po tym, co się tu stało, ledwo starcza na utrzymanie hotelu. Zostaliśmy z nieczynnymi telefonami i niedokończonym piętrem. Cofnąłem się na schody i spojrzałem do góry. Na drugim piętrze było zupełnie ciemno. – Pozostaje czekać na lepsze czasy. Zimno. – Wzdrygnęła się. – Wracam do środka panie… – Mów mi Ethan. Recepcjonistka uśmiechnęła się serdecznie. Miała ładnie zarysowane brwi i bladoróżowe usta. Dziewczyna z prowincji – naturalna, nie żadna wylaszczona księżniczka. Kiedy się śmiała, w policzkach tworzyły się jej małe dołeczki. Judith docisnęła rozżarzony niedopałek do pokrywy kosza. Papieros zasyczał, z chłodnego metalu uniósł się wątły obłoczek dymu. – No to dobranoc, Ethan. – Dobranoc. Kiedy zniknęła za drzwiami, zaciągnąłem się resztką vogue’a. Mało męskie, ale lepsze to niż nic. Spojrzałem w stronę przystani na czarny kształt promu, którym tu przypłynąłem. Miałem już odejść, gdy w kabinie niezgrabnej łajby zapaliło się światło. Wytężyłem wzrok. Wydawało mi się, że widzę kogoś w oknie, gdy chwilę później na szybę opadła zasłona. Niewyraźny kształt spłynął po materiale długim cieniem i zniknął gdzieś w kajucie. Z odrętwienia wyrwały mnie ciepło i swąd spalonego filtra. Odruchowo strząsnąłem resztkę tlącego się tytoniu i podobnie jak Judith wrzuciłem kiepa do śmietnika przy drzwiach. Wróciłem do hotelu. Poprzecierane sieci rybackie dyndały ponuro, poruszone

przeciągiem. Na recepcji było pusto, a zza drzwi przy kontuarze dobiegały niewyraźne szmery. Wąskim korytarzem udałem się do pokoju na piętrze. Zapaliłem lampkę na stoliku pod ścianą i zawiesiłem płaszcz na oparciu krzesła. Rzuciłem okiem na wnętrze pomieszczenia. Wszystko wydawało się być na swoim miejscu. Przez okno widziałem cumowisko. W kabinie promu zaległa ciemność. Statek wyglądał, jakby od lat rdzewiał na przystani. Jakby od dawna nikt do niego nie zaglądał. Przyjechałem na krótko, dlatego nie zabierałem ze sobą wielu rzeczy. Wsunąłem torbę pod łóżko, a potem zdjąłem spodnie i koszulę. Powieki ciążyły mi coraz bardziej. Wyciągnąłem się na materacu i przez chwilę wodziłem wzrokiem wzdłuż pajęczyny drobnych pęknięć na suficie. Prawie jak w domu. Przesunąłem się w górę łóżka i naciągnąłem na siebie koc. W myślach układałem plan na jutro. Zamierzałem pojechać do miasta, aby porozmawiać z lokalnymi władzami. Chciałem też pokręcić się po okolicy i popytać. Kumpel Toma twierdził, że nie wszystkie informacje na temat śmierci turystki wyszły na jaw, a skoro tak, ktoś musiał coś wiedzieć. Chyba że stary gliniarz chciał po prostu zaintrygować naczelnego „New Eye” i rzucił dziennikarskiej hienie łakomy kąsek. Dla mnie takie sprawy były czymś więcej niż tematem na okładkę. Istotę stanowiło pytanie „dlaczego?”. Dlaczego ktoś to zrobił i dlaczego nikt w porę nie zareagował? Dlaczego ludzie znów nie dostrzegli zagrożenia? Jeżeli mogłem znaleźć odpowiedzi, chciałem wydobyć je od tych, którzy do tej pory milczeli.

ROZDZIAŁ 2 Niedziela, 11 października 2015 roku Dudnienie. Pulsujący rytm wypełnia głowę, tętni w żyłach. Dobiega z daleka. Stoję w pokoju. Widzę, jak ona wyciąga coś z szafy. Mówię do niej, ale ona nie patrzy w moją stronę. Milczy. Czuję jak żółć gniewu i bezradność wypełniają mi serce. Powiedziałem za mało? O czymś zapomniałem, czy może powiedziałem za dużo? Zawsze byłem mistrzem dialogu… z samym sobą. Czasem wystarczyłoby się zamknąć, zacisnąć zęby i czekać. Tylko na co? Aż złośliwy los wykolei ten pociąg donikąd? Słowa pełne żalu i pretensji więzną w gardle. W myślach przekonałbym każdego, choćby Charona, żeby oddał mi swoją łódź i wszystkie monety, które zabrał z martwych ciał. W prawdziwym życiu… z nią… było inaczej. Zapomnieliśmy, co jest ważne. Zapomnieliśmy, jak ze sobą rozmawiać. Może nigdy nie potrafiliśmy? Czułem, że ją tracę. Wymykała mi się z rąk, jak źle uchwycony, drogocenny przedmiot. Pamiątka przeszłości, która zaraz roztrzaska się o ziemię. Znów słyszę dudnienie. Jest jasno. Coraz jaśniej. Długie cienie uciekają pod meble. Mrużę oczy, próbuję skupić wzrok. Kątem oka widzę kogoś w progu sypialni. To chyba mężczyzna, ale obraz jest niewyraźny. Odwracam się. Stoję w korytarzu przed drzwiami do domu. Ktoś jest na zewnątrz i puka, jakby uderzał w ogromny bęben głęboko pod ziemią. Podłoga usuwa mi się spod stóp. Spadam, a obraz eksploduje bielą. Tępy ból wypełnia skronie. Z trudem wlewam się w świadomość. Prześladujący mnie dźwięk jest już całkiem wyraźny. Puk, puk, puk. Sprężyny lekko skrzypnęły, gdy powoli wstałem z łóżka. Ściany pokoju zakołysały się i po chwili wróciły na swoje miejsce. Podszedłem do drzwi w samych bokserkach. – Cześć. – Judith potarła brwi i uciekła spojrzeniem. – Przepraszam, że budzę, ale wczoraj chyba zapomniałam powiedzieć. Śniadanie jest między ósmą a dziesiątą. Nie chciałam, żebyś zaspał.

– Która godzina? – Przetarłem oczy. – Dziewiąta. – Okej, zaraz zejdę. Dzięki. Dziewczyna uśmiechnęła się i poszła w stronę schodów. Wyciągnąłem z torby świeżą bieliznę i założyłem koszulę. Podszedłem do lustra, by zawiązać krawat. Patrzyłem na zaspaną twarz faceta, któremu dopiero co stuknęła trzydziestka. W życiu mężczyzny są dwa ważne etapy. Pierwszy, gdy kończy osiemnaście lat i wydaje mu się, że jest już dorosły oraz drugi, gdy przekracza trzydziestkę i rzeczywiście staje się dorosły. Czasem dorasta się szybciej, ale to tak, jakby zamiast regularnej pracy na siłowni wybrać zastrzyki ze sterydami. Skracasz proces, ale równie prędko się niszczysz. W odbiciu własnych oczu dostrzegłem resztki zamglonego snu. Widziałem tylko skrawek oderwany od większej całości. Białe ściany, pokój z dużym łóżkiem i kobieta. Dorothy. Jakby to było wczoraj. Szansa na inne życie. Potarłem dłonią kilkudniowy zarost i zapiąłem guzik pod szyją. Wzdłuż kołnierzyka biegła cienka blizna. Nigdy nie mogłem jej zasłonić, dlatego nieustannie przypominała mi, że to, co robię, ma znaczenie. Zabrałem płaszcz z oparcia krzesła i zszedłem na dół. Recepcję wypełniał brzęk sztućców i talerzy. Pomieszczenie naprzeciwko schodów wabiło gości zapachem swojskiego śniadania: jajek, parówek i świeżego mleka. W jadalni znajdowało się kilka stołów na maksymalnie dwadzieścia, może trzydzieści osób. W najdalszym kącie sali para młodych ludzi dyskutowała przyciszonymi głosami. Miejsce pod oknem zajęła kobieta w średnim wieku. Mieszając herbatę, zamyślona zerkała w stronę przystani. Mniej więcej pośrodku pomieszczenia siedział starszy mężczyzna. Rozpoznałem tę twarz. Już się widzieliśmy. – Przepraszam, chyba wczoraj rozmawialiśmy. Pracuje pan na promie? Mężczyzna podniósł na mnie wzrok znad zupy mlecznej. Oblizał z wąsów resztkę jajecznych klusek. – Wczoraj pytałem o drogę do komisariatu. To chyba z panem rozmawiałem? – Ach, tak! Już pamiętam. Zgadza się, ze mną. Tak, tak. – Potakiwał wyraźnie ucieszony, że sprawa się wyjaśniła. – Charles Dowell. – Mężczyzna odchrząknął. –

Kapitan promu na trasie Warfleet Creek–Dale. Proszę, niech pan siada. Moja żona prowadzi w mieście sklep – podjął kapitan, gdy tylko zająłem miejsce. – Do gotowania mam dwie lewe ręce, więc przychodzę tu, kiedy nie ma jej w domu. Mieszkamy niedaleko. – Od dawna na Dale? – Można powiedzieć, że odkąd pamiętam. Mój dziadek był stąd, a rodzice poznali się na tej wyspie. Podobnie jak ja z żoną. Jak na razie, syn idzie w nasze ślady. Spotyka się z dziewuchą Morganów. Na co dzień Peter pomaga matce w sklepie. Mamy też córkę, Helen, ale ją zawsze ciągnęło do świata z dala od wyspy. Do wielkiego miasta – podsumował, wypowiadając ostatnie słowa z teatralną przesadą i nutą pogardy w głosie. – Studiuje i dorabia jako kelnerka w kawiarni. Jakoś sobie radzi. – Utrzymujecie państwo kontakt z córką? – Pisze listy do matki. Ma to po niej. Teraz wszyscy wysyłają te esemesy i mejle, wie pan. – Uśmiechnął się cierpko. – Ostatnio odzywa się coraz rzadziej. Młodzi na nic nie mają czasu. – Mężczyzna spojrzał w okno i zmarkotniał. – Może wyjechała, bo się przestraszyła? – zapytałem. Charles zmarszczył brwi. – Co ma pan na myśli? – Chodzi mi o kobietę, którą pięć lat temu znaleziono na plaży. – A, tak, pamiętam. Paskudna sprawa. Helen wyjechała kilka tygodni później. A może po roku…? – Kapitan podrapał szorstką szczecinę brody. – Nie pamiętam dokładnie. Od tamtej pory minęło sporo czasu. W każdym razie, Helen od dawna chciała iść na studia i dopięła swego, chociaż tutaj niczego by jej nie brakowało. – Dowell pociągnął łyk herbaty. – Poza tym ktoś powinien przejąć rodzinny interes, zająć się sklepem. Wtedy Peter pomógłby mi na promie. Dom mamy duży, miejsca nie brakuje. Helen mogłaby tu mieszkać i założyć rodzinę, ale ona miała inne plany. Zawsze chciała być niezależna i żyć po swojemu. – Rozumiem, że ciężko było państwu znaleźć wspólny język. Charles postukał palcem w stół, zacisnął wargi. – Pokłóciliśmy się. Nie chciałem słyszeć o jej wyjeździe do Torquay. Bałem się, że wpadnie w złe towarzystwo, że coś jej się stanie. Zaraz po tym uciekła. Musiała

popłynąć miejskim promem. Ja bym jej nie zabrał. Wzięła trochę naszych oszczędności i odeszła. W pierwszym liście do Grety napisała, że musiała tak zrobić, bo nigdy nie pozwoliłbym jej żyć tak, jak chciała. – Była konsekwentna, miała plan, a konsekwencja to dobra cecha. Powinien pan wierzyć, że dzięki temu będzie szczęśliwa. – Tak, jest zawzięta. – Charles pokiwał głową. – Jak moja żona. Nie cofnę czasu, więc nie ma co się nad tym rozwodzić. Swoją drogą, był pan już w mieście? Może mijał pan sklep mojej żony? – Poszedłem za radą i zatrzymałem się tu na noc. Chciałem ruszyć zaraz po śniadaniu. – W takim razie możemy pojechać razem. Poprowadzę pana. Muszę pożyczyć kilka narzędzi od George’a. Ma w mieście warsztat. Na promie coś szwankuje, chyba pompa paliwa. Silnik gaśnie zaraz po uruchomieniu. Cały ranek próbowałem ruszyć tę łajbę. To jak? – W porządku, skoro to nie problem. – Żaden problem. Zjedz coś i ruszamy. Z kuchennego okienka wziąłem porcję jajecznicy i szklankę wypełnioną parującą herbatą. Jajka były naprawdę dobre. Doprawione solą i pieprzem, z odrobiną szczypiorku smakowały nawet lepiej niż w jadłodajni U Todda, choć zawsze myślałem, że nikt nie pobije jego sadzonych na bekonie. Charles dopił herbatę i wytarł usta papierową chustką, po czym złożył ją starannie i zostawił na talerzu. Wyszedł jako pierwszy. – Za pięć minut przy wejściu! – zawołał w progu jadalni. Na zewnątrz siąpił deszcz. Sznur ptaków sunął na południe, zwiastując nadejście chłodnych dni. Zapiąłem płaszcz i ruszyłem do samochodu. Nim zdążyłem odpalić, zza hotelu wyjechał volkswagen garbus w kolorze szpitalnej, wyblakłej zieleni. Nierówno pracujący silnik, pordzewiałe progi. Charles podjechał do mnie od strony kierowcy. – Moja żona śmieje się, że zawsze wie, kiedy podać kolację, bo słyszy mnie z kilometra. Ten staruszek obudziłby umarłego! – przekrzykiwał warkot auta. – Proszę jechać za mną! Przez odłogi wokół Domu Rybaka dotarliśmy do linii lasu. Ubitą w koleinach

trawę zastąpiła asfaltowa droga. Jechaliśmy obaj w odstępie kilku metrów na niskim biegu, by nie zakończyć podróży na przydrożnych drzewach. Potężne pnie, których w pojedynkę nie objąłby rosły mężczyzna, wyciągały w niebo splątane gałęzie. Korzenie przypominały gigantyczne odnóża pokryte zgrubiałą skórą. Czułem jakby cały las i wszyscy jego mieszkańcy patrzyli w naszą stronę – na nieproszonych gości sunących po grzbiecie asfaltowego tasiemca, który żerował na zielonym organizmie puszczy. W obłoku spalin volkswagena byliśmy jak odpadki, których natura z chęcią by się pozbyła, gdyby tylko mogła. Może pewnego dnia wykończy nas za sprawą kolejnej mutacji wirusa grypy albo wymyśli coś bardziej wyrafinowanego? Tak czy siak, będziemy mieć przesrane. Rozłożyste korony wiekowych drzew blokowały nie tylko światło, ale i fale radiowe. Prowadzący audycję mówił chyba coś o pogodzie. Z urywanego głosu i ciągłego szumu rozumiałem niewiele. „Fro… czny… nap… z… nocy… się… pogor… ody. Nal… zy… spodz… się… ilnych… padów… i… g… nych… urz”. – Bez sensu – mruknąłem pod nosem. Wyłączyłem odbiornik i skupiłem się na drodze. Po kilku minutach olbrzymi las przerzedził się i wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń. Asfaltowa droga zaczęła lekko opadać, a przed nami rozpostarła się szeroka dolina. Zbocze porastała teraz wysoka trawa i rozłożyste ostrokrzewy. Droga na tym odcinku trasy była w gorszym stanie. Pod kołami chevroleta chrzęściły kawałki pokruszonego asfaltu i piach naniesiony przez wiatr. Na wprost nas, pod kopułą stalowego nieba, rosło miasteczko. Kilka lat temu tętniące turystycznym życiem i na swój sposób urokliwe, teraz pogrążone było w letargu. Instalacja przedstawiająca kilkumetrową latarnię z marynarzem w oknie pozdrawiała przyjezdnych słowami „Witamy na Dale”. Minęliśmy osobliwy znak i już po chwili zobaczyłem pierwsze domy. Piętrowe, wąskie, mieszczące maksymalnie dwie rodziny. Między budynkami wiły się brukowane uliczki, a ciasne zaułki nie zachęcały do wieczornych spacerów. Próbowałem zrozumieć dawny fenomen Dale, ale ponura aura i tragiczne wydarzenia, które się tu rozegrały, nie pozwalały mi spojrzeć na miasteczko inaczej niż jak na miejsce morderstwa. Przed drzwiami niewielkiego sklepu zebrało się kilku mężczyzn. Ich zamglone

alkoholem spojrzenia odprowadziły nas do najbliższego rozwidlenia. Volkswagen odbił w lewo i zniknął za niskim budynkiem. Przy szutrowej drodze stały domy i lokalne zakłady. Szewc, krawiec, kaletnik, warsztat rowerowy. Kawałek dalej, w bocznej uliczce, dzieciaki drażniły brudnego szczeniaka. Smarkacze zabierały psu miskę i szarpały kundla za ogon. Charles dodał gazu i minęliśmy zaułek, zostawiając za sobą echo okrzyków i ujadanie głodnego psa. Tablica informacyjna pod rozłożystym dębem wskazywała kilometr do warsztatu samochodowego. Miejską zabudowę zaczęły zastępować pola porośnięte wysoką trawą i szumiącymi wierzbami. Wiszące do ziemi gałęzie falowały na wietrze, jak zasłona poruszana przeciągiem. Hipnotycznie, niepokojąco. Oderwałem wzrok od drzew i skupiłem się na samochodzie Charlesa. Droga lekkim łukiem skręcała w prawo. Zbliżaliśmy się do warsztatu – dom jednorodzinny z garażem i małą dobudówką. Na placu przed budynkiem stało kilka samochodów w różnym stanie. Powiedziałbym, że część nadawała się już do kasacji, ale na wyspie pełnej wzgórz i lasów każde cztery kółka były na wagę złota. Wjazdu na teren warsztatu nie zabezpieczało żadne ogrodzenie, nie blokowała brama. Na Dale raczej trudno byłoby ukraść samochód i pozostać niezauważonym. Przypuszczałem, że gospodarz nie musiał specjalnie martwić się o własność swoich klientów. Podjechaliśmy pod garaż. W drzwiach dobudówki stał łysy facet w poplamionym kombinezonie na szelkach. Charles zgasił silnik i wysiadł z auta. – Dzień dobry, George! – Dzień dobry – odpowiedział łysy, ruszając w naszą stronę. Miał siwą, gęstą brodę i pajęczynę drobnych zmarszczek pod niebieskimi oczami. Wcisnął robocze rękawice w kieszeń kombinezonu i podał rękę Dowellowi. – To jest Ethan – przedstawił mnie kapitan, gdy stanąłem obok. – Dopiero przypłynął. Nie chciałem, żeby zabłądził. George spojrzał na mnie bez emocji. – Miło mi. – Podałem rękę mechanikowi. – Mnie również. Co was sprowadza? – Silnik na promie ciągle gaśnie. Ostatnio mam z nim same problemy. To chyba pompa paliwa. Posiałem gdzieś swoje narzędzia i chciałem pożyczyć od ciebie