Mojej cudownej rodzinie, która zawsze mnie wspierała
Rozdział 1
Jeśli chciałbyś założyć rodzinę zastępczą, powinieneś uświadomić sobie jedno: zawsze
spodziewaj się niespodziewanego. Oczywiście doskonale o tym wiedziałam, bo od lat
prowadzę rodzinę zastępczą, a moje wcześniejsze zajęcie było równie wymagające,
kiedy kierowałam placówką do spraw trudnej młodzieży w dużej państwowej szkole
średniej. Właśnie to starałam się uświadomić mojej córce Riley, kiedy ona i jej partner
David postanowili zaryzykować i zgłosili się jako tymczasowa rodzina zastępcza. Riley
była bardzo podekscytowana, kiedy dostała pocztą pakiet dokumentów. Natychmiast
przyszła do nas i nie przestawała o tym opowiadać.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, jeszcze tego samego popołudnia miała okazję
poznać na własnej skórze działanie tej zasady. Do dzisiaj uśmiecham się, kiedy o tym
myślę.
Było piękne popołudnie w połowie czerwca; zwyczajny czwartek, tak ciepły, że nie
tylko spędziliśmy go w ogrodzie, ale nawet zamierzaliśmy wypić na zewnątrz herbatę.
Dla Riley była to też jedna z nielicznych chwil wytchnienia, ponieważ David wziął
wolne popołudnie w pracy, żeby moje małe wnuki mogły odwiedzić jego mamę. Mój
mąż Mike także wrócił przed chwilą z pracy i brał prysznic na piętrze, więc my dwie
zajęłyśmy się przygotowywaniem pieczonego kurczaka i sałatki, żeby wyjść na obiad
do ogrodu.
– Myślę, że widziałam dosyć, kiedy ty i tata opiekowaliście się dzieciakami, więc
wiem, czego się spodziewać – roześmiała się Riley na moje przestrogi. – Może nawet
więcej niż dosyć. Założę się, że więcej niż ktokolwiek inny.
Miała rację. Dopiero co pożegnaliśmy się ze wspaniałą małą dziewczynką, Abby, z
którą naprawdę niełatwo było nam sobie poradzić. Na szczęście jednak opuściła nas w
najlepszej z możliwych okoliczności: mogła wrócić do swojej mamy. Tak szczęśliwe
zakończenia zdarzały się jednak rzadko w naszej pracy, ponieważ mój mąż Mike i ja nie
zajmowaliśmy się zwyczajnymi przypadkami. Przyjmowaliśmy dzieci ze szczególnie
trudną historią – i w konsekwencji z niełatwym zachowaniem. By nauczyć się radzić
sobie z tym, przeszliśmy specjalny program szkoleniowy, z nadzieją, że takie
zachowania – smutny efekt wieloletnich urazów psychicznych – można
zminimalizować na tyle, by dzieci te mogły prowadzić spokojniejsze i bardziej
satysfakcjonujące życie. Jeżeli nawet nie uwolnią się zupełnie od swoich demonów, to
przynajmniej znajdą sposób, by nad nimi zapanować.
Jednak powrót do szczęśliwej rodziny dla większości tych dzieci był niestety tylko
marzeniem. Nasz dom był w ich przypadku ostatnią próbą, w nadziei, że w najlepszym
razie uda im się znaleźć stałą rodzinę zastępczą.
– Wiem – powiedziałam. – Ale oglądać to jedno, a żyć z tym to zupełnie inna sprawa.
Musisz do tego podejść w pełni świadomie. I dlatego uważam, że byłoby dobrze,
gdybyście najpierw zostali pogotowiem rodzinnym.
Riley bardzo chciała rzucić się od razu na głęboką wodę i aplikować o zostanie
pełnowymiarową rodziną zastępczą, ale ja wciąż nie byłam przekonana, czy powinna to
robić już teraz. Ale to, że miała pewne doświadczenie (chociaż nie bezpośrednie), było
istotne – właśnie dlatego radziłam, żeby najpierw pogłębiła je, zajmując się tymczasową
opieką. Czasami taka praca wywiera wpływ również na twoje emocje, a Levi i Jackson
byli jeszcze bardzo mali, nie wspominając już o tym, że David pracował do późna,
starając się rozwinąć swoją firmę, więc nie chciałam, żeby załamała się pod presją.
Uśmiechnęła się.
– Mówiłaś mi to już osiem milionów razy, mamo, jeśli nie pamiętasz. Nie martw się –
zatrzepotała rzęsami. – Widzisz? Jestem w pełni świadoma. Poza tym, będę miała ciebie
w pobliżu, a ty będziesz mogła mi pomóc, prawda? – roześmiała się. – Wpiszę twój
numer do szybkiego wybierania. Zastępcza babcia na telefon!
– Bezczelna koza! – odparłam, chociaż i ja nie mogłam powstrzymać uśmiechu.
Dobrze znałam swoją córkę. A co ważniejsze, ona znała mnie. Niezależnie od tego, że
miałam pełne ręce roboty z dziećmi, którymi się opiekowałam, moimi własnymi
wnukami i dwójką dorosłych dzieci, doskonale wiedziałam, że Riley ma rację. Gdyby
zaszła potrzeba, natychmiast byłabym na miejscu. Po prostu nie potrafiłabym się
powstrzymać. Podobno wiedzieć, w czym jesteś dobry, to sekret szczęśliwego życia – a
ja wiedziałam. Wiedziałam od pierwszego dnia, w którym podpisałam umowę z
agencją opiekuńczą. Kochałam dzieci, uwielbiałam się nimi zajmować, opiekować,
uczyć je i patrzeć, jak dorastają. A kiedy moja własna dwójka dorosła, przeżywałam
prawdziwy syndrom pustego gniazda. Chociaż mój syn Kieron jeszcze niewiele ponad
rok temu mieszkał razem z nami, kiedy stał się dorosły, ogarnęło mnie to przejmujące
uczucie: „Czy to jest właśnie to?”. Jak to możliwe, że czas minął tak szybko? O tak – w
moim życiu ziała wielka dziura o kształcie dziecka, a mając… hm… czterdzieści kilka lat
byłam jeszcze stanowczo zbyt młoda, by poświęcić się robieniu na drutach i grze w
kręgle. Zastępcza babcia na telefon? Ależ oczywiście.
Riley i David byliby świetnymi zastępczymi rodzicami. Nie miałam co do tego
wątpliwości. Choć byli jeszcze bardzo młodzi – oboje mieli po dwadzieścia kilka lat –
dostrzegli miejsce dla siebie na rynku. Było wprawdzie kilka młodszych rodzin
zastępczych, lecz niewiele, ponieważ – jak zauważyła Riley – większość ludzi woli
zaczynać karierę jako rodzice zastępczy na późniejszym etapie życia, kiedy ich własne
dzieci dorastają lub wylatują z gniazda. I właśnie dlatego ona i David chcieli się tym
zająć. Uważali, że warto zachęcać do wybrania takiego zawodu młodych ludzi, których
w tym wieku wręcz rozpiera energia.
Ja osobiście nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że sobie poradzą. To
jednak nie znaczy, że oni nie powinni mieć wątpliwości; to była poważna decyzja i
zawód, którego nikt nie powinien traktować lekko.
– No więc o co chodzi? – spytała Riley, kiedy kończyłyśmy robić sałatkę i
zaczynałyśmy układać wszystko na tacach, żeby wyjść do ogrodu. – Oj, tato, nie ruszaj
niczego, dopóki ci nie pozwolę – skarciła Mike’a, który właśnie zszedł na dół,
wygłodniały jak zwykle.
Był potężnym mężczyzną – ponad metr dziewięćdziesiąt – miał męczące fizycznie
zajęcie i nigdy nie dbał o to, by porządnie zjeść w pracy. Dlatego nie było łatwo
powstrzymać go przed podjadaniem, zanim jeszcze zaczęłam nakładać na półmiski.
Właśnie teraz próbował dopaść kurze udko.
– W sprawie dzieci? – spytałam, stawiając talerze na stole.
– Tak. John się odzywał?
John Fulshaw był naszym koordynatorem w agencji opiekuńczej. Pracował z nami
od pierwszego dnia i teraz uważaliśmy go właściwie za przyjaciela. Niemniej jednak był
profesjonalistą i zawsze dbał o dobro dzieci. Zwykle nalegał, żebyśmy po każdym
zadaniu robili sobie przerwę na naładowanie fizycznych i emocjonalnych baterii.
– Jeszcze nic – odparłam. – Ale minęło dopiero kilka tygodni, odkąd Abby odeszła…
– Wiem – powiedziała Riley. – Ale zawsze odnosiłam wrażenie, że on ma z góry
przygotowane dzieciaki dla was. Że tak to działa.
– I prawdopodobnie tak działa. Dlaczego nie? To smutne, ale zapotrzebowanie jest
cały czas. I tak, zapewne ma już kogoś dla nas – przyznałam.
– W każdym razie prawdopodobnie się stara – roześmiał się Mike, siadając. – Myślę,
że obawia się, że jeśli zostawiłby mnie i mamę zbyt długo samych, moglibyśmy
przywyknąć do ciszy i spokoju i dojść do wniosku, że nie chcemy się już nikim
opiekować.
– Akurat! – parsknęła Riley.
– Właśnie – powiedział Mike.
– Prawdę mówiąc – powiedziałam, również siadając – chyba zadzwonię do niego w
przyszłym tygodniu, jeśli sam wcześniej się nie odezwie. – Spojrzałam na Riley. – Tata
ma tydzień urlopu, który musi wykorzystać. Prawda, kochanie? Może to nie byłby zły
pomysł, żeby coś zaplanować? Zwłaszcza, że wygląda na to, jakby ładna pogoda miała
się utrzymać…
I wtedy – właśnie wtedy – rozległ się dzwonek u drzwi.
W pierwszej chwili pomyślałam, że to Kieron. Nasz najmłodszy syn często wpadał na
herbatę bez zapowiedzi. Czasami zastanawiałam się, czy może jest obdarzony
nadludzkim węchem i potrafi wyczuć pieczonego kurczaka z odległości kilku mil. Miał
już dwadzieścia trzy lata i mieszkał ze swoją dziewczyną, Lauren, w domu jej rodziców.
Mieli tam mieszkanie z osobnym wejściem, co dawało im rozsądną dozę niezależności,
lecz nie na tyle, bym musiała się o niego cały czas martwić. Kieron ma syndrom
Aspergera, łagodną formę autyzmu, co znaczy, że jest nieco inny niż większość ludzi.
Myśli w sposób wyjątkowo konkretny i bardzo nie lubi niespodzianek. I jest bardzo
ufny – w nikim nie potrafi dostrzec zła.
Kieron również postanowił zajmować się czymś, co będzie miało związek z dziećmi.
Studiował produkcję dźwięku w college’u i regularnie pracował jako DJ, lecz w zeszłym
roku zaczął pracować z młodzieżą wymagającą pomocy, dla ośrodka, z którym niegdyś
sam był związany. Założył dla nich nawet młodzieżową drużynę piłkarską, żeby
dzieciaki z trudną przeszłością mogły odnaleźć poczucie przynależności i zdobyć jakieś
umiejętności. Uczyły się też pracy w zespole i miały okazję do ćwiczeń fizycznych, co
jest jednym z najlepszych sposobów na odreagowanie frustracji.
Lecz to nie Kieron stał za drzwiami. Zorientowałam się, kiedy tylko weszłam do holu.
Sylwetka – a właściwie sylwetki – widoczne przez matową szybę w drzwiach stanowiły
dowód, że się myliłam.
Więc może któryś z sąsiadów, pomyślałam, podchodząc do drzwi. Albo Świadkowie
Jehowy… Ale nie listonosz. Nie o tej porze.
Jednak i tu nie miałam racji. Otworzywszy drzwi, zobaczyłam stojącego na progu
Johna Fulshawa i pomyślałam, że pewnie miał czkawkę.
– Cześć, Casey – powiedział z lekkim zażenowaniem, kiedy nasze spojrzenia się
spotkały. Muszę przyznać, że nie przyglądałam mu się uważnie, ponieważ mój wzrok
powędrował niemal natychmiast w stronę małego chłopca, który stał obok niego i
niechętnie trzymał za rękę trzecią osobę – wysoką, rudowłosą kobietę z
jaskrawozieloną torbą. Mogłabym się założyć o sporą sumę, że kobieta jest
pracownikiem społecznym. Po latach współpracy z opieką społeczną nabiera się nosa
do tych rzeczy, a przypuszczam, że wielu ludzi powiedziałoby, że ja wyglądam w
każdym calu jak matka zastępcza. Chłopiec miał niemal czarne włosy, dość długie i
opadające; wyglądał na osiem lub dziewięć lat, a na jego twarzy malował się wyraz,
który widziałam już wielokrotnie. Sprawiał wrażenie najbardziej niechętnego członka
tej małej grupki. Przyjrzałam mu się uważniej. Szare szkolne spodnie z dziurami na
kolanach, kremowoszara – niegdyś biała – koszulka i przewiązany w pasie burgundowy
szkolny sweter, którego wystrzępione rękawy zwisały smętnie.
– John – powiedziałam. – Nie spodziewałam się ciebie! Powinnam? Zwykle najpierw
dzwoniłeś…
– Wiem. Teraz nie zadzwoniłem i przepraszam.
– Wejdźcie – powiedziałam. Co mogłam powiedzieć innego? – Ale musicie mi
wybaczyć bałagan. Gdybym wiedziała, że przyjdziecie…
Urwałam, zachowując dalszą część zdania dla siebie. Mówi się, że w domu jest zawsze
najczyściej na dziesięć minut przed przyjściem gości, ale to nie sprawdza się w moim
przypadku. Mam lekką obsesję na punkcie czystości, podobnie jak niegdyś moja mama,
więc to nie byłaby kwestia dziesięciu minut przed przyjściem gości – spędziłabym całe
godziny, żeby wszystko było jak należy. Dlatego nieco rozpaczliwie rozglądałam się,
próbując zobaczyć jakiekolwiek oznaki bałaganu.
Przepraszający wyraz twarzy Johna natychmiast zamienił się w szeroki uśmiech.
Dobrze znał mnie i moje obsesje. Wszedł do holu – kobieta i chłopiec tuż za nim – i
powiedział:
– Uwierz mi, słowo „bałagan” nie ma zastosowania w tym domu. Marie…
Przepraszam, Casey, to Marie. Marie, to Casey. Właśnie wchodzisz do najczystszego
domu na świecie.
Jeżeli próbował mnie zmiękczyć w obliczu tej niezapowiedzianej wizyty, to udało mu
się. Nie sposób długo złościć się na Johna. Ale wciąż byłam zdezorientowana. Prawdę
mówiąc, miałam zamęt w głowie. Spojrzałam na małego chłopca (prawdę mówiąc, nie
aż tak małego: ja mam zaledwie metr pięćdziesiąt wzrostu) i zauważyłam, że sprawia
wrażenie nie mniej zdezorientowanego i zagubionego niż ja. Uśmiechnęłam się do
niego.
– A ty jesteś…?
Wcisnął wolną rękę do kieszeni spodni i zerknął na Marie. Skinieniem głowy
zachęciła go, żeby odpowiedział.
– Jenson – rzekł w końcu, przyglądając mi się nieufnie.
– Witaj, Jenson – powiedziałam. – Jestem Casey. Wejdźcie dalej.
Machnęłam ręką, zapraszając ich do kuchni, skąd przez okno w głębi widzieliśmy
Riley i Mike’a siedzących nad talerzami w promieniach słońca. Zapewne przypuszczali,
że wrócę lada chwila, kiedy sprawdzę, kto dzwonił do drzwi. A tej trójki na pewno się
nie spodziewali, uśmiechnęłam się w duchu.
– Jak widzicie – zwróciłam się do Johna – właśnie siadaliśmy do jedzenia. To może
poczekać – dodałam pospiesznie widząc jego zażenowanie. – To tylko sałatka.
I rzeczywiście, jedzenie mogło poczekać. Pieczony kurczak na zimno też jest dobry.
Jak zwykle w takich sytuacjach, czułam dreszcz podniecenia. To było naprawdę dziwne,
że John nie zadzwonił wcześniej, a wiedziałam, że nie postąpiłby tak bez powodu.
– Czy chcesz, żebym zawołała Mike’a? – spytałam.
John skinął głową.
– Tak. Tak myślę – spojrzał na Marie. – A może zabrałabyś Jensona do ogrodu? Ta
dziewczyna to Riley, córka Casey. Na pewno chciałaby cię poznać, Jenson. Nie masz nic
przeciwko temu?
– Oczywiście – powiedziałam. – Jenson, może chciałbyś poskakać na naszej
trampolinie?
Oczy chłopca rozbłysły, a promienny uśmiech całkowicie odmienił jego ubrudzoną
twarz. Czy istnieje dziecko, które nie lubiłoby skakać na trampolinie?
Tymczasem Mike i Riley zauważyli nasze małe zgromadzenie i kiedy Marie z
Jensonem wyszli do ogrodu, ja przywołałam Mike’a. Napotkałam spojrzenie Riley i
uśmiechnęłam się do niej.
Widzisz? – pomyślałam. Spodziewaj się niespodziewanego…
Rozdział 2
Przepraszam was oboje – powiedział John, kiedy Jenson z Marie wyszli do ogrodu i
zostaliśmy we troje w kuchni. – Powinienem był zadzwonić… zrobiłbym to… i czuję się
okropnie, przeszkadzając wam w rodzinnym obiedzie, ale, prawdę mówiąc, to wszystko
działo się tak szybko…
– Nie musisz przepraszać, John – odparłam.
Widziałam, że Mike – podobnie jak ja – nie może się doczekać, kiedy usłyszy coś
więcej.
– Napijesz się kawy albo czegoś innego? – spytałam.
John pokręcił głową.
– Nie, dziękuję – odparł. – Wypiłem już kawę. A w każdym razie pół; reszta została na
moim biurku – uśmiechnął się cierpko. – Nie spodziewałem się, że będę musiał
wychodzić w takim pośpiechu.
– To nie brzmi dobrze – stwierdził Mike. – Co się stało? To była kradzież albo coś w
tym rodzaju?
– Przepraszam – powiedział John. – Zabrzmiało chyba bardziej dramatycznie, niż było
w rzeczywistości. Nie zadzwoniłem z drogi, bo nie chciałem niepokoić Jensena bardziej,
niż to było konieczne. Niedawno zabraliśmy go ze szkoły; zajęli się nim tam, dopóki ja
nie dotarłem i nie spotkałem się z Marie. I, szczerze mówiąc, na pomysł przywiezienia
go tutaj wpadłem w ostatniej chwili. Inaczej oczywiście zadzwoniłbym do was.
Wszystko, co mówił, również niewiele wyjaśniało.
– A więc co się stało? – spytałam. – Dlaczego trzeba się było nim zająć?
– Sam w domu – wyjaśnił. – Przypuszczam, że znacie ten film?
Oboje przytaknęliśmy.
– A więc mamy tu Macaulaya Culkina? – zauważył Mike.
– Mniej więcej – odparł John. – Chociaż nie był całkiem sam. Jest jeszcze starsza
siostra, imieniem Carley. Ma trzynaście lat. Ci dwoje byli sami w domu już prawie od
tygodnia. Ich mama podobno pojechała na wakacje ze swoim chłopakiem, gdzieś do
Hiszpanii.
– Niewiarygodne! – wyjąkałam, unosząc brwi. Moje zdumienie jednak nie trwało
długo, ponieważ, kiedy się nad tym zastanowiłam, jakkolwiek zachowanie ich matki
było szokujące, to nie aż tak niewiarygodne. Przez lata widziałam dość, by dobrze o tym
wiedzieć. Mike, który stał z rękoma skrzyżowanymi na piersi, wyglądał, jakby myślał
podobnie. Pokręcił tylko nieznacznie głową i przewrócił oczami.
– Wiem – powiedział John. – Poinformowała nas ich sąsiadka, podobno po jakiejś
nocnej imprezce. Jak twierdzi, wiedziała, że zostali sami, ale nie uważała, że powinna z
tym cokolwiek robić. A może nie chciała, mniejsza z tym. Marie mówi, że chodziło jej o
to, żeby nie wpakować ich matki w jakieś kłopoty. Ale po imprezie, całonocnej i
zakrapianej alkoholem, zmieniła zdanie. Zaczęła się martwić, że jeśli stałoby się
cokolwiek złego, to wina mogłaby spaść na nią, bo nie interweniowała i nic nie zrobiła.
– A więc gdzie jest córka… gdzie jest Carley? Znalazłeś dla niej jakieś miejsce?
John pokręcił głową.
– Nie ja. Wywieziono ją z tej okolicy. Służby społeczne uznały, że tak będzie najlepiej.
Obawiali się, że gdyby zostawili ją tutaj, mogłaby po prostu zniknąć pewnego dnia i
zaszyć się u kogoś znajomego. A wtedy oczywiście straciliby ją z oczu. I jej matka także.
– A co z jej matką?
– Marie nie udało się z nią skontaktować. Dzieciom zresztą także.
Następnie John wyjaśnił, że zdaniem córki nie ma o co robić hałasu. Mieli jedzenie,
mieli pieniądze i oboje obiecali chodzić do szkoły. Jej zdaniem nie było żadnego
powodu, by interesowała się nimi opieka społeczna. Może gdyby mieli jakichś
krewnych, do których mogliby pójść, nie byłoby problemu, gdyby nie jeden istotny
drobiazg. Ich matka najwyraźniej wyłączyła telefon, więc dzieci, podobnie jak służby
społeczne, nie miały się jak z nią skontaktować. A tego, według wszelkich możliwych
standardów, nie można nazwać odpowiedzialnym rodzicielstwem. Prawdę mówiąc, to
po prostu zaniedbywanie dzieci. I kiedy służby społeczne dowiedziały się o tym, po
prostu musiały wkroczyć i działać.
– To wprost niewiarygodne – powiedział Mike i pokręcił głową.
– Rzeczywiście – przyznał John. – W każdym razie, tak właśnie wygląda sytuacja. I
dlatego trafiłem z małym Jensonem do was. A nie zadzwoniłem wcześniej, bo
początkowo planowałem sprawdzić, czy nie uda mi się go umieścić u jednej z naszych
tymczasowych opiekunek; w końcu to powinno potrwać tylko kilka dni. Ale właśnie
wtedy, kiedy po niego jechałem, ona oddzwoniła i odmówiła. Rozmyśliła się, ponieważ
za tydzień wyjeżdża na zarezerwowane wakacje za granicą, a gdyby to się
przeciągnęło…
Mike i ja wymieniliśmy spojrzenia.
– Hm… przecież nie chcielibyśmy przerzucać Jensona z miejsca na miejsce, prawda?
Wtedy pomyślałem o was…
My oczywiście byliśmy wolni. Przynajmniej teoretycznie.
– Nie masz żadnego dziecka czekającego na program? – spytałam.
W normalnej sytuacji dostalibyśmy konkretne dziecko i to na dłuższy czas, ponieważ
cały program trwa około dziewięciu miesięcy.
– I tak, i nie – odparł John. – Kilka przypadków będzie omawianych w przyszłym
tygodniu, wśród nich dzieci, które prawdopodobnie mogłyby trafić do was, ale
ponieważ to się zapewne przeciągnie o kolejny tydzień… biorąc pod uwagę, że najpierw
musi być podjęta decyzja, potem wstępna wizyta i tak dalej… No cóż, właśnie dlatego
olśniło mnie i tak wylądowaliśmy tutaj. Bo to na pewno nie potrwa długo.
Roześmiałam się.
– Och, John, jesteś niesamowity! Ile razy już to słyszeliśmy?
John przestąpił z nogi na nogę, jak niegrzeczny chłopiec, który został zaprowadzony
do dyrektora szkoły. Prawdę mówiąc, to, czy chodzi o kilka dni, czy o dłuższy czas, nie
miało dla nas większego znaczenia. Dziecko potrzebujące domu to dziecko
potrzebujące domu. Jeśli zaś okaże się, że jest jakieś dziecko, dla którego nasz
specjalistyczny program byłby korzystny, ale w takiej sytuacji nie może trafić do nas –
trudno. Są przecież inni wyspecjalizowani opiekunowie. To sprawa agencji, nie nasza.
– Trafna uwaga – powiedział John. – Ale, jak już mówiłem, tym razem myślałem, że to
będzie… Posłuchajcie, wiem, że takie przypadki bywają bardzo trudne… wszystko
zależy od sędziego… ale biorąc pod uwagę to, co mówiła sąsiadka, nie widzę żadnego
powodu, żeby nie mogli wrócić od razu do matki. Wystarczy ją przywołać do porządku,
wyznaczyć kuratora i tak dalej. Sprawa zamknięta. Ale nawet w najgorszym
scenariuszu, o jakim teraz w ogóle nie myślimy… no cóż, prawdopodobnie trafiliby do
normalnej rodziny zastępczej, na dłuższy czas. A w przypadku takich dzieciaków to nie
powinno być problemem. Jeśli wierzyć sąsiadce, dzieciaki są w porządku, oboje.
Chociaż muszę przyznać – dodał po chwili namysłu – że szkoła jest nieco mniej
zachwycona tym chłopakiem – spojrzał za okno, gdzie Jenson skakał na trampolinie.
Mówią, że ma skłonność do wagarowania i jest trochę niesforny. To właściwie wszystko,
co mogę wam powiedzieć. Byliśmy tam tylko parę minut.
Zerkał to na mnie, to na Mike’a.
– A więc? Co wy na to? Oczywiście możecie odmówić, bo nie mam prawa zrzucać
tego na was tak bez ostrzeżenia. No i możecie mieć już jakieś plany na wakacje…
Oczywiście najłatwiej byłoby tak powiedzieć; i byłoby to do pewnego stopnia prawdą.
Ale nie widziałam żadnego powodu, by się nie zająć tym chłopcem, i wiedziałam, że
Mike jest tego samego zdania. Tym się właśnie zajmowaliśmy – braliśmy do siebie
dzieci, które potrzebują życzliwego domu na jakiś czas. A my niewątpliwie mogliśmy
im taki dom zapewnić. Co więcej – dom, w którym obowiązują zasady i gdzie mają
nadzór. To prawda, niewiele można osiągnąć w kilka tygodni, ale zawsze to coś.
– Cóż – zaczęłam, spoglądając na Mike’a. – Ja się zgadzam, jeśli ty nie masz nic
przeciwko.
Ledwie to powiedziałam, z ogrodu dobiegł nas głośny wybuch śmiechu Riley.
Wszyscy wyjrzeliśmy przez okno.
Marie stała na patio, Riley siedziała przy stole, a obie zwijały się ze śmiechu. Patrzyły
na Jensona, który najwyraźniej znudził się skakaniem na trampolinie i zaprezentował
doskonałą w każdym szczególe parodię moonwalku Michaela Jacksona, łącznie z
przechylaniem nieistniejącego kapelusza. Uśmiechał się promiennie, a ja poczułam
znajomy dreszcz na karku.
– Jeszcze jedno – dodał John. – Zanim wrócą. Postanowiliśmy na razie nie mówić nic
dzieciakom… wiecie, o tym, jak to się może rozwinąć. Jeśli idzie o Jensona, po prostu
zostaje u was, dopóki jego mama nie wróci z wakacji. Nie ma potrzeby dodatkowo go
stresować.
– Oczywiście – powiedziałam i pomachałam do całej trójki, zapraszając ich do środka.
Biedne dziecko. Biedne dzieci. Jak matka mogła zrobić coś takiego? – Trzymajmy
kciuki, żeby wszystko dobrze się skończyło – dodałam.
Wtedy w drzwiach stanęła rozbawiona Riley, a z nią Marie i Jenson.
– Może być – mówił do Marie, kiedy wchodzili. – Mogę trochę zostać. A będzie coś do
herbaty? – zwrócił się do mnie. – Jestem Hank Marvin.
Uśmiechnął się szeroko (najwyraźniej nieśmiałość nie była jego problemem).
– To znaczy „umieram z głodu” – wytłumaczył życzliwie.
Odpowiedziałam na jego uśmiech.
– Myślę, że coś uda się nam znaleźć, skoro umierasz z głodu. – Byłam poruszona jego
wyraźnie udawaną nonszalancją. Nie wątpiłam, że w głębi duszy, mimo pozorów
beztroski i pewności siebie, przynajmniej jakaś jego część jest wystraszona i
zaniepokojona.
– No dobrze, to trochę zostanę – potwierdził.
I tyle. Żadnej biurokracji, pakowania, długich wstępów. Tylko chłopiec z zieloną torbą
i zapewnienie Marie, że będzie nas na bieżąco informować o rozwoju sytuacji. Tak więc,
podczas gdy jego mama wygrzewała się w jakimś Costa-del-Wstydźsię ze swoim
chłopakiem, nasz błękitny pokój dostał nowego mieszkańca.
Rozdział 3
W naszym zawodzie nie zdarzają się dwa identyczne przypadki – to po prostu
niemożliwe. Nie ma dwojga takich samych dzieci. Ale z czasem nabierasz
doświadczenia i wyczucia, a chociaż w przypadku Jensona ominęła nas normalna
procedura wstępnych spotkań i rozmów, jego sprawa wydawała się nam raczej prosta:
mały chłopiec, wychowywany przez najwyraźniej zaniedbującą swoje obowiązki
matkę. Może nie należała do najgorszych rodziców na świecie – a mieliśmy do
czynienia z kilkoma przypadkami tej kategorii – ale z tego, czego się dowiedzieliśmy,
wynikało, że wychowywanie dzieci nie było dla niej priorytetem. Stało się to oczywiste
w chwili, kiedy John i Marie wyszli.
Mieliśmy przed sobą dziecko przywykłe do dużej dozy niezależności, do
samodzielnego rozwiązywania swoich problemów, podczas gdy jego mama zajmowała
się innymi rzeczami. W efekcie dwie rzeczy nie miały dla niego wielkiego znaczenia:
czystość i dobre obyczaje.
– Nie chcę, żeby ktokolwiek tu wchodził, jeśli ja nie pozwolę – oznajmił, kiedy
poszliśmy do błękitnego pokoju, żeby mógł się rozejrzeć w nowym miejscu.
Dla podkreślenia wagi swoich słów wycelował we mnie dziewięcioletnim palcem i
wtedy zauważyłam jego brudne paznokcie. Czy często miał kontakt z mydłem i wodą,
odkąd jego mama wyjechała? Przypuszczałam, że raczej nie. Strzyżenie i odrobina
szamponu również by mu nie zaszkodziły.
Riley stała obok mnie, a ja starałam się na nią nie patrzeć. Trudno byłoby mi
zachować powagę. Z Mikiem było podobnie; widziałam, że usiłuje nad sobą panować.
– Och, o to nie musisz się martwić – zwrócił się do Jensona. – Mamy tu zasady, które
mówią o wchodzeniu do cudzych pokojów. Wiesz co? Może zejdziemy na dół, napijesz
się czegoś, zjesz ciastko, a potem usiądziemy i pogadamy o tym, jak sprawy wyglądają.
Co ty na to?
– Chyba może być – pociągnął nosem Jenson, wsadzając ręce do kieszeni spodni i
podciągając je. Zauważyłam, że nie ma przy nich żadnego guzika.
– Powinnam już wracać – powiedziała Riley, kiedy schodziliśmy na dół. Zerknęła na
zegarek. – Pora położyć moją dwójkę spać. A więc być może do zobaczenia, Jenson –
wzięła swoją torebkę. Jenson znowu głośno pociągnął nosem, a ja zapamiętałam, żeby
wrócić do sprawy czyszczenia nosa.
– Eee, wątpię – odparł. – Niedługo wracam do domu. Aha, Mike – dodał, kierując się za
nim do kuchni. – Tak na wszelki wypadek: nie chodzę spać o żadnej stałej porze.
Miło było pozwolić Mike’owi przedstawić zasady obowiązujące w naszym domu.
Najczęściej ja się tym zajmowałam, ponieważ Mike zwykle był w pracy. Przez większą
część zawodowego życia był kierownikiem magazynu, co oznaczało wczesne
wstawanie i więcej sobotnich poranków spędzonych w pracy, niżbym sobie życzyła.
Miałam też przeczucie, że dobrze to zrobi Jensonowi, który w rodzinnym domu
najwyraźniej nie zaznał dyscypliny.
Wyszłam z tacą do ogrodu, żeby posprzątać po podwieczorku, i pozwoliłam mu zająć
się chłopcem. Miałam nadzieję, że Mike’owi uda się porozumieć z Jensonem, który
musiał podjąć negocjacje. Było jasne, że mały nie szanuje zasad i najwyraźniej
przywykł do stawiania na swoim. Nie było to dla nas nic nowego – zajmowaliśmy się
dziećmi już od jakiegoś czasu, więc zdążyliśmy się przyzwyczaić – ale w myślach
dodałam tę sprawę do listy priorytetów.
Na zewnątrz było chłodno i zerwał się wiatr; wyglądało na to, że ładniejszą część dnia
mamy już za sobą. Wróciłam do domu, przygotowałam talerz ciasteczek i szklankę
soku dla Jensona, złożyłam brudne naczynia na stos, żeby później je pozmywać, i
dołączyłam do Mike’a i Jensona.
– Dobrze – mówił Mike. – A teraz zobacz, jak to załatwiamy. – Zauważyłam, że
przyniósł już nasz kwestionariusz z rzeczami, które lubimy i których nie lubimy.
Stosowaliśmy tę metodę, zapożyczoną ze szkolenia, od samego początku. Zawsze
łatwiej jest dziecku przyzwyczaić się do nowych warunków, jeśli ma możliwość
zajmować się czymś, co sprawia mu przyjemność, oglądać swoje ulubione programy w
telewizji i jeść to, co lubi. Mike wyjaśnił, że najpierw porozmawiają o tym, co lubi, a
czego nie lubi Jenson, potem zaś przejdą do rzeczy, na które nie pozwalamy w naszym
domu.
Jenson sprawiał wrażenie nieco nieufnego, kiedy wziął ciasteczko i zaczął je jeść z
apetytem.
– Okej – powiedział z pełnymi ustami. – Ale wiecie, nie jestem dzieckiem. Jak
mówiłem, nie chodzę wcześnie spać i tak dalej. Wystarczy, że będziecie mnie karmili i
prali mi ubrania, kiedy będą brudne. A, i budzili mnie rano do szkoły, bo to mi
gównianie wychodzi – uśmiechnął się szeroko. – Mojej mamie też. Co drugi dzień
zapomina mnie obudzić i mam przerąbane u nauczycieli.
– Ojej – odezwałam się. – Wygląda na to, że powinien wystarczyć budzik.
– W porządku – odparł. – To nie takie ważne. Jeśli się mnie czepiają, mama po prostu
idzie i robi im piekło.
Znowu musiałam unikać spojrzenia Mike’a, żeby nie parsknąć śmiechem.
– Okej – odezwał się Mike. – Nie martw się, poradzimy sobie. Ale właśnie o to chodzi.
Tak załatwia się sprawy w twoim domu, jednak u nas postępujemy nieco inaczej. Na
początek – mówił łagodnie – nie lubimy przeklinania, nawet takiego jak „gówniany”, i
chodzimy spać o ustalonych porach. – Spojrzał na mnie. – Jak myślisz, Casey, jaka
godzina byłaby odpowiednia dla chłopca w wieku Jensona? Zacznijmy od tego.
Wymagało to półgodzinnych negocjacji w stylu CIA, ale w końcu sporządziliśmy listę,
którą Jenson niechętnie zaakceptował. Ustaliliśmy, że będzie chodził spać o 7.30, jeśli
następnego dnia idzie do szkoły, a o 8.30 w weekendy; wyjaśniliśmy sobie zasady
dotyczące oglądania telewizji i sporządziliśmy listę potraw, które Jenson lubi i których
nie lubi. Na pierwszej znalazły się uśmiechnięte buźki z ziemniaków, pizza pepperoni i
lody czekoladowe, na drugiej zaś kraby. Jak powiedział, pewnego razu musiał zjeść
kraba i rozchorował się tak, że na tydzień wylądował w szpitalu.
– To straszne gówno – powiedział z przejęciem i nagle zdał sobie sprawę, że właśnie
złamał pierwszą z zasad na liście. Zawstydzony spuścił wzrok.
– Och, nie martw się – pocieszyłam go. – Nie będziemy cię karmić krabami. Zresztą
my sami też ich nie jadamy zbyt często.
– A więc załatwione? – spytał spoglądając to na mnie, to na Mike’a. – Mogę iść i
rozpakować swoje rzeczy w pokoju?
– Jasne – odparł Mike. – Myślę, że wszystko już omówiliśmy. Jesteś wolny.
Jenson podreptał do siebie.
– Pójdę nastawić czajnik – powiedziałam, podnosząc się z fotela i kierując do kuchni z
pustą szklanką i talerzem po ciasteczkach.
Kiedy wróciłam, Mike uśmiechał się do siebie.
– O co chodzi? – spytałam.
– Nie słyszałaś? – odparł. – Może powinnaś dać sobie przeczyścić uszy. Młody Jenson,
kiedy szedł na górę, mruczał do siebie.
– I co mówił?
– Mówił: „Co za gówno. Ale to tylko parę cholernych dni”. A w każdym razie coś w
tym stylu.
Ale choć uśmiechaliśmy się mówiąc o tym na pozór nieskomplikowanym chłopcu,
gdzieś w głębi duszy szykowałam się na coś bardziej mrocznego. Bardzo przypominał
mi Spencera, chłopca mniej więcej w wieku Jensona, którym zajmowaliśmy się rok
wcześniej. Chłopca tak zdziczałego – z najróżniejszych, skomplikowanych powodów –
że utrzymanie go pod naszym dachem i zapewnienie mu bezpieczeństwa było
prawdziwym wyzwaniem. Przez większość czasu – a spędził z nami kilka miesięcy –
musieliśmy trzymać go niemal w areszcie domowym. Kiedy zaś się wyrwał… no cóż,
dość powiedzieć, że w naszym obecnym domu mieszkamy dopiero pół roku, a
przyczyna naszej przeprowadzki (na co nie narzekamy – lubimy nasz obecny dom i
okolicę) była bezpośrednio związana z małym Spencerem. Nie kazano nam się
wyprowadzić – właściciel domu był bardzo wyrozumiały, ale po ponad dziesięciu latach
naszego mieszkania sąsiedzi napisali petycję, abyśmy się wynieśli, tylu przypadków
kradzieży, wandalizmu i zastraszania dopuszczał się wyglądający jak aniołek Spencer.
Nazwaliśmy go „jednoosobową chodzącą falą przestępstw” i było to trafne określenie.
Uważaliśmy za jedno z największych osiągnięć w naszej krótkiej karierze rodziny
zastępczej, kiedy udało się rozwiązać jego niemałe problemy rodzinne, a wraz z nimi
problemy z jego zachowaniem. Dziś jest znowu ze swoją mamą i na razie wszystko
idzie dobrze…
Nie, pomyślałam, Jenson nie może być aż takim wyzwaniem jak Spencer.
Ale na pewno czeka nas poważne zadanie – tego powinniśmy się spodziewać siłą
rzeczy. Biorąc pod uwagę ostrzeżenia płynące ze szkoły, jego skłonność do
wagarowania, o której już wiedzieliśmy, i fakt, że – podobnie jak siostra – uważał, iż
powinien wciąż być w domu, bylibyśmy naiwni nie dostrzegając zagrożenia.
A do szkoły musiał chodzić. Marie zadzwoniła do nas wieczorem, kiedy Jenson
poszedł już spać, i potwierdziła to, co powiedziała, zanim od nas wyszła: że ich zdaniem
byłoby najlepiej, gdyby Jenson trzymał się swojego planu zajęć, to zaś oznaczało
chodzenie do szkoły. Nie stanowiło to wielkiego problemu, ponieważ Jenson mieszkał
zaledwie kilka mil od nas, więc jego szkoła znajdowała się blisko naszego starego domu.
I była to szkoła dobrze mi znana.
Marie poinformowała mnie, że nauczyciele znają sytuację Jensona i spodziewają się
go w szkole – w pewnym sensie, ponieważ pojawiał się w niej dość nieregularnie.
Tak nie będzie, póki jest pod naszą opieką, pomyślałam, idąc następnego ranka
zapukać do drzwi jego pokoju tuż po tym, jak Mike zjadł śniadanie i wyszedł do pracy.
– Dzień dobry, śpiochu! – zawołałam radośnie, kiedy, zapukawszy, otworzyłam drzwi.
– Pobudka! Pora wstawać do szkoły.
Patrzyłam, jak Jenson przeciera oczy i rozgląda się po obcym jeszcze otoczeniu.
Zrobiło mi się go żal, jak zwykle, kiedy widziałam małe dziecko, oszołomione, w
nieznanym miejscu. Podniósł się i usiadł na łóżku. Włosy sterczały mu na wszystkie
strony, a ja zastanawiałam się, czy zgodzi się je obciąć.
Nie wszystko na raz, Case, pomyślałam, kiedy mój wzrok padł na jego otwartą torbę.
Poprzedniego wieczoru sam poszedł do łazienki, żeby się umyć, ja zaś – poza tym, że
dałam mu ręcznik, bo nie miał własnego, i pokazałam, jak działa prysznic – pozwoliłam
mu na samodzielność. W końcu to była jego pierwsza noc, a nie chciałam mu się
narzucać. Nie słyszałam prysznica, ale postanowiłam nie nalegać. Jeżeli nie wyszoruje
się dokładnie w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin, to być może trzeba
będzie zarządzić nieco surowszy nadzór w dziedzinie higieny, ale na razie dam mu
szansę pokazać, że potrafi sam o siebie zadbać.
Najwyraźniej wyjął piżamę, ale raczej nie zrobił nic więcej. Torba leżała w kącie, zaś
wokół niej poniewierały się trudne do zidentyfikowania elementy odzieży. Było
oczywiste, że nie została rozpakowana. Rozejrzałam się po pokoju i doszłam do
wniosku, że pewne rzeczy trzeba będzie zmienić. Jensona dzieliły całe lata świetlne od
naszej ostatniej podopiecznej – Abigail, dziewczynki cierpiącej na zaburzenie
obsesyjno-kompulsyjne, niesłychanie przywiązanej do czystości i porządku. Oczywiście
wynikało to z zupełnie odmiennych okoliczności – Abigail musiała się zajmować swoją
poważnie niepełnosprawną matką, Jenson natomiast najwyraźniej nie musiał
zajmować się nikim – włączając w to samego siebie.
Spojrzał na mnie, już przytomniejszy – dopiero teraz dotarło do niego słowo „szkoła”.
– Nie chce mi się dzisiaj iść do szkoły – oznajmił, wsuwając się z powrotem pod
kołdrę. – Chcę tylko zostać sam – dodał nieco teatralnie.
– Obawiam się, że to nie podlega dyskusji, kochanie – odparłam stanowczo. – Ale dziś
jest piątek, ostatni dzień przed weekendem – dodałam. – Potem będziesz miał dwa
wolne dni, prawda? A więc dalej, umyj się i ubierz, proszę. Czy może chcesz, żebym ci
pomogła?
To dało pożądany efekt. Poniósł się natychmiast.
– Nie jestem jakimś cholernym dzieckiem! – parsknął urażony. – Dobra, ubiorę się.
Zejdę za minutę, okej?
– Oki doki – uśmiechnęłam się do niego, wychodząc. – Aha, tylko bez tego
„cholernego”, jeśli łaska. Takie są nasze zasady, pamiętasz?
Zeszłam na dół i zajęłam się przygotowywaniem śniadania: płatki, mleko, cukier,
dzbanek soku. Jenson dotrzymał słowa i zszedł kilka minut później. Chociaż
najwyraźniej nie zdążył się umyć, również tym razem nie naciskałam. Zmuszenie go
do prysznica, bez możliwości odmowy, będzie zadaniem na wieczór.
Jenson, wyglądający, jakby spał w tym, co miał na sobie, usiadł i nalał sobie szklankę
soku pomarańczowego.
– Dlaczego masz trzy rodzaje płatków? – spytał z niedowierzaniem, popijając sok. Ale
zanim zdążyłam odpowiedzieć, spojrzał na zegar kuchenny. – Na miłość boską! –
parsknął, niemal pozbywając się tego, co miał w ustach. – Ósma! Czemu obudziłaś mnie
o tej porze?
Stłumiłam uśmiech – zareagował tak, jakby była trzecia rano.
– Szkoła zaczyna się o 8.45, kochanie – powiedziałam łagodnie. – A ty musisz mieć
czas, żeby się umyć i zjeść śniadanie. Więc pospiesz się; musisz jeszcze wrócić na górę,
umyć zęby i głowę. Nie możemy cię przecież wypuścić w takim stanie, prawda?
Jenson wyglądał, jakby pomysł wyglądania inaczej wydał mu się bardzo dziwny.
Nasypał sobie trochę płatków czekoladowych i wzruszył ramionami.
– Ale ja – odezwał się, jakby kontynuując rozmowę, którą zaczął z samym sobą – nie
mam szczoteczki do zębów. Zostawiłem w domu. Poza tym i tak myję zęby co drugi
dzień.
– Jenson – oznajmiłam – Powinieneś myć zęby codziennie. Na pewno o tym wiesz. A
mówiąc dokładniej, dwa razy dziennie. Rano i wieczorem. Więc dokończ śniadanie, a ja
pójdę na górę i znajdę ci zapasową szczoteczkę. Na pewno jakąś mamy. – Na tym
zakończyłam rozmowę i wyszłam.
Na górze przejrzałam też torbę Jensona, w daremnej nadziei znalezienia jakiegoś
mniej znoszonego mundurka. Ale to naprawdę była próżna nadzieja. Torba zawierała
przypadkowy zbiór tego i owego: trochę bielizny, kilka skarpetek nie do pary, wytarte i
brudne dżinsy oraz parę tiszertów, które nawet jeśli widziały kiedyś lepsze czasy, to z
pewnością zdążyły o tym dawno zapomnieć. Przyjrzałam się też dokładniej jego
trampkom, które były stare i brudne. Podniosłam je i zauważyłam w jednym dziurę w
podeszwie; poza tym widać było, że są już na niego za małe. Zapamiętałam ich rozmiar
– być może moja siostra Donna znajdzie jakąś nieco większą parę, z której jej syn już
wyrósł.
Zabrałam trampki na dół, ogarnięta współczuciem. Za pieniądze nie można kupić
szczęścia; wiedziałam o tym. Ale taki rodzaj ubóstwa (albo zaniedbania – jego mama
najwyraźniej miała pieniądze na wakacje za granicą, ale nie na nowe trampki)
rozdzierał mi serce i żałowałam, że nie przyszło mi do głowy poprzedniego wieczoru by
wyprać jego rzeczy. Albo jeszcze lepiej, powinnam była wsiąść do samochodu i
pojechać do całodobowego supermarketu w mieście. Mogłabym go przyzwoicie ubrać –
włączając w to trampki – za niecałe czterdzieści funtów.
Zeszłam na dół, niosąc nową szczoteczkę do zębów i jedną z moich szczotek do
włosów.
– Proszę – powiedziałam, kładąc je przed nim. – Spróbuj, czy będą dobre. Chodzi mi o
to, żebyś ich naprawdę użył.
– Teraz dobrze, wasza królewska mość? – spytał z ukłonem Jenson, kiedy zszedł na
dół kilka minut później. Wyglądał, jakby tylko zamoczył ręce, zamiast umyć, i
przejechał nimi po włosach. Tworzyły na jego głowie coś w rodzaju grzebienia, jak u
Irokeza. Tylko brudne mokre włosy dadzą się tak ułożyć.
– Bardzo elegancko – uśmiechnęłam się do niego, doceniając to, że przynajmniej
spróbował. – A teraz trzeba się pospieszyć. Po całej tej ciężkiej pracy nie chcemy się
spóźnić, prawda? A więc rzeczy do szkoły. Torba?
Jenson wyjął z kieszeni długopis.
– Nie potrzebuję torby – oznajmił. – To dobre dla geeków.
Podobnie jak czyste ubranie, czyste włosy i czyste paznokcie, pomyślałam kilka
minut później, patrząc z niepokojem, jak Jenson pakuje się na tylne siedzenie
samochodu, ponieważ jego kolana miały niemal ten sam kolor co spodnie, przez które
były widoczne. Zdarzało mi się już wcześniej zawozić do szkoły brudne dzieci, ale on bił
wszelkie rekordy. Do tego stopnia, że było mi wstyd. A więc przygotuj się na zostanie
geekiem, pomyślałam, zamykając drzwi.
Nie żebym miała powody do zmartwienia. Choć marne to było pocieszenie, kilku
nauczycieli znało mnie już wystarczająco po tym, jak przez lata przyprowadzałam tam
dzieci (moje własne i te, którymi się opiekowaliśmy), żeby wiedzieć, że to nie są moje
standardy. Poza tym, w takich sytuacjach są rzeczy ważniejsze niż czysty mundurek, o
czym przekonałam się, kiedy – po zaprowadzeniu Jensona do właściwego nauczyciela –
weszłam porozmawiać z wicedyrektorką, Andreą Cappleman. To była bardzo krótka
rozmowa, ponieważ obie się spieszyłyśmy. Nie znałam jej wcześniej – pracowała w
szkole dopiero od niedawna; ale najwyraźniej wystarczająco długo, by dokładnie
poznać swoich podopiecznych.
– Proszę się nie dać nabrać – ostrzegła, wskazując mi krzesło naprzeciwko swojego
biurka. – Bardzo łatwo można uwierzyć w tę jego minkę uroczo rezolutnego chłopaka.
Wiem, że potrafi być czarujący na zawołanie. Ale Jenson ma też drugie oblicze.
Obawiam się, że zdarza mu się terroryzować innych i zakłócać spokój. Poza tym ma
skłonność do zabierania rzeczy, które do niego nie należą…
– Domyślam się, że brakuje mu dyscypliny – przyznałam ostrożnie, nie chcąc
wypowiadać się pochopnie o chłopcu, którego znałam od niecałych osiemnastu godzin.
– Chociaż, biorąc pod uwagę, czego się dotąd dowiedziałam, nie zaskakuje mnie to.
Nie chciałam, żeby pomyślała, że wtrącam się w jej sprawy. Zresztą nie miała mi
wiele więcej do opowiedzenia.
– Niezbyt dobrze znam jego matkę – powiedziała. – Podobnie jak jego wychowawca.
Nie pojawiła się na ostatnim zebraniu… i nic dziwnego, zważywszy, co wydarzyło się w
zeszłym tygodniu. Ale, jak pani zauważyła, zdecydowanie brakuje mu nadzoru.
Odrobina dyscypliny niewątpliwie dobrze by mu zrobiła. Wskazanie granic. Kilka
praktycznych lekcji pokazujących konsekwencje jego działań.
Skinęłam głową.
– Zgadza się. I właśnie taki jest plan. Chociaż obawiam się, że zdążymy tylko dotknąć
problemów. Zgaduję, że pod koniec przyszłego tygodnia będzie z powrotem w domu.
– Tym bardziej szkoda – zauważyła Andrea Cappleman i choć mówiła z uśmiechem,
poruszyło mnie to. Prawdopodobnie nie taki był jej zamiar; miała niewątpliwie pełne
ręce roboty w dużej i bardzo zróżnicowanej szkole podstawowej, ale odniosłam
wrażenie, że Jenson został już spisany na straty, co było przykre.
Tak, tym bardziej szkoda, myślałam, wracając do samochodu. Naprawdę szkoda.
Szkoda, że opuści nas równie szybko, jak się pojawił, chociaż bardzo wyczekiwał
spotkania ze swoją siostrą oraz nieobecną i najwyraźniej nieodpowiedzialną mamą.
Tyle, że – jak często bywa, kiedy snuję plany na przyszłość – w przypadku Jensona
miało się okazać, że się myliłam.
Rozdział 4
Kiedy wróciłam do domu i nie zastałam żadnej wiadomości od Marie Bateman,
postanowiłam sama do niej zadzwonić.
– Co za zbieg okoliczności, że właśnie teraz dzwonisz – powiedziała, kiedy się już
przywitałyśmy. – Właśnie skończyłam rozmawiać z opiekunem Carley Jarvis.
– I? – spytałam.
– Obawiam się, że niewiele. Wciąż nie udało się znaleźć ich mamy, ale Carley
podobno potwierdza, że wyjechała na dwa tygodnie.
– A to znaczy, że zatrzymamy Jensona na pewno do końca przyszłego tygodnia?
– Na to wygląda – przyznała Marie. – Chyba że ich mama pojawi się wcześniej. Ale nie
sądzę, żeby tak się stało. A nawet jeżeli, nie dostanie dzieci z powrotem, dopóki
przynajmniej nie spotka się i nie porozmawia z nami.
– A co ze wszystkimi rzeczami dzieciaków? Z ubraniami, mundurkami szkolnymi,
zabawkami i tak dalej? Czy ktoś przywiezie im to z domu?
– Nie sądzę – odparła Marie. – Prawdę mówiąc, nie przypuszczam, żeby było tego
dużo więcej. Mogę załatwić, żeby ktoś pojechał do ich domu, jeśli chcesz, ale prosiłam
Jensona, żeby spakował wszystko, co chciałby zabrać ze sobą i widziałam, że to zrobił.
To załatwiało sprawę. Zdecydowanie nadeszła pora by wyjąć kartę kredytową.
Wracałam ze szkoły do domu w refleksyjnym nastroju. Pierwsze wrażenie jest ważne;
zawsze było i zawsze będzie. Taka już jest ludzka natura. Duma też się liczy. I szacunek
do samego siebie, i tego rodzaju sprawy. Może jeśli uda się zaopatrzyć Jensena we
wszystko, czego potrzeba, żeby wyglądał przyzwoicie, zacznie się też przyzwoicie
zachowywać. I wcale nie były to bezpodstawne rozważania. Widziałam coś podobnego
wielokrotnie w mojej ostatniej pracy w szkole publicznej. Jeśli traktuje się dzieci z
szacunkiem, one także są bardziej skłonne okazywać szacunek. Kiedy zaś dziecko
poczuje szacunek do samego siebie, jest to pierwszy krok na dobrej drodze.
Poza tym, ja sama nie mogłabym posyłać jakiegokolwiek dziecka do szkoły w tak
zniszczonym mundurku. Po prostu nie mogłabym. Pożegnałam się z Marie – która
obiecała informować mnie na bieżąco o wszystkim, co się wydarzy – i jeszcze raz
wyszłam z domu, żeby udać się na zakupy.
Nie powinnam tego robić – a w każdym razie nie bez aprobaty Johna Fulshawa. Taka
była normalna procedura, zwłaszcza w przypadku dziecka, które miało być u nas tak
krótko. W podobnych okolicznościach nikt nie oczekuje od opiekunów ponoszenia
większych wydatków. Ale równie dobrze mogłam zignorować głos rozsądku i
postanowić, że będę się martwiła później.
Zdecydowałam się na to drugie rozwiązanie, ponieważ górę wzięło moje zamiłowanie
do schludności. Nie zajęło mi to dużo czasu. Po kilku godzinach wróciłam do domu z
zakupami: nowym szkolnym mundurkiem, trampkami, kilkoma tiszertami i paczką
jakże potrzebnych skarpetek i majtek. Poza tym trochę narozrabiałam. Pod wrażeniem
słów Marie, która wspomniała, jak niewielki dobytek miał Jensen, zajrzałam do kilku
sklepów z używanymi rzeczami, żeby sprawdzić, czy nie uda mi się znaleźć tam czegoś
dla niego.
Jak każda matka, dobrze znam wartość pieniędzy, a jako matka zastępcza – tym
bardziej. Jakże często dzieci, którymi się opiekowaliśmy, nie miały niemal nic i choć nie
mogliśmy sobie pozwolić na kupowanie im wielu nowych rzeczy – mieliśmy na to
wyznaczony budżet, który często przekraczaliśmy – dobrze było móc im dać trochę
ubrań i zabawek, które może nie byłyby niczym nadzwyczajnym dla większości
dzieciaków, ale te dzieci nigdy nie miały nawet tyle.
Niektóre z nich naprawdę nie miały prawie nic. Dobrze zapamiętałam dwójkę
rodzeństwa, która przyszła do nas w zeszłym roku z bardzo biednej rodziny. To
otworzyło nam oczy na skalę ubóstwa, w jakim żyją niektóre dzieci. Ashton i Olivia
(którzy nieco przypominali sieroty z epoki wiktoriańskiej) stanęli na naszym progu z
podartym workiem na śmieci, w którym było tylko kilka brudnych, podartych ubrań i
łysa, naga, pokryta brudem lalka Olivii. Olivia nazywała ją Polly i bardzo kochała,
zupełnie jakby to była najpiękniejsza lalka z działu zabawek u Harrodsa, w eleganckim
ubraniu i z pięknymi, złotymi włosami. Ten widok rozdzierał serce – mówiąc
delikatnie.
Część dzieci, oczywiście, przebywała pod opieką już od jakiegoś czasu, a ponieważ
były już wcześniej w innych rodzinach zastępczych, zwykle miały trochę przyzwoitych
ubrań i zabawek. Jenson jednak nie należał do tej kategorii i – sądząc z tego, co mówiła
Marie – nie posiadał wielu własnych rzeczy.
Teraz już miał. Oprócz ubrań kupiłam dla niego nową piłkę, torbę do szkoły i – co
najlepsze – prawie nową konsolę do gier. Miałam trochę wyrzutów sumienia – sama
myśl o tym, jak powiem Mike’owi o nieprzewidzianych wydatkach przyprawiała mnie
o dreszcz – ale zrobiło na mnie przykre wrażenie to, że szkoła właściwie spisała Jensona
na straty. Wprawdzie jak dotąd udawało mu się utrzymać pancerz nonszalancji, ale jak
naprawdę musiał się czuć ze świadomością, że jego mama tak po prostu wyjechała i
zostawiła go? Przypuszczałam, że było mu smutno. W końcu miał dopiero dziewięć lat.
Nie wiedziałam, czy Mike wyczuł, że o nim myślę, ale zadzwonił do mnie w chwili,
gdy wkładałam nowe ubrania Jensona do jego szuflady. To oznaczało, że ma przerwę
na lunch.
– Jak ci minęło przedpołudnie? – spytał.
– Och, no cóż… – odparłam radośnie. – Były drobne problemy, kiedy musiał wstawać
do szkoły. Nic zaskakującego… ale ostatecznie wszystko poszło dobrze. Chociaż trochę
się o niego martwię – dodałam, sprytnie przygotowując grunt pod następną informację.
– Szkoda, że nie widziałeś, w jakim stanie jest jego mundurek! Pamiętasz te szmaty,
które miał na sobie wczoraj? No cóż, to właśnie jest jego mundurek szkolny! Możesz w
to uwierzyć? Nie ma zupełnie nic innego. I do tego to obrzydliwe. Bóg jeden wie, kiedy
to się ostatnio widziało z proszkiem do prania. Wyobraź sobie, jak się czułam, wysyłając
go do szkoły w takim stanie…
– Niech zgadnę – powiedział Mike, a ja mogłabym przysiąc, że słyszę śmiech w jego
głosie. W każdym razie taką miałam nadzieję. – Wróciłaś ze szkoły i od razu wybrałaś
się kupić mu nowe rzeczy. Mam rację?
Na tym właśnie polega problem z moim mężem. Zna mnie zbyt dobrze, ale na
szczęście dobrze to znosi. I choć przejawił mniej zrozumienia, kiedy usłyszał o konsoli,
doszłam do wniosku, że równie dobrze mogę powiedzieć mu o tym teraz, a nie czekać
do wieczora, bo przynajmniej zdąży mu przejść wściekłość (a był wściekły). W końcu
mogło być gorzej. Prawie kupiłam korki do piłki nożnej.
Choć, biorąc pod uwagę krótki czas, jaki miał z nami spędzić, nie czułam się w pełni
usprawiedliwiona, wszystko wynagrodził mi wyraz twarzy Jensona, kiedy wrócił ze
szkoły i otworzył torbę. Był wystarczająco podekscytowany na widok piłki, ale kiedy
zobaczył konsolę, na jego twarzy odmalował się czysty zachwyt i oszołomienie.
Wydawało się, jakby nie potrafił tego wszystkiego pojąć.
– Zaraz, to jest dla mnie?
– Tak – odparłam.
– Naprawdę dla mnie?
– Naprawdę dla ciebie, kochanie.
– Ale tylko dla mnie? – Zupełnie jakby nie mógł w to uwierzyć.
– Tylko dla ciebie – zapewniłam go. – To prezent dla ciebie, ode mnie i Mike’a. Podoba
ci się?
– Podoba? – omal się nie zakrztusił. – Jest świetna! Super!
– W torbie jest też kilka gier – dodałam. – Mam nadzieję, że je lubisz. To znaczy, jeśli
kiedyś w nie grałeś…
– O taaak – zawołał, wyjmując gry z torby i oglądając je. – A w tej jestem naprawdę
dobry. Carley ją miała…
– O, miała konsolę? – spytałam zaskoczona.
– Tak, miała. Dopóki jej nie sprzedała na eBayu, żeby kupić jakieś głupie rzeczy dla
dziewczyn. I nigdy mi jej nie dawała. Mogłem grać tylko, kiedy jej nie było w domu i
zakradłem się do jej pokoju. Och, Casey, jest super! Mogę teraz zagrać?
Mojej cudownej rodzinie, która zawsze mnie wspierała
Rozdział 1 Jeśli chciałbyś założyć rodzinę zastępczą, powinieneś uświadomić sobie jedno: zawsze spodziewaj się niespodziewanego. Oczywiście doskonale o tym wiedziałam, bo od lat prowadzę rodzinę zastępczą, a moje wcześniejsze zajęcie było równie wymagające, kiedy kierowałam placówką do spraw trudnej młodzieży w dużej państwowej szkole średniej. Właśnie to starałam się uświadomić mojej córce Riley, kiedy ona i jej partner David postanowili zaryzykować i zgłosili się jako tymczasowa rodzina zastępcza. Riley była bardzo podekscytowana, kiedy dostała pocztą pakiet dokumentów. Natychmiast przyszła do nas i nie przestawała o tym opowiadać. Dziwnym zbiegiem okoliczności, jeszcze tego samego popołudnia miała okazję poznać na własnej skórze działanie tej zasady. Do dzisiaj uśmiecham się, kiedy o tym myślę. Było piękne popołudnie w połowie czerwca; zwyczajny czwartek, tak ciepły, że nie tylko spędziliśmy go w ogrodzie, ale nawet zamierzaliśmy wypić na zewnątrz herbatę. Dla Riley była to też jedna z nielicznych chwil wytchnienia, ponieważ David wziął wolne popołudnie w pracy, żeby moje małe wnuki mogły odwiedzić jego mamę. Mój mąż Mike także wrócił przed chwilą z pracy i brał prysznic na piętrze, więc my dwie zajęłyśmy się przygotowywaniem pieczonego kurczaka i sałatki, żeby wyjść na obiad do ogrodu. – Myślę, że widziałam dosyć, kiedy ty i tata opiekowaliście się dzieciakami, więc wiem, czego się spodziewać – roześmiała się Riley na moje przestrogi. – Może nawet więcej niż dosyć. Założę się, że więcej niż ktokolwiek inny. Miała rację. Dopiero co pożegnaliśmy się ze wspaniałą małą dziewczynką, Abby, z którą naprawdę niełatwo było nam sobie poradzić. Na szczęście jednak opuściła nas w najlepszej z możliwych okoliczności: mogła wrócić do swojej mamy. Tak szczęśliwe zakończenia zdarzały się jednak rzadko w naszej pracy, ponieważ mój mąż Mike i ja nie zajmowaliśmy się zwyczajnymi przypadkami. Przyjmowaliśmy dzieci ze szczególnie trudną historią – i w konsekwencji z niełatwym zachowaniem. By nauczyć się radzić sobie z tym, przeszliśmy specjalny program szkoleniowy, z nadzieją, że takie zachowania – smutny efekt wieloletnich urazów psychicznych – można zminimalizować na tyle, by dzieci te mogły prowadzić spokojniejsze i bardziej satysfakcjonujące życie. Jeżeli nawet nie uwolnią się zupełnie od swoich demonów, to przynajmniej znajdą sposób, by nad nimi zapanować.
Jednak powrót do szczęśliwej rodziny dla większości tych dzieci był niestety tylko marzeniem. Nasz dom był w ich przypadku ostatnią próbą, w nadziei, że w najlepszym razie uda im się znaleźć stałą rodzinę zastępczą. – Wiem – powiedziałam. – Ale oglądać to jedno, a żyć z tym to zupełnie inna sprawa. Musisz do tego podejść w pełni świadomie. I dlatego uważam, że byłoby dobrze, gdybyście najpierw zostali pogotowiem rodzinnym. Riley bardzo chciała rzucić się od razu na głęboką wodę i aplikować o zostanie pełnowymiarową rodziną zastępczą, ale ja wciąż nie byłam przekonana, czy powinna to robić już teraz. Ale to, że miała pewne doświadczenie (chociaż nie bezpośrednie), było istotne – właśnie dlatego radziłam, żeby najpierw pogłębiła je, zajmując się tymczasową opieką. Czasami taka praca wywiera wpływ również na twoje emocje, a Levi i Jackson byli jeszcze bardzo mali, nie wspominając już o tym, że David pracował do późna, starając się rozwinąć swoją firmę, więc nie chciałam, żeby załamała się pod presją. Uśmiechnęła się. – Mówiłaś mi to już osiem milionów razy, mamo, jeśli nie pamiętasz. Nie martw się – zatrzepotała rzęsami. – Widzisz? Jestem w pełni świadoma. Poza tym, będę miała ciebie w pobliżu, a ty będziesz mogła mi pomóc, prawda? – roześmiała się. – Wpiszę twój numer do szybkiego wybierania. Zastępcza babcia na telefon! – Bezczelna koza! – odparłam, chociaż i ja nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Dobrze znałam swoją córkę. A co ważniejsze, ona znała mnie. Niezależnie od tego, że miałam pełne ręce roboty z dziećmi, którymi się opiekowałam, moimi własnymi wnukami i dwójką dorosłych dzieci, doskonale wiedziałam, że Riley ma rację. Gdyby zaszła potrzeba, natychmiast byłabym na miejscu. Po prostu nie potrafiłabym się powstrzymać. Podobno wiedzieć, w czym jesteś dobry, to sekret szczęśliwego życia – a ja wiedziałam. Wiedziałam od pierwszego dnia, w którym podpisałam umowę z agencją opiekuńczą. Kochałam dzieci, uwielbiałam się nimi zajmować, opiekować, uczyć je i patrzeć, jak dorastają. A kiedy moja własna dwójka dorosła, przeżywałam prawdziwy syndrom pustego gniazda. Chociaż mój syn Kieron jeszcze niewiele ponad rok temu mieszkał razem z nami, kiedy stał się dorosły, ogarnęło mnie to przejmujące uczucie: „Czy to jest właśnie to?”. Jak to możliwe, że czas minął tak szybko? O tak – w moim życiu ziała wielka dziura o kształcie dziecka, a mając… hm… czterdzieści kilka lat byłam jeszcze stanowczo zbyt młoda, by poświęcić się robieniu na drutach i grze w kręgle. Zastępcza babcia na telefon? Ależ oczywiście. Riley i David byliby świetnymi zastępczymi rodzicami. Nie miałam co do tego wątpliwości. Choć byli jeszcze bardzo młodzi – oboje mieli po dwadzieścia kilka lat – dostrzegli miejsce dla siebie na rynku. Było wprawdzie kilka młodszych rodzin zastępczych, lecz niewiele, ponieważ – jak zauważyła Riley – większość ludzi woli zaczynać karierę jako rodzice zastępczy na późniejszym etapie życia, kiedy ich własne
dzieci dorastają lub wylatują z gniazda. I właśnie dlatego ona i David chcieli się tym zająć. Uważali, że warto zachęcać do wybrania takiego zawodu młodych ludzi, których w tym wieku wręcz rozpiera energia. Ja osobiście nie miałam najmniejszych wątpliwości co do tego, że sobie poradzą. To jednak nie znaczy, że oni nie powinni mieć wątpliwości; to była poważna decyzja i zawód, którego nikt nie powinien traktować lekko. – No więc o co chodzi? – spytała Riley, kiedy kończyłyśmy robić sałatkę i zaczynałyśmy układać wszystko na tacach, żeby wyjść do ogrodu. – Oj, tato, nie ruszaj niczego, dopóki ci nie pozwolę – skarciła Mike’a, który właśnie zszedł na dół, wygłodniały jak zwykle. Był potężnym mężczyzną – ponad metr dziewięćdziesiąt – miał męczące fizycznie zajęcie i nigdy nie dbał o to, by porządnie zjeść w pracy. Dlatego nie było łatwo powstrzymać go przed podjadaniem, zanim jeszcze zaczęłam nakładać na półmiski. Właśnie teraz próbował dopaść kurze udko. – W sprawie dzieci? – spytałam, stawiając talerze na stole. – Tak. John się odzywał? John Fulshaw był naszym koordynatorem w agencji opiekuńczej. Pracował z nami od pierwszego dnia i teraz uważaliśmy go właściwie za przyjaciela. Niemniej jednak był profesjonalistą i zawsze dbał o dobro dzieci. Zwykle nalegał, żebyśmy po każdym zadaniu robili sobie przerwę na naładowanie fizycznych i emocjonalnych baterii. – Jeszcze nic – odparłam. – Ale minęło dopiero kilka tygodni, odkąd Abby odeszła… – Wiem – powiedziała Riley. – Ale zawsze odnosiłam wrażenie, że on ma z góry przygotowane dzieciaki dla was. Że tak to działa. – I prawdopodobnie tak działa. Dlaczego nie? To smutne, ale zapotrzebowanie jest cały czas. I tak, zapewne ma już kogoś dla nas – przyznałam. – W każdym razie prawdopodobnie się stara – roześmiał się Mike, siadając. – Myślę, że obawia się, że jeśli zostawiłby mnie i mamę zbyt długo samych, moglibyśmy przywyknąć do ciszy i spokoju i dojść do wniosku, że nie chcemy się już nikim opiekować. – Akurat! – parsknęła Riley. – Właśnie – powiedział Mike. – Prawdę mówiąc – powiedziałam, również siadając – chyba zadzwonię do niego w przyszłym tygodniu, jeśli sam wcześniej się nie odezwie. – Spojrzałam na Riley. – Tata ma tydzień urlopu, który musi wykorzystać. Prawda, kochanie? Może to nie byłby zły pomysł, żeby coś zaplanować? Zwłaszcza, że wygląda na to, jakby ładna pogoda miała się utrzymać… I wtedy – właśnie wtedy – rozległ się dzwonek u drzwi.
W pierwszej chwili pomyślałam, że to Kieron. Nasz najmłodszy syn często wpadał na herbatę bez zapowiedzi. Czasami zastanawiałam się, czy może jest obdarzony nadludzkim węchem i potrafi wyczuć pieczonego kurczaka z odległości kilku mil. Miał już dwadzieścia trzy lata i mieszkał ze swoją dziewczyną, Lauren, w domu jej rodziców. Mieli tam mieszkanie z osobnym wejściem, co dawało im rozsądną dozę niezależności, lecz nie na tyle, bym musiała się o niego cały czas martwić. Kieron ma syndrom Aspergera, łagodną formę autyzmu, co znaczy, że jest nieco inny niż większość ludzi. Myśli w sposób wyjątkowo konkretny i bardzo nie lubi niespodzianek. I jest bardzo ufny – w nikim nie potrafi dostrzec zła. Kieron również postanowił zajmować się czymś, co będzie miało związek z dziećmi. Studiował produkcję dźwięku w college’u i regularnie pracował jako DJ, lecz w zeszłym roku zaczął pracować z młodzieżą wymagającą pomocy, dla ośrodka, z którym niegdyś sam był związany. Założył dla nich nawet młodzieżową drużynę piłkarską, żeby dzieciaki z trudną przeszłością mogły odnaleźć poczucie przynależności i zdobyć jakieś umiejętności. Uczyły się też pracy w zespole i miały okazję do ćwiczeń fizycznych, co jest jednym z najlepszych sposobów na odreagowanie frustracji. Lecz to nie Kieron stał za drzwiami. Zorientowałam się, kiedy tylko weszłam do holu. Sylwetka – a właściwie sylwetki – widoczne przez matową szybę w drzwiach stanowiły dowód, że się myliłam. Więc może któryś z sąsiadów, pomyślałam, podchodząc do drzwi. Albo Świadkowie Jehowy… Ale nie listonosz. Nie o tej porze. Jednak i tu nie miałam racji. Otworzywszy drzwi, zobaczyłam stojącego na progu Johna Fulshawa i pomyślałam, że pewnie miał czkawkę. – Cześć, Casey – powiedział z lekkim zażenowaniem, kiedy nasze spojrzenia się spotkały. Muszę przyznać, że nie przyglądałam mu się uważnie, ponieważ mój wzrok powędrował niemal natychmiast w stronę małego chłopca, który stał obok niego i niechętnie trzymał za rękę trzecią osobę – wysoką, rudowłosą kobietę z jaskrawozieloną torbą. Mogłabym się założyć o sporą sumę, że kobieta jest pracownikiem społecznym. Po latach współpracy z opieką społeczną nabiera się nosa do tych rzeczy, a przypuszczam, że wielu ludzi powiedziałoby, że ja wyglądam w każdym calu jak matka zastępcza. Chłopiec miał niemal czarne włosy, dość długie i opadające; wyglądał na osiem lub dziewięć lat, a na jego twarzy malował się wyraz, który widziałam już wielokrotnie. Sprawiał wrażenie najbardziej niechętnego członka tej małej grupki. Przyjrzałam mu się uważniej. Szare szkolne spodnie z dziurami na kolanach, kremowoszara – niegdyś biała – koszulka i przewiązany w pasie burgundowy szkolny sweter, którego wystrzępione rękawy zwisały smętnie. – John – powiedziałam. – Nie spodziewałam się ciebie! Powinnam? Zwykle najpierw dzwoniłeś…
– Wiem. Teraz nie zadzwoniłem i przepraszam. – Wejdźcie – powiedziałam. Co mogłam powiedzieć innego? – Ale musicie mi wybaczyć bałagan. Gdybym wiedziała, że przyjdziecie… Urwałam, zachowując dalszą część zdania dla siebie. Mówi się, że w domu jest zawsze najczyściej na dziesięć minut przed przyjściem gości, ale to nie sprawdza się w moim przypadku. Mam lekką obsesję na punkcie czystości, podobnie jak niegdyś moja mama, więc to nie byłaby kwestia dziesięciu minut przed przyjściem gości – spędziłabym całe godziny, żeby wszystko było jak należy. Dlatego nieco rozpaczliwie rozglądałam się, próbując zobaczyć jakiekolwiek oznaki bałaganu. Przepraszający wyraz twarzy Johna natychmiast zamienił się w szeroki uśmiech. Dobrze znał mnie i moje obsesje. Wszedł do holu – kobieta i chłopiec tuż za nim – i powiedział: – Uwierz mi, słowo „bałagan” nie ma zastosowania w tym domu. Marie… Przepraszam, Casey, to Marie. Marie, to Casey. Właśnie wchodzisz do najczystszego domu na świecie. Jeżeli próbował mnie zmiękczyć w obliczu tej niezapowiedzianej wizyty, to udało mu się. Nie sposób długo złościć się na Johna. Ale wciąż byłam zdezorientowana. Prawdę mówiąc, miałam zamęt w głowie. Spojrzałam na małego chłopca (prawdę mówiąc, nie aż tak małego: ja mam zaledwie metr pięćdziesiąt wzrostu) i zauważyłam, że sprawia wrażenie nie mniej zdezorientowanego i zagubionego niż ja. Uśmiechnęłam się do niego. – A ty jesteś…? Wcisnął wolną rękę do kieszeni spodni i zerknął na Marie. Skinieniem głowy zachęciła go, żeby odpowiedział. – Jenson – rzekł w końcu, przyglądając mi się nieufnie. – Witaj, Jenson – powiedziałam. – Jestem Casey. Wejdźcie dalej. Machnęłam ręką, zapraszając ich do kuchni, skąd przez okno w głębi widzieliśmy Riley i Mike’a siedzących nad talerzami w promieniach słońca. Zapewne przypuszczali, że wrócę lada chwila, kiedy sprawdzę, kto dzwonił do drzwi. A tej trójki na pewno się nie spodziewali, uśmiechnęłam się w duchu. – Jak widzicie – zwróciłam się do Johna – właśnie siadaliśmy do jedzenia. To może poczekać – dodałam pospiesznie widząc jego zażenowanie. – To tylko sałatka. I rzeczywiście, jedzenie mogło poczekać. Pieczony kurczak na zimno też jest dobry. Jak zwykle w takich sytuacjach, czułam dreszcz podniecenia. To było naprawdę dziwne, że John nie zadzwonił wcześniej, a wiedziałam, że nie postąpiłby tak bez powodu. – Czy chcesz, żebym zawołała Mike’a? – spytałam. John skinął głową. – Tak. Tak myślę – spojrzał na Marie. – A może zabrałabyś Jensona do ogrodu? Ta
dziewczyna to Riley, córka Casey. Na pewno chciałaby cię poznać, Jenson. Nie masz nic przeciwko temu? – Oczywiście – powiedziałam. – Jenson, może chciałbyś poskakać na naszej trampolinie? Oczy chłopca rozbłysły, a promienny uśmiech całkowicie odmienił jego ubrudzoną twarz. Czy istnieje dziecko, które nie lubiłoby skakać na trampolinie? Tymczasem Mike i Riley zauważyli nasze małe zgromadzenie i kiedy Marie z Jensonem wyszli do ogrodu, ja przywołałam Mike’a. Napotkałam spojrzenie Riley i uśmiechnęłam się do niej. Widzisz? – pomyślałam. Spodziewaj się niespodziewanego…
Rozdział 2 Przepraszam was oboje – powiedział John, kiedy Jenson z Marie wyszli do ogrodu i zostaliśmy we troje w kuchni. – Powinienem był zadzwonić… zrobiłbym to… i czuję się okropnie, przeszkadzając wam w rodzinnym obiedzie, ale, prawdę mówiąc, to wszystko działo się tak szybko… – Nie musisz przepraszać, John – odparłam. Widziałam, że Mike – podobnie jak ja – nie może się doczekać, kiedy usłyszy coś więcej. – Napijesz się kawy albo czegoś innego? – spytałam. John pokręcił głową. – Nie, dziękuję – odparł. – Wypiłem już kawę. A w każdym razie pół; reszta została na moim biurku – uśmiechnął się cierpko. – Nie spodziewałem się, że będę musiał wychodzić w takim pośpiechu. – To nie brzmi dobrze – stwierdził Mike. – Co się stało? To była kradzież albo coś w tym rodzaju? – Przepraszam – powiedział John. – Zabrzmiało chyba bardziej dramatycznie, niż było w rzeczywistości. Nie zadzwoniłem z drogi, bo nie chciałem niepokoić Jensena bardziej, niż to było konieczne. Niedawno zabraliśmy go ze szkoły; zajęli się nim tam, dopóki ja nie dotarłem i nie spotkałem się z Marie. I, szczerze mówiąc, na pomysł przywiezienia go tutaj wpadłem w ostatniej chwili. Inaczej oczywiście zadzwoniłbym do was. Wszystko, co mówił, również niewiele wyjaśniało. – A więc co się stało? – spytałam. – Dlaczego trzeba się było nim zająć? – Sam w domu – wyjaśnił. – Przypuszczam, że znacie ten film? Oboje przytaknęliśmy. – A więc mamy tu Macaulaya Culkina? – zauważył Mike. – Mniej więcej – odparł John. – Chociaż nie był całkiem sam. Jest jeszcze starsza siostra, imieniem Carley. Ma trzynaście lat. Ci dwoje byli sami w domu już prawie od tygodnia. Ich mama podobno pojechała na wakacje ze swoim chłopakiem, gdzieś do Hiszpanii. – Niewiarygodne! – wyjąkałam, unosząc brwi. Moje zdumienie jednak nie trwało długo, ponieważ, kiedy się nad tym zastanowiłam, jakkolwiek zachowanie ich matki było szokujące, to nie aż tak niewiarygodne. Przez lata widziałam dość, by dobrze o tym wiedzieć. Mike, który stał z rękoma skrzyżowanymi na piersi, wyglądał, jakby myślał podobnie. Pokręcił tylko nieznacznie głową i przewrócił oczami. – Wiem – powiedział John. – Poinformowała nas ich sąsiadka, podobno po jakiejś
nocnej imprezce. Jak twierdzi, wiedziała, że zostali sami, ale nie uważała, że powinna z tym cokolwiek robić. A może nie chciała, mniejsza z tym. Marie mówi, że chodziło jej o to, żeby nie wpakować ich matki w jakieś kłopoty. Ale po imprezie, całonocnej i zakrapianej alkoholem, zmieniła zdanie. Zaczęła się martwić, że jeśli stałoby się cokolwiek złego, to wina mogłaby spaść na nią, bo nie interweniowała i nic nie zrobiła. – A więc gdzie jest córka… gdzie jest Carley? Znalazłeś dla niej jakieś miejsce? John pokręcił głową. – Nie ja. Wywieziono ją z tej okolicy. Służby społeczne uznały, że tak będzie najlepiej. Obawiali się, że gdyby zostawili ją tutaj, mogłaby po prostu zniknąć pewnego dnia i zaszyć się u kogoś znajomego. A wtedy oczywiście straciliby ją z oczu. I jej matka także. – A co z jej matką? – Marie nie udało się z nią skontaktować. Dzieciom zresztą także. Następnie John wyjaśnił, że zdaniem córki nie ma o co robić hałasu. Mieli jedzenie, mieli pieniądze i oboje obiecali chodzić do szkoły. Jej zdaniem nie było żadnego powodu, by interesowała się nimi opieka społeczna. Może gdyby mieli jakichś krewnych, do których mogliby pójść, nie byłoby problemu, gdyby nie jeden istotny drobiazg. Ich matka najwyraźniej wyłączyła telefon, więc dzieci, podobnie jak służby społeczne, nie miały się jak z nią skontaktować. A tego, według wszelkich możliwych standardów, nie można nazwać odpowiedzialnym rodzicielstwem. Prawdę mówiąc, to po prostu zaniedbywanie dzieci. I kiedy służby społeczne dowiedziały się o tym, po prostu musiały wkroczyć i działać. – To wprost niewiarygodne – powiedział Mike i pokręcił głową. – Rzeczywiście – przyznał John. – W każdym razie, tak właśnie wygląda sytuacja. I dlatego trafiłem z małym Jensonem do was. A nie zadzwoniłem wcześniej, bo początkowo planowałem sprawdzić, czy nie uda mi się go umieścić u jednej z naszych tymczasowych opiekunek; w końcu to powinno potrwać tylko kilka dni. Ale właśnie wtedy, kiedy po niego jechałem, ona oddzwoniła i odmówiła. Rozmyśliła się, ponieważ za tydzień wyjeżdża na zarezerwowane wakacje za granicą, a gdyby to się przeciągnęło… Mike i ja wymieniliśmy spojrzenia. – Hm… przecież nie chcielibyśmy przerzucać Jensona z miejsca na miejsce, prawda? Wtedy pomyślałem o was… My oczywiście byliśmy wolni. Przynajmniej teoretycznie. – Nie masz żadnego dziecka czekającego na program? – spytałam. W normalnej sytuacji dostalibyśmy konkretne dziecko i to na dłuższy czas, ponieważ cały program trwa około dziewięciu miesięcy. – I tak, i nie – odparł John. – Kilka przypadków będzie omawianych w przyszłym tygodniu, wśród nich dzieci, które prawdopodobnie mogłyby trafić do was, ale
ponieważ to się zapewne przeciągnie o kolejny tydzień… biorąc pod uwagę, że najpierw musi być podjęta decyzja, potem wstępna wizyta i tak dalej… No cóż, właśnie dlatego olśniło mnie i tak wylądowaliśmy tutaj. Bo to na pewno nie potrwa długo. Roześmiałam się. – Och, John, jesteś niesamowity! Ile razy już to słyszeliśmy? John przestąpił z nogi na nogę, jak niegrzeczny chłopiec, który został zaprowadzony do dyrektora szkoły. Prawdę mówiąc, to, czy chodzi o kilka dni, czy o dłuższy czas, nie miało dla nas większego znaczenia. Dziecko potrzebujące domu to dziecko potrzebujące domu. Jeśli zaś okaże się, że jest jakieś dziecko, dla którego nasz specjalistyczny program byłby korzystny, ale w takiej sytuacji nie może trafić do nas – trudno. Są przecież inni wyspecjalizowani opiekunowie. To sprawa agencji, nie nasza. – Trafna uwaga – powiedział John. – Ale, jak już mówiłem, tym razem myślałem, że to będzie… Posłuchajcie, wiem, że takie przypadki bywają bardzo trudne… wszystko zależy od sędziego… ale biorąc pod uwagę to, co mówiła sąsiadka, nie widzę żadnego powodu, żeby nie mogli wrócić od razu do matki. Wystarczy ją przywołać do porządku, wyznaczyć kuratora i tak dalej. Sprawa zamknięta. Ale nawet w najgorszym scenariuszu, o jakim teraz w ogóle nie myślimy… no cóż, prawdopodobnie trafiliby do normalnej rodziny zastępczej, na dłuższy czas. A w przypadku takich dzieciaków to nie powinno być problemem. Jeśli wierzyć sąsiadce, dzieciaki są w porządku, oboje. Chociaż muszę przyznać – dodał po chwili namysłu – że szkoła jest nieco mniej zachwycona tym chłopakiem – spojrzał za okno, gdzie Jenson skakał na trampolinie. Mówią, że ma skłonność do wagarowania i jest trochę niesforny. To właściwie wszystko, co mogę wam powiedzieć. Byliśmy tam tylko parę minut. Zerkał to na mnie, to na Mike’a. – A więc? Co wy na to? Oczywiście możecie odmówić, bo nie mam prawa zrzucać tego na was tak bez ostrzeżenia. No i możecie mieć już jakieś plany na wakacje… Oczywiście najłatwiej byłoby tak powiedzieć; i byłoby to do pewnego stopnia prawdą. Ale nie widziałam żadnego powodu, by się nie zająć tym chłopcem, i wiedziałam, że Mike jest tego samego zdania. Tym się właśnie zajmowaliśmy – braliśmy do siebie dzieci, które potrzebują życzliwego domu na jakiś czas. A my niewątpliwie mogliśmy im taki dom zapewnić. Co więcej – dom, w którym obowiązują zasady i gdzie mają nadzór. To prawda, niewiele można osiągnąć w kilka tygodni, ale zawsze to coś. – Cóż – zaczęłam, spoglądając na Mike’a. – Ja się zgadzam, jeśli ty nie masz nic przeciwko. Ledwie to powiedziałam, z ogrodu dobiegł nas głośny wybuch śmiechu Riley. Wszyscy wyjrzeliśmy przez okno. Marie stała na patio, Riley siedziała przy stole, a obie zwijały się ze śmiechu. Patrzyły na Jensona, który najwyraźniej znudził się skakaniem na trampolinie i zaprezentował
doskonałą w każdym szczególe parodię moonwalku Michaela Jacksona, łącznie z przechylaniem nieistniejącego kapelusza. Uśmiechał się promiennie, a ja poczułam znajomy dreszcz na karku. – Jeszcze jedno – dodał John. – Zanim wrócą. Postanowiliśmy na razie nie mówić nic dzieciakom… wiecie, o tym, jak to się może rozwinąć. Jeśli idzie o Jensona, po prostu zostaje u was, dopóki jego mama nie wróci z wakacji. Nie ma potrzeby dodatkowo go stresować. – Oczywiście – powiedziałam i pomachałam do całej trójki, zapraszając ich do środka. Biedne dziecko. Biedne dzieci. Jak matka mogła zrobić coś takiego? – Trzymajmy kciuki, żeby wszystko dobrze się skończyło – dodałam. Wtedy w drzwiach stanęła rozbawiona Riley, a z nią Marie i Jenson. – Może być – mówił do Marie, kiedy wchodzili. – Mogę trochę zostać. A będzie coś do herbaty? – zwrócił się do mnie. – Jestem Hank Marvin. Uśmiechnął się szeroko (najwyraźniej nieśmiałość nie była jego problemem). – To znaczy „umieram z głodu” – wytłumaczył życzliwie. Odpowiedziałam na jego uśmiech. – Myślę, że coś uda się nam znaleźć, skoro umierasz z głodu. – Byłam poruszona jego wyraźnie udawaną nonszalancją. Nie wątpiłam, że w głębi duszy, mimo pozorów beztroski i pewności siebie, przynajmniej jakaś jego część jest wystraszona i zaniepokojona. – No dobrze, to trochę zostanę – potwierdził. I tyle. Żadnej biurokracji, pakowania, długich wstępów. Tylko chłopiec z zieloną torbą i zapewnienie Marie, że będzie nas na bieżąco informować o rozwoju sytuacji. Tak więc, podczas gdy jego mama wygrzewała się w jakimś Costa-del-Wstydźsię ze swoim chłopakiem, nasz błękitny pokój dostał nowego mieszkańca.
Rozdział 3 W naszym zawodzie nie zdarzają się dwa identyczne przypadki – to po prostu niemożliwe. Nie ma dwojga takich samych dzieci. Ale z czasem nabierasz doświadczenia i wyczucia, a chociaż w przypadku Jensona ominęła nas normalna procedura wstępnych spotkań i rozmów, jego sprawa wydawała się nam raczej prosta: mały chłopiec, wychowywany przez najwyraźniej zaniedbującą swoje obowiązki matkę. Może nie należała do najgorszych rodziców na świecie – a mieliśmy do czynienia z kilkoma przypadkami tej kategorii – ale z tego, czego się dowiedzieliśmy, wynikało, że wychowywanie dzieci nie było dla niej priorytetem. Stało się to oczywiste w chwili, kiedy John i Marie wyszli. Mieliśmy przed sobą dziecko przywykłe do dużej dozy niezależności, do samodzielnego rozwiązywania swoich problemów, podczas gdy jego mama zajmowała się innymi rzeczami. W efekcie dwie rzeczy nie miały dla niego wielkiego znaczenia: czystość i dobre obyczaje. – Nie chcę, żeby ktokolwiek tu wchodził, jeśli ja nie pozwolę – oznajmił, kiedy poszliśmy do błękitnego pokoju, żeby mógł się rozejrzeć w nowym miejscu. Dla podkreślenia wagi swoich słów wycelował we mnie dziewięcioletnim palcem i wtedy zauważyłam jego brudne paznokcie. Czy często miał kontakt z mydłem i wodą, odkąd jego mama wyjechała? Przypuszczałam, że raczej nie. Strzyżenie i odrobina szamponu również by mu nie zaszkodziły. Riley stała obok mnie, a ja starałam się na nią nie patrzeć. Trudno byłoby mi zachować powagę. Z Mikiem było podobnie; widziałam, że usiłuje nad sobą panować. – Och, o to nie musisz się martwić – zwrócił się do Jensona. – Mamy tu zasady, które mówią o wchodzeniu do cudzych pokojów. Wiesz co? Może zejdziemy na dół, napijesz się czegoś, zjesz ciastko, a potem usiądziemy i pogadamy o tym, jak sprawy wyglądają. Co ty na to? – Chyba może być – pociągnął nosem Jenson, wsadzając ręce do kieszeni spodni i podciągając je. Zauważyłam, że nie ma przy nich żadnego guzika. – Powinnam już wracać – powiedziała Riley, kiedy schodziliśmy na dół. Zerknęła na zegarek. – Pora położyć moją dwójkę spać. A więc być może do zobaczenia, Jenson – wzięła swoją torebkę. Jenson znowu głośno pociągnął nosem, a ja zapamiętałam, żeby wrócić do sprawy czyszczenia nosa. – Eee, wątpię – odparł. – Niedługo wracam do domu. Aha, Mike – dodał, kierując się za nim do kuchni. – Tak na wszelki wypadek: nie chodzę spać o żadnej stałej porze. Miło było pozwolić Mike’owi przedstawić zasady obowiązujące w naszym domu.
Najczęściej ja się tym zajmowałam, ponieważ Mike zwykle był w pracy. Przez większą część zawodowego życia był kierownikiem magazynu, co oznaczało wczesne wstawanie i więcej sobotnich poranków spędzonych w pracy, niżbym sobie życzyła. Miałam też przeczucie, że dobrze to zrobi Jensonowi, który w rodzinnym domu najwyraźniej nie zaznał dyscypliny. Wyszłam z tacą do ogrodu, żeby posprzątać po podwieczorku, i pozwoliłam mu zająć się chłopcem. Miałam nadzieję, że Mike’owi uda się porozumieć z Jensonem, który musiał podjąć negocjacje. Było jasne, że mały nie szanuje zasad i najwyraźniej przywykł do stawiania na swoim. Nie było to dla nas nic nowego – zajmowaliśmy się dziećmi już od jakiegoś czasu, więc zdążyliśmy się przyzwyczaić – ale w myślach dodałam tę sprawę do listy priorytetów. Na zewnątrz było chłodno i zerwał się wiatr; wyglądało na to, że ładniejszą część dnia mamy już za sobą. Wróciłam do domu, przygotowałam talerz ciasteczek i szklankę soku dla Jensona, złożyłam brudne naczynia na stos, żeby później je pozmywać, i dołączyłam do Mike’a i Jensona. – Dobrze – mówił Mike. – A teraz zobacz, jak to załatwiamy. – Zauważyłam, że przyniósł już nasz kwestionariusz z rzeczami, które lubimy i których nie lubimy. Stosowaliśmy tę metodę, zapożyczoną ze szkolenia, od samego początku. Zawsze łatwiej jest dziecku przyzwyczaić się do nowych warunków, jeśli ma możliwość zajmować się czymś, co sprawia mu przyjemność, oglądać swoje ulubione programy w telewizji i jeść to, co lubi. Mike wyjaśnił, że najpierw porozmawiają o tym, co lubi, a czego nie lubi Jenson, potem zaś przejdą do rzeczy, na które nie pozwalamy w naszym domu. Jenson sprawiał wrażenie nieco nieufnego, kiedy wziął ciasteczko i zaczął je jeść z apetytem. – Okej – powiedział z pełnymi ustami. – Ale wiecie, nie jestem dzieckiem. Jak mówiłem, nie chodzę wcześnie spać i tak dalej. Wystarczy, że będziecie mnie karmili i prali mi ubrania, kiedy będą brudne. A, i budzili mnie rano do szkoły, bo to mi gównianie wychodzi – uśmiechnął się szeroko. – Mojej mamie też. Co drugi dzień zapomina mnie obudzić i mam przerąbane u nauczycieli. – Ojej – odezwałam się. – Wygląda na to, że powinien wystarczyć budzik. – W porządku – odparł. – To nie takie ważne. Jeśli się mnie czepiają, mama po prostu idzie i robi im piekło. Znowu musiałam unikać spojrzenia Mike’a, żeby nie parsknąć śmiechem. – Okej – odezwał się Mike. – Nie martw się, poradzimy sobie. Ale właśnie o to chodzi. Tak załatwia się sprawy w twoim domu, jednak u nas postępujemy nieco inaczej. Na początek – mówił łagodnie – nie lubimy przeklinania, nawet takiego jak „gówniany”, i chodzimy spać o ustalonych porach. – Spojrzał na mnie. – Jak myślisz, Casey, jaka
godzina byłaby odpowiednia dla chłopca w wieku Jensona? Zacznijmy od tego. Wymagało to półgodzinnych negocjacji w stylu CIA, ale w końcu sporządziliśmy listę, którą Jenson niechętnie zaakceptował. Ustaliliśmy, że będzie chodził spać o 7.30, jeśli następnego dnia idzie do szkoły, a o 8.30 w weekendy; wyjaśniliśmy sobie zasady dotyczące oglądania telewizji i sporządziliśmy listę potraw, które Jenson lubi i których nie lubi. Na pierwszej znalazły się uśmiechnięte buźki z ziemniaków, pizza pepperoni i lody czekoladowe, na drugiej zaś kraby. Jak powiedział, pewnego razu musiał zjeść kraba i rozchorował się tak, że na tydzień wylądował w szpitalu. – To straszne gówno – powiedział z przejęciem i nagle zdał sobie sprawę, że właśnie złamał pierwszą z zasad na liście. Zawstydzony spuścił wzrok. – Och, nie martw się – pocieszyłam go. – Nie będziemy cię karmić krabami. Zresztą my sami też ich nie jadamy zbyt często. – A więc załatwione? – spytał spoglądając to na mnie, to na Mike’a. – Mogę iść i rozpakować swoje rzeczy w pokoju? – Jasne – odparł Mike. – Myślę, że wszystko już omówiliśmy. Jesteś wolny. Jenson podreptał do siebie. – Pójdę nastawić czajnik – powiedziałam, podnosząc się z fotela i kierując do kuchni z pustą szklanką i talerzem po ciasteczkach. Kiedy wróciłam, Mike uśmiechał się do siebie. – O co chodzi? – spytałam. – Nie słyszałaś? – odparł. – Może powinnaś dać sobie przeczyścić uszy. Młody Jenson, kiedy szedł na górę, mruczał do siebie. – I co mówił? – Mówił: „Co za gówno. Ale to tylko parę cholernych dni”. A w każdym razie coś w tym stylu. Ale choć uśmiechaliśmy się mówiąc o tym na pozór nieskomplikowanym chłopcu, gdzieś w głębi duszy szykowałam się na coś bardziej mrocznego. Bardzo przypominał mi Spencera, chłopca mniej więcej w wieku Jensona, którym zajmowaliśmy się rok wcześniej. Chłopca tak zdziczałego – z najróżniejszych, skomplikowanych powodów – że utrzymanie go pod naszym dachem i zapewnienie mu bezpieczeństwa było prawdziwym wyzwaniem. Przez większość czasu – a spędził z nami kilka miesięcy – musieliśmy trzymać go niemal w areszcie domowym. Kiedy zaś się wyrwał… no cóż, dość powiedzieć, że w naszym obecnym domu mieszkamy dopiero pół roku, a przyczyna naszej przeprowadzki (na co nie narzekamy – lubimy nasz obecny dom i okolicę) była bezpośrednio związana z małym Spencerem. Nie kazano nam się wyprowadzić – właściciel domu był bardzo wyrozumiały, ale po ponad dziesięciu latach naszego mieszkania sąsiedzi napisali petycję, abyśmy się wynieśli, tylu przypadków
kradzieży, wandalizmu i zastraszania dopuszczał się wyglądający jak aniołek Spencer. Nazwaliśmy go „jednoosobową chodzącą falą przestępstw” i było to trafne określenie. Uważaliśmy za jedno z największych osiągnięć w naszej krótkiej karierze rodziny zastępczej, kiedy udało się rozwiązać jego niemałe problemy rodzinne, a wraz z nimi problemy z jego zachowaniem. Dziś jest znowu ze swoją mamą i na razie wszystko idzie dobrze… Nie, pomyślałam, Jenson nie może być aż takim wyzwaniem jak Spencer. Ale na pewno czeka nas poważne zadanie – tego powinniśmy się spodziewać siłą rzeczy. Biorąc pod uwagę ostrzeżenia płynące ze szkoły, jego skłonność do wagarowania, o której już wiedzieliśmy, i fakt, że – podobnie jak siostra – uważał, iż powinien wciąż być w domu, bylibyśmy naiwni nie dostrzegając zagrożenia. A do szkoły musiał chodzić. Marie zadzwoniła do nas wieczorem, kiedy Jenson poszedł już spać, i potwierdziła to, co powiedziała, zanim od nas wyszła: że ich zdaniem byłoby najlepiej, gdyby Jenson trzymał się swojego planu zajęć, to zaś oznaczało chodzenie do szkoły. Nie stanowiło to wielkiego problemu, ponieważ Jenson mieszkał zaledwie kilka mil od nas, więc jego szkoła znajdowała się blisko naszego starego domu. I była to szkoła dobrze mi znana. Marie poinformowała mnie, że nauczyciele znają sytuację Jensona i spodziewają się go w szkole – w pewnym sensie, ponieważ pojawiał się w niej dość nieregularnie. Tak nie będzie, póki jest pod naszą opieką, pomyślałam, idąc następnego ranka zapukać do drzwi jego pokoju tuż po tym, jak Mike zjadł śniadanie i wyszedł do pracy. – Dzień dobry, śpiochu! – zawołałam radośnie, kiedy, zapukawszy, otworzyłam drzwi. – Pobudka! Pora wstawać do szkoły. Patrzyłam, jak Jenson przeciera oczy i rozgląda się po obcym jeszcze otoczeniu. Zrobiło mi się go żal, jak zwykle, kiedy widziałam małe dziecko, oszołomione, w nieznanym miejscu. Podniósł się i usiadł na łóżku. Włosy sterczały mu na wszystkie strony, a ja zastanawiałam się, czy zgodzi się je obciąć. Nie wszystko na raz, Case, pomyślałam, kiedy mój wzrok padł na jego otwartą torbę. Poprzedniego wieczoru sam poszedł do łazienki, żeby się umyć, ja zaś – poza tym, że dałam mu ręcznik, bo nie miał własnego, i pokazałam, jak działa prysznic – pozwoliłam mu na samodzielność. W końcu to była jego pierwsza noc, a nie chciałam mu się narzucać. Nie słyszałam prysznica, ale postanowiłam nie nalegać. Jeżeli nie wyszoruje się dokładnie w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin, to być może trzeba będzie zarządzić nieco surowszy nadzór w dziedzinie higieny, ale na razie dam mu szansę pokazać, że potrafi sam o siebie zadbać. Najwyraźniej wyjął piżamę, ale raczej nie zrobił nic więcej. Torba leżała w kącie, zaś wokół niej poniewierały się trudne do zidentyfikowania elementy odzieży. Było
oczywiste, że nie została rozpakowana. Rozejrzałam się po pokoju i doszłam do wniosku, że pewne rzeczy trzeba będzie zmienić. Jensona dzieliły całe lata świetlne od naszej ostatniej podopiecznej – Abigail, dziewczynki cierpiącej na zaburzenie obsesyjno-kompulsyjne, niesłychanie przywiązanej do czystości i porządku. Oczywiście wynikało to z zupełnie odmiennych okoliczności – Abigail musiała się zajmować swoją poważnie niepełnosprawną matką, Jenson natomiast najwyraźniej nie musiał zajmować się nikim – włączając w to samego siebie. Spojrzał na mnie, już przytomniejszy – dopiero teraz dotarło do niego słowo „szkoła”. – Nie chce mi się dzisiaj iść do szkoły – oznajmił, wsuwając się z powrotem pod kołdrę. – Chcę tylko zostać sam – dodał nieco teatralnie. – Obawiam się, że to nie podlega dyskusji, kochanie – odparłam stanowczo. – Ale dziś jest piątek, ostatni dzień przed weekendem – dodałam. – Potem będziesz miał dwa wolne dni, prawda? A więc dalej, umyj się i ubierz, proszę. Czy może chcesz, żebym ci pomogła? To dało pożądany efekt. Poniósł się natychmiast. – Nie jestem jakimś cholernym dzieckiem! – parsknął urażony. – Dobra, ubiorę się. Zejdę za minutę, okej? – Oki doki – uśmiechnęłam się do niego, wychodząc. – Aha, tylko bez tego „cholernego”, jeśli łaska. Takie są nasze zasady, pamiętasz? Zeszłam na dół i zajęłam się przygotowywaniem śniadania: płatki, mleko, cukier, dzbanek soku. Jenson dotrzymał słowa i zszedł kilka minut później. Chociaż najwyraźniej nie zdążył się umyć, również tym razem nie naciskałam. Zmuszenie go do prysznica, bez możliwości odmowy, będzie zadaniem na wieczór. Jenson, wyglądający, jakby spał w tym, co miał na sobie, usiadł i nalał sobie szklankę soku pomarańczowego. – Dlaczego masz trzy rodzaje płatków? – spytał z niedowierzaniem, popijając sok. Ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, spojrzał na zegar kuchenny. – Na miłość boską! – parsknął, niemal pozbywając się tego, co miał w ustach. – Ósma! Czemu obudziłaś mnie o tej porze? Stłumiłam uśmiech – zareagował tak, jakby była trzecia rano. – Szkoła zaczyna się o 8.45, kochanie – powiedziałam łagodnie. – A ty musisz mieć czas, żeby się umyć i zjeść śniadanie. Więc pospiesz się; musisz jeszcze wrócić na górę, umyć zęby i głowę. Nie możemy cię przecież wypuścić w takim stanie, prawda? Jenson wyglądał, jakby pomysł wyglądania inaczej wydał mu się bardzo dziwny. Nasypał sobie trochę płatków czekoladowych i wzruszył ramionami. – Ale ja – odezwał się, jakby kontynuując rozmowę, którą zaczął z samym sobą – nie mam szczoteczki do zębów. Zostawiłem w domu. Poza tym i tak myję zęby co drugi
dzień. – Jenson – oznajmiłam – Powinieneś myć zęby codziennie. Na pewno o tym wiesz. A mówiąc dokładniej, dwa razy dziennie. Rano i wieczorem. Więc dokończ śniadanie, a ja pójdę na górę i znajdę ci zapasową szczoteczkę. Na pewno jakąś mamy. – Na tym zakończyłam rozmowę i wyszłam. Na górze przejrzałam też torbę Jensona, w daremnej nadziei znalezienia jakiegoś mniej znoszonego mundurka. Ale to naprawdę była próżna nadzieja. Torba zawierała przypadkowy zbiór tego i owego: trochę bielizny, kilka skarpetek nie do pary, wytarte i brudne dżinsy oraz parę tiszertów, które nawet jeśli widziały kiedyś lepsze czasy, to z pewnością zdążyły o tym dawno zapomnieć. Przyjrzałam się też dokładniej jego trampkom, które były stare i brudne. Podniosłam je i zauważyłam w jednym dziurę w podeszwie; poza tym widać było, że są już na niego za małe. Zapamiętałam ich rozmiar – być może moja siostra Donna znajdzie jakąś nieco większą parę, z której jej syn już wyrósł. Zabrałam trampki na dół, ogarnięta współczuciem. Za pieniądze nie można kupić szczęścia; wiedziałam o tym. Ale taki rodzaj ubóstwa (albo zaniedbania – jego mama najwyraźniej miała pieniądze na wakacje za granicą, ale nie na nowe trampki) rozdzierał mi serce i żałowałam, że nie przyszło mi do głowy poprzedniego wieczoru by wyprać jego rzeczy. Albo jeszcze lepiej, powinnam była wsiąść do samochodu i pojechać do całodobowego supermarketu w mieście. Mogłabym go przyzwoicie ubrać – włączając w to trampki – za niecałe czterdzieści funtów. Zeszłam na dół, niosąc nową szczoteczkę do zębów i jedną z moich szczotek do włosów. – Proszę – powiedziałam, kładąc je przed nim. – Spróbuj, czy będą dobre. Chodzi mi o to, żebyś ich naprawdę użył. – Teraz dobrze, wasza królewska mość? – spytał z ukłonem Jenson, kiedy zszedł na dół kilka minut później. Wyglądał, jakby tylko zamoczył ręce, zamiast umyć, i przejechał nimi po włosach. Tworzyły na jego głowie coś w rodzaju grzebienia, jak u Irokeza. Tylko brudne mokre włosy dadzą się tak ułożyć. – Bardzo elegancko – uśmiechnęłam się do niego, doceniając to, że przynajmniej spróbował. – A teraz trzeba się pospieszyć. Po całej tej ciężkiej pracy nie chcemy się spóźnić, prawda? A więc rzeczy do szkoły. Torba? Jenson wyjął z kieszeni długopis. – Nie potrzebuję torby – oznajmił. – To dobre dla geeków. Podobnie jak czyste ubranie, czyste włosy i czyste paznokcie, pomyślałam kilka minut później, patrząc z niepokojem, jak Jenson pakuje się na tylne siedzenie samochodu, ponieważ jego kolana miały niemal ten sam kolor co spodnie, przez które
były widoczne. Zdarzało mi się już wcześniej zawozić do szkoły brudne dzieci, ale on bił wszelkie rekordy. Do tego stopnia, że było mi wstyd. A więc przygotuj się na zostanie geekiem, pomyślałam, zamykając drzwi. Nie żebym miała powody do zmartwienia. Choć marne to było pocieszenie, kilku nauczycieli znało mnie już wystarczająco po tym, jak przez lata przyprowadzałam tam dzieci (moje własne i te, którymi się opiekowaliśmy), żeby wiedzieć, że to nie są moje standardy. Poza tym, w takich sytuacjach są rzeczy ważniejsze niż czysty mundurek, o czym przekonałam się, kiedy – po zaprowadzeniu Jensona do właściwego nauczyciela – weszłam porozmawiać z wicedyrektorką, Andreą Cappleman. To była bardzo krótka rozmowa, ponieważ obie się spieszyłyśmy. Nie znałam jej wcześniej – pracowała w szkole dopiero od niedawna; ale najwyraźniej wystarczająco długo, by dokładnie poznać swoich podopiecznych. – Proszę się nie dać nabrać – ostrzegła, wskazując mi krzesło naprzeciwko swojego biurka. – Bardzo łatwo można uwierzyć w tę jego minkę uroczo rezolutnego chłopaka. Wiem, że potrafi być czarujący na zawołanie. Ale Jenson ma też drugie oblicze. Obawiam się, że zdarza mu się terroryzować innych i zakłócać spokój. Poza tym ma skłonność do zabierania rzeczy, które do niego nie należą… – Domyślam się, że brakuje mu dyscypliny – przyznałam ostrożnie, nie chcąc wypowiadać się pochopnie o chłopcu, którego znałam od niecałych osiemnastu godzin. – Chociaż, biorąc pod uwagę, czego się dotąd dowiedziałam, nie zaskakuje mnie to. Nie chciałam, żeby pomyślała, że wtrącam się w jej sprawy. Zresztą nie miała mi wiele więcej do opowiedzenia. – Niezbyt dobrze znam jego matkę – powiedziała. – Podobnie jak jego wychowawca. Nie pojawiła się na ostatnim zebraniu… i nic dziwnego, zważywszy, co wydarzyło się w zeszłym tygodniu. Ale, jak pani zauważyła, zdecydowanie brakuje mu nadzoru. Odrobina dyscypliny niewątpliwie dobrze by mu zrobiła. Wskazanie granic. Kilka praktycznych lekcji pokazujących konsekwencje jego działań. Skinęłam głową. – Zgadza się. I właśnie taki jest plan. Chociaż obawiam się, że zdążymy tylko dotknąć problemów. Zgaduję, że pod koniec przyszłego tygodnia będzie z powrotem w domu. – Tym bardziej szkoda – zauważyła Andrea Cappleman i choć mówiła z uśmiechem, poruszyło mnie to. Prawdopodobnie nie taki był jej zamiar; miała niewątpliwie pełne ręce roboty w dużej i bardzo zróżnicowanej szkole podstawowej, ale odniosłam wrażenie, że Jenson został już spisany na straty, co było przykre. Tak, tym bardziej szkoda, myślałam, wracając do samochodu. Naprawdę szkoda. Szkoda, że opuści nas równie szybko, jak się pojawił, chociaż bardzo wyczekiwał spotkania ze swoją siostrą oraz nieobecną i najwyraźniej nieodpowiedzialną mamą. Tyle, że – jak często bywa, kiedy snuję plany na przyszłość – w przypadku Jensona
miało się okazać, że się myliłam.
Rozdział 4 Kiedy wróciłam do domu i nie zastałam żadnej wiadomości od Marie Bateman, postanowiłam sama do niej zadzwonić. – Co za zbieg okoliczności, że właśnie teraz dzwonisz – powiedziała, kiedy się już przywitałyśmy. – Właśnie skończyłam rozmawiać z opiekunem Carley Jarvis. – I? – spytałam. – Obawiam się, że niewiele. Wciąż nie udało się znaleźć ich mamy, ale Carley podobno potwierdza, że wyjechała na dwa tygodnie. – A to znaczy, że zatrzymamy Jensona na pewno do końca przyszłego tygodnia? – Na to wygląda – przyznała Marie. – Chyba że ich mama pojawi się wcześniej. Ale nie sądzę, żeby tak się stało. A nawet jeżeli, nie dostanie dzieci z powrotem, dopóki przynajmniej nie spotka się i nie porozmawia z nami. – A co ze wszystkimi rzeczami dzieciaków? Z ubraniami, mundurkami szkolnymi, zabawkami i tak dalej? Czy ktoś przywiezie im to z domu? – Nie sądzę – odparła Marie. – Prawdę mówiąc, nie przypuszczam, żeby było tego dużo więcej. Mogę załatwić, żeby ktoś pojechał do ich domu, jeśli chcesz, ale prosiłam Jensona, żeby spakował wszystko, co chciałby zabrać ze sobą i widziałam, że to zrobił. To załatwiało sprawę. Zdecydowanie nadeszła pora by wyjąć kartę kredytową. Wracałam ze szkoły do domu w refleksyjnym nastroju. Pierwsze wrażenie jest ważne; zawsze było i zawsze będzie. Taka już jest ludzka natura. Duma też się liczy. I szacunek do samego siebie, i tego rodzaju sprawy. Może jeśli uda się zaopatrzyć Jensena we wszystko, czego potrzeba, żeby wyglądał przyzwoicie, zacznie się też przyzwoicie zachowywać. I wcale nie były to bezpodstawne rozważania. Widziałam coś podobnego wielokrotnie w mojej ostatniej pracy w szkole publicznej. Jeśli traktuje się dzieci z szacunkiem, one także są bardziej skłonne okazywać szacunek. Kiedy zaś dziecko poczuje szacunek do samego siebie, jest to pierwszy krok na dobrej drodze. Poza tym, ja sama nie mogłabym posyłać jakiegokolwiek dziecka do szkoły w tak zniszczonym mundurku. Po prostu nie mogłabym. Pożegnałam się z Marie – która obiecała informować mnie na bieżąco o wszystkim, co się wydarzy – i jeszcze raz wyszłam z domu, żeby udać się na zakupy. Nie powinnam tego robić – a w każdym razie nie bez aprobaty Johna Fulshawa. Taka była normalna procedura, zwłaszcza w przypadku dziecka, które miało być u nas tak krótko. W podobnych okolicznościach nikt nie oczekuje od opiekunów ponoszenia większych wydatków. Ale równie dobrze mogłam zignorować głos rozsądku i postanowić, że będę się martwiła później.
Zdecydowałam się na to drugie rozwiązanie, ponieważ górę wzięło moje zamiłowanie do schludności. Nie zajęło mi to dużo czasu. Po kilku godzinach wróciłam do domu z zakupami: nowym szkolnym mundurkiem, trampkami, kilkoma tiszertami i paczką jakże potrzebnych skarpetek i majtek. Poza tym trochę narozrabiałam. Pod wrażeniem słów Marie, która wspomniała, jak niewielki dobytek miał Jensen, zajrzałam do kilku sklepów z używanymi rzeczami, żeby sprawdzić, czy nie uda mi się znaleźć tam czegoś dla niego. Jak każda matka, dobrze znam wartość pieniędzy, a jako matka zastępcza – tym bardziej. Jakże często dzieci, którymi się opiekowaliśmy, nie miały niemal nic i choć nie mogliśmy sobie pozwolić na kupowanie im wielu nowych rzeczy – mieliśmy na to wyznaczony budżet, który często przekraczaliśmy – dobrze było móc im dać trochę ubrań i zabawek, które może nie byłyby niczym nadzwyczajnym dla większości dzieciaków, ale te dzieci nigdy nie miały nawet tyle. Niektóre z nich naprawdę nie miały prawie nic. Dobrze zapamiętałam dwójkę rodzeństwa, która przyszła do nas w zeszłym roku z bardzo biednej rodziny. To otworzyło nam oczy na skalę ubóstwa, w jakim żyją niektóre dzieci. Ashton i Olivia (którzy nieco przypominali sieroty z epoki wiktoriańskiej) stanęli na naszym progu z podartym workiem na śmieci, w którym było tylko kilka brudnych, podartych ubrań i łysa, naga, pokryta brudem lalka Olivii. Olivia nazywała ją Polly i bardzo kochała, zupełnie jakby to była najpiękniejsza lalka z działu zabawek u Harrodsa, w eleganckim ubraniu i z pięknymi, złotymi włosami. Ten widok rozdzierał serce – mówiąc delikatnie. Część dzieci, oczywiście, przebywała pod opieką już od jakiegoś czasu, a ponieważ były już wcześniej w innych rodzinach zastępczych, zwykle miały trochę przyzwoitych ubrań i zabawek. Jenson jednak nie należał do tej kategorii i – sądząc z tego, co mówiła Marie – nie posiadał wielu własnych rzeczy. Teraz już miał. Oprócz ubrań kupiłam dla niego nową piłkę, torbę do szkoły i – co najlepsze – prawie nową konsolę do gier. Miałam trochę wyrzutów sumienia – sama myśl o tym, jak powiem Mike’owi o nieprzewidzianych wydatkach przyprawiała mnie o dreszcz – ale zrobiło na mnie przykre wrażenie to, że szkoła właściwie spisała Jensona na straty. Wprawdzie jak dotąd udawało mu się utrzymać pancerz nonszalancji, ale jak naprawdę musiał się czuć ze świadomością, że jego mama tak po prostu wyjechała i zostawiła go? Przypuszczałam, że było mu smutno. W końcu miał dopiero dziewięć lat. Nie wiedziałam, czy Mike wyczuł, że o nim myślę, ale zadzwonił do mnie w chwili, gdy wkładałam nowe ubrania Jensona do jego szuflady. To oznaczało, że ma przerwę na lunch. – Jak ci minęło przedpołudnie? – spytał.
– Och, no cóż… – odparłam radośnie. – Były drobne problemy, kiedy musiał wstawać do szkoły. Nic zaskakującego… ale ostatecznie wszystko poszło dobrze. Chociaż trochę się o niego martwię – dodałam, sprytnie przygotowując grunt pod następną informację. – Szkoda, że nie widziałeś, w jakim stanie jest jego mundurek! Pamiętasz te szmaty, które miał na sobie wczoraj? No cóż, to właśnie jest jego mundurek szkolny! Możesz w to uwierzyć? Nie ma zupełnie nic innego. I do tego to obrzydliwe. Bóg jeden wie, kiedy to się ostatnio widziało z proszkiem do prania. Wyobraź sobie, jak się czułam, wysyłając go do szkoły w takim stanie… – Niech zgadnę – powiedział Mike, a ja mogłabym przysiąc, że słyszę śmiech w jego głosie. W każdym razie taką miałam nadzieję. – Wróciłaś ze szkoły i od razu wybrałaś się kupić mu nowe rzeczy. Mam rację? Na tym właśnie polega problem z moim mężem. Zna mnie zbyt dobrze, ale na szczęście dobrze to znosi. I choć przejawił mniej zrozumienia, kiedy usłyszał o konsoli, doszłam do wniosku, że równie dobrze mogę powiedzieć mu o tym teraz, a nie czekać do wieczora, bo przynajmniej zdąży mu przejść wściekłość (a był wściekły). W końcu mogło być gorzej. Prawie kupiłam korki do piłki nożnej. Choć, biorąc pod uwagę krótki czas, jaki miał z nami spędzić, nie czułam się w pełni usprawiedliwiona, wszystko wynagrodził mi wyraz twarzy Jensona, kiedy wrócił ze szkoły i otworzył torbę. Był wystarczająco podekscytowany na widok piłki, ale kiedy zobaczył konsolę, na jego twarzy odmalował się czysty zachwyt i oszołomienie. Wydawało się, jakby nie potrafił tego wszystkiego pojąć. – Zaraz, to jest dla mnie? – Tak – odparłam. – Naprawdę dla mnie? – Naprawdę dla ciebie, kochanie. – Ale tylko dla mnie? – Zupełnie jakby nie mógł w to uwierzyć. – Tylko dla ciebie – zapewniłam go. – To prezent dla ciebie, ode mnie i Mike’a. Podoba ci się? – Podoba? – omal się nie zakrztusił. – Jest świetna! Super! – W torbie jest też kilka gier – dodałam. – Mam nadzieję, że je lubisz. To znaczy, jeśli kiedyś w nie grałeś… – O taaak – zawołał, wyjmując gry z torby i oglądając je. – A w tej jestem naprawdę dobry. Carley ją miała… – O, miała konsolę? – spytałam zaskoczona. – Tak, miała. Dopóki jej nie sprzedała na eBayu, żeby kupić jakieś głupie rzeczy dla dziewczyn. I nigdy mi jej nie dawała. Mogłem grać tylko, kiedy jej nie było w domu i zakradłem się do jej pokoju. Och, Casey, jest super! Mogę teraz zagrać?