Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony779 117
  • Obserwuję570
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań525 486

Miralles Francesc, Santos Care - Najlepsze miejsce na swiecie

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :656.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Miralles Francesc, Santos Care - Najlepsze miejsce na swiecie.pdf

Filbana EBooki Książki -F- Francesc Miralles
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 116 stron)

Tytuł oryginału: El mejor lugar del mundo es aquí mismo Projekt okładki: Studio projektowe &Visual/www.andvisual.pl Redakcja: Beata Słama Redaktor prowadzący: Ewa Orzeszek-Szmytko Redakcja techniczna: Anna Sawicka-Banaszkiewicz Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski Korekta: Ewa Orzeszek-Szmytko Zdjęcie wykorzystane na okładce © Look Studio/Shutterstock © 2008 by Care Santos Torres y Francesc Miralles Contijoch. Translation rights arranged by Sandra Bruna Agencia Literaria, SL and Book/Lab Literary Agency, Poland © for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2018 © for the Polish translation by Grzegorz Ostrowski ISBN 978-83-287-1070-2 Warszawskie Wydawnictwo Literackie MUZA SA Wydanie I Warszawa 2018

Dla Sandry Bruny, zawsze magicznej

Nie zapominajmy też o gościnności, gdyż przez nią niektórzy, nie wiedząc, aniołom dali gościnę. LIST DO HEBRAJCZYKÓW 13, 2 [1] Nie płacz, dlatego że coś się skończyło; ciesz się, że miało miejsce. L.E. BOURDAKIAN

Spis treści CZĘŚĆ PIERWSZA Sześć magicznych stolików Utracone marzenia Przepływające obłoki Mały piesek szuka wielkiej miłości Stolik przeszłości Kieszonkowy psychoanalityk To, co najgorsze, jest również tym, co najlepsze Szczęście jest jak pies, który liże ci dłoń Echo miłości Dziecięcy bazarek Sztuka pisania haiku To, co dodaje, i to, co ujmuje Niekończąca się teraźniejszość Jak napisać haiku o miłości Stolik numer sześć CZĘŚĆ DRUGA Tik-tak życia Rzeka smutku płynąca do oceanu Przeszłość jednych to przyszłość innych Ostatnie trzy miesiące życia kłamczuchy Nie taki straszny poniedziałek Kolacja pod znakiem szczęścia Kawałek innego świata Magazyn spraw niezałatwionych Morze przyszłości O aniołach Wieczór czterech spełnionych życzeń

Nikt nie je lodów, kiedy pada śnieg Przeszłość pachnie starym papierem Przekroczyć próg prawdy Szczęście ptaka, który potrafi latać Pakowanie życia do kartonów Poszukiwanie niezmiennej doskonałości Życie jest jak jednokierunkowa ulica Epilog Podziękowania

CZĘŚĆ PIERWSZA Sześć magicznych stolików

Utracone marzenia Niedzielne popołudnie to niezbyt dobra pora na podejmowanie decyzji, zwłaszcza kiedy styczeń okrywa miasto szarą płachtą, która tłumi wszelkie marzenia. Po obiedzie zjedzonym samotnie przed telewizorem Iris wyszła z domu. Aż do śmierci rodziców, którzy zginęli w wypadku samochodowym, nie przejmowała się zbytnio tym, że jest singielką. Może dlatego, że była chorobliwie nieśmiała, to, że w wieku trzydziestu sześciu lat jej doświadczenie w sferze uczuć sprowadzało się do jednej nieodwzajemnionej platonicznej miłości i kilku randek bez dalszego ciągu, wydawało jej się czymś niemal naturalnym. Po tamtej tragedii wszystko się jednak zmieniło. Weekendy, spędzane niegdyś z rodziną, teraz nie rekompensowały jej już nudnej pracy telefonistki w towarzystwie ubezpieczeniowym. Została sama. Ale najgorsze było to, że nie umiała już nawet marzyć. Dawniej Iris wyobrażała sobie najróżniejsze przygody, które nadawały jej życiu sens. Marzyła na przykład, że pracuje w jakiejś organizacji pozarządowej i któryś z kolegów, tak samo stroniący od świata jak ona, zakochuje się w niej i milcząco ślubuje jej dozgonną miłość. Porozumiewają się za pomocą wierszy zawierających szyfrowane wiadomości, które potrafią odczytać tylko oni, odsuwając w czasie ów podniosły moment, kiedy połączą się w trwającym bez końca uścisku. Tej niedzieli pierwszy raz dotarło do niej, że i to się skończyło. Kiedy posprzątała ze stołu i wyłączyła telewizor, w jej maleńkim mieszkanku zapadła przytłaczająca cisza. Iris miała wrażenie, że braknie jej powietrza. Otworzyła okno i zobaczyła ołowiane niebo bez ptaków. Wyszła na ulicę. To miała być zwykła przechadzka, bez określonego celu. Tymczasem Iris nie mogła pozbyć się myśli, że coś strasznego zbliża się niepostrzeżenie i przyciąga ją niczym otchłań. Jak zwykle w niedzielę dzielnica świeciła pustkami, tak jak pusta była dusza Iris. Nie wiedząc, dlaczego to robi, kobieta ruszyła niczym automat w stronę wiaduktu, pod którym jeździły podmiejskie pociągi. Lodowaty świszczący wiatr rozwiewał jej włosy, kiedy patrzyła na wykop poprzecinany bruzdami torów przypominających połyskujące blizny. Spojrzała na zegarek: piąta po południu.

Niedługo będzie przejeżdżał pociąg na północ. W niedziele kursowały co godzina. Wiedziała, że trzy sekundy przed pojawieniem się pociągu wiadukt zadrży jak przy lekkim trzęsieniu ziemi. Dokładnie tyle czasu trzeba było, żeby pochylić się nad przepaścią i dać się pokonać sile ciężkości. Krótki lot i pociąg stratuje ją, jeszcze zanim jej ciało zdąży dotknąć ziemi. Wszystko odbędzie się bardzo szybko. Cóż znaczy chwila bólu w porównaniu z życiem pełnym goryczy i rozczarowań? Martwiła ją jedynie myśl o tym, czego już nigdy nie zrobi. Niepokoiło ją również, że sprawi kłopot podróżnym. Połączenia zostaną wstrzymane na czas, kiedy jej pozbawione życia ciało będzie czekać na przyjazd sędziego i lekarza sądowego. Dobrze chociaż, że w niedziele pociągami podmiejskimi jeździ niewiele osób, a tym, które nimi podróżują, zazwyczaj zbytnio się nie spieszy. Z powodu tych komplikacji nikt nie spóźni się na ważne spotkanie, co było dla niej pewną pociechą. Kiedy tak rozmyślała, wiadukt zaczął drgać. Odruchowo pochyliła się do przodu. Już miała zamknąć oczy i pozwolić ciału na upadek, gdy nagle coś wybuchło za jej plecami. Odwróciła się z mocno bijącym sercem i zobaczyła chłopca; miał chyba z sześć lat, może trochę więcej. W dłoni trzymał resztki balona, który właśnie przebił, żeby ją przestraszyć. Roześmiał się na pożegnanie i pobiegł w dół ulicy. Odprowadzała go wzrokiem, czując, że jej kark i dłonie pokrywają się zimnym potem. Miała ochotę pobiec za nim i go złapać. Nie, nie skarciłaby go, jak pewnie by się spodziewał. Uściskałaby małego za uratowanie jej życia. Zanim zrobiła pierwszy krok, zza rogu wyszła tęga kobieta o rumianych policzkach i zawołała: – Ángel! Chłopiec uczepił się mocno matki i spojrzał na Iris nieufnie, jakby bał się, że zdradzi, co spsocił. Ale Iris nawet nie przyszło to do głowy. Nie mogła przestać płakać: właśnie zaczęło do niej docierać, co chciała przed chwilą zrobić. Kiedy zalane łzami oczy odzyskały zdolność widzenia, jej uwagę przyciągnęła kawiarnia na rogu. Nigdy wcześniej jej nie widziała, mimo że przechodziła tędy tak często. Musieli ją niedawno otworzyć, powiedziała sobie, choć wygląd lokalu raczej nie potwierdzał tego przypuszczenia. Można by go wziąć za jeden z podobnych do siebie jak dwie krople wody irlandzkich pubów, gdyby nie to, że miał w sobie coś oryginalnego, co czyniło go niepowtarzalnym. Z sufitu zwisały dwie pożółkłe lampy. Proste stoliki, o dziwo, były zajęte.

Najbardziej jednak rzucał się w oczy neon mrugający nad drzwiami, jakby z uporem starał się przyciągnąć jej uwagę. Iris przystanęła i przeczytała po cichu: NAJLEPSZE MIEJSCE NA ŚWIECIE JEST WŁAŚNIE TUTAJ

Przepływające obłoki Nazwa wydawała się zbyt długa i dziwaczna jak na kawiarnię. I może właśnie dlatego Iris, z natury ciekawska, postanowiła wejść do środka. Żaden z klientów nie podniósł głowy, żeby na nią spojrzeć, kiedy przekroczyła próg; nie wyglądało na to, by ktokolwiek zauważył jej obecność. Tylko stojący za barem staruszek o gęstej siwej czuprynie powitał jej wejście uśmiechem, uniwersalną oznaką gościnności. Przy pięciu z sześciu stolików siedziały pary albo grupki znajomych. Rozmawiali tak cicho, że niewiele dało się usłyszeć z tego, co mówili. W tej części dzielnicy Iris spotykała zawsze te same osoby, toteż zdziwiła się, że nie rozpoznała żadnego z klientów kawiarni. Słychać było starą piosenkę Beatlesów, którą jako nastolatka bardzo lubiła: And in the end, the love you take is equal to the love you make…[2] Stała przez chwilę, słuchając melodii, która przywoływała miłe, choć odległe wspomnienia. Zamierzała już wyjść, kiedy mężczyzna o siwych włosach pokazał jej zza baru, że może zająć wolny stolik. Iris nie miała odwagi mu się sprzeciwić. Usiadła posłusznie i poprosiła o filiżankę gorącej czekolady, jakby fakt, że posłuchała muzyki, obligował ją do konsumpcji. Skoczną melodię Beatlesów zastąpiła teraz usypiająca ballada Leonarda Cohena: I’m Your Man. Podnosząc filiżankę czekolady do ust, Iris stwierdziła nagle, że jest jej tu dobrze. Czuła, że ci obcy, porozumiewający się szeptem ludzie z kawiarni w jakimś sensie przyjęli ją do swego grona. Przymknęła oczy i w myślach tłumaczyła słowa pieśniarza z Quebecu, który przed powrotem na scenę był przez pewien czas kucharzem w świątyni zen, o czym przeczytała w jakimś magazynie. Słowa ballady brzmiały mniej więcej: „Jeśli chcesz lekarza, zbadam cię cal po calu. Jeśli chcesz kierowcy, proszę, wsiadaj. A jeśli wolisz sama zabrać mnie na przejażdżkę, wiesz, że możesz, bo…”

– …jestem twój. Otworzyła oczy przestraszona. Wydawało jej się, że ten niski głos słyszy w myślach, ale okazało się, że naprzeciwko niej siedzi mężczyzna. Patrzył na nią z zaciekawieniem, opierając brodę na wewnętrznej stronie dłoni. Był mniej więcej w jej wieku, miał gładką twarz bez zmarszczek, choć lekko posiwiałe włosy nadawały mu dojrzały wygląd. Powinnam poprosić go, żeby natychmiast sobie poszedł, pomyślała. Lokal jest pełen ludzi, ale podstawowe zasady dobrego wychowania nakazują zapytać o pozwolenie, zanim przysiądziesz się do czyjegoś stolika. Jednak nie mogła się powstrzymać od zapytania: – Skąd wiedziałeś…? – Że tłumaczysz słowa piosenki? – dokończył. To ten głos słyszała, kiedy miała zamknięte oczy. – To normalne w tej kawiarni i przy tym stoliku. Iris milczała przez chwilę, zanim zadała kolejne pytanie: – Co chcesz przez to powiedzieć? Pożałowała teraz, że zwracała się do niego na ty, ale ten człowiek z jakiegoś powodu budził w niej zaufanie. Jakby nie do końca był obcy. – Jesteśmy w szczególnym miejscu. – Wskazał ręką bar. – Właściciel tej kawiarni to nie byle kto. Czekała w milczeniu na ciąg dalszy. Nieznajomy jeszcze bardziej zniżył głos. – To iluzjonista. Jeden z najlepszych. I człowiek bywały w świecie. Odnosił wielkie sukcesy, ale kilka lat temu się wycofał. – Iluzjonista? – powtórzyła. – Właśnie. Magik. Prestidigitator w starym stylu. To on podał ci czekoladę. Zdumiona Iris odruchowo spojrzała w stronę baru. Mężczyzna o siwych włosach skinął głową z uśmiechem, jakby na potwierdzenie tych słów. Przyjrzała mu się lepiej: wycierał szklanki i ustawiał je w rzędy. Miał w sobie coś szczególnego, nawet kiedy wykonywał tak zwyczajną czynność. Zauważyła też, że jego ruchy nie przypominają sposobu poruszania się starszego człowieka, wydawało się, że jego ciało zachowało młodość z najlepszych lat. Wyglądał nieco dekadencko, a jednocześnie dystyngowanie, niczym amant filmowy ze starej fotografii. Młody człowiek o posiwiałych włosach kontynuował wyjaśnienia: – Właściciel jest niezwykły, ale nie mniej niezwykła jest ta kawiarnia. Każdy ze stolików ma dziwne właściwości.

– Co to za właściwości? – Powiedzmy, że są trochę magiczne. Iris była przekonana, że nieznajomy chce z niej zakpić jak dorosły z małego dziecka. Zwróciła uwagę na sygnet, który miał na kciuku. Tylko jedna ze znanych jej osób nosiła w ten sposób sygnet: jej ojciec. Nagle poczuła się pewniej. Mało tego: niespodziewanie nabrała ochoty, żeby ten mężczyzna o lekko cudzoziemskim akcencie trochę sobie z niej pożartował. – Ach tak? Na czym wobec tego polega magia stolika, przy którym siedzimy? – zapytała. – Ten, kto siedzi tu gdzie ja, może czytać w myślach osoby zajmującej twoje miejsce. Dlatego wiedziałem, że tłumaczysz słowa piosenki Leonarda. – Bzdury – odparła z niezwykłą dla niej pewnością siebie. – Musiałeś odczytać z ruchu moich warg, że ją nucę, a teraz udajesz mądralę. – Potrzebujesz kolejnego dowodu? – odparował jej atak rozbawiony, odchylając się do tyłu na krześle. – Zaraz ci go dam: w tej chwili myślisz o tym, że nie spotkałaś mnie nigdy wcześniej w tej dzielnicy. Zadajesz sobie pytanie, co tu robię i skąd pochodzę, bo choć dobrze mówię twoim językiem, intonacja wydaje ci się nienaturalna. Było oczywiste, że Iris zna z widzenia sąsiadów, a on jest świadom swojego cudzoziemskiego akcentu. To zwykła logika, żadna magia. Żeby go jednak nie rozczarować, postanowiła zastosować maksymę, którą poznała w czasie studiów dziennikarskich: „Nigdy nie pozwól, by rzeczywistość zepsuła ci ciekawą historię”. Zamyśliła się na chwilę. Wszystko to mogło być sztuczką zawodowego uwodziciela. – Oczywiście wiem również o sygnecie – powiedział w tym momencie jej towarzysz. – Jakim sygnecie? – spytała zdumiona, czując, że przyspiesza jej tętno. – Wiem, że przypomniał ci osobę, którą kochałaś. Teraz zastanawiasz się, czy przypominam ci ją czymś jeszcze. Wiem również, że ta osoba niedawno odeszła na zawsze i że jej brak bardzo cię smuci. Iris upiła łyk czekolady z udawaną obojętnością, zanim odpowiedziała: – Muszę więc uważać na to, o czym myślę. – Niekoniecznie. Myśli same w sobie nie są dobre ani złe. – Co chcesz przez to powiedzieć?

– Naukowcy twierdzą, że w ciągu dnia w naszej głowie powstaje około sześćdziesięciu tysięcy myśli. Pozytywnych i negatywnych, powierzchownych i głębokich. Nie trzeba ich oceniać, są jak przepływające obłoki. Odpowiadamy za to, co robimy, nie za to, o czym myślimy. Dlatego każdej dręczącej cię myśli przyklej etykietkę „myśl” i pozwól, by odpłynęła. Ten facet dobrze mówi, uznała Iris. Jednocześnie intrygowało ją, czy faktycznie jest w stanie czytać w jej myślach. – Odpowiem na to, o czym myślałaś przedtem. Masz rację, nie jestem z tej dzielnicy. Ani z tego kraju. Czasami podejrzewam nawet, że nie jestem z tej planety, że trafiłem tu przypadkiem z jakiegoś odległego świata. I walnąłem głową tak mocno, że zapomniałem nawet, skąd pochodzę. Aby się tego dowiedzieć, muszę zaczekać, aż przyleci po mnie mój statek kosmiczny. Iris roześmiała się w duchu. Jeśli chciał ją poderwać, był na dobrej drodze: zdążył już zjednać sobie jej sympatię. – Wiesz przynajmniej, jak się nazywasz? – Na imię mam Luca. – To włoskie imię, tak jak twój akcent. – Nie zdradziła mu jeszcze, jak sama się nazywa. – Czy Włosi mieszkają również na innych planetach? – Wszystko jest możliwe – odparł z melancholijnym uśmiechem. – Ale jeśli mam być szczery, niezbyt mnie to obchodzi. Wiem tylko, że ty i ja siedzimy teraz w tej kawiarni. Iris westchnęła, po czym powtórzyła na głos nazwę lokalu: – NAJLEPSZE MIEJSCE NA ŚWIECIE JEST WŁAŚNIE TUTAJ.

Mały piesek szuka wielkiej miłości Dzięki wydarzeniom niedzielnego popołudnia Iris rozpoczęła nowy tydzień z lekkim uśmiechem na twarzy. Telefoniczne udzielanie informacji w imieniu firmy ubezpieczeniowej nagle przestało jej się wydawać okropnym zajęciem. Tak bardzo przywykła do odpowiadania ciągle na te same pytania, że mogła mówić i jednocześnie myśleć o czymś innym. Poranek minął jej szybciej niż zwykle, wspominała bowiem popołudnie spędzone z Lucą w dziwnej kawiarni. Nawet jej nudna praca miała swoje tajemnice. Od jakiegoś czasu Iris wprawiało w zdumienie coś, co nazywano „oazą bez telefonów”. Po wielu godzinach, w czasie których bezustannie wywoływano operatorów, nagle wszystkie telefony milkły bez powodu. Jakby zstąpił anioł. „Oaza” trwała najwyżej kilka minut, potem ekrany znowu zaczynały mrugać, napływała nowa fala pytań. Iris miała zwyczaj wykorzystywać tę przerwę w zgiełku na przejrzenie jednej z darmowych gazet, które krążyły od stołu do stołu. Zaczynając od końca, przerzuciła program telewizyjny i dział sportowy, przeczytała nagłówki w rubryce towarzyskiej i zatrzymała się na ogłoszeniu na dole strony, które wzbudziło jej zaciekawienie: MAŁY PIESEK SZUKA WIELKIEJ MIŁOŚCI Rysunek pieska proponowanego do adopcji, pod którym zamieszczono numer telefonu, przywołał miłe wspomnienia. Zwierzak przypominał jej kundelka spotkanego wiele lat wcześniej w górskim schronisku, gdzie spędziła najmilszy weekend w całym swoim życiu. Była wdzięczna pieskowi z ogłoszenia za wywołanie zapomnianych obrazów. Zamknęła oczy, próbując wrócić do tamtych szczęśliwych dni. Miała wówczas szesnaście lat. Wyjechała z innymi uczniami ze swojej szkoły na czterodniową zimową wycieczkę w góry. O trzeciej nad ranem wsiadła do

autokaru wypchanego nartami i butami narciarskimi. Nikt nie miał ochoty na sen. Nie umiała jeździć na nartach, ale bardzo chciała zobaczyć śnieg. Widywała go wprawdzie czasem w swoim mieście, ale zawsze natychmiast się rozpuszczał. Pierwszy raz miała zobaczyć zupełnie biały świat. Zimowy krajobraz wzbudził w niej zachwyt, natomiast jej debiut na nartach szybko dobiegł końca. Zjeżdżała pługiem po stoku dla początkujących, potknęła się i runęła twarzą w śnieg. Skręciła nogę w kostce. Leżąc na tym nieskazitelnie białym posłaniu, zobaczyła ubraną na pomarańczowo postać, która szybkimi zakosami niemal frunęła w jej stronę. Ratownik, chłopak o nieco zbyt szerokiej twarzy, miał niewiele ponad dwadzieścia lat. Pochylił się nad nią, by zapytać, jak się czuje. Od razu poczuła do niego sympatię. Krzyknęła z bólu, a on powiedział: – Sądzę, że masz złamaną nogę w kostce. Wziął ją na ręce i zniósł na dół, gdzie znajdował się punkt pierwszej pomocy. Czuła się jak księżniczka w ramionach księcia z bajki; nie przeszkadzało jej, że jest ubrany na pomarańczowo. Kiedy znaleźli się na dole, już była w nim zakochana. Ku zdziwieniu kolegów nie chciała wrócić do domu, gdzie zająłby się nią lekarz z miasta. Wolała zostać w schronisku, leżąc z prowizorycznym opatrunkiem w łóżku i przyjmując leki przeciwzapalne. Następnego dnia rano, zaraz po śniadaniu, jej koledzy wyszli obładowani nartami i kijkami; mieli wrócić dopiero po południu. Drżała ze szczęścia, choć ledwo mogła się poruszać, a noga bolała ją nieznośnie: Olivier – tak nazywał się ratownik –obiecał, że wpadnie w południe z miską zupy i świeżo upieczonym chlebem. Wizyta, na którą czekała rozgorączkowana, okazała się bardzo krótka. Czyżby prawdą było, że – jak powiedział lisowi Mały Książę – szczęście polega na oczekiwaniu, że kiedyś go zaznamy? Nic szczególnego się nie wydarzyło, ratownik zachowywał pełen kurtuazji dystans, a w dodatku nie był zbyt rozmowny, ale Iris odebrała jego miły gest tak, jakby spadła na nią lawina miłości. Następnego dnia w południe znów w swojej pomarańczowej kurtce stanął w drzwiach z miską zupy w dłoniach, a za nim pojawił się mały piesek, bardzo podobny do tego, którego zobaczyła właśnie w ogłoszeniu. Zwierzak podbiegł do łóżka Iris, wskoczył jej na kolana i hałaśliwie otrząsnął z siebie śnieg. Widząc, że jest cała mokra, Olivier zarumienił się i chciał odpędzić psa.

– Nie, proszę! – zawołała błagalnym tonem. – Pozwól mu trochę ze mną zostać. Jest przemarznięty! Ratownik patrzył rozbawiony, jak pies mości się dumnie na kolanach swojej dobrodziejki. – To salonowy piesek – powiedział jego pan z uśmiechem. – Przyjdę po niego za dwie godziny, kiedy skończę dyżur. Bądź grzeczny, Pilof! – dodał i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Iris osiągnęła to, co chciała: Olivier miał wrócić po psa, który już zamykał oczy i popiskiwał cicho, szykując się do snu. Kiedy teraz o tym myślała, niemal czuła zapach mokrej psiej sierści, który wypełnił wtedy pokój. Kanciasta postać przywróciła Iris do biurowej rzeczywistości; wszystkie telefony zaczęły nagle mrugać światełkami. – Co się z tobą dzieje? – zapytał z wyrzutem kierownik zmiany. – Nie widzisz, że dzwonią?

Stolik przeszłości Słońce już zaszło. W drodze do domu Iris poczuła palącą potrzebę, by zajrzeć do kawiarni, którą odkryła poprzedniego wieczoru. Po długim dniu spędzonym w biurze zaczęła wątpić, czy w ogóle w niej była. Minęły raptem dwadzieścia cztery godziny, tymczasem wspomnienie tamtych chwil wydawało jej się niewiarygodnie dalekie. Może po prostu to wszystko jej się przyśniło? Kiedy doszła do rogu ulic, przekonała się zachwycona, że niezwykły neon – NAJLEPSZE MIEJSCE NA ŚWIECIE JEST WŁAŚNIE TUTAJ – nadal wydaje nieregularne trzaski, jakby przeżywał ostatnie chwile długiego burzliwego żywota i groził, że lada moment zgaśnie. Temperatura gwałtownie spadła, toteż okna były pokryte parą. Próbując oczyścić dłonią kawałek zamarzniętej szyby, nie mogła się pozbyć wspomnień o stacji narciarskiej z czasów, kiedy była nastolatką, o ratowniku i psie. A może to wspomnienie tamtej zimy sprawiło, że tak nagle pochłodniało? Czyż nie mówi się, że drgnienie skrzydeł motyla w Hongkongu może wywołać huragan w Nowym Jorku? A gdyby tak myśli były ruchami skrzydeł, które – choć delikatne – potrafią wpływać na rzeczywistość? Przestań filozofować, powiedziała sobie w duchu, przyklejając zimny nos do szyby, żeby zobaczyć, kto jest w środku. Ku jej rozczarowaniu kawiarnia była pusta. Nawet siwowłosy magik nie stał za barem. Wtem śmiertelnie przeraził ją nagły wybuch tuż nad głową. Minęło trochę czasu, zanim zrozumiała, że to neon z nazwą kawiarni ostatecznie się przepalił. Również w środku zapanowała ciemność. Nikt się nie zjawił, żeby naprawić awarię, pomyślała więc, że lokal jest po prostu zamknięty. Już miała odejść, kiedy ktoś otworzył drzwi. W ciemności zajaśniały siwe włosy magika. – Dlaczego pani nie wejdzie? – zapytał ponurym głosem. – Zamarznie pani tu na zewnątrz. – Ale przecież nie ma światła! – Nie ma, ale będzie. Proszę wejść, poprowadzę panią. Wyjął z kieszeni małą płaską latarkę, jakich niegdyś używali bileterzy w kinie.

Oświetlił nią stolik na środku kawiarni. Iris usiadła, a mężczyzna zniknął w pomieszczeniu za barem, które wykorzystywano prawdopodobnie jako magazyn. Zamknął drzwi i znowu zapanowała ciemność. Iris sama nie wiedziała, co robi w pustej ciemnej kawiarni. W dodatku panowała w niej cisza równie gęsta jak ciemności. Słychać było jedynie cichutkie drgania sekundnika. Pomyślała, że musi być tu gdzieś stary zegar ścienny. Miała ochotę zawołać magika, żeby pokazał jej drogę do wyjścia, powiedzieć mu, że chce natychmiast opuścić kawiarnię, ale uderzenia wskazówki działały na nią hipnotyzująco. Nagle tuż przed nią odezwał się szeptem znajomy głos: – Tik-tak, tik-tak… – Luca? – zawołała wystraszona. – To ty? – Nie, jestem zegarem – odpowiedział z nieznacznym włoskim akcentem. – Nie słyszysz? Tik-tak, tik-tak… – Przestań się wygłupiać! – zaprotestowała. – Nikt ci nigdy nie powiedział, że zachowujesz się jak dzieciak? – Ciemność sprawia, że wszyscy stajemy się dziećmi. Po ciemku nawet najodważniejsi szukają nieświadomie dłoni matki. Posłuchaj, proszę, tego zegara. Zakłopotana wsłuchała się w tykanie sekundnika. Jej towarzysz też milczał. – Wydaje się, że to zwykły zegar, ale tak nie jest – powiedział w końcu Luca. – Dlaczego tak mówisz? – Porusza się do tyłu, w poszukiwaniu zapomnianych chwil. Jest magiczny. – Jasne, jak wszystko w tym miejscu – dorzuciła Iris nieco uszczypliwie. – Zakładam, że siedzimy przy jednym z tych zaczarowanych przez magika stołów. Na czym polega nowa sztuczka? Ostrzegam cię, że sztuczki po ciemku wcale nie są śmieszne. – Wręcz przeciwnie – odparł Luca. – Dla magika to prawdziwe wyzwanie, bo w ciemności widać wszystko. – Ja niczego nie widzę. – Tak już bywa z przeszłością: jest wszędzie, ale jej nie widzimy. Dlatego nie możemy tak łatwo jej się pozbyć. Jesteśmy niczym statek unieruchomiony kotwicą zaczepioną gdzieś na dnie. Co nie oznacza, że nie potrafimy jej wyciągnąć i płynąć dalej obranym kursem.

– Ja nie mam kursu. Nie wiem, dokąd płynę, ani co trzyma mnie na uwięzi – wyznała Iris. – Nawet nie potrafię ci powiedzieć, skąd przybywam. Jak mam podnieść kotwicę? – Może ten stolik pokaże ci, jak to zrobić. – Czy to stolik przeszłości? – Możesz tak go nazywać. Pomoże ci wydobyć sprawy, o których – jak ci się wydawało – zapomniałaś. Jeśli to zrobisz, dotrzesz do kotwicy. Zresztą nie będzie ci wcale potrzebna. Powinnaś tylko przeciąć sznur łączący cię z przeszłością: wiatr życia dokona reszty. – Przestańmy już mówić o statkach. Powiedzieć ci coś ciekawego? – W ciemnościach Iris poczuła się nagle swobodnie. – Właśnie dziś przypomniałam sobie pewną historię z przeszłości. Nic ważnego, ale byłam bardzo szczęśliwa, mogąc ją przeżyć jeszcze raz. – Jeśli byłaś szczęśliwa, to znaczy, że jest ona ważna. Kiedy grzebiemy chwile szczęścia, rezygnujemy z tego, co w nas najlepsze. Można wyrzucić za burtę wiele rzeczy, ale nie takie chwile. – Mówią, że pamięć musi się uwalniać od wspomnień, by robić miejsce na nowe informacje – zauważyła Iris. – Ale dajmy już spokój teoriom. Chcę dowodu na to, że ten stół potrafi wywołać dawne wspomnienia. Zaskocz mnie! Coś delikatnie musnęło jej kark. Przez chwilę nie wiedziała, jak zareagować. Podejrzewając, że to sprawka jej niewidocznego towarzysza, zapytała: – To ty? Luca nie odpowiedział. Usłyszała za sobą odgłos przesuwanego krzesła, a potem dobiegający z oddali kaszel. I ledwo słyszalny szmer. – Dlaczego nie odpowiadasz? I wtedy rozbłysło światło. Iris zdumiała się: kawiarnia była pełna ludzi. Rozmowy stały się głośne, jakby do tego momentu ciemności wymuszały szept. Powrócił stukot filiżanek i talerzy. Magik znowu pojawił się za ladą i ochoczo serwował napoje. Za to Luca gdzieś się ulotnił. Zostawił tylko na środku stolika małą paczuszkę starannie zawiniętą w papier. Miała nalepkę zapisaną drukowanymi literami: KIESZONKOWY PSYCHOANALITYK

Iris uśmiechnęła się na widok tego dziwnego prezentu. To na pewno jakiś żart. Czy psychoanalityk może mieć dziesięć centymetrów wysokości i cztery szerokości? Już miała otworzyć paczkę, żeby rozwiązać zagadkę, kiedy zdała sobie sprawę, że kilku staruszków we frakach i muszkach nie spuszcza z niej wzroku. Rozejrzała się po kawiarni i ku swojemu zdziwieniu stwierdziła, że wszyscy klienci są ubrani w dawne stroje i zachowują się tak, jakby byli z innej epoki. Przypomniała sobie, co powiedział Luca, zanim zniknął w ciemnościach: „Przeszłość jest wszędzie, ale jej nie widzimy”. Przyjrzała się ukradkiem ludziom siedzącym przy innych stolikach. Nikogo nie znała. Wstała z zamiarem odpakowania niezwykłego prezentu w jakimś ustronnym miejscu. Schowała paczuszkę do kieszeni płaszcza, pomachała magikowi, który krzątał się zaaferowany, obsługując anachroniczną klientelę. Zanim jednak zdążyła otworzyć drzwi, właściciel lokalu stanął przed nią i zapytał: – Nie chce pani się czegoś napić? Dziś ceny są niższe niż zwykle, to ukłon w stronę naszych klientów – poinformował swoim niskim głosem. – Owszem, ale nie tutaj. Idę do domu, żeby łyknąć trochę przeszłości. – W porządku – odparł mężczyzna. – Od przeszłości do przyszłości jest tylko krok. Mistrzowie zen mogą sobie mówić, co chcą, ale teraźniejszość nie istnieje. – Dlaczego pan tak twierdzi? – Dam pani prosty przykład: pytanie, które właśnie pani zadała, należy już do przeszłości. A moja odpowiedź jest jeszcze w przyszłości. Kiedy ją pani otrzyma, stanie się przeszłością, a przyszłością będzie coś innego. Nie ma czasu na teraźniejszość. Przechodzimy od przeszłości do przyszłości, która zaraz staje się przeszłością. Takie jest życie. – Więc pańskim zdaniem – powiedziała cicho – nic nie dzieje się w teraźniejszości? Magik zastanowił się chwilę, zanim udzielił enigmatycznej odpowiedzi: – Prawdę mówiąc, dzieje się. Niektóre rzeczy należą przede wszystkim do teraźniejszości. – Co na przykład? Rozmyślał przez moment, skubiąc wyimaginowaną brodę. Wszyscy klienci przerwali nagle rozmowy i przyglądali się im w milczeniu. Nawet światło

wydawało się inne, trochę bardziej intensywne w miejscu, gdzie stali. Jakby kawiarnia zamieniła się nagle w małą salę teatralną, w której magik i jego asystentka mieli pokazać jakąś niesamowitą sztuczkę. – Magia dzieje się w teraźniejszości – powiedział mężczyzna z wyraźnym błyskiem w oczach. – Ja nie wierzę w magię. – Rozumiem… – Zrobił długą przerwę. – Zauważyłem, że pani płaszcz ma kieszenie. Iris przytaknęła zbita z tropu. – Pamięta pani, co w nich jest? Zmarszczyła lekko brwi. – Przed chwilą schowałam do kieszeni prezent od przyjaciela, ale… Czarodziej przerwał: – Czy mogłaby pani powiedzieć zebranym, co było w kieszeniach, kiedy pani tu przyszła? Iris zdała sobie sprawę, że wszyscy na nią patrzą. Zawstydziła się trochę, ale znalazła w sobie siłę, by przezwyciężyć onieśmielenie i wziąć udział w zabawie. – Miałam klucze do mieszkania, kilka monet i cukierki – odparła. – Nic więcej? Niech się pani dobrze zastanowi. Iris kiwnęła głową: była pewna. – Czy mogłaby pani sprawdzić, co teraz jest w kieszeniach? Proszę zacząć od prawej. Na znak magika wyjęła z kieszeni klucze i pokazała je zgromadzonym. Zgodnie z tym, co powiedziała, miała tam jeszcze cztery cukierki w kolorowych papierkach i dwie monety oraz pudełeczko z psychoanalitykiem, które podarował jej Luca. – Co by pani powiedziała, gdybym oznajmił, że w drugiej kieszeni są najważniejsze godziny w pani życiu? Iris nie umiała odpowiedzieć na tak dziwaczne pytanie. Włożyła rękę do lewej kieszeni i z wielkim zdumieniem odkryła, że ta wcale nie jest pusta. Tkwił w niej ciężki twardy przedmiot, którego nigdy wcześniej nie widziała. Był to stary zegarek kieszonkowy w pozłacanej kopercie; miał tarczę z kości słoniowej. Pokazywał dokładnie dwunastą. Kiedyś miałby ogromną wartość. Teraz nie chodził, a jego wskazówki zżerała rdza.

Widzowie patrzyli zdziwieni na bezużyteczny zegarek. – Czy jest on własnością kogoś z tu obecnych? – zapytał magik zgromadzonych. Nikt nie odpowiedział. – Nie ulega wątpliwości, że to pani go potrzebuje – dodał i zniżył głos. – Rozumiem, że usiadła dziś pani przy stoliku przeszłości. – Ale nie przypomniałam sobie jeszcze niczego, o czym bym zapomniała! – Ten stolik tak już ma – odparł z uśmiechem. – Działa z opóźnieniem. Zobaczymy się w przyszłości! Proszę nie zapominać o sprawdzaniu godziny na zegarku. Pomoże pani zrozumieć czas. Po tych słowach czarodziej odwrócił się do uważnie słuchającej go publiczności i powiedział donośnym głosem: – Proszę, byśmy pożegnali oklaskami moją dzisiejszą asystentkę. Iris uśmiechnęła się zakłopotana entuzjastyczną owacją i pospiesznie wyszła z lokalu. To miejsce było jeszcze osobliwsze, niż jej się wydawało.

Kieszonkowy psychoanalityk Wróciła do mieszkania i wstawiła do piecyka pizzę. Inaczej niż zwykle spojrzała na miejsce, które od dzieciństwa stanowiło jej dom. Było tu mnóstwo rzeczy przypominających przeszłość, która rozpadła się wraz ze śmiercią rodziców. Przedmioty te – nie tylko rodzinne fotografie – mówiły o chwilach i miejscach utraconych na zawsze. Zdejmując płaszcz, zadała sobie pytanie, czy nie prościej byłoby zerwać kotwicę i przenieść się do mieszkania pozbawionego tego ładunku emocji. Do miejsca, gdzie mogłaby sama wybrać mające jej towarzyszyć wspomnienia. To przywiodło jej na myśl dziwne ogłoszenie, które wycięła z gazety: MAŁY PIESEK SZUKA WIELKIEJ MIŁOŚCI Uśmiechnęła się i ponownie przyjrzała rysunkowi zwierzaka tak bardzo podobnego do Pilofa. Nagle poczuła nieodpartą chęć, by zadzwonić pod wskazany numer. Sygnał w telefonie wybrzmiał trzy razy, zanim po drugiej stronie odezwał się spokojny kobiecy głos informujący, że dodzwoniła się do schroniska dla zwierząt na przedmieściach. – Czy chce pani adoptować psa, czy zwiedzić nasze schronisko? – zapytała uprzejmie kobieta. Iris zaczęło być wstyd, że zadzwoniła. – Tak naprawdę chodzi o to, że pies z ogłoszenia jest bliźniaczo podobny do innego, którego poznałam, kiedy byłam bardzo młoda. Chciałabym go wziąć – powiedziała zdziwiona własnymi słowami. Starsza pani roześmiała się cicho, zanim odpowiedziała: – Obawiam się, że to niemożliwe. Nie mamy żadnego psa przypominającego tego, o którym pani mówi. To tylko ilustracja do ogłoszenia. – Rozumiem – westchnęła Iris zawiedziona. – Ale mamy inne małe pieski, które szukają wielkiej miłości. Jeśli pani nas odwiedzi, chętnie je pani przedstawię.