O książce
TRZECIA KSIĄŻKA Z DETEKTYW TRACY CROSSWHITE
POWIEŚĆ AUTORA DWUKROTNIE NOMINOWANEGO DO NAGRODY HARPER LEE
Rok 1976. Hrabstwo Klickitat w stanie Waszyngton. Siedemnastoletnia Kimi Kanasket nie wraca
do domu. Po kilku dniach w rzece zostają znalezione jej zwłoki. Policja uznaje jej śmierć za samobójstwo
i zamyka sprawę. W przeciwieństwie do młodego zastępcy szeryfa Buzza Almonda.
40 lat później. Seattle. Detektyw Tracy Crosswhite prowadzi sprawę zabójstwa, w której ma
dwoje podejrzanych: żonę i syna ofiary. W kulminacyjnym momencie śledztwa zwraca się do niej
przyjaciółka, której zmarły ojciec, szeryf, zostawił po sobie niezamkniętą dawną sprawę.
Czy Tracy, która sama przez lata starała się dowiedzieć, co się stało z jej siostrą, mogłaby teraz
zrezygnować z próby odkrycia, co spotkało inną dziewczynę?
ROBERT DUGONI
Amerykański pisarz urodzony w 1961 r. Po uzyskaniu licencjatu z dziennikarstwa na
Uniwersytecie Stanforda współpracował m.in. z „Los Angeles Times”. Następnie ukończył prawo na
Uniwersytecie Kalifornijskim i przez 13 lat pracował w kancelarii adwokackiej w San Francisco, zanim
całkowicie poświęcił się pisarstwu. Autor trzynastu powieści, z których dwie były nominowane do
Nagrody Harper Lee. Dwukrotnie wyróżniony przez Pacific Northwest Writer’s Association, zdobywca
wielu innych prestiżowych nagród.
Książki Dugoniego zostały przetłumaczone na kilkanaście języków i opublikowane w ponad 20
krajach.
Na polanie wisielców jest trzecią z cyklu książek z detektyw Tracy Crosswhite. Pierwsza, Grób
mojej siostry, nominowana do Nagrody Harper Lee, została uznana przez International Thriller Writers
za najlepszą książkę w tym gatunku.
ROBERTDUGONI.COM
Tego autora w Wydawnictwie Albatros
GRÓB MOJEJ SIOSTRY
JEJ OSTATNI ODDECH
NA POLANIE WISIELCÓW
Dla Joego
Czas wyfrunąć z gniazda, synu.
Czas rozwinąć skrzydła.
Prolog
Piątek, 5 listopada 1976 hrabstwo Klickitat, stan Waszyngton
Buzz Almond przyjął zgłoszenie, wcisnął gaz do dechy i uśmiechnął się, słysząc pod maską
pomruk dwustuczterdziestopięciokonnego ośmiocylindrowego silnika V8. Przyspieszenie wcisnęło go
w fotel. W biurze szeryfa gadali, że politycy chcą ograniczać produkcję benzynożernych dinozaurów na
rzecz pojazdów, które spalają mniej paliwa. Może i tak, ale na razie miał jednego z tych krążowników
szos, chevroleta caprice ze sztywnym dachem, i nie zamierzał go nikomu oddawać, chyba że wyrwą mu
siłą z rąk kierownicę.
Zastrzyk adrenaliny sprawił, że wyprostował się w fotelu. Synapsy w jego mózgu zaiskrzyły. Był
otwarty na każde wyzwanie. „Gotów do boju”, jak mówili, kiedy służył w piechocie morskiej. Obecnie,
jako zastępca szeryfa w hrabstwie Klickitat, nie widział powodu, by to zmieniać.
Tylko dlaczego nikt nie krzyczy głośno: „Hurra!”?
Buzz zwolnił, opuścił szybę od strony kierowcy i przesunął reflektor, wypatrując bocznej uliczki.
Większość była oznakowana, ale niektóre, wąskie i nieutwardzone, nie różniły się wiele od leśnych
duktów. Bez latarni i przy nisko wiszących gęstych chmurach było ciemno choć oko wykol. Człowiek
mógł minąć przecznicę, w ogóle jej nie zauważając.
Reflektor wyłuskał z mroku zamocowane na drewnianych palikach sfatygowane skrzynki
pocztowe. Buzz podniósł nieco światło i zobaczył zieloną odblaskową tablicę z nazwą ulicy. Clear Creek
Road. To tutaj. Skręcił. Samochód zaczął się kołysać i podskakiwać na wertepach. Wiosną i latem
mieszkańcy poprawiali nawierzchnię niektórych dróg. O tej najwyraźniej zapomnieli.
Przez kilkaset metrów mijał rosnące gęsto dęby, osiki i sosny. W końcu zobaczył po lewej stronie
migoczące między gałęziami światło. Skręcił tam i dojechał żwirowanym podjazdem do długiej
przyczepy mieszkalnej. Na podwórku, pod rozwieszonymi sznurami na pranie, walały się złom i drewno
na opał. Jeszcze nim zaparkował, drzwi przyczepy otworzyły się, wyszedł z niej mężczyzna, zbiegł po
trzech schodkach i ruszył w jego stronę. Buzz sprawdził nazwisko, które zapisał wcześniej w notesie,
i wysiadł z samochodu. W powietrzu pachniało żywicą; zanosiło się na pierwszy w tym roku śnieg. Jego
córki powinny być zachwycone.
Temperatura szybko spadała. Zamarzająca po deszczowym tygodniu ziemia skrzypiała mu pod
butami.
– Pan Kanasket? – zapytał.
– Earl – odparł mężczyzna, podając mu szorstką, suchą dłoń. Śniada cera i związane w kucyk
czarne włosy wskazywały, że należy do plemienia Klickitatów. Większość Indian przeniosła się przed
kilkudziesięciu laty na północny wschód, do rezerwatu Yakama, ale część pozostała. Kanasket miał na
sobie solidną brezentową kurtkę, dżinsy i buty z grubymi podeszwami. Jego obsypana pieprzykami,
ogorzała twarz świadczyła o tym, że dużo pracuje na świeżym powietrzu. Buzz oceniał, że może mieć
około czterdziestki.
– To pan dzwonił w sprawie córki? – zapytał.
– Po pracy Kimi wraca do domu na piechotę. Przed wyjściem zawsze dzwoni z baru. Nigdy się
nie spóźnia.
– Z baru Kolumbia? – zapytał Buzz, zapisując to w notesie. Jadąc drogą stanową numer 141,
półtora kilometra wcześniej minął zbudowaną z bali knajpę.
Z przyczepy wyszła, otulając się długim płaszczem, kobieta i ruszyła w ich stronę. W ślad za nią
pojawił się młody mężczyzna, sądząc po rysach twarzy, dorosły syn.
– To moja żona Nettie i syn Élan – przedstawił ich Earl.
Spod płaszcza Nettie wystawał rąbek koszuli nocnej. Miała na nogach kapcie. Élan był boso,
w dżinsach i białym T-shircie. Od samego patrzenia na niego Buzza przeszedł zimny dreszcz.
– O której godzinie córka wraca zwykle do domu? – zapytał.
– O jedenastej. Nigdy się nie spóźnia.
– Dziś też zadzwoniła?
– Zawsze dzwoni. Zawsze, kiedy pracuje – odparł z lekkim zniecierpliwieniem Earl.
– Co powiedziała? – Buzz starał się zachować spokój, ale czuł, że to nie jest przypadek młodej
dziewczyny, która naruszyła domowy regulamin.
– Że wraca do domu.
Nettie położyła dłoń na ramieniu męża, żeby go uspokoić.
– To nie w stylu naszej Kimi – powiedziała. – Nie zrobiłaby niczego, co mogłoby nas
zaniepokoić. To dobra dziewczyna. W przyszłym roku zacznie studia na Uniwersytecie Stanu
Waszyngton. Skoro powiedziała, że idzie do domu, powinna już tu być.
Élan odwrócił głowę w bok i skrzyżował ręce na piersi, co Buzz uznał za dziwną reakcję.
– Więc chodzi do szkoły średniej? – zapytał.
– Do ostatniej klasy liceum w Stoneridge – odparła Nettie.
– Czy mogła pójść do jakiejś koleżanki?
– Nie – rzucił Earl.
– I nigdy jej się to wcześniej nie zdarzyło? Nigdy się nie spóźniła?
– Nigdy – odpowiedzieli chórem Earl i Nettie.
– W porządku – mruknął Buzz. – Czy w domu albo w szkole zaszło ostatnio coś, co mogłoby ją
skłonić do zmiany zachowania?
– Na przykład co? – zapytał gniewnym tonem Earl.
Buzz był nadal spokojny.
– Jakieś nieporozumienia? Szkolne miłości, które zakończyły się dramatycznie? – Tak naprawdę
brakowało mu w tych kwestiach doświadczenia; jego córki miały dopiero cztery i dwa lata. Pamiętał
jednak swoje siostry i ich koleżanki, które potrafiły nieźle dawać do wiwatu, kiedy wchodziły w wiek
dojrzewania.
– Zerwała ze swoim chłopakiem – odezwał się nagle Élan i na podwórku zapadła cisza.
Buzz popatrzył na młodego mężczyznę, ale nie doczekawszy się z jego strony dalszego ciągu,
skupił ponownie uwagę na Earlu i Nettie. Sądząc po ich minach, ta wiadomość albo była dla nich czymś
nowym, albo uważali ją za niewartą wzmianki.
– Kiedy to było? – spytał.
– Kilka dni temu.
Do czegoś w końcu dochodzimy, pomyślał Buzz.
– Kim jest jej chłopak? – zapytał.
– To Tommy Moore – odparł Élan.
– Znasz go?
– Chodziłem z nim do szkoły, ale wtedy nie był jej chłopakiem. Przedstawiłem ich sobie później.
– Kiedy to było?
– Dwa lata temu.
– Byli ze sobą dwa lata?
– Nie – zaprzeczyła stanowczym tonem Nettie.
– Dwa lata temu chodziłem do szkoły – wyjaśnił Élan.
– Élan nie skończył liceum – dodała jego matka.
Buzz odniósł silne wrażenie, że rodzice nie akceptowali związku córki.
– Jak długo Kimi chodziła z Tommym Moore’em? – zapytał.
Nettie machnęła lekceważąco ręką.
– To nie było nic poważnego. Kimi idzie na studia.
Buzz spojrzał na Élana.
– Sześć miesięcy – odparł tamten. – Zaczęli ze sobą chodzić pod koniec ubiegłego roku
szkolnego.
Buzz postawił w notesie gwiazdkę przy nazwisku Tommy’ego Moore’a.
– Wiesz, gdzie on mieszka? – zwrócił się do chłopaka.
Élan wskazał ręką las.
– W Husum.
W biurze szeryfa mogli ustalić adres.
– Czym się zajmuje?
– Jest mechanikiem. I bokserem. Zdobył Złote Rękawice.
– Dlaczego ze sobą zerwali?
Élan pokręcił głową i objął się ramionami, żeby się ogrzać.
– Nie wiem.
– Czy siostra mówiła ci kiedyś, że mają jakieś problemy?
– Nie gadamy ze sobą.
To była dla Buzza kolejna ważna informacja.
– Ty i twoja siostra nie rozmawiacie ze sobą?
– Nie. Tommy mówił, że między nimi wcale nie było tak dobrze. Kimi potrafi być przykra.
– Élan! – przerwał synowi najwyraźniej wzburzony Earl.
– Chwileczkę – wtrącił się Buzz. – Czy Tommy mówił, dlaczego nie jest między nimi dobrze?
– Tylko tyle, że Kimi zrobiła się strasznie przemądrzała.
– To nie było nic poważnego – powtórzył Earl.
Élan przewrócił oczami i uciekł wzrokiem w bok.
Zanim Buzz zdążył zadać kolejne pytanie, Earl i Nettie zainteresowali się czymś za jego plecami.
Obejrzawszy się, zobaczył migoczące między drzewami światła samochodów.
– Czy to może być ona? – zapytał.
– Nie. To znajomi, których wezwałem na pomoc.
Trzy pojazdy wjechały na gliniane podwórko i stanęły za radiowozem. Z aut wylegli mężczyźni
i kobiety, trzasnęły zamykane drzwi. Kobiety podeszły do Nettie i zaczęły ją pocieszać. Mężczyźni
popatrzyli na Earla. Ten zerknął na syna.
– Jedź z nimi – rzucił.
Buzz podniósł rękę.
– Zaczekaj, Earl. Co to za ludzie?
– Przyjaciele. Będą szukali Kimi.
– Dobrze, ale chcę, żeby tu jeszcze przez chwilę zostali – powiedział Buzz.
– Musiało jej się coś stać – stwierdził Earl. – Jedź – powtórzył, zwracając się do Élana.
Ten zabrał stojące na schodku buty, ruszył za mężczyznami do ich samochodów i szybko
odjechali.
– Dlaczego uważa pan, że coś mogło się jej stać? – zapytał Buzz.
– Z powodu protestów – odparł Earl.
– Protestów związanych ze szkolnymi meczami?
„Stoneridge Sentinel” i mający większy nakład „Oregonian” pisały ostatnio o protestach plemion
z rezerwatu Yakama sprzeciwiających się temu, by drużyna futbolu z liceum w Stoneridge używała
nazwy Red Raiders i maskotki przedstawiającej białego ucznia z twarzą w wojennych barwach, który
wjeżdża na pomalowanym koniu na pole i wbija w nie włócznię.
– Czy ktoś panu groził… panu albo pańskiej córce? – zapytał Buzz.
– To wzburzyło naszą społeczność. Kimi jest moją córką. Jako członek starszyzny jestem
symbolem protestu.
Buzz potarł zarost na podbródku.
– Potrzebna mi będzie najnowsza fotografia córki i jej rysopis, a także lista jej najbliższych
znajomych.
Earl skinął głową na Nettie, a ta szybko wróciła do przy czepy.
– Żona poda panu nazwiska i zacznie dzwonić do znajomych Kimi.
– Wie pan, jaką ścieżką wracała do domu? – zapytał Buzz.
– Tak.
– Sprawdźmy ją, zanim zacznie padać śnieg.
Ruszyli szybko do radiowozu i wsiedli do środka.
– Na pewno znajdziemy pana córkę, panie Kanasket – powiedział Buzz, wyczuwając jego
niepokój i myśląc o własnych córeczkach.
Earl nie odpowiedział; patrzył po prostu w przednią szybę, w ciemność.
Rozdział 1
Czwartek, 27 października 2016 Seattle, stan Waszyngton
Komórka zadzwoniła tuż po tym, jak Tracy Crosswhite opróżniła magazynek glocka czterdziestki
– sześć strzałów z odległości piętnastu metrów w niespełna dziesięć sekund. Wsadziła broń do kabury,
zsunęła z uszu słuchawki i sprawdziła, kto dzwoni. Trójka jej kursantów wpatrywała się
z rozdziawionymi ustami w tarczę strzelniczą. Każde z trafień mieściło się w obrębie najmniejszej
średnicy centrum masy ciała.
– Muszę odebrać – mruknęła i odeszła kilka kroków. – Powiedz, że dzwonisz, bo się za mną
stęskniłeś – rzuciła do słuchawki.
– Jesteś jak magnes przyciągający zabójstwa – odparł sierżant Billy Williams.
Ostatnio rzeczywiście miała takie wrażenie. Za każdym razem, kiedy ona i jej partner Kinsington
Rowe mieli dyżur w wydziale zabójstw, kogoś mordowano.
Billy poinformował ją, że operator numeru 911 przyjął o godzinie 17.39 zgłoszenie o strzałach
w jednym z domów w Greenwood. Tracy zerknęła na zegarek. Minęło już dwadzieścia jeden minut.
Szukała kiedyś w Greenwood odpowiedniego dla siebie domu. Położona w północnej części Seattle
dzielnica była zamieszkana przez klasę średnią i miała zdecydowanie podmiejski charakter.
– Dom jednorodzinny. Jedna ofiara śmiertelna – dodał Billy.
– Rodzinna awantura?
– Na to wygląda. Lekarz sądowy i technicy są już w drodze.
– Zawiadomiłeś Kinsa?
– Jeszcze nie. Ale Faz i Del już tam jadą.
Vic Fazzio i Delmo Castigliano byli dwoma pozostałymi członkami zespołu A w Sekcji Ciężkich
Przestępstw Kryminalnych. Należeli również do grupy wsparcia wydziału zabójstw, co oznaczało, że
mogli pomóc przy rutynowych czynnościach śledczych, gdyby zaistniała taka potrzeba. Większość
przypadków przemocy domowej była banalna. Żona zabijała męża albo mąż zabijał żonę.
Tracy zakończyła zajęcia ze strzelania i wskoczyła do swojego pick-upa, forda F-150 z 1973
roku. W czwartkowy wieczór międzystanowa autostrada numer 5 w kierunku północnym była bardziej
zatłoczona niż zwykle. Pokonanie dwudziestu pięciu kilometrów ze strzelnicy zajęło jej prawie
czterdzieści pięć minut.
Podjeżdżając pod podany adres, zobaczyła parterowy drewniany dom, skąpany w fioletowym
blasku migających świateł radiowozów. Obok ambulansu przy krawężniku stały furgonetki lekarza
sądowego i ekipy kryminalistycznej, CSI. Pojawiły się też media – strzelanina w zamieszkanej głównie
przez białą klasę średnią dzielnicy zawsze przyciąga uwagę. Na szczęście nad głową Tracy nie unosił się
żaden helikopter – wiszące nisko śniegowe chmury i tak nie pozwoliłyby na filmowanie z powietrza.
Niska temperatura nie zniechęciła jednak sąsiadów, którzy razem z reporterami tłoczyli się na chodniku
i jezdni za czarno-żółtą taśmą policyjną.
Chociaż Kins mieszkał w Seattle i miał do pokonania mniejszą odległość niż ona, Tracy nie
dostrzegła nigdzie jego niebieskiego bmw.
– Przyjechałam na imprezkę – powiedziała, opuszczając szybę i pokazując odznakę policjantowi
z drogówki.
– Właśnie się rozkręca – odparł, przepuszczając ją.
Zaparkowała za furgonetką CSI. Nie potrafiła zliczyć wszystkich kręcących się przed domem
umundurowanych i nieumundurowanych policjantów oraz techników w czarnych bojówkach i kurtkach
z napisem CSI na plecach. Lekarz sądowy nadal był w środku ze zwłokami. Dopóki nie skończył, nikt
nie mógł nic zrobić.
Przywitała się z umundurowaną policjantką, która miała podkładkę z klipsem i kartkami, na
których wszystko zapisywała.
– To twój cyrk, Tracy? – zapytała tamta.
Tracy szkoliła w strzelaniu wiele policjantek, ale tej nie rozpoznała. Po ujęciu seryjnego zabójcy,
którego nazwali Kowbojem, i otrzymaniu po raz drugi w swojej karierze policyjnego Medalu za Odwagę
zyskała ostatnio pewną sławę i stała się kimś w rodzaju celebrytki, zwłaszcza dla młodszych
funkcjonariuszy.
– Podobno – odparła, wpisując do rejestru swoje nazwisko i godzinę przyjazdu. – Ty byłaś
pierwsza na miejscu zdarzenia?
Policjantka spojrzała w stronę czerwonych frontowych drzwi.
– Nie. On jest w środku razem z sierżantem.
Tracy zmierzyła wzrokiem dom. Dobrze utrzymany i niedawno pomalowany, wart był
z pewnością ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy. W powietrzu unosił się zapach świeżo położonej darni,
w świetle ogrodowych lamp widać było obłożone korą krzaki róż i rododendronów. Widmo rozwodu,
pomyślała Tracy. Przygotowywali dom do sprzedaży. Trup w środku raczej nie podniesie ceny.
Weszła po trzech schodkach do środka i dała nura pod czerwoną taśmą policyjną. Sierżant Billy
Williams rozmawiał z umundurowanym policjantem w skromnym, ale elegancko urządzonym salonie.
Na podłodze z ciemnego bambusa, między dwiema kwadratowymi kolumnami, które miały oddzielać
salon od jadalni i otwartej kuchni, leżała stożkowata rzeźba z kryształu. Ściany niedawno pomalowano,
barwy – łagodne błękity i ciemne zielenie – pozwalały sądzić, że źródłem inspiracji były magazyny
wnętrzarskie.
Sanitariusze zajmowali się brunetką, która siedziała na granatowej skórzanej kanapie. Krzywiąc
się z bólu, wskazywała na żebra. Miała poza tym spuchniętą lewą stronę twarzy, bandaż na głowie i małe
skaleczenie w kąciku ust. Zdaniem Tracy mogła mieć od czterdziestu kilku do pięćdziesięciu lat. Obok
niej na kanapie siedział chłopak ze wszystkimi znamionami wieku dojrzewania – potargane włosy,
wystające z rękawów za dużego T-shirtu chude ramiona i równie chude nogi sterczące z workowatych
szortów. Miał spuszczoną głowę i wbijał wzrok w podłogę, ale Tracy zauważyła na jego lewym policzku
czerwony ślad po uderzeniu. Zarówno kobieta, jak i chłopak byli boso.
– To Angela Collins i jej syn Connor – powiedział Billy, starając się nie podnosić głosu.
Przypominał do złudzenia aktora Samuela L. Jacksona, łącznie z kępką włosów pod dolną wargą
i bejsbolówką na głowie, w jego przypadku kraciastą. – Jej mąż, z którym była w separacji, leży
w sypialni z kulką w plecach.
Tracy spojrzała w głąb prowadzącego do sypialni wąskiego korytarza. Kręciło się tam kilku
asystentów z zakładu medycyny sądowej. Zobaczyła tylko czarne półbuty i widoczne mniej więcej do
połowy uda spodnie od garnituru. Resztę ciała zasłaniały ściana i framuga.
– Co mówi? – Wskazała głową Angelę Collins.
– Że do niego strzeliła – odparł Billy i dał znak mundurowemu, żeby do nich podszedł.
– Przyznała się do winy? – zapytała Tracy.
– Mnie i mojej partnerce – odparł policjant. – A potem poprosiła, żeby przeczytać jej formułę
Mirandy, i usiadła na kanapie. Jej adwokat jest w drodze.
– Zdążyła zadzwonić do adwokata? – zdziwiła się Tracy.
– Najwyraźniej – odparł mundurowy. – Słyszałem, jak rozmawiała z sanitariuszami.
Powiedziała, że mąż uderzył ją tym kryształem – dodał, wskazując leżącą na podłodze rzeźbę.
– Przyznała się wprost, że go zastrzeliła?
– Oczywiście. Mnie i mojej partnerce.
– Odczytał jej pan formułę Mirandy?
– Podpisała się pod nią.
– Gdzie jest broń?
Policjant wskazał ręką korytarz.
– Na łóżku. To colt defender, trzydziestkaósemka.
– Nie zabezpieczył go pan?
– Nie było takiej potrzeby. Drzwi były otwarte, a ona siedziała, czekając na nas.
– Co mówi dzieciak? – zapytała Tracy.
– Ani słowa.
W tym momencie pod taśmą dał nura Kins i podszedł do nich lekko zdyszany.
– Hej – przywitał się.
– Gdzieś ty się podziewał? – zapytał Billy, mierząc wzrokiem jego garnitur i koszulę, bez
krawata.
– Przepraszam. Nie usłyszałem telefonu. Co tu mamy?
– Wygląda na banał.
– To miło – ucieszył się Kins.
Billy wyjaśnił mu sytuację.
– Poproszę Faza i Dela, żeby obeszli sąsiadów, dowiedzieli się, czy ktoś słyszał coś dzisiaj
wieczorem albo wcześniej – powiedział. – I nie zapomnijmy zdjąć odcisków palców z tego czegoś –
dodał, wskazując leżącą na podłodze kryształową rzeźbę.
Za czerwoną taśmą pojawiła się policjantka, ta sama, która przywitała wcześniej Tracy przed
domem.
– Na ulicy czeka mężczyzna. Twierdzi, że jest adwokatem tej kobiety – powiedziała. – Chce z nią
porozmawiać.
– Ja się tym zajmę – rzuciła Tracy i wyszła na werandę, ale widząc stojącego na chodniku
mecenasa Atticusa Berkshire’a, zatrzymała się w pół kroku. – Niech to szlag!
Wielu gliniarzy i prokuratorów z hrabstwa King miało wątpliwą przyjemność zetknąć się
w swojej karierze z Atticusem Berkshire’em. Ci, którzy nie poznali go osobiście, z pewnością o nim
słyszeli. Cieszący się złą sławą adwokat bezustannie pozywał policję o brutalne traktowanie i naruszanie
praw obywatelskich swoich klientów i w wielu odpowiednio nagłośnionych sprawach udało mu się
uzyskać wyroki uniewinniające. W policji Seattle opowiadano, że matka Berkshire’a, nadając mu imię
adwokata z Zabić drozda, wybrała dla niego zawód obrońcy w taki sam sposób, w jaki rodzice nadający
córkom imię Storm skazują je na rolę pogodynek.
– Chcę porozmawiać z córką, pani Crosswhite – oznajmił Berkshire, kiedy Tracy dzieliło od
niego jeszcze kilkanaście kroków.
Z córką? Kolejne zaskoczenie.
– Wie pan, że to na razie niemożliwe, mecenasie – odparła po chwili.
– Poinstruowałem ją, żeby nic nie mówiła.
Tracy uniosła ręce.
– Zasadniczo zastosowała się do instrukcji swojego adwokata.
– Co to znaczy „zasadniczo”?
– Przyznała się, że zastrzeliła męża. A potem poprosiła, żeby przeczytać jej formułę Mirandy.
– To niedopuszczalne.
– Pozwólmy, by zdecydował o tym sędzia.
Tracy nie widziała powodu, by sędzia miał uchylić tego rodzaju przyznanie się do winy, ale
zostawiała to do rozstrzygnięcia prawnikom.
– A co z Connorem? – zapytał Berkshire.
– Z chłopcem? Też się nie odzywa.
– Chodzi mi o to, czy mogę się z nim zobaczyć.
– Najpierw my musimy z nim porozmawiać – odparła.
W swoich drogich włoskich garniturach i eleganckich mokasynach niecofający się przed żadną
niegodziwością mecenas Berkshire raczej nie wzbudzał sympatii na sali sądowej. Zaskakiwał
prokuratorów i sędziów chwytami, które były nieetyczne albo po prostu poniżej pasa, słynął też ze
swoich bombastycznych skarg na niesprawiedliwość i uprzedzenia wobec oskarżonych. Taka taktyka,
niestety, często okazywała się skuteczna, bo jego publiczność składała się na ogół z liberalnych
mieszkańców Seattle. Tego wieczoru jednak, w dżinsach i nieuczesany, z zamieszanymi w zabójstwo
córką i wnukiem, nie wydawał się już taki pewny siebie. Tracy niemal mu współczuła.
– Poinstruowałem go, żeby też nic nie mówił.
Jej współczucie natychmiast się ulotniło.
– W takim razie rozmowa będzie krótka.
Na twarzy Berkshire’a ukazał się grymas, który nie należał raczej do jego adwokackiego
repertuaru.
– Co by pani zrobiła, gdyby to byli pani córka i pani wnuk?
– Co by pan zrobił, gdyby był pan detektywem w wydziale zabójstw i prowadził to śledztwo?
Berkshire pokiwał głową.
– Rozumiem, że pańska córka i zięć byli rozwiedzeni? – zapytała.
– W trakcie rozwodu.
– I obie strony raczej nie pałały do siebie sympatią?
– Nie odpowiem na to pytanie.
– To będzie długa noc. Może pan zaczekać w domu.
– Zaczekam tutaj.
Tracy zostawiła go na chodniku. Z prokuratury okręgowej powinien wkrótce przyjechać
prokurator z Projektu Szczególnie Niebezpiecznych Sprawców i to on mógł się zająć Berkshire’em.
W domu Collinsów Kins wracał właśnie z sypialni.
– Rozmawiałaś z adwokatem? – zapytał.
– To Atticus Berkshire – poinformowała go.
– Nie mów!
– To nie wszystko. Angela Collins jest jego córką.
– O nie! – jęknął Billy.
– Wygląda na to, że nasza banalna sprawa nieco się skomplikowała.
Rozdział 2
To była długa noc i jeszcze dłuższy poranek. Tracy i Kins pracowali do późna razem
z prokuratorem okręgowym Rickiem Cerrabone’em, przygotowując wniosek o tymczasowe
aresztowanie, w którym przedstawili dowody świadczące o tym, że Angela Collins zastrzeliła męża i do
czasu, gdy zostaną jej przedstawione zarzuty, powinna przebywać w areszcie.
Wchodząc do budynku sądów przy Third Avenue, Tracy pokazała strażnikom odznakę i obeszła
wykrywacz metalu. Znalazła Kinsa i Cerrabone’a przed salą sądu okręgowego. To właśnie Cerrabone
przyjechał poprzedniej nocy z ramienia prokuratury do Greenwood; Tracy i Kins współpracowali już
z nim przy wielu zabójstwach.
Była spóźniona, bo straciła dużo czasu w sądzie cywilnym hrabstwa King, przeczesując akta
Collinsów. Wręczyła teraz Cerrabone’owi kopię wniosku rozwodowego i nim zdążył założyć na nos
okulary, przedstawiła jego główne punkty.
– Angela Collins złożyła pozew przed trzema miesiącami. I wszystko wskazuje na to, że od
samego początku poszło na noże. Oskarżyła męża o okrucieństwo, psychiczne i fizyczne nękanie oraz
cudzołóstwo.
– Adwokat Collins brał chyba lekcje u jej ojca – wtrącił Kins.
Waszyngton należał do stanów, w których można było uzyskać rozwód bez orzekania o winie.
Stawianie tego rodzaju ostrych zarzutów miało zwykle na celu upokorzenie drugiej strony i uzyskanie
moralnej przewagi przy podziale majątku albo ustalaniu prawa do opieki nad dziećmi.
– Mediacja nic nie dała. Rozprawa miała się odbyć w przyszłym miesiącu – podjęła Tracy. –
Indeks roszczeń zajmuje całe trzy strony. Wygląda na to, że walczyli o wszystko. Większość majątku
i tak pójdzie na honoraria adwokatów.
– Już nie – mruknął Kins.
Cerrabone przestał przeglądać wniosek rozwodowy.
– Berkshire będzie utrzymywał, że oskarżona działała w obronie własnej – powiedział. – To
utrudni nam sprawę. – Kiedy oskarżony utrzymuje, że działał w obronie własnej, udowodnienie, że było
inaczej, należy do prokuratora.
– Skoro to była obrona własna, dlaczego nie chciała z nami rozmawiać i powiedzieć, co się stało?
– zdziwił się Kins.
– Bo oglądała pewnie Posterunek przy Hill Street i pierwsze słowa, które usłyszała od swojego
ojca, brzmiały: „Wszystko, co powiesz, może być użyte przeciwko tobie” – odparła Tracy. – Albo
dlatego, że kryje syna.
Już wcześniej rozważali możliwość, że to Connor Collins zastrzelił ojca, a Angela przyznała się
szybko do winy, by chronić syna – ten wątek powinni dokładnie przeanalizować w śledztwie.
– W Seattle nadal świetnie się sprzedaje syndrom maltretowanej żony – zauważył Cerrabone.
Z podkrążonymi oczami i opadającymi policzkami sprawiał wrażenie nieogolonego. Faz upierał się, że
do złudzenia przypomina Joego Torre’a, dawnego menadżera nowojorskich Jankesów.
Tracy znała Cerrabone’a wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że zanim wysuną oficjalne zarzuty
przeciwko Angeli lub Connorowi Collinsowi, postara się dać jej i Kinsowi trochę czasu na zebranie
dowodów i uporządkowanie śledztwa. Prokuratorzy hrabstwa King mieli w zwyczaju najpierw zadawać
pytania i dopiero później stawiać zarzuty. A już na pewno nie spodobałoby im się wycofanie ich
z powodu braku dowodów.
Cerrabone złożył okulary i schował je do kieszeni grafitowej marynarki.
– Zobaczmy, co ma do powiedzenia Berkshire.
Tracy weszła za nim i Kinsem do ciasnej sali sądowej. Widzowie i przedstawiciele mediów zajęli
puste zazwyczaj ławki na galerii. Większość ludzi stała z tyłu sali.
Atticus Berkshire siedział w pierwszej ławce. Nie przypominał już w najmniejszym stopniu
zatroskanego ojca i dziadka. Jego zaczesane do tyłu srebrzystosiwe włosy opadały na kołnierz
granatowej marynarki w prążki. Z pochyloną głową pisał coś na iPadzie. Stojący na dębowym pulpicie
urzędniczki sądowej wiatrak obracał się regularnie w lewo i w prawo i przy każdym nawrocie dociśnięte
tabliczką z jej nazwiskiem papiery trzepotały niczym skrzydła ptaka. Obrońcy nie mieli własnego stołu:
w trakcie krótkich przesłuchań sądowych adwokaci i ich klienci podchodzili do biurka Wysokiego Sądu.
Dokładnie o wpół do trzeciej sędzia Mira Mairs weszła na salę z prawej strony, minęła dwóch
zwalistych strażników i usiadła szybko na swoim krześle. Za jej plecami zwisały smętnie dwie flagi:
amerykańska i zielona stanu Waszyngton. W normalnych okolicznościach prokuratura powinna cieszyć
się z faktu, że sprawę rozstrzyga akurat ta sędzia, ale Mairs słynęła również z twardej ręki wobec
oskarżanych o przemoc domową mężów i partnerów, więc Tracy obawiała się, czy nie trafi do niej
argument, że Angela Collins zastrzeliła męża w obronie własnej. Mairs poinstruowała urzędniczkę, żeby
wywołała sprawę Collins jako pierwszą, zapewne by móc później wrócić do popołudniowej rutyny.
Angela Collins pojawiła się na sali w białych więziennych drelichach z napisem
NIEBEZPIECZNY WIĘZIEŃ na plecach. Kajdanki, którymi ją skuto, były przymocowane do pasa na
brzuchu. Po wizycie w szpitalu, w trakcie której założono jej na głowę trzy szwy i prześwietlono szczękę
oraz żebra – oba zdjęcia nie wykazały żadnych złamań – spędziła noc w areszcie. W kąciku ust miała
strup i ciemnosiny krwiak.
Cerrabone zgłosił swoje uczestnictwo w przesłuchaniu. Mairs zerknęła na Berkshire’a, który
szeptał coś do córki.
– Dołączy pan do nas, mecenasie? – zapytała.
Berkshire wyprostował się.
– Tak jest, Wysoki Sądzie. Atticus Berkshire reprezentujący podejrzaną, Angelę Margaret
Collins.
Sędzia wzięła do ręki wniosek i odgarnęła za uszy czarne jak sędziowska toga włosy, które
opadały jej swobodnie na ramiona.
– Jeśli mogę, Wysoki Sądzie… – zaczął Berkshire.
Uniosła rękę, ale nie zaszczyciła go spojrzeniem; czytała dalej dokument, odkładając na bok
kolejne kartki. Skończywszy lekturę, zebrała je razem i wyrównała na blacie biurka.
– Przeczytałam wniosek. Czy to wszystko?
– Nie, Wysoki Sądzie – odezwał się Berkshire.
– Zwracałam się do prokuratora – przerwała mu Mairs. – Czy prokuratura chciałaby coś dodać?
– Tak, Wysoki Sądzie – powiedział Cerrabone. – Oprócz tego, co zostało zawarte we wniosku,
prokuratura dowiedziała się, że podejrzana i zmarły byli w trakcie burzliwego rozwodu i że po nieudanej
próbie mediacji rozprawa rozwodowa miała się odbyć w przyszłym miesiącu.
Mógł podać więcej informacji, ale nie chciał tego robić w obecności prasy. Berkshire nie miał
takich skrupułów.
– Mówimy o rozwodzie, o który moja klientka wystąpiła po trwających długie lata fizycznych
i psychicznych prześladowaniach – oświadczył, wyraźnie się nakręcając. – Strzały padły w miejscu
zamieszkania pani Collins po tym, jak zmarły się stamtąd wyprowadził i nie miał prawa tam przebywać.
Tak się składa, że moja klientka uzyskała zakaz ograniczający jej mężowi prawo wstępu do domu.
– Wyszło szydło z worka – szepnął Kins do Tracy. – Zabójstwo w obronie własnej. Atakował
żonę odwrócony do niej plecami.
– Proszę sobie oszczędzić tych wywodów, mecenasie – przerwała Mairs adwokatowi. – Chcę
tylko ocenić, czy jest jakiś powód, by podejrzana pozostała w areszcie. Czy chce pan zabrać głos w tej
sprawie, czy zdaje się pan na decyzję sądu?
– Obrona chce zostać wysłuchana – odparł Berkshire.
– Prokuratura jest przeciwko zwolnieniu za kaucją – oświadczył Cerrabone. – Mamy do
czynienia z zabójstwem kwalifikowanym.
– Mamy do czynienia z zabójstwem w obronie własnej.
Mairs uniosła rękę, jakby chciała powiedzieć „Nie wchodźmy w to dalej”, i odchyliła się na
krześle.
– Jak zdaje sobie doskonale sprawę prokuratura – zaczął Berkshire – każdy mieszkaniec stanu
Waszyngton ma prawo do zwolnienia za kaucją. Pani Collins nie tylko nie została dotąd skazana, lecz
także nawet oskarżona o jakiekolwiek przestępstwo. Jest niewinna, dopóki nie udowodni jej się winy,
i zasada domniemania niewinności pasuje tutaj idealnie. W tej kwestii może nas jedynie interesować,
jakie są związki pani Collins z lokalną społecznością, jakie jest ryzyko, że ucieknie, i jaka jest historia
jej wykroczeń. Od tego pozwolę sobie zacząć. Podejrzana nigdy w życiu nie została ukarana nawet
mandatem. Jest wzorowym członkiem swojej społeczności, ma szesnastoletniego syna, który z nią
mieszka, a także rodziców mieszkających w sąsiedztwie. Ryzyko jej ucieczki jest zerowe. Prosimy
Wysoki Sąd o zwolnienie podejrzanej za osobistym poręczeniem.
Mairs spojrzała na Cerrabone’a.
– Wysoki Sądzie, pani Collins nabyła pistolet, kiedy ona i jej mąż byli w trakcie burzliwego
rozwodu i zbliżał się termin rozprawy – powiedział prokurator. – Dzwoniąc pod numer alarmowy,
przyznała się do zastrzelenia męża. Oświadczyła również, że zatelefonowała wcześniej do swojego
adwokata. Kiedy do jej domu przybyła policja, ponownie przyznała się do zabicia męża i poprosiła
o odczytanie przysługujących jej praw. Wszystko to świadczy o tym, że działała przy zdrowych
zmysłach i prawdopodobnie z premedytacją. Co do argumentu, że zabiła męża w obronie własnej…
pamiętajmy, że strzeliła Timothy’emu Collinsowi w plecy.
– Zakupiła pistolet z powodu długiej historii fizycznego i psychicznego maltretowania przez
byłego męża – zaprotestował Berkshire, nie czekając nawet, aż sędzia udzieli mu głosu. – Przez którego
została pobita również tego wieczoru, gdy padły strzały. A o odczytanie przysługujących jej praw
poprosiła za radą swojego adwokata.
Mairs pochyliła się nad stołem. Najwyraźniej podjęła już decyzję i była gotowa ją przedstawić.
– Nie wierzę, by istniało ryzyko, że podejrzana ucieknie, i by stanowiła zagrożenie dla swojej
społeczności. Mam zamiar nakazać, aby oddała paszport i posiadaną broń. Podejrzana będzie
pozostawała w areszcie domowym ze środkiem zabezpieczającym w postaci bransolety na kostce.
Wysokość kaucji wyznaczam na dwa miliony dolarów.
– Czy mogę zabrać głos w kwestii wysokości kaucji? – zapytał Berkshire.
– Nie.
– Wysoki Sądzie…
– To sprawa o zabójstwo, mecenasie. Kaucja wynosi dwa miliony. Pani urzędniczko, proszę
wywołać następną sprawę.
Berkshire wykorzystał chwilę, by porozmawiać półgłosem z córką, którą następnie
wyprowadzono. Miała trafić z powrotem do aresztu, otrzymać elektroniczną bransoletę i zostać
zwolniona, pod warunkiem że znajdzie kilkaset tysięcy dolarów i poręczyciela, który zgodzi się pokryć
różnicę. To oznaczało, że albo obciąży hipoteką dom, albo uda jej się pożyczyć pieniądze od ojca.
Tracy i Kins wyszli za Cerrabone’em na korytarz.
– Mam kolejną rozprawę – poinformował ich prokurator. – Zadzwonię do was później.
Pożegnawszy się z nim, wyszli z budynku sądów. W piątkowe popołudnie na Third Avenue
tworzyły się już korki. Jazda do domu zapowiadała się koszmarnie. Tracy i Dan O’Leary, z którym
spotykała się od roku, nie mieli szansy wydostać się szybko z Seattle i dotrzeć, jak planowali, do
Stoneridge, małego miasta nad rzeką Kolumbią. Nazajutrz mieli tam wziąć udział w pogrzebie ojca
Jenny Almond – jedynej poza Tracy kobiety, która studiowała na jej roku w Akademii Policyjnej.
– Przykro mi, że zostawiam cię z tym całym bajzlem – powiedziała do Kinsa, kiedy szli
z powrotem pod górę, do Centrum Sprawiedliwości, gdzie mieściła się komenda.
– Nie przejmuj się – odparł Kins. – Faz mówi, że obiecałaś postawić mu lunch, jeśli mi pomoże.
Moim zdaniem powinnaś mu kupić samochód. Taniej by ci wyszło.
Rozdział 3
Kiedy Tracy i Dan wtoczyli swoje walizki do hotelowego holu w Stoneridge, słońce już zaszło,
restauracja i patio były zamknięte i zamiast obiecywanego na stronie internetowej „budzącego podziw
widoku przebijającej się przez skalne ściany potężnej Kolumbii” zobaczyli rzekę, która wyglądała jak
największa na świecie asfaltowa autostrada.
Za to pokój był równie romantyczny jak w reklamie. Światło lampki nocnej barwiło cedrowe
ściany na złoty kolor, z wieży płynęła cicha muzyka jazzowa. Dan rozsunął zasłony, za którymi były
przesuwane szklane drzwi.
– Nie widzę góry – poskarżył się. Było zbyt ciemno i pochmurno, żeby zobaczyć na północy
ośnieżony szczyt Mount Adams.
– Szkoda, że przepadła nam rezerwacja – mruknęła Tracy.
Dan bardzo się starał załatwić im stolik na kolację w hotelowej restauracji, której
w przewodnikach przyznano aż cztery gwiazdki. Musieli odwołać rezerwację, kiedy stało się jasne, że
nie zdążą na czas, i zjeść coś w fast foodzie.
– Mamy przynajmniej dość węglowodanów na poranny bieg. – Uśmiechnął się, lecz nie potrafił
do końca ukryć rozczarowania.
– Rano biegamy? – zapytała.
– Teraz już musimy.
– Ech… biorę prysznic – powiedziała. – Masz ochotę się przyłączyć?
Dan wziął do ręki pilota i nieśmiało się do niej uśmiechnął.
– Jestem naprawdę skonany – mruknął. – I wiem, że ty też. Co powiesz na to, żebyśmy się
zrelaksowali, pooglądali trochę telewizji i uderzyli w kimono?
Wiedziała, że jest zmęczony; prawnicy z Los Angeles prowadzili z nim zaciekły spór
w kwestiach roszczeń odszkodowawczych, ale gorsze było co innego. Dana coraz bardziej frustrowało,
że mają dla siebie za mało czasu. Dorastali razem w dzieciństwie, później jednak stracili ze sobą kontakt.
Nawiązali go ponownie dopiero po dwudziestu latach, kiedy myśliwi odnaleźli w płytkim grobie szczątki
jej siostry i Tracy wróciła do Cedar Grove. Poprosiła wówczas Dana, najlepszego adwokata w mieście,
żeby postarał się o rewizję procesu mężczyzny, którego skazano za zabójstwo Sary i który, jej zdaniem,
był niewinny. To bardzo ich do siebie zbliżyło. Tylko że mieszkała w Seattle, dwie godziny drogi z Cedar
Grove, i zaraz po powrocie do domu zaangażowała się w polowanie na Kowboja.
Podeszła teraz do Dana i zarzuciła mu ręce na szyję.
– Jesteś zły? – zapytała.
– Gdybym był zły, byłbym zły na ciebie, a wcale tak nie jest – odparł, odkładając pilota. – Jestem
rozczarowany całą sytuacją… tym, że nie udało nam się spędzić tego wieczoru tak, jak zaplanowaliśmy.
– Nadal możemy spędzić część weekendu tak, jak tego chcieliśmy.
– To znaczy, że umyjemy sobie wzajemnie plecy?
Uśmiechnęła się.
– To oznacza, że przyjmiesz moją propozycję i jedno z nas obróci się pod prysznicem.
Nie udało im się dotrzeć do łazienki, a Dan nie wydawał się zbyt rozczarowany faktem, że nie
dane mu będzie pooglądać kanału sportowego. Kochali się na łóżku, a potem wyczerpani zasnęli,
owinięci w pościel z egipskiej bawełny.
Rozdział 4
Pogrzeb Buzza Almonda odbył się z wszelkimi honorami i pompą należnymi komuś, kto przez
ponad pół życia był szeryfem okręgowym. Warta honorowa składająca się z żołnierzy piechoty morskiej
i zastępców szeryfa hrabstwa Klickitat – jedni i drudzy z kamiennymi twarzami, w galowych mundurach
i białych rękawiczkach – trzymała za uchwyty udrapowaną flagą trumnę. Jenny Almond, która zastąpiła
ojca na stanowisku szeryfa, a także jej dwie starsze siostry i matka, stały w zwartym szyku, obejmując
się ramionami. Trzej mężowie i dzieci zajęli miejsce za kobietami.
Tracy miała kolegów, których żony zamartwiały się za każdym razem, gdy wychodzili z domu,
ostatecznie jednak większość gliniarzy nie umiera od kul bandytów, lecz na te same zdradzieckie
choroby, które zabijają wszystkich. W przypadku Theodore’a Michaela „Buzza” Almonda był to rak
jelita grubego. Szeryf zmarł w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat.
Kondukt pogrzebowy zatrzymał się u stóp kamiennych schodów prowadzących do katolickiego
kościoła Świętego Piotra. Ksiądz i dwaj ministranci zeszli w powiewających na wietrze szatach na dół
i przywitali się z członkami rodziny. Tracy wiedziała, że ci drudzy niewiele zapamiętają z całego dnia,
podobnie jak ona nie pamiętała prawie nic z pogrzebu ojca. Widząc, jak członkowie warty honorowej
opierają trumnę na ramionach, wzięła Dana za rękę i słuchała, jak dwaj dudziarze grają żałosną melodię,
której dźwięki towarzyszyły kiedyś w ostatniej drodze jej ojcu, a teraz miały towarzyszyć Buzzowi
Almondowi.
* * *
Stypę urządzono w sali gimnastycznej liceum w Stoneridge, jedynym budynku w mieście, który
mógł pomieścić tłum ludzi przybyłych, by uczcić pamięć zmarłego. Później miało się odbyć prywatne
przyjęcie w domu rodzinnym. Jenny zaprosiła na nie Tracy i Dana. Jadąc tam, mijali sady owocowe
i falujące pola. Otwartą przestrzeń zakłócał jedynie imponujący kompleks sportowy wznoszący się
wokół nieskazitelnie utrzymanego boiska do futbolu amerykańskiego. Ustawiona na łące tablica
wielkości billboardu informowała, że obiekt buduje firma Reynolds Construction.
Droga stanowa numer 141 biegła dalej w stronę wzgórz. Pięć minut później asfalt się skończył
i przy końcu szutrowej drogi zobaczyli szerokie błonia i scenę jakby żywcem wyjętą z obrazu Normana
Rockwella. Bose dziewczynki w niedzielnych sukienkach i mali chłopcy w spodniach khaki uganiali się
za piłką i bujali na sznurowych huśtawkach. Stojący w cieniu brzóz i topoli biały piętrowy dom miał
spadzisty dach, ściany z desek i czarne okiennice. Na werandzie z ozdobnymi kolumienkami i drewnianą
balustradą stało kilkoro dorosłych, którzy mieli baczenie na dzieci.
Dan zaparkował swojego chevroleta tahoe obok innych aut, a Jenny wyszła na werandę, żeby ich
powitać.
– Znaleźliście nas! – zawołała.
– Jak tu pięknie – skomentowała Tracy.
– Wejdźcie do środka.
Jenny przedstawiła im szybko członków rodziny. Robiła to głównie ze względu na Dana; Tracy
już ich poznała na jej weselu, a później odwiedziła Jenny dwa razy, kiedy przyjaciółka urodziła syna,
a potem córkę. Ponownie złożyli kondolencje wdowie, siedzącej w fotelu w salonie i trzymającej na
kolanach córkę Jenny, Sarę, której nadano to imię na cześć siostry Tracy.
– Zobacz, kto przyjechał, Saro – powiedziała Jenny.
Tracy dawno już nie widziała małej. Ubrana w sukienkę w biało-niebieskie paski Sara miała
opadające na ramiona złote loki i szczerbę między dwoma mlecznymi zębami. Tracy wyciągnęła do niej
ręce, ale mała schowała buzię za ramię babci i posłała jej nieufne spojrzenie.
– Teraz będziesz się wstydzić? – zapytała Jenny, biorąc ją na ręce. – No dalej, pokaż się cioci
Tracy.
Tracy uśmiechnęła się i ponownie wyciągnęła ręce do dziewczynki.
– Mogę cię uściskać?
Sara spojrzała na matkę i widząc, że ta kiwa głową, łaskawie się zgodziła. Tracy mocno ją
przytuliła i poczuła cudowny zapach małego dziecka.
Mała pokazała jej trzy krótkie paluszki.
– Mam trzy lata – oświadczyła.
– Wiem, skarbie.
Z kuchni wyszedł mąż Jenny, Neil, trzymając dwa piwa.
– Dan, mężczyźni zabiorą teraz tę hordę nastolatków na mecz futbolu flagowego. Nie sądzę,
żebyś miał ochotę nam pomóc, ale jeśli pomoże ci to podjąć decyzję, mamy turystyczną lodówkę
z zimnym piwem.
Dan wziął od niego jedno.
– Wskaż mi tylko kierunek – rzucił i ruszył za Neilem.
– Nie zrób sobie tylko krzywdy! – zawołała za nim Tracy.
– Możesz popilnować Sary trochę dłużej, mamo? – poprosiła Jenny. – Chcę pogadać przez chwilę
z Tracy.
– Oczywiście, że mogę – odparła Anne Almond. – Chodź do babci, kochanie.
Tracy oddała jej małą i ruszyła za Jenny. W domu były ciemne drewniane podłogi, staroświeckie
lampy i skromne, ale zadbane meble. Na ścianach i nad kominkiem wisiały rodzinne portrety i fotografie.
Jenny zaprowadziła ją do gabinetu na tyłach domu. Przez wykuszowe okno widać było łąkę, na której
rozgrywano mecz.
– Ten dom jest niesamowity – zachwyciła się Tracy.
– Ceny nieruchomości były tu o wiele niższe niż w Seattle, zwłaszcza w latach
siedemdziesiątych. Poza tym moim rodzicom pomogli trochę rodzice mamy – powiedziała Jenny. –
Kupili dom i sad jabłkowy, a potem odsprzedali większą część sadu sąsiadowi. Kiedy dorastaliśmy,
miejsce wydawało nam się wspaniałe, teraz jednak martwimy się, że mama będzie się tu czuła samotna.
– Nie wyprowadzi się stąd? – Po śmierci męża matka Tracy również nie chciała się wyprowadzić
z ich wielkiego domu w Cedar Grove.
– W tym momencie czuje się tu pewniejsza. Kupiliśmy jej i jej siostrze dziesięciodniowy rejs po
Renie. Przedyskutujemy to, kiedy wróci. Na razie wszyscy na zmianę się nią opiekujemy.
– To dobrze, że ma taką liczną rodzinę. – Tracy musiała wyjechać z Cedar Grove, żeby nie
zwariować, ale nadal miała wyrzuty sumienia, że zostawiła tam matkę. – Sara jest już taka duża.
– Udało nam się jakoś przetrwać przełom drugiego roku życia. – Jenny uśmiechnęła się. – Tyle
ci zawdzięczam, Tracy. Gdyby nie ty, nadal pracowałabym w supermarkecie. Nie poznałabym Neila
i nie urodziła Treya ani Sary.
Kiedy Tracy poznała Jenny w Akademii, ta miała zaledwie dwadzieścia lat i była ambitną
dziewczyną, która zapragnęła iść w ślady ojca, ale miała niewielkie szanse na ukończenie studiów.
Tęskniąc za domem i nie ogarniając całego materiału, mieszkała w doprowadzającym ją do depresji
pokoju motelowym. Tracy nalegała, by zamieszkała razem z nią w dwupokojowym mieszkaniu
i zapisała się do jej grupy i zespołu szkoleniowego. Oceny Jenny szybko się poprawiły, a Tracy nauczyła
ją strzelać wystarczająco dobrze, żeby zaliczyła egzaminy.
– I tak odnalazłabyś swoją drogę.
Jenny oparła się o biurko, najwyraźniej emocjonalnie wyczerpana po tych kilku dniach.
– Będzie mi brakowało taty. Maria i Sophia straciły ojca, ale ja straciłam poza tym mentora
i przyjaciela. Pierwsze dni w biurze szeryfa były bez niego trudne.
– Dasz sobie radę, Jenny.
– Dan wydaje się miłym facetem. Myślisz, że to ten jedyny?
Tracy wzruszyła ramionami.
– Chciałabym w to wierzyć, ale to był szalony rok – odparła. – Przynajmniej mnie nie rzucił.
– Chyba żartujesz? Jest w tobie zakochany. Przyjechał na pogrzeb ojca przyjaciółki, której nigdy
nie widział na oczy. To o czymś świadczy.
– Mam nadzieję – odparła Tracy.
Jenny obeszła biurko.
– Miałam ukryty powód, żeby cię tu ściągnąć – powiedziała. – Jest coś, co chciałabym z tobą
przedyskutować. Wiem, że mogłybyśmy wybrać lepszy moment, ale pomyślałam, że albo zrobimy to
teraz, albo nigdy się do tego nie zmuszę. – Wyciągnęła z szuflady biurka opasły brązowy segregator
i położyła go na blacie.
– Co to jest? – zapytała Tracy.
– To umorzona sprawa – odparła Jenny, a potem się żachnęła. – Choć nie do końca. To trochę
skomplikowane. To pierwsza sprawa, z którą mój ojciec miał do czynienia jako zastępca szeryfa.
W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku. Nie było mnie jeszcze wtedy na świecie, ale
większość ludzi, którzy tu dorastali, znali Kimi Kanasket.
– Kim była? – zapytała Tracy.
– Miejscową licealistką, która zaginęła, wracając któregoś wieczoru do domu. Mój tato odebrał
zgłoszenie.
* * *
Sobota, 6 listopada 1976
Buzz Almond i Earl Kanasket przeszli pieszo trasę, którą Kimi szła na ogół z baru do domu. Nie
było to łatwe. Buzz nie pamiętał równie ciemnej nocy. A potem zaczął padać śnieg – wielkie ciężkie
płatki, które przywierały do gałęzi drzew i osiadały na ziemi. Choć obaj mieli latarki, nie odnaleźli
żadnych śladów Kimi – ani odcisków stóp, ani jakiejś części garderoby, porzuconej torby czy innego
przedmiotu. Z każdą kolejną minutą Buzz coraz bardziej żałował złożonej nieopatrznie obietnicy, że na
pewno ją znajdą.
Po godzinie wrócił z Earlem do jego przyczepy, przy której roiło się od ludzi pragnących w jakiś
sposób pomóc. Telefony do koleżanek Kimi również nic nie dały. Buzz pojechał do Husum, małego
osiedla przy zakolu rzeki White Salmon, żeby porozmawiać z Tommym Moore’em, byłym chłopakiem
Kimi. Współlokator Moore’a, niejaki William Cox, otworzył mu drzwi w szortach i T-shircie. Mimo
późnej pory nie wyglądał na kogoś wyrwanego ze snu. Powiedział, że Moore wrócił do domu koło
północy, ale zaraz wyszedł, dowiedziawszy się od niego, że szukał go Élan Kanasket z grupą mężczyzn,
z których część miała broń. Cox nie miał pojęcia, dokąd udał się Moore, wiedział jednak, że wcześniej
był na randce. Jeśli Kimi Kanasket rzeczywiście zerwała ostatnio z Tommym Moore’em, najwyraźniej
się tym nie przejął.
Tuż po czwartej, kiedy do wschodu słońca zostało jeszcze parę godzin i nadal sypał gęsty śnieg,
Buzz wrócił do swojego biura w Goldendale, wypełnił zgłoszenie zaginięcia i poinformował
o wszystkim sierżanta, by ten mógł zaznajomić z sytuacją dzienną zmianę. Następnie wrócił niechętnie
do domu, by zwolnić Anne, która choć była w zaawansowanej ciąży, nadal pracowała rano w szpitalu.
Potrzebowali pieniędzy na to trzecie dziecko.
Telefon zadzwonił, kiedy Buzz sprzątnął po lunchu i zaczął ubierać Marię i Sophię w zimowe
kurtki. Obiecał, że zabierze je na dwór, gdzie śniegu było tyle, że mogli ulepić porządnego bałwana.
Okazało się jednak, że muszą to odłożyć – ku wielkiemu rozczarowaniu jego córek. Buzz posadził je na
tylnym siedzeniu swojego suburbana i zawiózł do mieszkającej nieopodal Margaret O’Malley. Pani
O’Malley po trzydziestu pięciu latach nauczania w klasach początkowych przeszła na emeryturę
i uwielbiała córeczki Buzza.
– Co z naszym bałwanem, tato? – zapytała Sophia.
– Zrobimy go później, skarbie – odparł Buzz, czując, jak ściska go w żołądku. Zdawał sobie
sprawę, że to kolejna obietnica, której prawdopodobnie nie dotrzyma.
– Chodźcie, dziewczynki! – zawołała Margaret, zapraszając je do środka. – Pomożecie mi upiec
czekoladowe ciasteczka!
To wywarło pożądany efekt. Bałwan został zapomniany.
Zostawiwszy córki u pani O’Malley, Buzz ruszył szybko do Stoneridge. Miasto sprawiało
wrażenie wymarłego. Nikogo nie było na chodnikach, miejsca parkingowe świeciły pustkami. Kawiarnia
w centrum była zamknięta, podobnie jak pizzeria, pub, kwiaciarnia, fryzjer i sklep budowlany. Prawie
we wszystkich witrynach widniały sporządzone ręcznie banery z napisami w rodzaju Do boju, Red
Raiders! albo Gramy o mistrzostwo stanu!. Buzz widział w lokalnej gazecie nagłówki o drużynie
miejscowego liceum, która po raz pierwszy w historii zakwalifikowała się do mistrzostw stanu. Obawiał
się, że drogeria będzie również nieczynna, ale okazało się, że jest otwarta. Kupił tam tani aparat
fotograficzny typu Instamatic i cztery rolki filmu i wyjechał z miasta drogą stanową numer 141.
Po jakimś czasie skręcił w lewo w Northwestern Lake Road, zjechał trochę niżej i zatrzymał się
na wąskim betonowym moście spinającym brzegi White Salmon. Na wysypanym żwirem parkingu
Northwest Parku stały pojazdy ratownicze, a także wozy straży pożarnej, radiowóz z biura szeryfa
hrabstwa Klickitat i niebiesko-biały radiowóz policji ze Stoneridge. Wzdłuż brzegu rzeki brodzili
mężczyźni w waderach.
Buzz zaparkował za dwoma wozami strażackimi. Śnieg już nie sypał, ale ziemia, piknikowe stoły
i ławki przykryte były kilkunastocentymetrową warstwą białego puchu. Czapy śniegu osiadły na
gałęziach drzew przy rzece i wystających z szarej wody głazach. Buzz włożył ciemne okulary, żeby
ochronić się przed jasnymi promieniami słońca, które wyjrzało akurat zza chmur. Zastępca szeryfa
Andrew Johns rozmawiał z nieznajomym policjantem ze Stoneridge. Z ich ust unosiły się obłoczki pary.
Buzz znał większość innych zastępców, ale ani jednego policjanta ze Stoneridge, których było czterech.
– Słyszałem, że to ty przyjąłeś zgłoszenie, Buzz. – Johns zatarł dłonie i wsunął je pod pachy. –
Zrobiło się zimno jak w psiarni!
– Co powiedzieli ratownicy? – zapytał Buzz.
Johns wskazał dwóch wędkarzy stojących obok piknikowego stołu.
– Ci faceci łowili ryby przy brzegu. Zdawało im się, że widzą coś, co zaczepiło się o gałęzie
zatopionego drzewa. Podeszli w dół rzeki, żeby przyjrzeć się temu z bliska, ale cokolwiek to jest, kryje
się pod nurtem. Ich zdaniem to ciało.
Buzzowi serce podeszło do gardła.
– Znasz tych ludzi?
Johns pokręcił głową.
– Są z Portlandu.
– Masz ich zeznania?
– Już je daję. Ratownicy przeciągają nad rzeką linę, żeby móc się do niej podczepić. Nurt nie jest
tu zbyt mocny, ale skały są śliskie. Może teraz wiedzą już coś więcej.
Członkowie ekipy ratowniczej uprzątnęli śnieg z jednego ze stołów, żeby rozłożyć sprzęt. Dwaj
z nich, w waderach, obwiązali liną pień jodły i umocowali na niej zacisk. Ich dwaj koledzy w ten sam
sposób zabezpieczali linę na drugim brzegu.
– W porządku?! – zawołał jeden z nich.
– Możemy zaczynać! – odkrzyknął mu kolega.
Ludzie po tej stronie rzeki zaczęli naciągać linę specjalnym kluczem, aż w końcu, napięta jak
struna, zawisła nad szarą wodą. Mężczyźni mogli się teraz do niej podpiąć i podejść do zatopionego
drzewa.
– Wiecie panowie coś więcej? – zapytał Buzz, pokazując na wszelki wypadek odznakę, bo nie
był w mundurze, nie znał ich i nie współpracował dotąd z ratownikami. – To ja dostałem w nocy
zgłoszenie o zaginionej dziewczynie.
Miał nadzieję, że nie usłyszą w jego głosie drżenia albo że przypiszą je siarczystemu zimnu; miał
nadzieję, że powiedzą, że to nie ciało, lecz jakaś część garderoby, która pozostała po letnim spływie;
miał nadzieję, że nie będzie musiał jechać do Earla i Nettie Kanasketów i kolejny raz wyrzucając sobie,
że cokolwiek im obiecał, poinformować ich, że znalazł Kimi.
– To z całą pewnością ciało – odparł ratownik.
* * *
Krzyki i piski dzieci sprawiły, że Tracy i Jenny wyjrzały przez wykuszowe okno. Dan złapał
piłkę i uciekał z nią przed hordą goniących go dzieciaków. Nie przypominało to żadnego meczu
futbolowego, jaki Tracy kiedykolwiek oglądała, ale wszyscy chyba świetnie się bawili.
– Tracy, jeśli to budzi w tobie zbyt żywe reminiscencje, po prostu mi powiedz.
Tracy pokręciła głową.
– Nie, nic nie szkodzi. – Sara, podobnie jak Kimi, zaginęła, kiedy miała zacząć studia. Tracy
została policjantką wydziału zabójstw, bo chciała za wszelką cenę ustalić, co przytrafiło się jej siostrze,
i pomóc innym podobnym do niej kobietom.
– Prokurator i patolog, który wykonał sekcję zwłok, doszli do wniosku, że to było samobójstwo
– powiedziała Jenny. – Ich zdaniem Kimi skoczyła z mostu do White Salmon i utonęła. Progi rzeczne
porządnie ją poobijały. Miała połamane kości i sińce na ramionach i piersiach. Ciało spłynęłoby pewnie
aż do Kolumbii, gdyby nie zaczepiło się o gałęzie zatopionego drzewa. Nurt wcisnął je pod konary.
– I uznano, że zrobiła to z powodu swojego byłego chłopaka?
– Tommy’ego Moore’a. Tego wieczoru przyszedł do baru, w którym pracowała, z inną
dziewczyną.
– Co miał na ten temat do powiedzenia?
– Z raportu taty wynika, że Moore przyznał, że zabrał jakąś dziewczynę do tego baru, ale szybko
stamtąd wyszedł, odwiózł ją do domu i wrócił do siebie.
– Jego znajoma to potwierdziła?
– W zasadzie tak. Jej zeznanie również znajduje się w aktach. Powiedziała, że Moore się wściekł,
bo Kimi go „olała”, i że randka szybko się skończyła.
– „Olała” w jakim sensie?
– Zachowywała się tak, jakby ją to niewiele obchodziło.
– Czy ktoś potwierdził to, że Moore wrócił do swojego mieszkania?
– Tato pojechał tam. Współlokator powiedział, że Moore wrócił do domu, ale szybko się stamtąd
zmył, kiedy pojawili się uzbrojeni kumple brata Kimi i zaczęli zadawać pytania.
– Czy ten współlokator wiedział, dokąd pojechał Moore?
– Nie.
Tracy przekartkowała akta.
– Myślisz, że jest w tym drugie dno? – zapytała.
– Mój ojciec na pewno tak uważał.
– Gdzie znalazłaś te akta?
– Tutaj, w jego biurku.
– A gdzie przechowywane są normalnie akta zamkniętych spraw?
– Coś z tak odległej epoki wylądowałoby dawno w zewnętrznym magazynie. Ale ta sprawa nigdy
nie została oficjalnie zamknięta.
– To znaczy?
– Po znalezieniu tych akt sprawdziłam zapisy w naszym komputerze w biurze. Nie ma
potwierdzenia, żeby akta Kimi Kanasket zostały kiedykolwiek odesłane do magazynu. Zapisano, że
zostały zniszczone.
– Kiedy?
– Nie podano daty.
– Przez kogo?
– Nie wiadomo.
– Jakie obowiązują zasady w kwestii niszczenia starych akt?
– Teraz? W sprawach o zabójstwo przechowujemy akta nawet osiemdziesiąt lat, chyba że
detektyw, który prowadził sprawę, stwierdzi, że można je zniszczyć.
W policji w Seattle mieli podobne zasady.
– Zapytałaś prowadzącego tę sprawę detektywa, czy autoryzował tę decyzję?
– Facet zmarł w latach dziewięćdziesiątych.
– A zatem – Tracy wskazała leżący na biurku segregator – albo to są oficjalne akta, albo coś, co
twój ojciec zachował wyłącznie dla siebie.
– Też mi się tak wydaje. A jeśli to są oficjalne akta, ojciec albo sam je wycofał i podał, że zostały
zniszczone, albo ostatnia osoba, która chciała je obejrzeć, nie zdołała ich znaleźć i doszła do takiego
samego wniosku.
– Tak czy inaczej, zabrał je twój ojciec.
– Są tu pewne zapiski świadczące o tym, że co jakiś czas wracał do tej sprawy. Myślę, że nie
dawała mu spokoju.
Tracy zaczęła przeglądać zawartość segregatora. Poszczególne kartki były przebite dziurkaczem
i spięte wąsami.
– Zeznania świadków, raport koronera, fotografie, szkice… – Cofnęła się do pierwszej strony. –
Akta sprawiają wrażenie kompletnych.
– Najwyraźniej.
– Zdążyłaś do nich zajrzeć?
– Tak.
– Co o nich myślisz?
– Urodziłam się niedługo po zaginięciu Kimi – odparła Jenny. – Nie mieszkaliśmy wtedy
w Stoneridge. Przenieśliśmy się tam, kiedy tato został szeryfem. Nie przypominam sobie, żeby mówił
coś na ten temat. Mimo to wiedziałam o Kimi Kanasket. Wszyscy wiedzieli. Pamiętam, jak ludzie
powtarzali dzieciom, żeby nie chodziły same po zmroku, bo skończą jak Kimi Kanasket.
– Chcesz, żebym się temu bliżej przyjrzała?
– Kryminalistyka poszła dzisiaj ostro do przodu i mam po prostu wrażenie, że tato nie zakończył
tego z powodu raka. Czuję, że powinnam się tym zająć, że jestem mu to winna, ale jestem jego córką.
Nie wiem, czy stać mnie na obiektywizm. Jestem poza tym wybieralnym przedstawicielem sił
porządkowych i być może będę musiała wszcząć na nowo dochodzenie w tej sprawie. Chcę mieć
niezależną opinię, która usprawiedliwiałaby taką decyzję. Jeśli nic tu nie ma, trudno. Ale jeśli jest… –
Jenny wzruszyła ramionami.
Usłyszały kolejny dziecięcy pisk, w którym tym razem pobrzmiewała nutka rozpaczy.
Wyglądając przez okno, zobaczyły Treya, który siedział na ziemi i płakał. Neil próbował go pocieszać.
– Coś sobie zrobił? – zapytała Tracy.
– Nie, on płacze z powodu przegranej – wyjaśniła Jenny. – Jest tak samo ambitny jak jego ojciec.
– I jak matka – dodała Tracy.
– Mam to po ojcu.
– Podobnie jak ja – odparła Tracy, biorąc do ręki akta.
Rozdział 5
Emily Rodriguez, lat pięćdziesiąt siedem, mieszkała w Greenwood, w drugim domu na północ
od Tima i Angeli Collinsów. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył Kins, kiedy wszedł tam razem z Fazem,
było wielkie panoramiczne okno wychodzące na Greenwood Avenue.
– Dziękuję, że zgodziła się pani z nami znowu spotkać – powiedział. Faz i Del rozmawiali już
z panią Rodriguez poprzedniej nocy.
Kobieta sprawiała wrażenie bardzo przejętej.
– Taka tragedia. Taka tragedia – powtarzała.
– Znała pani tę rodzinę?
– Niezbyt dobrze. Mówiłam im dzień dobry, pozdrawiałam, kiedy wychodzili. I na tym koniec.
Kins pokiwał głową i zaczekał, aż kobieta trochę ochłonie.
– Słyszała pani kiedykolwiek jakieś krzyki, kłótnie, coś, co wskazywałoby, że mają problemy?
– Nie.
– Czy inni sąsiedzi wspominali kiedykolwiek, że w tym domu dochodzi do konfliktów?
– Nie rozmawiam zbyt często z sąsiadami. Nie dlatego, żebym trzymała się na uboczu. Po prostu
niezbyt dobrze się znamy. Większość niedawno się wprowadziła. W każdym razie nigdy nic nie
słyszałam.
– Od jak dawna pani tu mieszka?
– Ja? Od trzydziestu lat.
– Wie pani, kiedy wprowadzili się Collinsowie?
– Jakieś pięć lat temu.
– Co może pani powiedzieć o ich synu? Rozmawiała z nim pani kiedyś?
Rodriguez pokręciła głową.
– Być może kiedyś, przelotnie, ale to nie było coś, co bym zapamiętała. Widywałam go, jak
wsiadał rano do autobusu. – Wskazała okno. – Czekał na tym przystanku.
Kins podszedł do okna.
– W pani zeznaniu przeczytałem, że usłyszała pani coś, co brzmiało jak strzał z gaźnika,
i wyjrzała pani przez okno. Rozumiem, że chodzi o to okno?
– Owszem. Usłyszałam huk, jaki czasami wydają silniki.
– I zeznała pani, że wyjrzała pani przez okno i zobaczyła miejski autobus, tak?
Rodriguez podeszła do stojących przy oknie Kinsa i Faza.
– Na tym przystanku. Linii numer pięć.
Kins uśmiechnął się.
– Dobrze ją pani zna.
– Przez ponad dwadzieścia lat jeździłam tym autobusem do miasta i z powrotem do domu.
– Gdzie pani pracowała?
– Byłam asystentką w kancelarii prawnej.
– Pamięta pani, kiedy usłyszała pani ten huk?
– Nie spojrzałam wtedy na zegarek.
W swoim zeznaniu pani Rodriguez nie była w stanie podać dokładnej godziny, ale Kins miał
nadzieję, że zdoła ją ustalić na podstawie miejskiego rozkładu jazdy, który sprawdził rano w internecie.
– Według rozkładu autobus zatrzymuje się na tym przystanku o siedemnastej osiemnaście,
a potem ponownie o siedemnastej trzydzieści cztery.
Angela Collins zadzwoniła pod numer 911 o 17.39. Kins zakładał, że Rodriguez usłyszała strzał
o 17.34.
– Zgadza się. Wsiadałam do autobusu na rogu Pine Street i Third Avenue o szesnastej trzydzieści
pięć i wysiadałam tutaj o siedemnastej osiemnaście.
– Czy autobus, który pani zobaczyła, zatrzymał się tutaj o siedemnastej osiemnaście czy
O książce TRZECIA KSIĄŻKA Z DETEKTYW TRACY CROSSWHITE POWIEŚĆ AUTORA DWUKROTNIE NOMINOWANEGO DO NAGRODY HARPER LEE Rok 1976. Hrabstwo Klickitat w stanie Waszyngton. Siedemnastoletnia Kimi Kanasket nie wraca do domu. Po kilku dniach w rzece zostają znalezione jej zwłoki. Policja uznaje jej śmierć za samobójstwo i zamyka sprawę. W przeciwieństwie do młodego zastępcy szeryfa Buzza Almonda. 40 lat później. Seattle. Detektyw Tracy Crosswhite prowadzi sprawę zabójstwa, w której ma dwoje podejrzanych: żonę i syna ofiary. W kulminacyjnym momencie śledztwa zwraca się do niej przyjaciółka, której zmarły ojciec, szeryf, zostawił po sobie niezamkniętą dawną sprawę. Czy Tracy, która sama przez lata starała się dowiedzieć, co się stało z jej siostrą, mogłaby teraz zrezygnować z próby odkrycia, co spotkało inną dziewczynę?
ROBERT DUGONI Amerykański pisarz urodzony w 1961 r. Po uzyskaniu licencjatu z dziennikarstwa na Uniwersytecie Stanforda współpracował m.in. z „Los Angeles Times”. Następnie ukończył prawo na Uniwersytecie Kalifornijskim i przez 13 lat pracował w kancelarii adwokackiej w San Francisco, zanim całkowicie poświęcił się pisarstwu. Autor trzynastu powieści, z których dwie były nominowane do Nagrody Harper Lee. Dwukrotnie wyróżniony przez Pacific Northwest Writer’s Association, zdobywca wielu innych prestiżowych nagród. Książki Dugoniego zostały przetłumaczone na kilkanaście języków i opublikowane w ponad 20 krajach. Na polanie wisielców jest trzecią z cyklu książek z detektyw Tracy Crosswhite. Pierwsza, Grób mojej siostry, nominowana do Nagrody Harper Lee, została uznana przez International Thriller Writers za najlepszą książkę w tym gatunku. ROBERTDUGONI.COM
Tego autora w Wydawnictwie Albatros GRÓB MOJEJ SIOSTRY JEJ OSTATNI ODDECH NA POLANIE WISIELCÓW
Dla Joego Czas wyfrunąć z gniazda, synu. Czas rozwinąć skrzydła.
Prolog Piątek, 5 listopada 1976 hrabstwo Klickitat, stan Waszyngton Buzz Almond przyjął zgłoszenie, wcisnął gaz do dechy i uśmiechnął się, słysząc pod maską pomruk dwustuczterdziestopięciokonnego ośmiocylindrowego silnika V8. Przyspieszenie wcisnęło go w fotel. W biurze szeryfa gadali, że politycy chcą ograniczać produkcję benzynożernych dinozaurów na rzecz pojazdów, które spalają mniej paliwa. Może i tak, ale na razie miał jednego z tych krążowników szos, chevroleta caprice ze sztywnym dachem, i nie zamierzał go nikomu oddawać, chyba że wyrwą mu siłą z rąk kierownicę. Zastrzyk adrenaliny sprawił, że wyprostował się w fotelu. Synapsy w jego mózgu zaiskrzyły. Był otwarty na każde wyzwanie. „Gotów do boju”, jak mówili, kiedy służył w piechocie morskiej. Obecnie, jako zastępca szeryfa w hrabstwie Klickitat, nie widział powodu, by to zmieniać. Tylko dlaczego nikt nie krzyczy głośno: „Hurra!”? Buzz zwolnił, opuścił szybę od strony kierowcy i przesunął reflektor, wypatrując bocznej uliczki. Większość była oznakowana, ale niektóre, wąskie i nieutwardzone, nie różniły się wiele od leśnych duktów. Bez latarni i przy nisko wiszących gęstych chmurach było ciemno choć oko wykol. Człowiek mógł minąć przecznicę, w ogóle jej nie zauważając. Reflektor wyłuskał z mroku zamocowane na drewnianych palikach sfatygowane skrzynki pocztowe. Buzz podniósł nieco światło i zobaczył zieloną odblaskową tablicę z nazwą ulicy. Clear Creek Road. To tutaj. Skręcił. Samochód zaczął się kołysać i podskakiwać na wertepach. Wiosną i latem mieszkańcy poprawiali nawierzchnię niektórych dróg. O tej najwyraźniej zapomnieli. Przez kilkaset metrów mijał rosnące gęsto dęby, osiki i sosny. W końcu zobaczył po lewej stronie migoczące między gałęziami światło. Skręcił tam i dojechał żwirowanym podjazdem do długiej przyczepy mieszkalnej. Na podwórku, pod rozwieszonymi sznurami na pranie, walały się złom i drewno na opał. Jeszcze nim zaparkował, drzwi przyczepy otworzyły się, wyszedł z niej mężczyzna, zbiegł po trzech schodkach i ruszył w jego stronę. Buzz sprawdził nazwisko, które zapisał wcześniej w notesie, i wysiadł z samochodu. W powietrzu pachniało żywicą; zanosiło się na pierwszy w tym roku śnieg. Jego córki powinny być zachwycone. Temperatura szybko spadała. Zamarzająca po deszczowym tygodniu ziemia skrzypiała mu pod butami. – Pan Kanasket? – zapytał. – Earl – odparł mężczyzna, podając mu szorstką, suchą dłoń. Śniada cera i związane w kucyk czarne włosy wskazywały, że należy do plemienia Klickitatów. Większość Indian przeniosła się przed kilkudziesięciu laty na północny wschód, do rezerwatu Yakama, ale część pozostała. Kanasket miał na sobie solidną brezentową kurtkę, dżinsy i buty z grubymi podeszwami. Jego obsypana pieprzykami, ogorzała twarz świadczyła o tym, że dużo pracuje na świeżym powietrzu. Buzz oceniał, że może mieć około czterdziestki. – To pan dzwonił w sprawie córki? – zapytał. – Po pracy Kimi wraca do domu na piechotę. Przed wyjściem zawsze dzwoni z baru. Nigdy się nie spóźnia. – Z baru Kolumbia? – zapytał Buzz, zapisując to w notesie. Jadąc drogą stanową numer 141, półtora kilometra wcześniej minął zbudowaną z bali knajpę. Z przyczepy wyszła, otulając się długim płaszczem, kobieta i ruszyła w ich stronę. W ślad za nią pojawił się młody mężczyzna, sądząc po rysach twarzy, dorosły syn. – To moja żona Nettie i syn Élan – przedstawił ich Earl. Spod płaszcza Nettie wystawał rąbek koszuli nocnej. Miała na nogach kapcie. Élan był boso, w dżinsach i białym T-shircie. Od samego patrzenia na niego Buzza przeszedł zimny dreszcz.
– O której godzinie córka wraca zwykle do domu? – zapytał. – O jedenastej. Nigdy się nie spóźnia. – Dziś też zadzwoniła? – Zawsze dzwoni. Zawsze, kiedy pracuje – odparł z lekkim zniecierpliwieniem Earl. – Co powiedziała? – Buzz starał się zachować spokój, ale czuł, że to nie jest przypadek młodej dziewczyny, która naruszyła domowy regulamin. – Że wraca do domu. Nettie położyła dłoń na ramieniu męża, żeby go uspokoić. – To nie w stylu naszej Kimi – powiedziała. – Nie zrobiłaby niczego, co mogłoby nas zaniepokoić. To dobra dziewczyna. W przyszłym roku zacznie studia na Uniwersytecie Stanu Waszyngton. Skoro powiedziała, że idzie do domu, powinna już tu być. Élan odwrócił głowę w bok i skrzyżował ręce na piersi, co Buzz uznał za dziwną reakcję. – Więc chodzi do szkoły średniej? – zapytał. – Do ostatniej klasy liceum w Stoneridge – odparła Nettie. – Czy mogła pójść do jakiejś koleżanki? – Nie – rzucił Earl. – I nigdy jej się to wcześniej nie zdarzyło? Nigdy się nie spóźniła? – Nigdy – odpowiedzieli chórem Earl i Nettie. – W porządku – mruknął Buzz. – Czy w domu albo w szkole zaszło ostatnio coś, co mogłoby ją skłonić do zmiany zachowania? – Na przykład co? – zapytał gniewnym tonem Earl. Buzz był nadal spokojny. – Jakieś nieporozumienia? Szkolne miłości, które zakończyły się dramatycznie? – Tak naprawdę brakowało mu w tych kwestiach doświadczenia; jego córki miały dopiero cztery i dwa lata. Pamiętał jednak swoje siostry i ich koleżanki, które potrafiły nieźle dawać do wiwatu, kiedy wchodziły w wiek dojrzewania. – Zerwała ze swoim chłopakiem – odezwał się nagle Élan i na podwórku zapadła cisza. Buzz popatrzył na młodego mężczyznę, ale nie doczekawszy się z jego strony dalszego ciągu, skupił ponownie uwagę na Earlu i Nettie. Sądząc po ich minach, ta wiadomość albo była dla nich czymś nowym, albo uważali ją za niewartą wzmianki. – Kiedy to było? – spytał. – Kilka dni temu. Do czegoś w końcu dochodzimy, pomyślał Buzz. – Kim jest jej chłopak? – zapytał. – To Tommy Moore – odparł Élan. – Znasz go? – Chodziłem z nim do szkoły, ale wtedy nie był jej chłopakiem. Przedstawiłem ich sobie później. – Kiedy to było? – Dwa lata temu. – Byli ze sobą dwa lata? – Nie – zaprzeczyła stanowczym tonem Nettie. – Dwa lata temu chodziłem do szkoły – wyjaśnił Élan. – Élan nie skończył liceum – dodała jego matka. Buzz odniósł silne wrażenie, że rodzice nie akceptowali związku córki. – Jak długo Kimi chodziła z Tommym Moore’em? – zapytał. Nettie machnęła lekceważąco ręką. – To nie było nic poważnego. Kimi idzie na studia. Buzz spojrzał na Élana. – Sześć miesięcy – odparł tamten. – Zaczęli ze sobą chodzić pod koniec ubiegłego roku szkolnego.
Buzz postawił w notesie gwiazdkę przy nazwisku Tommy’ego Moore’a. – Wiesz, gdzie on mieszka? – zwrócił się do chłopaka. Élan wskazał ręką las. – W Husum. W biurze szeryfa mogli ustalić adres. – Czym się zajmuje? – Jest mechanikiem. I bokserem. Zdobył Złote Rękawice. – Dlaczego ze sobą zerwali? Élan pokręcił głową i objął się ramionami, żeby się ogrzać. – Nie wiem. – Czy siostra mówiła ci kiedyś, że mają jakieś problemy? – Nie gadamy ze sobą. To była dla Buzza kolejna ważna informacja. – Ty i twoja siostra nie rozmawiacie ze sobą? – Nie. Tommy mówił, że między nimi wcale nie było tak dobrze. Kimi potrafi być przykra. – Élan! – przerwał synowi najwyraźniej wzburzony Earl. – Chwileczkę – wtrącił się Buzz. – Czy Tommy mówił, dlaczego nie jest między nimi dobrze? – Tylko tyle, że Kimi zrobiła się strasznie przemądrzała. – To nie było nic poważnego – powtórzył Earl. Élan przewrócił oczami i uciekł wzrokiem w bok. Zanim Buzz zdążył zadać kolejne pytanie, Earl i Nettie zainteresowali się czymś za jego plecami. Obejrzawszy się, zobaczył migoczące między drzewami światła samochodów. – Czy to może być ona? – zapytał. – Nie. To znajomi, których wezwałem na pomoc. Trzy pojazdy wjechały na gliniane podwórko i stanęły za radiowozem. Z aut wylegli mężczyźni i kobiety, trzasnęły zamykane drzwi. Kobiety podeszły do Nettie i zaczęły ją pocieszać. Mężczyźni popatrzyli na Earla. Ten zerknął na syna. – Jedź z nimi – rzucił. Buzz podniósł rękę. – Zaczekaj, Earl. Co to za ludzie? – Przyjaciele. Będą szukali Kimi. – Dobrze, ale chcę, żeby tu jeszcze przez chwilę zostali – powiedział Buzz. – Musiało jej się coś stać – stwierdził Earl. – Jedź – powtórzył, zwracając się do Élana. Ten zabrał stojące na schodku buty, ruszył za mężczyznami do ich samochodów i szybko odjechali. – Dlaczego uważa pan, że coś mogło się jej stać? – zapytał Buzz. – Z powodu protestów – odparł Earl. – Protestów związanych ze szkolnymi meczami? „Stoneridge Sentinel” i mający większy nakład „Oregonian” pisały ostatnio o protestach plemion z rezerwatu Yakama sprzeciwiających się temu, by drużyna futbolu z liceum w Stoneridge używała nazwy Red Raiders i maskotki przedstawiającej białego ucznia z twarzą w wojennych barwach, który wjeżdża na pomalowanym koniu na pole i wbija w nie włócznię. – Czy ktoś panu groził… panu albo pańskiej córce? – zapytał Buzz. – To wzburzyło naszą społeczność. Kimi jest moją córką. Jako członek starszyzny jestem symbolem protestu. Buzz potarł zarost na podbródku. – Potrzebna mi będzie najnowsza fotografia córki i jej rysopis, a także lista jej najbliższych znajomych. Earl skinął głową na Nettie, a ta szybko wróciła do przy czepy. – Żona poda panu nazwiska i zacznie dzwonić do znajomych Kimi.
– Wie pan, jaką ścieżką wracała do domu? – zapytał Buzz. – Tak. – Sprawdźmy ją, zanim zacznie padać śnieg. Ruszyli szybko do radiowozu i wsiedli do środka. – Na pewno znajdziemy pana córkę, panie Kanasket – powiedział Buzz, wyczuwając jego niepokój i myśląc o własnych córeczkach. Earl nie odpowiedział; patrzył po prostu w przednią szybę, w ciemność.
Rozdział 1 Czwartek, 27 października 2016 Seattle, stan Waszyngton Komórka zadzwoniła tuż po tym, jak Tracy Crosswhite opróżniła magazynek glocka czterdziestki – sześć strzałów z odległości piętnastu metrów w niespełna dziesięć sekund. Wsadziła broń do kabury, zsunęła z uszu słuchawki i sprawdziła, kto dzwoni. Trójka jej kursantów wpatrywała się z rozdziawionymi ustami w tarczę strzelniczą. Każde z trafień mieściło się w obrębie najmniejszej średnicy centrum masy ciała. – Muszę odebrać – mruknęła i odeszła kilka kroków. – Powiedz, że dzwonisz, bo się za mną stęskniłeś – rzuciła do słuchawki. – Jesteś jak magnes przyciągający zabójstwa – odparł sierżant Billy Williams. Ostatnio rzeczywiście miała takie wrażenie. Za każdym razem, kiedy ona i jej partner Kinsington Rowe mieli dyżur w wydziale zabójstw, kogoś mordowano. Billy poinformował ją, że operator numeru 911 przyjął o godzinie 17.39 zgłoszenie o strzałach w jednym z domów w Greenwood. Tracy zerknęła na zegarek. Minęło już dwadzieścia jeden minut. Szukała kiedyś w Greenwood odpowiedniego dla siebie domu. Położona w północnej części Seattle dzielnica była zamieszkana przez klasę średnią i miała zdecydowanie podmiejski charakter. – Dom jednorodzinny. Jedna ofiara śmiertelna – dodał Billy. – Rodzinna awantura? – Na to wygląda. Lekarz sądowy i technicy są już w drodze. – Zawiadomiłeś Kinsa? – Jeszcze nie. Ale Faz i Del już tam jadą. Vic Fazzio i Delmo Castigliano byli dwoma pozostałymi członkami zespołu A w Sekcji Ciężkich Przestępstw Kryminalnych. Należeli również do grupy wsparcia wydziału zabójstw, co oznaczało, że mogli pomóc przy rutynowych czynnościach śledczych, gdyby zaistniała taka potrzeba. Większość przypadków przemocy domowej była banalna. Żona zabijała męża albo mąż zabijał żonę. Tracy zakończyła zajęcia ze strzelania i wskoczyła do swojego pick-upa, forda F-150 z 1973 roku. W czwartkowy wieczór międzystanowa autostrada numer 5 w kierunku północnym była bardziej zatłoczona niż zwykle. Pokonanie dwudziestu pięciu kilometrów ze strzelnicy zajęło jej prawie czterdzieści pięć minut. Podjeżdżając pod podany adres, zobaczyła parterowy drewniany dom, skąpany w fioletowym blasku migających świateł radiowozów. Obok ambulansu przy krawężniku stały furgonetki lekarza sądowego i ekipy kryminalistycznej, CSI. Pojawiły się też media – strzelanina w zamieszkanej głównie przez białą klasę średnią dzielnicy zawsze przyciąga uwagę. Na szczęście nad głową Tracy nie unosił się żaden helikopter – wiszące nisko śniegowe chmury i tak nie pozwoliłyby na filmowanie z powietrza. Niska temperatura nie zniechęciła jednak sąsiadów, którzy razem z reporterami tłoczyli się na chodniku i jezdni za czarno-żółtą taśmą policyjną. Chociaż Kins mieszkał w Seattle i miał do pokonania mniejszą odległość niż ona, Tracy nie dostrzegła nigdzie jego niebieskiego bmw. – Przyjechałam na imprezkę – powiedziała, opuszczając szybę i pokazując odznakę policjantowi z drogówki. – Właśnie się rozkręca – odparł, przepuszczając ją. Zaparkowała za furgonetką CSI. Nie potrafiła zliczyć wszystkich kręcących się przed domem umundurowanych i nieumundurowanych policjantów oraz techników w czarnych bojówkach i kurtkach z napisem CSI na plecach. Lekarz sądowy nadal był w środku ze zwłokami. Dopóki nie skończył, nikt nie mógł nic zrobić. Przywitała się z umundurowaną policjantką, która miała podkładkę z klipsem i kartkami, na
których wszystko zapisywała. – To twój cyrk, Tracy? – zapytała tamta. Tracy szkoliła w strzelaniu wiele policjantek, ale tej nie rozpoznała. Po ujęciu seryjnego zabójcy, którego nazwali Kowbojem, i otrzymaniu po raz drugi w swojej karierze policyjnego Medalu za Odwagę zyskała ostatnio pewną sławę i stała się kimś w rodzaju celebrytki, zwłaszcza dla młodszych funkcjonariuszy. – Podobno – odparła, wpisując do rejestru swoje nazwisko i godzinę przyjazdu. – Ty byłaś pierwsza na miejscu zdarzenia? Policjantka spojrzała w stronę czerwonych frontowych drzwi. – Nie. On jest w środku razem z sierżantem. Tracy zmierzyła wzrokiem dom. Dobrze utrzymany i niedawno pomalowany, wart był z pewnością ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy. W powietrzu unosił się zapach świeżo położonej darni, w świetle ogrodowych lamp widać było obłożone korą krzaki róż i rododendronów. Widmo rozwodu, pomyślała Tracy. Przygotowywali dom do sprzedaży. Trup w środku raczej nie podniesie ceny. Weszła po trzech schodkach do środka i dała nura pod czerwoną taśmą policyjną. Sierżant Billy Williams rozmawiał z umundurowanym policjantem w skromnym, ale elegancko urządzonym salonie. Na podłodze z ciemnego bambusa, między dwiema kwadratowymi kolumnami, które miały oddzielać salon od jadalni i otwartej kuchni, leżała stożkowata rzeźba z kryształu. Ściany niedawno pomalowano, barwy – łagodne błękity i ciemne zielenie – pozwalały sądzić, że źródłem inspiracji były magazyny wnętrzarskie. Sanitariusze zajmowali się brunetką, która siedziała na granatowej skórzanej kanapie. Krzywiąc się z bólu, wskazywała na żebra. Miała poza tym spuchniętą lewą stronę twarzy, bandaż na głowie i małe skaleczenie w kąciku ust. Zdaniem Tracy mogła mieć od czterdziestu kilku do pięćdziesięciu lat. Obok niej na kanapie siedział chłopak ze wszystkimi znamionami wieku dojrzewania – potargane włosy, wystające z rękawów za dużego T-shirtu chude ramiona i równie chude nogi sterczące z workowatych szortów. Miał spuszczoną głowę i wbijał wzrok w podłogę, ale Tracy zauważyła na jego lewym policzku czerwony ślad po uderzeniu. Zarówno kobieta, jak i chłopak byli boso. – To Angela Collins i jej syn Connor – powiedział Billy, starając się nie podnosić głosu. Przypominał do złudzenia aktora Samuela L. Jacksona, łącznie z kępką włosów pod dolną wargą i bejsbolówką na głowie, w jego przypadku kraciastą. – Jej mąż, z którym była w separacji, leży w sypialni z kulką w plecach. Tracy spojrzała w głąb prowadzącego do sypialni wąskiego korytarza. Kręciło się tam kilku asystentów z zakładu medycyny sądowej. Zobaczyła tylko czarne półbuty i widoczne mniej więcej do połowy uda spodnie od garnituru. Resztę ciała zasłaniały ściana i framuga. – Co mówi? – Wskazała głową Angelę Collins. – Że do niego strzeliła – odparł Billy i dał znak mundurowemu, żeby do nich podszedł. – Przyznała się do winy? – zapytała Tracy. – Mnie i mojej partnerce – odparł policjant. – A potem poprosiła, żeby przeczytać jej formułę Mirandy, i usiadła na kanapie. Jej adwokat jest w drodze. – Zdążyła zadzwonić do adwokata? – zdziwiła się Tracy. – Najwyraźniej – odparł mundurowy. – Słyszałem, jak rozmawiała z sanitariuszami. Powiedziała, że mąż uderzył ją tym kryształem – dodał, wskazując leżącą na podłodze rzeźbę. – Przyznała się wprost, że go zastrzeliła? – Oczywiście. Mnie i mojej partnerce. – Odczytał jej pan formułę Mirandy? – Podpisała się pod nią. – Gdzie jest broń? Policjant wskazał ręką korytarz. – Na łóżku. To colt defender, trzydziestkaósemka. – Nie zabezpieczył go pan?
– Nie było takiej potrzeby. Drzwi były otwarte, a ona siedziała, czekając na nas. – Co mówi dzieciak? – zapytała Tracy. – Ani słowa. W tym momencie pod taśmą dał nura Kins i podszedł do nich lekko zdyszany. – Hej – przywitał się. – Gdzieś ty się podziewał? – zapytał Billy, mierząc wzrokiem jego garnitur i koszulę, bez krawata. – Przepraszam. Nie usłyszałem telefonu. Co tu mamy? – Wygląda na banał. – To miło – ucieszył się Kins. Billy wyjaśnił mu sytuację. – Poproszę Faza i Dela, żeby obeszli sąsiadów, dowiedzieli się, czy ktoś słyszał coś dzisiaj wieczorem albo wcześniej – powiedział. – I nie zapomnijmy zdjąć odcisków palców z tego czegoś – dodał, wskazując leżącą na podłodze kryształową rzeźbę. Za czerwoną taśmą pojawiła się policjantka, ta sama, która przywitała wcześniej Tracy przed domem. – Na ulicy czeka mężczyzna. Twierdzi, że jest adwokatem tej kobiety – powiedziała. – Chce z nią porozmawiać. – Ja się tym zajmę – rzuciła Tracy i wyszła na werandę, ale widząc stojącego na chodniku mecenasa Atticusa Berkshire’a, zatrzymała się w pół kroku. – Niech to szlag! Wielu gliniarzy i prokuratorów z hrabstwa King miało wątpliwą przyjemność zetknąć się w swojej karierze z Atticusem Berkshire’em. Ci, którzy nie poznali go osobiście, z pewnością o nim słyszeli. Cieszący się złą sławą adwokat bezustannie pozywał policję o brutalne traktowanie i naruszanie praw obywatelskich swoich klientów i w wielu odpowiednio nagłośnionych sprawach udało mu się uzyskać wyroki uniewinniające. W policji Seattle opowiadano, że matka Berkshire’a, nadając mu imię adwokata z Zabić drozda, wybrała dla niego zawód obrońcy w taki sam sposób, w jaki rodzice nadający córkom imię Storm skazują je na rolę pogodynek. – Chcę porozmawiać z córką, pani Crosswhite – oznajmił Berkshire, kiedy Tracy dzieliło od niego jeszcze kilkanaście kroków. Z córką? Kolejne zaskoczenie. – Wie pan, że to na razie niemożliwe, mecenasie – odparła po chwili. – Poinstruowałem ją, żeby nic nie mówiła. Tracy uniosła ręce. – Zasadniczo zastosowała się do instrukcji swojego adwokata. – Co to znaczy „zasadniczo”? – Przyznała się, że zastrzeliła męża. A potem poprosiła, żeby przeczytać jej formułę Mirandy. – To niedopuszczalne. – Pozwólmy, by zdecydował o tym sędzia. Tracy nie widziała powodu, by sędzia miał uchylić tego rodzaju przyznanie się do winy, ale zostawiała to do rozstrzygnięcia prawnikom. – A co z Connorem? – zapytał Berkshire. – Z chłopcem? Też się nie odzywa. – Chodzi mi o to, czy mogę się z nim zobaczyć. – Najpierw my musimy z nim porozmawiać – odparła. W swoich drogich włoskich garniturach i eleganckich mokasynach niecofający się przed żadną niegodziwością mecenas Berkshire raczej nie wzbudzał sympatii na sali sądowej. Zaskakiwał prokuratorów i sędziów chwytami, które były nieetyczne albo po prostu poniżej pasa, słynął też ze swoich bombastycznych skarg na niesprawiedliwość i uprzedzenia wobec oskarżonych. Taka taktyka, niestety, często okazywała się skuteczna, bo jego publiczność składała się na ogół z liberalnych mieszkańców Seattle. Tego wieczoru jednak, w dżinsach i nieuczesany, z zamieszanymi w zabójstwo
córką i wnukiem, nie wydawał się już taki pewny siebie. Tracy niemal mu współczuła. – Poinstruowałem go, żeby też nic nie mówił. Jej współczucie natychmiast się ulotniło. – W takim razie rozmowa będzie krótka. Na twarzy Berkshire’a ukazał się grymas, który nie należał raczej do jego adwokackiego repertuaru. – Co by pani zrobiła, gdyby to byli pani córka i pani wnuk? – Co by pan zrobił, gdyby był pan detektywem w wydziale zabójstw i prowadził to śledztwo? Berkshire pokiwał głową. – Rozumiem, że pańska córka i zięć byli rozwiedzeni? – zapytała. – W trakcie rozwodu. – I obie strony raczej nie pałały do siebie sympatią? – Nie odpowiem na to pytanie. – To będzie długa noc. Może pan zaczekać w domu. – Zaczekam tutaj. Tracy zostawiła go na chodniku. Z prokuratury okręgowej powinien wkrótce przyjechać prokurator z Projektu Szczególnie Niebezpiecznych Sprawców i to on mógł się zająć Berkshire’em. W domu Collinsów Kins wracał właśnie z sypialni. – Rozmawiałaś z adwokatem? – zapytał. – To Atticus Berkshire – poinformowała go. – Nie mów! – To nie wszystko. Angela Collins jest jego córką. – O nie! – jęknął Billy. – Wygląda na to, że nasza banalna sprawa nieco się skomplikowała.
Rozdział 2 To była długa noc i jeszcze dłuższy poranek. Tracy i Kins pracowali do późna razem z prokuratorem okręgowym Rickiem Cerrabone’em, przygotowując wniosek o tymczasowe aresztowanie, w którym przedstawili dowody świadczące o tym, że Angela Collins zastrzeliła męża i do czasu, gdy zostaną jej przedstawione zarzuty, powinna przebywać w areszcie. Wchodząc do budynku sądów przy Third Avenue, Tracy pokazała strażnikom odznakę i obeszła wykrywacz metalu. Znalazła Kinsa i Cerrabone’a przed salą sądu okręgowego. To właśnie Cerrabone przyjechał poprzedniej nocy z ramienia prokuratury do Greenwood; Tracy i Kins współpracowali już z nim przy wielu zabójstwach. Była spóźniona, bo straciła dużo czasu w sądzie cywilnym hrabstwa King, przeczesując akta Collinsów. Wręczyła teraz Cerrabone’owi kopię wniosku rozwodowego i nim zdążył założyć na nos okulary, przedstawiła jego główne punkty. – Angela Collins złożyła pozew przed trzema miesiącami. I wszystko wskazuje na to, że od samego początku poszło na noże. Oskarżyła męża o okrucieństwo, psychiczne i fizyczne nękanie oraz cudzołóstwo. – Adwokat Collins brał chyba lekcje u jej ojca – wtrącił Kins. Waszyngton należał do stanów, w których można było uzyskać rozwód bez orzekania o winie. Stawianie tego rodzaju ostrych zarzutów miało zwykle na celu upokorzenie drugiej strony i uzyskanie moralnej przewagi przy podziale majątku albo ustalaniu prawa do opieki nad dziećmi. – Mediacja nic nie dała. Rozprawa miała się odbyć w przyszłym miesiącu – podjęła Tracy. – Indeks roszczeń zajmuje całe trzy strony. Wygląda na to, że walczyli o wszystko. Większość majątku i tak pójdzie na honoraria adwokatów. – Już nie – mruknął Kins. Cerrabone przestał przeglądać wniosek rozwodowy. – Berkshire będzie utrzymywał, że oskarżona działała w obronie własnej – powiedział. – To utrudni nam sprawę. – Kiedy oskarżony utrzymuje, że działał w obronie własnej, udowodnienie, że było inaczej, należy do prokuratora. – Skoro to była obrona własna, dlaczego nie chciała z nami rozmawiać i powiedzieć, co się stało? – zdziwił się Kins. – Bo oglądała pewnie Posterunek przy Hill Street i pierwsze słowa, które usłyszała od swojego ojca, brzmiały: „Wszystko, co powiesz, może być użyte przeciwko tobie” – odparła Tracy. – Albo dlatego, że kryje syna. Już wcześniej rozważali możliwość, że to Connor Collins zastrzelił ojca, a Angela przyznała się szybko do winy, by chronić syna – ten wątek powinni dokładnie przeanalizować w śledztwie. – W Seattle nadal świetnie się sprzedaje syndrom maltretowanej żony – zauważył Cerrabone. Z podkrążonymi oczami i opadającymi policzkami sprawiał wrażenie nieogolonego. Faz upierał się, że do złudzenia przypomina Joego Torre’a, dawnego menadżera nowojorskich Jankesów. Tracy znała Cerrabone’a wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że zanim wysuną oficjalne zarzuty przeciwko Angeli lub Connorowi Collinsowi, postara się dać jej i Kinsowi trochę czasu na zebranie dowodów i uporządkowanie śledztwa. Prokuratorzy hrabstwa King mieli w zwyczaju najpierw zadawać pytania i dopiero później stawiać zarzuty. A już na pewno nie spodobałoby im się wycofanie ich z powodu braku dowodów. Cerrabone złożył okulary i schował je do kieszeni grafitowej marynarki. – Zobaczmy, co ma do powiedzenia Berkshire. Tracy weszła za nim i Kinsem do ciasnej sali sądowej. Widzowie i przedstawiciele mediów zajęli puste zazwyczaj ławki na galerii. Większość ludzi stała z tyłu sali. Atticus Berkshire siedział w pierwszej ławce. Nie przypominał już w najmniejszym stopniu zatroskanego ojca i dziadka. Jego zaczesane do tyłu srebrzystosiwe włosy opadały na kołnierz
granatowej marynarki w prążki. Z pochyloną głową pisał coś na iPadzie. Stojący na dębowym pulpicie urzędniczki sądowej wiatrak obracał się regularnie w lewo i w prawo i przy każdym nawrocie dociśnięte tabliczką z jej nazwiskiem papiery trzepotały niczym skrzydła ptaka. Obrońcy nie mieli własnego stołu: w trakcie krótkich przesłuchań sądowych adwokaci i ich klienci podchodzili do biurka Wysokiego Sądu. Dokładnie o wpół do trzeciej sędzia Mira Mairs weszła na salę z prawej strony, minęła dwóch zwalistych strażników i usiadła szybko na swoim krześle. Za jej plecami zwisały smętnie dwie flagi: amerykańska i zielona stanu Waszyngton. W normalnych okolicznościach prokuratura powinna cieszyć się z faktu, że sprawę rozstrzyga akurat ta sędzia, ale Mairs słynęła również z twardej ręki wobec oskarżanych o przemoc domową mężów i partnerów, więc Tracy obawiała się, czy nie trafi do niej argument, że Angela Collins zastrzeliła męża w obronie własnej. Mairs poinstruowała urzędniczkę, żeby wywołała sprawę Collins jako pierwszą, zapewne by móc później wrócić do popołudniowej rutyny. Angela Collins pojawiła się na sali w białych więziennych drelichach z napisem NIEBEZPIECZNY WIĘZIEŃ na plecach. Kajdanki, którymi ją skuto, były przymocowane do pasa na brzuchu. Po wizycie w szpitalu, w trakcie której założono jej na głowę trzy szwy i prześwietlono szczękę oraz żebra – oba zdjęcia nie wykazały żadnych złamań – spędziła noc w areszcie. W kąciku ust miała strup i ciemnosiny krwiak. Cerrabone zgłosił swoje uczestnictwo w przesłuchaniu. Mairs zerknęła na Berkshire’a, który szeptał coś do córki. – Dołączy pan do nas, mecenasie? – zapytała. Berkshire wyprostował się. – Tak jest, Wysoki Sądzie. Atticus Berkshire reprezentujący podejrzaną, Angelę Margaret Collins. Sędzia wzięła do ręki wniosek i odgarnęła za uszy czarne jak sędziowska toga włosy, które opadały jej swobodnie na ramiona. – Jeśli mogę, Wysoki Sądzie… – zaczął Berkshire. Uniosła rękę, ale nie zaszczyciła go spojrzeniem; czytała dalej dokument, odkładając na bok kolejne kartki. Skończywszy lekturę, zebrała je razem i wyrównała na blacie biurka. – Przeczytałam wniosek. Czy to wszystko? – Nie, Wysoki Sądzie – odezwał się Berkshire. – Zwracałam się do prokuratora – przerwała mu Mairs. – Czy prokuratura chciałaby coś dodać? – Tak, Wysoki Sądzie – powiedział Cerrabone. – Oprócz tego, co zostało zawarte we wniosku, prokuratura dowiedziała się, że podejrzana i zmarły byli w trakcie burzliwego rozwodu i że po nieudanej próbie mediacji rozprawa rozwodowa miała się odbyć w przyszłym miesiącu. Mógł podać więcej informacji, ale nie chciał tego robić w obecności prasy. Berkshire nie miał takich skrupułów. – Mówimy o rozwodzie, o który moja klientka wystąpiła po trwających długie lata fizycznych i psychicznych prześladowaniach – oświadczył, wyraźnie się nakręcając. – Strzały padły w miejscu zamieszkania pani Collins po tym, jak zmarły się stamtąd wyprowadził i nie miał prawa tam przebywać. Tak się składa, że moja klientka uzyskała zakaz ograniczający jej mężowi prawo wstępu do domu. – Wyszło szydło z worka – szepnął Kins do Tracy. – Zabójstwo w obronie własnej. Atakował żonę odwrócony do niej plecami. – Proszę sobie oszczędzić tych wywodów, mecenasie – przerwała Mairs adwokatowi. – Chcę tylko ocenić, czy jest jakiś powód, by podejrzana pozostała w areszcie. Czy chce pan zabrać głos w tej sprawie, czy zdaje się pan na decyzję sądu? – Obrona chce zostać wysłuchana – odparł Berkshire. – Prokuratura jest przeciwko zwolnieniu za kaucją – oświadczył Cerrabone. – Mamy do czynienia z zabójstwem kwalifikowanym. – Mamy do czynienia z zabójstwem w obronie własnej. Mairs uniosła rękę, jakby chciała powiedzieć „Nie wchodźmy w to dalej”, i odchyliła się na krześle.
– Jak zdaje sobie doskonale sprawę prokuratura – zaczął Berkshire – każdy mieszkaniec stanu Waszyngton ma prawo do zwolnienia za kaucją. Pani Collins nie tylko nie została dotąd skazana, lecz także nawet oskarżona o jakiekolwiek przestępstwo. Jest niewinna, dopóki nie udowodni jej się winy, i zasada domniemania niewinności pasuje tutaj idealnie. W tej kwestii może nas jedynie interesować, jakie są związki pani Collins z lokalną społecznością, jakie jest ryzyko, że ucieknie, i jaka jest historia jej wykroczeń. Od tego pozwolę sobie zacząć. Podejrzana nigdy w życiu nie została ukarana nawet mandatem. Jest wzorowym członkiem swojej społeczności, ma szesnastoletniego syna, który z nią mieszka, a także rodziców mieszkających w sąsiedztwie. Ryzyko jej ucieczki jest zerowe. Prosimy Wysoki Sąd o zwolnienie podejrzanej za osobistym poręczeniem. Mairs spojrzała na Cerrabone’a. – Wysoki Sądzie, pani Collins nabyła pistolet, kiedy ona i jej mąż byli w trakcie burzliwego rozwodu i zbliżał się termin rozprawy – powiedział prokurator. – Dzwoniąc pod numer alarmowy, przyznała się do zastrzelenia męża. Oświadczyła również, że zatelefonowała wcześniej do swojego adwokata. Kiedy do jej domu przybyła policja, ponownie przyznała się do zabicia męża i poprosiła o odczytanie przysługujących jej praw. Wszystko to świadczy o tym, że działała przy zdrowych zmysłach i prawdopodobnie z premedytacją. Co do argumentu, że zabiła męża w obronie własnej… pamiętajmy, że strzeliła Timothy’emu Collinsowi w plecy. – Zakupiła pistolet z powodu długiej historii fizycznego i psychicznego maltretowania przez byłego męża – zaprotestował Berkshire, nie czekając nawet, aż sędzia udzieli mu głosu. – Przez którego została pobita również tego wieczoru, gdy padły strzały. A o odczytanie przysługujących jej praw poprosiła za radą swojego adwokata. Mairs pochyliła się nad stołem. Najwyraźniej podjęła już decyzję i była gotowa ją przedstawić. – Nie wierzę, by istniało ryzyko, że podejrzana ucieknie, i by stanowiła zagrożenie dla swojej społeczności. Mam zamiar nakazać, aby oddała paszport i posiadaną broń. Podejrzana będzie pozostawała w areszcie domowym ze środkiem zabezpieczającym w postaci bransolety na kostce. Wysokość kaucji wyznaczam na dwa miliony dolarów. – Czy mogę zabrać głos w kwestii wysokości kaucji? – zapytał Berkshire. – Nie. – Wysoki Sądzie… – To sprawa o zabójstwo, mecenasie. Kaucja wynosi dwa miliony. Pani urzędniczko, proszę wywołać następną sprawę. Berkshire wykorzystał chwilę, by porozmawiać półgłosem z córką, którą następnie wyprowadzono. Miała trafić z powrotem do aresztu, otrzymać elektroniczną bransoletę i zostać zwolniona, pod warunkiem że znajdzie kilkaset tysięcy dolarów i poręczyciela, który zgodzi się pokryć różnicę. To oznaczało, że albo obciąży hipoteką dom, albo uda jej się pożyczyć pieniądze od ojca. Tracy i Kins wyszli za Cerrabone’em na korytarz. – Mam kolejną rozprawę – poinformował ich prokurator. – Zadzwonię do was później. Pożegnawszy się z nim, wyszli z budynku sądów. W piątkowe popołudnie na Third Avenue tworzyły się już korki. Jazda do domu zapowiadała się koszmarnie. Tracy i Dan O’Leary, z którym spotykała się od roku, nie mieli szansy wydostać się szybko z Seattle i dotrzeć, jak planowali, do Stoneridge, małego miasta nad rzeką Kolumbią. Nazajutrz mieli tam wziąć udział w pogrzebie ojca Jenny Almond – jedynej poza Tracy kobiety, która studiowała na jej roku w Akademii Policyjnej. – Przykro mi, że zostawiam cię z tym całym bajzlem – powiedziała do Kinsa, kiedy szli z powrotem pod górę, do Centrum Sprawiedliwości, gdzie mieściła się komenda. – Nie przejmuj się – odparł Kins. – Faz mówi, że obiecałaś postawić mu lunch, jeśli mi pomoże. Moim zdaniem powinnaś mu kupić samochód. Taniej by ci wyszło.
Rozdział 3 Kiedy Tracy i Dan wtoczyli swoje walizki do hotelowego holu w Stoneridge, słońce już zaszło, restauracja i patio były zamknięte i zamiast obiecywanego na stronie internetowej „budzącego podziw widoku przebijającej się przez skalne ściany potężnej Kolumbii” zobaczyli rzekę, która wyglądała jak największa na świecie asfaltowa autostrada. Za to pokój był równie romantyczny jak w reklamie. Światło lampki nocnej barwiło cedrowe ściany na złoty kolor, z wieży płynęła cicha muzyka jazzowa. Dan rozsunął zasłony, za którymi były przesuwane szklane drzwi. – Nie widzę góry – poskarżył się. Było zbyt ciemno i pochmurno, żeby zobaczyć na północy ośnieżony szczyt Mount Adams. – Szkoda, że przepadła nam rezerwacja – mruknęła Tracy. Dan bardzo się starał załatwić im stolik na kolację w hotelowej restauracji, której w przewodnikach przyznano aż cztery gwiazdki. Musieli odwołać rezerwację, kiedy stało się jasne, że nie zdążą na czas, i zjeść coś w fast foodzie. – Mamy przynajmniej dość węglowodanów na poranny bieg. – Uśmiechnął się, lecz nie potrafił do końca ukryć rozczarowania. – Rano biegamy? – zapytała. – Teraz już musimy. – Ech… biorę prysznic – powiedziała. – Masz ochotę się przyłączyć? Dan wziął do ręki pilota i nieśmiało się do niej uśmiechnął. – Jestem naprawdę skonany – mruknął. – I wiem, że ty też. Co powiesz na to, żebyśmy się zrelaksowali, pooglądali trochę telewizji i uderzyli w kimono? Wiedziała, że jest zmęczony; prawnicy z Los Angeles prowadzili z nim zaciekły spór w kwestiach roszczeń odszkodowawczych, ale gorsze było co innego. Dana coraz bardziej frustrowało, że mają dla siebie za mało czasu. Dorastali razem w dzieciństwie, później jednak stracili ze sobą kontakt. Nawiązali go ponownie dopiero po dwudziestu latach, kiedy myśliwi odnaleźli w płytkim grobie szczątki jej siostry i Tracy wróciła do Cedar Grove. Poprosiła wówczas Dana, najlepszego adwokata w mieście, żeby postarał się o rewizję procesu mężczyzny, którego skazano za zabójstwo Sary i który, jej zdaniem, był niewinny. To bardzo ich do siebie zbliżyło. Tylko że mieszkała w Seattle, dwie godziny drogi z Cedar Grove, i zaraz po powrocie do domu zaangażowała się w polowanie na Kowboja. Podeszła teraz do Dana i zarzuciła mu ręce na szyję. – Jesteś zły? – zapytała. – Gdybym był zły, byłbym zły na ciebie, a wcale tak nie jest – odparł, odkładając pilota. – Jestem rozczarowany całą sytuacją… tym, że nie udało nam się spędzić tego wieczoru tak, jak zaplanowaliśmy. – Nadal możemy spędzić część weekendu tak, jak tego chcieliśmy. – To znaczy, że umyjemy sobie wzajemnie plecy? Uśmiechnęła się. – To oznacza, że przyjmiesz moją propozycję i jedno z nas obróci się pod prysznicem. Nie udało im się dotrzeć do łazienki, a Dan nie wydawał się zbyt rozczarowany faktem, że nie dane mu będzie pooglądać kanału sportowego. Kochali się na łóżku, a potem wyczerpani zasnęli, owinięci w pościel z egipskiej bawełny.
Rozdział 4 Pogrzeb Buzza Almonda odbył się z wszelkimi honorami i pompą należnymi komuś, kto przez ponad pół życia był szeryfem okręgowym. Warta honorowa składająca się z żołnierzy piechoty morskiej i zastępców szeryfa hrabstwa Klickitat – jedni i drudzy z kamiennymi twarzami, w galowych mundurach i białych rękawiczkach – trzymała za uchwyty udrapowaną flagą trumnę. Jenny Almond, która zastąpiła ojca na stanowisku szeryfa, a także jej dwie starsze siostry i matka, stały w zwartym szyku, obejmując się ramionami. Trzej mężowie i dzieci zajęli miejsce za kobietami. Tracy miała kolegów, których żony zamartwiały się za każdym razem, gdy wychodzili z domu, ostatecznie jednak większość gliniarzy nie umiera od kul bandytów, lecz na te same zdradzieckie choroby, które zabijają wszystkich. W przypadku Theodore’a Michaela „Buzza” Almonda był to rak jelita grubego. Szeryf zmarł w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat. Kondukt pogrzebowy zatrzymał się u stóp kamiennych schodów prowadzących do katolickiego kościoła Świętego Piotra. Ksiądz i dwaj ministranci zeszli w powiewających na wietrze szatach na dół i przywitali się z członkami rodziny. Tracy wiedziała, że ci drudzy niewiele zapamiętają z całego dnia, podobnie jak ona nie pamiętała prawie nic z pogrzebu ojca. Widząc, jak członkowie warty honorowej opierają trumnę na ramionach, wzięła Dana za rękę i słuchała, jak dwaj dudziarze grają żałosną melodię, której dźwięki towarzyszyły kiedyś w ostatniej drodze jej ojcu, a teraz miały towarzyszyć Buzzowi Almondowi. * * * Stypę urządzono w sali gimnastycznej liceum w Stoneridge, jedynym budynku w mieście, który mógł pomieścić tłum ludzi przybyłych, by uczcić pamięć zmarłego. Później miało się odbyć prywatne przyjęcie w domu rodzinnym. Jenny zaprosiła na nie Tracy i Dana. Jadąc tam, mijali sady owocowe i falujące pola. Otwartą przestrzeń zakłócał jedynie imponujący kompleks sportowy wznoszący się wokół nieskazitelnie utrzymanego boiska do futbolu amerykańskiego. Ustawiona na łące tablica wielkości billboardu informowała, że obiekt buduje firma Reynolds Construction. Droga stanowa numer 141 biegła dalej w stronę wzgórz. Pięć minut później asfalt się skończył i przy końcu szutrowej drogi zobaczyli szerokie błonia i scenę jakby żywcem wyjętą z obrazu Normana Rockwella. Bose dziewczynki w niedzielnych sukienkach i mali chłopcy w spodniach khaki uganiali się za piłką i bujali na sznurowych huśtawkach. Stojący w cieniu brzóz i topoli biały piętrowy dom miał spadzisty dach, ściany z desek i czarne okiennice. Na werandzie z ozdobnymi kolumienkami i drewnianą balustradą stało kilkoro dorosłych, którzy mieli baczenie na dzieci. Dan zaparkował swojego chevroleta tahoe obok innych aut, a Jenny wyszła na werandę, żeby ich powitać. – Znaleźliście nas! – zawołała. – Jak tu pięknie – skomentowała Tracy. – Wejdźcie do środka. Jenny przedstawiła im szybko członków rodziny. Robiła to głównie ze względu na Dana; Tracy już ich poznała na jej weselu, a później odwiedziła Jenny dwa razy, kiedy przyjaciółka urodziła syna, a potem córkę. Ponownie złożyli kondolencje wdowie, siedzącej w fotelu w salonie i trzymającej na kolanach córkę Jenny, Sarę, której nadano to imię na cześć siostry Tracy. – Zobacz, kto przyjechał, Saro – powiedziała Jenny. Tracy dawno już nie widziała małej. Ubrana w sukienkę w biało-niebieskie paski Sara miała opadające na ramiona złote loki i szczerbę między dwoma mlecznymi zębami. Tracy wyciągnęła do niej ręce, ale mała schowała buzię za ramię babci i posłała jej nieufne spojrzenie. – Teraz będziesz się wstydzić? – zapytała Jenny, biorąc ją na ręce. – No dalej, pokaż się cioci Tracy. Tracy uśmiechnęła się i ponownie wyciągnęła ręce do dziewczynki.
– Mogę cię uściskać? Sara spojrzała na matkę i widząc, że ta kiwa głową, łaskawie się zgodziła. Tracy mocno ją przytuliła i poczuła cudowny zapach małego dziecka. Mała pokazała jej trzy krótkie paluszki. – Mam trzy lata – oświadczyła. – Wiem, skarbie. Z kuchni wyszedł mąż Jenny, Neil, trzymając dwa piwa. – Dan, mężczyźni zabiorą teraz tę hordę nastolatków na mecz futbolu flagowego. Nie sądzę, żebyś miał ochotę nam pomóc, ale jeśli pomoże ci to podjąć decyzję, mamy turystyczną lodówkę z zimnym piwem. Dan wziął od niego jedno. – Wskaż mi tylko kierunek – rzucił i ruszył za Neilem. – Nie zrób sobie tylko krzywdy! – zawołała za nim Tracy. – Możesz popilnować Sary trochę dłużej, mamo? – poprosiła Jenny. – Chcę pogadać przez chwilę z Tracy. – Oczywiście, że mogę – odparła Anne Almond. – Chodź do babci, kochanie. Tracy oddała jej małą i ruszyła za Jenny. W domu były ciemne drewniane podłogi, staroświeckie lampy i skromne, ale zadbane meble. Na ścianach i nad kominkiem wisiały rodzinne portrety i fotografie. Jenny zaprowadziła ją do gabinetu na tyłach domu. Przez wykuszowe okno widać było łąkę, na której rozgrywano mecz. – Ten dom jest niesamowity – zachwyciła się Tracy. – Ceny nieruchomości były tu o wiele niższe niż w Seattle, zwłaszcza w latach siedemdziesiątych. Poza tym moim rodzicom pomogli trochę rodzice mamy – powiedziała Jenny. – Kupili dom i sad jabłkowy, a potem odsprzedali większą część sadu sąsiadowi. Kiedy dorastaliśmy, miejsce wydawało nam się wspaniałe, teraz jednak martwimy się, że mama będzie się tu czuła samotna. – Nie wyprowadzi się stąd? – Po śmierci męża matka Tracy również nie chciała się wyprowadzić z ich wielkiego domu w Cedar Grove. – W tym momencie czuje się tu pewniejsza. Kupiliśmy jej i jej siostrze dziesięciodniowy rejs po Renie. Przedyskutujemy to, kiedy wróci. Na razie wszyscy na zmianę się nią opiekujemy. – To dobrze, że ma taką liczną rodzinę. – Tracy musiała wyjechać z Cedar Grove, żeby nie zwariować, ale nadal miała wyrzuty sumienia, że zostawiła tam matkę. – Sara jest już taka duża. – Udało nam się jakoś przetrwać przełom drugiego roku życia. – Jenny uśmiechnęła się. – Tyle ci zawdzięczam, Tracy. Gdyby nie ty, nadal pracowałabym w supermarkecie. Nie poznałabym Neila i nie urodziła Treya ani Sary. Kiedy Tracy poznała Jenny w Akademii, ta miała zaledwie dwadzieścia lat i była ambitną dziewczyną, która zapragnęła iść w ślady ojca, ale miała niewielkie szanse na ukończenie studiów. Tęskniąc za domem i nie ogarniając całego materiału, mieszkała w doprowadzającym ją do depresji pokoju motelowym. Tracy nalegała, by zamieszkała razem z nią w dwupokojowym mieszkaniu i zapisała się do jej grupy i zespołu szkoleniowego. Oceny Jenny szybko się poprawiły, a Tracy nauczyła ją strzelać wystarczająco dobrze, żeby zaliczyła egzaminy. – I tak odnalazłabyś swoją drogę. Jenny oparła się o biurko, najwyraźniej emocjonalnie wyczerpana po tych kilku dniach. – Będzie mi brakowało taty. Maria i Sophia straciły ojca, ale ja straciłam poza tym mentora i przyjaciela. Pierwsze dni w biurze szeryfa były bez niego trudne. – Dasz sobie radę, Jenny. – Dan wydaje się miłym facetem. Myślisz, że to ten jedyny? Tracy wzruszyła ramionami. – Chciałabym w to wierzyć, ale to był szalony rok – odparła. – Przynajmniej mnie nie rzucił. – Chyba żartujesz? Jest w tobie zakochany. Przyjechał na pogrzeb ojca przyjaciółki, której nigdy nie widział na oczy. To o czymś świadczy.
– Mam nadzieję – odparła Tracy. Jenny obeszła biurko. – Miałam ukryty powód, żeby cię tu ściągnąć – powiedziała. – Jest coś, co chciałabym z tobą przedyskutować. Wiem, że mogłybyśmy wybrać lepszy moment, ale pomyślałam, że albo zrobimy to teraz, albo nigdy się do tego nie zmuszę. – Wyciągnęła z szuflady biurka opasły brązowy segregator i położyła go na blacie. – Co to jest? – zapytała Tracy. – To umorzona sprawa – odparła Jenny, a potem się żachnęła. – Choć nie do końca. To trochę skomplikowane. To pierwsza sprawa, z którą mój ojciec miał do czynienia jako zastępca szeryfa. W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym szóstym roku. Nie było mnie jeszcze wtedy na świecie, ale większość ludzi, którzy tu dorastali, znali Kimi Kanasket. – Kim była? – zapytała Tracy. – Miejscową licealistką, która zaginęła, wracając któregoś wieczoru do domu. Mój tato odebrał zgłoszenie. * * * Sobota, 6 listopada 1976 Buzz Almond i Earl Kanasket przeszli pieszo trasę, którą Kimi szła na ogół z baru do domu. Nie było to łatwe. Buzz nie pamiętał równie ciemnej nocy. A potem zaczął padać śnieg – wielkie ciężkie płatki, które przywierały do gałęzi drzew i osiadały na ziemi. Choć obaj mieli latarki, nie odnaleźli żadnych śladów Kimi – ani odcisków stóp, ani jakiejś części garderoby, porzuconej torby czy innego przedmiotu. Z każdą kolejną minutą Buzz coraz bardziej żałował złożonej nieopatrznie obietnicy, że na pewno ją znajdą. Po godzinie wrócił z Earlem do jego przyczepy, przy której roiło się od ludzi pragnących w jakiś sposób pomóc. Telefony do koleżanek Kimi również nic nie dały. Buzz pojechał do Husum, małego osiedla przy zakolu rzeki White Salmon, żeby porozmawiać z Tommym Moore’em, byłym chłopakiem Kimi. Współlokator Moore’a, niejaki William Cox, otworzył mu drzwi w szortach i T-shircie. Mimo późnej pory nie wyglądał na kogoś wyrwanego ze snu. Powiedział, że Moore wrócił do domu koło północy, ale zaraz wyszedł, dowiedziawszy się od niego, że szukał go Élan Kanasket z grupą mężczyzn, z których część miała broń. Cox nie miał pojęcia, dokąd udał się Moore, wiedział jednak, że wcześniej był na randce. Jeśli Kimi Kanasket rzeczywiście zerwała ostatnio z Tommym Moore’em, najwyraźniej się tym nie przejął. Tuż po czwartej, kiedy do wschodu słońca zostało jeszcze parę godzin i nadal sypał gęsty śnieg, Buzz wrócił do swojego biura w Goldendale, wypełnił zgłoszenie zaginięcia i poinformował o wszystkim sierżanta, by ten mógł zaznajomić z sytuacją dzienną zmianę. Następnie wrócił niechętnie do domu, by zwolnić Anne, która choć była w zaawansowanej ciąży, nadal pracowała rano w szpitalu. Potrzebowali pieniędzy na to trzecie dziecko. Telefon zadzwonił, kiedy Buzz sprzątnął po lunchu i zaczął ubierać Marię i Sophię w zimowe kurtki. Obiecał, że zabierze je na dwór, gdzie śniegu było tyle, że mogli ulepić porządnego bałwana. Okazało się jednak, że muszą to odłożyć – ku wielkiemu rozczarowaniu jego córek. Buzz posadził je na tylnym siedzeniu swojego suburbana i zawiózł do mieszkającej nieopodal Margaret O’Malley. Pani O’Malley po trzydziestu pięciu latach nauczania w klasach początkowych przeszła na emeryturę i uwielbiała córeczki Buzza. – Co z naszym bałwanem, tato? – zapytała Sophia. – Zrobimy go później, skarbie – odparł Buzz, czując, jak ściska go w żołądku. Zdawał sobie sprawę, że to kolejna obietnica, której prawdopodobnie nie dotrzyma. – Chodźcie, dziewczynki! – zawołała Margaret, zapraszając je do środka. – Pomożecie mi upiec czekoladowe ciasteczka!
To wywarło pożądany efekt. Bałwan został zapomniany. Zostawiwszy córki u pani O’Malley, Buzz ruszył szybko do Stoneridge. Miasto sprawiało wrażenie wymarłego. Nikogo nie było na chodnikach, miejsca parkingowe świeciły pustkami. Kawiarnia w centrum była zamknięta, podobnie jak pizzeria, pub, kwiaciarnia, fryzjer i sklep budowlany. Prawie we wszystkich witrynach widniały sporządzone ręcznie banery z napisami w rodzaju Do boju, Red Raiders! albo Gramy o mistrzostwo stanu!. Buzz widział w lokalnej gazecie nagłówki o drużynie miejscowego liceum, która po raz pierwszy w historii zakwalifikowała się do mistrzostw stanu. Obawiał się, że drogeria będzie również nieczynna, ale okazało się, że jest otwarta. Kupił tam tani aparat fotograficzny typu Instamatic i cztery rolki filmu i wyjechał z miasta drogą stanową numer 141. Po jakimś czasie skręcił w lewo w Northwestern Lake Road, zjechał trochę niżej i zatrzymał się na wąskim betonowym moście spinającym brzegi White Salmon. Na wysypanym żwirem parkingu Northwest Parku stały pojazdy ratownicze, a także wozy straży pożarnej, radiowóz z biura szeryfa hrabstwa Klickitat i niebiesko-biały radiowóz policji ze Stoneridge. Wzdłuż brzegu rzeki brodzili mężczyźni w waderach. Buzz zaparkował za dwoma wozami strażackimi. Śnieg już nie sypał, ale ziemia, piknikowe stoły i ławki przykryte były kilkunastocentymetrową warstwą białego puchu. Czapy śniegu osiadły na gałęziach drzew przy rzece i wystających z szarej wody głazach. Buzz włożył ciemne okulary, żeby ochronić się przed jasnymi promieniami słońca, które wyjrzało akurat zza chmur. Zastępca szeryfa Andrew Johns rozmawiał z nieznajomym policjantem ze Stoneridge. Z ich ust unosiły się obłoczki pary. Buzz znał większość innych zastępców, ale ani jednego policjanta ze Stoneridge, których było czterech. – Słyszałem, że to ty przyjąłeś zgłoszenie, Buzz. – Johns zatarł dłonie i wsunął je pod pachy. – Zrobiło się zimno jak w psiarni! – Co powiedzieli ratownicy? – zapytał Buzz. Johns wskazał dwóch wędkarzy stojących obok piknikowego stołu. – Ci faceci łowili ryby przy brzegu. Zdawało im się, że widzą coś, co zaczepiło się o gałęzie zatopionego drzewa. Podeszli w dół rzeki, żeby przyjrzeć się temu z bliska, ale cokolwiek to jest, kryje się pod nurtem. Ich zdaniem to ciało. Buzzowi serce podeszło do gardła. – Znasz tych ludzi? Johns pokręcił głową. – Są z Portlandu. – Masz ich zeznania? – Już je daję. Ratownicy przeciągają nad rzeką linę, żeby móc się do niej podczepić. Nurt nie jest tu zbyt mocny, ale skały są śliskie. Może teraz wiedzą już coś więcej. Członkowie ekipy ratowniczej uprzątnęli śnieg z jednego ze stołów, żeby rozłożyć sprzęt. Dwaj z nich, w waderach, obwiązali liną pień jodły i umocowali na niej zacisk. Ich dwaj koledzy w ten sam sposób zabezpieczali linę na drugim brzegu. – W porządku?! – zawołał jeden z nich. – Możemy zaczynać! – odkrzyknął mu kolega. Ludzie po tej stronie rzeki zaczęli naciągać linę specjalnym kluczem, aż w końcu, napięta jak struna, zawisła nad szarą wodą. Mężczyźni mogli się teraz do niej podpiąć i podejść do zatopionego drzewa. – Wiecie panowie coś więcej? – zapytał Buzz, pokazując na wszelki wypadek odznakę, bo nie był w mundurze, nie znał ich i nie współpracował dotąd z ratownikami. – To ja dostałem w nocy zgłoszenie o zaginionej dziewczynie. Miał nadzieję, że nie usłyszą w jego głosie drżenia albo że przypiszą je siarczystemu zimnu; miał nadzieję, że powiedzą, że to nie ciało, lecz jakaś część garderoby, która pozostała po letnim spływie; miał nadzieję, że nie będzie musiał jechać do Earla i Nettie Kanasketów i kolejny raz wyrzucając sobie, że cokolwiek im obiecał, poinformować ich, że znalazł Kimi. – To z całą pewnością ciało – odparł ratownik.
* * * Krzyki i piski dzieci sprawiły, że Tracy i Jenny wyjrzały przez wykuszowe okno. Dan złapał piłkę i uciekał z nią przed hordą goniących go dzieciaków. Nie przypominało to żadnego meczu futbolowego, jaki Tracy kiedykolwiek oglądała, ale wszyscy chyba świetnie się bawili. – Tracy, jeśli to budzi w tobie zbyt żywe reminiscencje, po prostu mi powiedz. Tracy pokręciła głową. – Nie, nic nie szkodzi. – Sara, podobnie jak Kimi, zaginęła, kiedy miała zacząć studia. Tracy została policjantką wydziału zabójstw, bo chciała za wszelką cenę ustalić, co przytrafiło się jej siostrze, i pomóc innym podobnym do niej kobietom. – Prokurator i patolog, który wykonał sekcję zwłok, doszli do wniosku, że to było samobójstwo – powiedziała Jenny. – Ich zdaniem Kimi skoczyła z mostu do White Salmon i utonęła. Progi rzeczne porządnie ją poobijały. Miała połamane kości i sińce na ramionach i piersiach. Ciało spłynęłoby pewnie aż do Kolumbii, gdyby nie zaczepiło się o gałęzie zatopionego drzewa. Nurt wcisnął je pod konary. – I uznano, że zrobiła to z powodu swojego byłego chłopaka? – Tommy’ego Moore’a. Tego wieczoru przyszedł do baru, w którym pracowała, z inną dziewczyną. – Co miał na ten temat do powiedzenia? – Z raportu taty wynika, że Moore przyznał, że zabrał jakąś dziewczynę do tego baru, ale szybko stamtąd wyszedł, odwiózł ją do domu i wrócił do siebie. – Jego znajoma to potwierdziła? – W zasadzie tak. Jej zeznanie również znajduje się w aktach. Powiedziała, że Moore się wściekł, bo Kimi go „olała”, i że randka szybko się skończyła. – „Olała” w jakim sensie? – Zachowywała się tak, jakby ją to niewiele obchodziło. – Czy ktoś potwierdził to, że Moore wrócił do swojego mieszkania? – Tato pojechał tam. Współlokator powiedział, że Moore wrócił do domu, ale szybko się stamtąd zmył, kiedy pojawili się uzbrojeni kumple brata Kimi i zaczęli zadawać pytania. – Czy ten współlokator wiedział, dokąd pojechał Moore? – Nie. Tracy przekartkowała akta. – Myślisz, że jest w tym drugie dno? – zapytała. – Mój ojciec na pewno tak uważał. – Gdzie znalazłaś te akta? – Tutaj, w jego biurku. – A gdzie przechowywane są normalnie akta zamkniętych spraw? – Coś z tak odległej epoki wylądowałoby dawno w zewnętrznym magazynie. Ale ta sprawa nigdy nie została oficjalnie zamknięta. – To znaczy? – Po znalezieniu tych akt sprawdziłam zapisy w naszym komputerze w biurze. Nie ma potwierdzenia, żeby akta Kimi Kanasket zostały kiedykolwiek odesłane do magazynu. Zapisano, że zostały zniszczone. – Kiedy? – Nie podano daty. – Przez kogo? – Nie wiadomo. – Jakie obowiązują zasady w kwestii niszczenia starych akt? – Teraz? W sprawach o zabójstwo przechowujemy akta nawet osiemdziesiąt lat, chyba że detektyw, który prowadził sprawę, stwierdzi, że można je zniszczyć. W policji w Seattle mieli podobne zasady.
– Zapytałaś prowadzącego tę sprawę detektywa, czy autoryzował tę decyzję? – Facet zmarł w latach dziewięćdziesiątych. – A zatem – Tracy wskazała leżący na biurku segregator – albo to są oficjalne akta, albo coś, co twój ojciec zachował wyłącznie dla siebie. – Też mi się tak wydaje. A jeśli to są oficjalne akta, ojciec albo sam je wycofał i podał, że zostały zniszczone, albo ostatnia osoba, która chciała je obejrzeć, nie zdołała ich znaleźć i doszła do takiego samego wniosku. – Tak czy inaczej, zabrał je twój ojciec. – Są tu pewne zapiski świadczące o tym, że co jakiś czas wracał do tej sprawy. Myślę, że nie dawała mu spokoju. Tracy zaczęła przeglądać zawartość segregatora. Poszczególne kartki były przebite dziurkaczem i spięte wąsami. – Zeznania świadków, raport koronera, fotografie, szkice… – Cofnęła się do pierwszej strony. – Akta sprawiają wrażenie kompletnych. – Najwyraźniej. – Zdążyłaś do nich zajrzeć? – Tak. – Co o nich myślisz? – Urodziłam się niedługo po zaginięciu Kimi – odparła Jenny. – Nie mieszkaliśmy wtedy w Stoneridge. Przenieśliśmy się tam, kiedy tato został szeryfem. Nie przypominam sobie, żeby mówił coś na ten temat. Mimo to wiedziałam o Kimi Kanasket. Wszyscy wiedzieli. Pamiętam, jak ludzie powtarzali dzieciom, żeby nie chodziły same po zmroku, bo skończą jak Kimi Kanasket. – Chcesz, żebym się temu bliżej przyjrzała? – Kryminalistyka poszła dzisiaj ostro do przodu i mam po prostu wrażenie, że tato nie zakończył tego z powodu raka. Czuję, że powinnam się tym zająć, że jestem mu to winna, ale jestem jego córką. Nie wiem, czy stać mnie na obiektywizm. Jestem poza tym wybieralnym przedstawicielem sił porządkowych i być może będę musiała wszcząć na nowo dochodzenie w tej sprawie. Chcę mieć niezależną opinię, która usprawiedliwiałaby taką decyzję. Jeśli nic tu nie ma, trudno. Ale jeśli jest… – Jenny wzruszyła ramionami. Usłyszały kolejny dziecięcy pisk, w którym tym razem pobrzmiewała nutka rozpaczy. Wyglądając przez okno, zobaczyły Treya, który siedział na ziemi i płakał. Neil próbował go pocieszać. – Coś sobie zrobił? – zapytała Tracy. – Nie, on płacze z powodu przegranej – wyjaśniła Jenny. – Jest tak samo ambitny jak jego ojciec. – I jak matka – dodała Tracy. – Mam to po ojcu. – Podobnie jak ja – odparła Tracy, biorąc do ręki akta.
Rozdział 5 Emily Rodriguez, lat pięćdziesiąt siedem, mieszkała w Greenwood, w drugim domu na północ od Tima i Angeli Collinsów. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył Kins, kiedy wszedł tam razem z Fazem, było wielkie panoramiczne okno wychodzące na Greenwood Avenue. – Dziękuję, że zgodziła się pani z nami znowu spotkać – powiedział. Faz i Del rozmawiali już z panią Rodriguez poprzedniej nocy. Kobieta sprawiała wrażenie bardzo przejętej. – Taka tragedia. Taka tragedia – powtarzała. – Znała pani tę rodzinę? – Niezbyt dobrze. Mówiłam im dzień dobry, pozdrawiałam, kiedy wychodzili. I na tym koniec. Kins pokiwał głową i zaczekał, aż kobieta trochę ochłonie. – Słyszała pani kiedykolwiek jakieś krzyki, kłótnie, coś, co wskazywałoby, że mają problemy? – Nie. – Czy inni sąsiedzi wspominali kiedykolwiek, że w tym domu dochodzi do konfliktów? – Nie rozmawiam zbyt często z sąsiadami. Nie dlatego, żebym trzymała się na uboczu. Po prostu niezbyt dobrze się znamy. Większość niedawno się wprowadziła. W każdym razie nigdy nic nie słyszałam. – Od jak dawna pani tu mieszka? – Ja? Od trzydziestu lat. – Wie pani, kiedy wprowadzili się Collinsowie? – Jakieś pięć lat temu. – Co może pani powiedzieć o ich synu? Rozmawiała z nim pani kiedyś? Rodriguez pokręciła głową. – Być może kiedyś, przelotnie, ale to nie było coś, co bym zapamiętała. Widywałam go, jak wsiadał rano do autobusu. – Wskazała okno. – Czekał na tym przystanku. Kins podszedł do okna. – W pani zeznaniu przeczytałem, że usłyszała pani coś, co brzmiało jak strzał z gaźnika, i wyjrzała pani przez okno. Rozumiem, że chodzi o to okno? – Owszem. Usłyszałam huk, jaki czasami wydają silniki. – I zeznała pani, że wyjrzała pani przez okno i zobaczyła miejski autobus, tak? Rodriguez podeszła do stojących przy oknie Kinsa i Faza. – Na tym przystanku. Linii numer pięć. Kins uśmiechnął się. – Dobrze ją pani zna. – Przez ponad dwadzieścia lat jeździłam tym autobusem do miasta i z powrotem do domu. – Gdzie pani pracowała? – Byłam asystentką w kancelarii prawnej. – Pamięta pani, kiedy usłyszała pani ten huk? – Nie spojrzałam wtedy na zegarek. W swoim zeznaniu pani Rodriguez nie była w stanie podać dokładnej godziny, ale Kins miał nadzieję, że zdoła ją ustalić na podstawie miejskiego rozkładu jazdy, który sprawdził rano w internecie. – Według rozkładu autobus zatrzymuje się na tym przystanku o siedemnastej osiemnaście, a potem ponownie o siedemnastej trzydzieści cztery. Angela Collins zadzwoniła pod numer 911 o 17.39. Kins zakładał, że Rodriguez usłyszała strzał o 17.34. – Zgadza się. Wsiadałam do autobusu na rogu Pine Street i Third Avenue o szesnastej trzydzieści pięć i wysiadałam tutaj o siedemnastej osiemnaście. – Czy autobus, który pani zobaczyła, zatrzymał się tutaj o siedemnastej osiemnaście czy