Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony781 635
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań526 676

Nadciaga burza - Damian Dibben

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Nadciaga burza - Damian Dibben.pdf

Filbana EBooki Książki -D- Damian Dibben
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 321 stron)

DAMIAN DIBBEN NADCIĄGA BURZA Strażnicy historii 01 tłumaczenie: Bartłomiej Ulatowski

Dla Claudine i dla Alego, którego nigdy nie poznała CelesteMonument

1 Monument Noc, kiedy to Jake Djones odkrył, że jego rodzice zaginęli w odmętach historii, należała do najbardziej burzliwych spośród tych, o których wspominały kroniki. Od czasu dawno już zapomnianego huraganu w 1703 roku Londyn nie doświadczył tak niezwykłej pogody: gwałtownej mieszanki ulewnego deszczu i zawodzącej wichury. Pośród huczącej nawałnicy stary ciemnogranatowy bentley sunął ostrożnie po Tower Bridge nad kipielą Tamizy w stronę północnego brzegu. Wóz miał włączone długie światła, a wachlujące nerwowo wycieraczki nie nadążały ze zgarnianiem deszczu, który siekł wściekle o przednią szybę. Z tyłu, na brzegu wielkiej skórzanej kanapy, siedział chłopiec - wyprostowany, jakby czekał na coś w napięciu. Miał czternaście lat, oliwkową cerę, ciemne kręcone włosy i odważne, inteligentne spojrzenie. Ubrany był w szkolny uniform: blezer, czarne spodnie i mocno znoszone skórzane półbuty. Do boku przyciskał szkolną torbę, pełną książek i zeszytów. Na wystrzępionej metce widniało wykaligrafowane ozdobnymi literami nazwisko: Jake Djones. Dużymi brązowymi oczami chłopiec bacznie obserwował sylwetki dwóch mężczyzn siedzących za szklanym przepierzeniem z przodu auta. Po lewej stronie siedział wysoki dżentelmen o wyniosłej postawie, ubrany w staroświecki czarny żakiet i wytworny cylinder, po prawej - kierowca w liberii. Mężczyźni rozmawiali przyciszonymi głosami, ale nawet gdyby mówili normalnie, Jake nie usłyszałby przez szybę ani słowa. Nie znał ich, porwali go zaledwie przed półgodziną.

Właśnie biegł ze szkoły do domu przez Greenwich Park, kiedy wyłonili się z cienia na wprost Królewskiego Obserwatorium Astronomicznego i zastąpili mu drogę. Namawiali go, by udał się z nimi. Twierdzili, że chodzi o szalenie pilną sprawę. Kiedy okazał zrozumiałą w tych okolicznościach nieufność, zapewnili, że tam, dokąd go zabierają, czeka nań jego ciotka. Podczas gdy Jake podejrzliwie kwestionował wiarygodność nowych znajomych, zaczęło padać - najpierw pojedyncze krople, ale po chwili lunęło na całego - i nieznajomi przystąpili do działania. Szofer przyskoczył do chłopca i przycisnął mu chustkę do twarzy. Jake poczuł cierpki, drażniący nozdrza zapach i nogi mu zwiotczały. Obudził się zamknięty w kabinie wielkiego auta brnącego mozolnie przez strugi deszczu. Chłopiec drgnął z przestrachu, kiedy nagły grzmot piorunu niemal wstrząsnął najgłębszymi fundamentami Tower Bridge. Omiótł spojrzeniem wnętrze samochodu. Obite ciemnym jedwabiem, przed laty zapewne sprawiało wrażenie szalenie eleganckiego, ale teraz wyglądało na mocno wysłużone. W drzwiach auta (próbował je otworzyć - bez powodzenia - zaraz po tym, jak doszedł do siebie) tkwiły ozdobne złote klamki. Jake pochylił się i przyjrzał uważnie jednej z nich. Uchwyt ozdobiono niezwykłym emblematem przedstawiającym klepsydrę z dwiema wirującymi wokół niej planetami. Mężczyzna w cylindrze - jego twarz okrywał cień - obejrzał się przez ramię z przyganą. Jake hardo odparł władcze spojrzenie. Wreszcie mężczyzna odwrócił się, znowu obserwując drogę. Stary bentley zjechał z mostu. Przez pewien czas kluczył w labiryncie ulic, by w końcu skręcić w Fish Street Hill i zatrzymać się na małym brukowanym placyku, w cieniu gigantycznej kolumny. Jake powiódł wzrokiem po budowli. Wyrastająca z masywnego sześciennego cokołu wieża z białego wapienia wbijała się świetlistą sylwetą w pochmurne niebo. Jej szczyt, który Jake’owi wydał się odległy o kilometr, wieńczyła złota urna ognia. Chłopiec natychmiast przypomniał sobie, że widział już kiedyś ten dziwaczny pomnik. Pewnego razu, kiedy wracał z rodzicami z nieudanej

wycieczki do London Dungeon{1} (niezdarny upiór pośliznął się w kałuży sztucznej krwi i służby BHP musiały włączyć światła), natrafili nań przypadkiem. Ojciec Jake’a nagle się ożywił i zaczął opowiadać synowi historię budowli. Powiedział, że nazywa się ją Monumentem i zbudował ją sir Christopher Wren dla upamiętnienia wielkiego pożaru, który strawił Londyn w 1666 roku. Na jej pozłacany wierzchołek można było dotrzeć po spiralnych schodach, które znajdowały się wewnątrz budowli. Jake, oczarowany, zapragnął wspiąć się na wierzchołek kolumny. Tata przyjął pomysł z entuzjazmem, ale mama Jake’a, zwykle otwarta i spontaniczna, nieoczekiwanie wpadła w lekką panikę i nalegała, by koniecznie wrócili do domu, nim zaczną się godziny szczytu. Jake’a, zafascynowanego majestatyczną wieżycą, siłą odciągnięto spod pomnika. Mężczyzna w kapeluszu wysiadł z samochodu i rozłożył parasol, walcząc z wiatrem, który za wszelką cenę usiłował mu go odebrać. Potem otworzył tylne drzwi auta i spojrzał Jake’owi prosto w oczy. - Chodź za mną. Nawet nie myśl o ucieczce. Jake obdarzył porywacza nieufnym spojrzeniem. Mężczyzna był ubrany bardzo elegancko. Poza czarnym cylindrem miał na sobie białą koszulę z kołnierzykiem, czarny krawat, ciemny żakiet, doskonale dopasowany do jego smukłej sylwetki, wąskie sztuczkowe spodnie oraz nienagannie wypolerowane buty. Jego charakterystyczną twarz zdobił orli nos, tkwiący dumnie pomiędzy wydatnymi kośćmi policzkowymi. W czarnych oczach malowała się niewzruszona, wyniosła arogancja. Błysnął piorun i szum ulewy się wzmógł. - Szybko! - rozkazał mężczyzna. - Nie jesteśmy twoimi wrogami. Możesz mi wierzyć. Jake zarzucił szkolną torbę na ramię i z ociąganiem wysiadł z samochodu. Elegant złapał go mocno za ramię i zastukał w szybę, by zwrócić uwagę szofera. Okno się otworzyło. - Jedź od razu po Jej Wysokość.

- Się robi. - I nie zapomnij o pannie St Honore. Jest w British Museum{2} , zapewne gdzieś przy egipskich antykach. - Egipskie antyki. - Rumianolicy szofer kiwnął głową. - Jeszcze jedno, Norlandzie: wyruszamy za godzinę. Punktualnie, rozumiesz? Czyli bez żadnych nadprogramowych wycieczek do bukmachera czy do którejś z tych twoich brudnych spelun. Szofer łypnął złym okiem, ale ukrył rozdrażnienie za fałszywym uśmiechem. - Odpływamy za godzinę, jasne jak słońce - odrzekł, unosząc szybę. Serce Jake’a zabiło z podwójną szybkością. Nagle poczuł przypływ adrenaliny, wyszarpnął ramię z uchwytu i puścił się szalonym pędem przez plac. Reakcja eleganta była natychmiastowa. - Zatrzymać go! - ryknął w stronę grupy urzędników idących ulicą w stronę stacji metra. Jego głos zabrzmiał tak autorytatywnie, że przechodniom nawet nie przyszło do głowy roztrząsać kwestię winy uciekiniera. Zaraz zbili się w gromadkę, by zastąpić chłopcu drogę. Jake skoczył w bok, zmienił kierunek ucieczki i natychmiast zderzył się ze swoim prześladowcą. Rozległ się głośny trzask - to czoło Jake’a spotkało się z żuchwą mężczyzny. Chłopiec zdołał ustać na nogach, ale porywacz nie miał tyle szczęścia: zatoczył się, stracił równowagę, błysnął białkami oczu i wypuściwszy parasol z dłoni, runął plecami w wielką brudną kałużę. Kapelusz potoczył się po bruku i zatrzymał u stóp Monumentu. Kątem oka Jake dostrzegł parasol żeglujący na wietrze w stronę kopuły katedry Świętego Pawła. Zapominając na chwilę o strachu, Jake podbiegł do plątaniny kończyn i ubłoconej odzieży. Szofer wyskoczył z samochodu i popędził w ich stronę, a urzędnicy znieruchomieli w niepewnym oczekiwaniu. Jake przykucnął przy nieruchomej postaci. - Nic panu nie jest? - spytał, obawiając się najgorszego.

Pomimo młodego wieku miał niski, dźwięczny głos. Po chwili postać się poruszyła. Nie bacząc już na strugi deszczu, wysoki mężczyzna usiadł powoli i smukłą dłonią odgarnął z czoła mokre włosy. Jake’owi wyrwało się westchnienie ulgi. - Przepraszam, nie wiedziałem, że pan jest za mną. Nic panu nie jest? - spytał z troską i wyciągnął rękę, by pomóc mężczyźnie wstać. Ten jednak zignorował gest i pytanie. Zamiast odpowiedzieć, zwrócił się do szofera. - Na co jeszcze czekasz? Powiedziałem, wyruszamy równo za godzinę! - wysyczał gniewnie, po czym przeniósł jadowite spojrzenie na grupę gapiów. - A wy co? Pierwszy raz widzicie człowieka, który upadł? Ton jego głosu był wystarczająco nieprzyjazny, by gapie pospiesznie się rozeszli. Tymczasem szofer wrócił do samochodu i uruchomił silnik. Bentley ruszył, skręcił za róg i zniknął. Jake i jego porywacz zostali sami pod cokołem olbrzymiej kolumny. Z jakiegoś powodu Jake stracił chęć ucieczki. Podniósł kapelusz mężczyzny, wyprostował go i z niepewnym uśmiechem podał właścicielowi. - Mówiłem ci, nie jesteśmy twoimi wrogami - mruknął elegant, zgrzytając zębami. Dźwignął się na nogi, wziął cylinder i założył go na głowę. - Jeżeli mi nie wierzysz - podjął - twoja ciotka wszystko ci wyjaśni, kiedy tylko raczy się zjawić. - Ciotka Róża? - Jake potrząsnął głową z niedowierzaniem. - A co ona może mieć z tym wspólnego? - Wyjaśnienia później, teraz chodź ze mną! Elegant podszedł do podstawy Monumentu, wyjął z kieszeni kamizelki duży klucz i wsunął go w otwór zmyślnie ukryty w kamieniu. „Co on wyprawia, do diabła?” - pomyślał Jake. W tej samej chwili dostrzegł niemal niewidzialne krawędzie drzwi - tajnego przejścia znajdującego się u podstawy olbrzymiej kolumny. Mężczyzna przekręcił klucz i kamienne drzwi uchyliły się z głuchym

stęknięciem. W szczelinie zamigotało słabe światełko świecy. Niepokój Jake’a natychmiast ustąpił miejsca fascynacji. Chłopiec wyciągnął szyję, próbując zajrzeć do środka. Zobaczył niewielki przedsionek, a dalej szeroką spiralę kamiennych schodów. - Szybko, szybko! - ponaglił mężczyzna. - W środku poznasz wszystkie odpowiedzi. Dowiesz się, gdzie są twoi rodzice. Jake’owi krew odpłynęła z twarzy. - M-moi rodzice? - wyjąkał. - Co z moimi rodzicami? - Chodź za mną, a dowiesz się wszystkiego - brzmiała odpowiedź. Jake potrząsnął głową i nie ruszył się z miejsca. Wziął głęboki wdech i odezwał się najbardziej stanowczym tonem, na jaki tylko było go stać: - Porwaliście mnie w Greenwich Park, uśpiliście, wsadziliście przemocą do samochodu. Można by was za to aresztować już ze dwadzieścia razy. Tak więc teraz chciałbym się czegoś dowiedzieć. Przede wszystkim - co pan wie o moich rodzicach? Mężczyzna przewrócił oczami i westchnął. - Wszystkiego się dowiesz - powiedział zmęczonym głosem - kiedy tylko znajdziemy się w suchym miejscu i będę mógł się przebrać. - Wskazał na długie rozdarcie z boku żakietu. - Kim pan w ogóle jest? - uparcie naciskał Jake. Mężczyzna wziął głęboki, uspokajający oddech. - Nazywam się Jupitus Cole - wycedził z przymkniętymi oczami. - Nie mam zamiaru zrobić ci krzywdy. Wprost przeciwnie, próbuję ci pomóc. Porwaliśmy cię, bo nie mieliśmy innego wyjścia. Tu chodzi o twoje bezpieczeństwo. A teraz czy byłbyś łaskaw udać się ze mną na dół? Jake bał się, ale awanturnicza żyłka w jego duszy już się odezwała. Ekscentryczny mężczyzna, ukryte drzwi, spirala kamiennych schodów - wszystko to stanowiło nader intrygującą mieszankę. Mimo to nie ruszył się z miejsca. - Nie rozumiem. Co znaczy na dół?

- Na dole jest ekspozytura. Ekspozytura, rozumiesz! - zirytował się Jupitus. Przeszył Jake’a wściekłym spojrzeniem. - Jak zejdziesz, to zobaczysz. To kwestia życia i śmierci, rozumiesz? Życia i śmierci! Determinacja mężczyzny, widoczna w jego postawie i obecna w słowach, przełamała wreszcie opór Jake’a. Jupitus wyczuł to i pchnął drzwi, by otworzyć je szerzej przed chłopcem. - Będziesz mógł opuścić nas, kiedy tylko zechcesz, ale gwarantuję, że to ostatnia rzecz, na którą będziesz miał ochotę! - zawołał, przekrzykując szum ulewy. Jake spojrzał w głąb pomieszczenia i w dół spiralnych schodów. Nie mógł już dłużej powstrzymywać ciekawości. - Ja chyba oszalałem - wymamrotał i przestąpił próg. Drzwi zamknęły się za nimi z hukiem, który poniósł się echem w dół kamiennych schodów. W zapadłej nagle ciszy słychać było tylko słaby gwizd przeciągu. - A teraz chodź za mną - powiedział miękko Jupitus i ruszył w dół.

2 Londyńska ekspozytura Kroki idącego po schodach Jupitusa niosły się echem po mrocznym wnętrzu wieży. Jake szedł za nim. Zejście oświetlały migotliwe, rozmieszczone w odstępach kilku metrów, lampy gazowe, rzucające kręgi żółtego światła na szereg starych malowideł ściennych. Wyblakłe, spękane murale przedstawiały sceny ze wszystkich wielkich cywilizacji świata: od Egiptu, przez Asyrię, do starożytnych Aten; od Persji, przez Rzym, po Bizancjum; od pradawnych Indii, przez imperium osmańskie po średniowieczną Europę. Jake zwolnił, a wreszcie stanął z otwartymi ustami, zahipnotyzowany wizerunkami królów i herosów, przepysznych procesji, bitew i wypraw. - Namalował je Rembrandt - wyjaśnił Jupitus rzeczowym tonem. - W tysiąc sześćset sześćdziesiątym siódmym roku, kiedy przeniesiono tutaj londyńską ekspozyturę. Wiesz, kim był Rembrandt? - No… w sumie tak - odrzekł niezobowiązująco Jake. Jupitus odwrócił się i zmierzył chłopca wyniosłym spojrzeniem. - To znaczy… bo… ja bardzo lubię obrazy. - Jake zauważył, że pod wpływem wyczekującego wzroku Jupitusa zaczyna się tłumaczyć. - Takie stare, co nie? Że można sobie wyobrazić, jak ludzie kiedyś żyli. Był zaskoczony, że to mówi. Prawda była taka, że naprawdę uwielbiał stare malarstwo, ale już dawno nauczył się trzymać ten fakt w tajemnicy. Miał wrażenie, że większość jego przyjaciół - jak również wszyscy wrogowie - pozbawiona jest tego szczególnego rodzaju wrażliwości i nie odnosi się ze zrozumieniem do jego pasji. Sam regularnie wymykał się do Dulwich Picture Gallery{3} , gdzie stawał przed tym czy innym obrazem, przymykał oczy i

wyobrażał sobie, że jest gdzieś tam, w zupełnie innej epoce. Często strażnik muzealny kazał mu się cofnąć, a wtedy czekał cierpliwie, aż intruz zniknie z pola widzenia, po czym znowu przysuwał się do malowidła, by z powrotem pogrążyć się w marzeniach. Jake i Jupitus dotarli na sam dół schodów i stanęli przed pojedynczymi drzwiami, wyglądającymi na bardzo ciężkie i solidne. Na drzwiach, wygrawerowany w mosiądzu, widniał taki sam emblemat jak w samochodzie: klepsydra z dwiema wirującymi wokół niej planetami. Wyglądało to jak jakiś starożytny symbol, ale jednocześnie emblemat ten kojarzył się Jake’owi z rysunkiem z podręcznika do fizyki - a konkretnie z obrazem elektronów orbitujących wokół jądra atomu. Jupitus spojrzał na chłopca poważnym wzrokiem. - Niewielu ludziom dane było przekroczyć ten próg. Życie tych, którzy to uczynili, zmieniło się diametralnie - oznajmił uroczyście. - Tylko ostrzegam. Jake przełknął ślinę. Jupitus pchnął drzwi i obaj przeszli przez próg. Znaleźli się w przestronnej, wysokiej sali pełnej ludzi. Jupitus poprowadził Jake’a wzdłuż ściany w kierunku drzwi do jakiegoś pomieszczenia. - Niebawem powrócę, tymczasem usiądź tutaj i staraj się nie plątać nikomu pod nogami - polecił. Wyciągniętą ręką wskazał krzesło stojące przy ścianie. Otworzył drzwi. - Ludzie, mamy dwadzieścia pięć minut! - zawołał od progu, po czym wszedł do pokoju i zatrzasnął za sobą drzwi. Jake potoczył wokół zdumionym wzrokiem. Wszędzie krzątali się mężczyźni w strojach przypominających mundury marynarskie. Pospiesznie, zarazem ostrożnie, pakowali rozmaite rzeczy do drewnianych skrzyń. Sala miała klimat i rozmiary starej biblioteki, ale nie zwykłej, publicznej, jak ta w Greenwich, z której często korzystał, lecz takiej, jaką odwiedzają uczeni, aby badać bezcenne prastare księgozbiory. Pomieszczenie miało dwa piętra wysokości, a na obu jego końcach pięły się w górę spiralne schody prowadzące na antresolę zastawioną szeregiem regałów z imponującą, choć chaotyczną kolekcją starych tomów. Wysoko nad

regałami ciągnął się rząd ostrołukowych świetlików, w tej chwili klekoczących i świszczących w heroicznych zmaganiach z wichurą. Na dole całą niemal długość sali zajmował ogromny stół, oświetlony migocącymi lampami o zielonych kloszach. Blat stołu zaściełały pożółkłe mapy, zwoje pergaminu, manuskrypty, plany i schematy. Z chaosu antycznych papierzysk wyrastały rozstawione w równym szeregu globusy - najbardziej rzucający się w oczy element wystroju. Ignorując polecenie Jupitusa, Jake, wciąż ze szkolną torbą na ramieniu, podszedł do stołu. Chciał przyjrzeć się najbliższemu globusowi. Przyrząd był równie stary jak wszystko w tym osobliwym miejscu. Nazwy krajów wykaligrafowano ręcznie staroświeckimi, ledwie rozpoznawalnymi literami, zdobnymi nadmiarem zawijasów. Jake pochylił się. Znalazł Wyspy Brytyjskie - klejnot Morza Północnego, poniżej Hiszpanię, zajmującą ogromny obszar, mniej więcej rozmiarów Azji. Na środku widniał wyblakły wizerunek króla we władczej postawie. Ameryka składała się wyłącznie z rysunków lasów i gór. Jake pochylił się jeszcze niżej i przybliżył twarz do globusa. Na samym dole Oceanu Atlantyckiego, pośród prawie zatartych wizerunków galeonów i delfinów, z trudem wypatrzył ledwie dostrzegalną datę: 1493. - Jeśli pan pozwoli, sir Jake obejrzał się na umundurowanego mężczyznę, który stał za nim w wyczekującej pozie, z drewnianą skrzynką w rękach. Kiedy chłopiec się przesunął, marynarz postawił skrzynię na stole, ujął w dłonie wielki stary globus i ostrożnie wsunął go do środka. Następnie wymościł wnętrze skrzyni słomą, nałożył wieko i wprawnie zabił gwoździami. Jake patrzył, jak mężczyzna dźwiga swój ładunek w stronę szerokich otwartych drzwi na drugim końcu sali i ustawia na wózku, na stosie podobnych skrzyń. Wózek został przeciągnięty przez próg i zniknął w korytarzu po drugiej stronie. Wzrok Jake’a przyciągnęło coś innego. W kącie, oddzielonym od reszty sali drewnianym parawanem, pracował przy biurku jakiś chłopiec. Miał rumiane policzki, niesforną brązową czuprynę i grube okulary sklejone kawałkiem

przylepca. Choć nie mógł być starszy od Jake’a, miał na sobie brązową kraciastą marynarkę, pasującą bardziej do ekscentrycznego uczonego niż do chłopca w jego wieku. Na ramieniu siedziała mu papuga, sztywna, jakby połknęła kij. Pióra ptaka mieniły się rozmaitymi barwami, od oranżu, przez karmazyn, po głęboki turkus. Chłopiec wystukiwał coś pospiesznie na przyrządzie, który z grubsza przypominał maszynę do pisania, miał jednak mniej klawiszy, a miejsce liter zajmowały dziwaczne symbole. Z tyłu aparatu sterczał, podobny do anteny, kryształowy pręt, trzeszczący i skrzący się elektrycznymi iskrami za każdym uderzeniem w klawisz. Co kilkadziesiąt uderzeń chłopiec szybko kręcił przez chwilę korbą z boku urządzenia i natychmiast wracał do pisania. - Najmocniej przepraszam, ale zasłaniasz mi światło - powiedział, nie odrywając wzroku od dziwnej maszyny. - Nie chcę myśleć, co się stanie, jeśli nie wyślę tego w ciągu najbliższych pięciu minut! Jake posłusznie okrążył biurko, by stanąć po drugiej stronie. Chłopiec uniósł głowę i przyjrzał mu się spod zmarszczonych brwi, potem pchnął palcem zsuwające mu się z nosa okulary i wrócił do pracy. Na biurku, tuż przy dziwacznej maszynie do pisania, stał talerz pełen przepysznie wyglądających babeczek z owocami. Chłopiec wyciągnął rękę, wziął jedną i wetknął sobie do ust. Jake’owi zaburczało w brzuchu - nic nie jadł od lunchu. - Poczęstuj się, jeśli masz ochotę. - Kędzierzawy chłopiec zdawał się wyczuwać głód gościa. - Z gruszką i cynamonem, leciutkie jak puch. Jake spojrzał na niego badawczo. Chłopiec mówił całkiem jak ludzie, którzy czytają wiadomości w poważnych stacjach radiowych. Jake sięgnął niepewnie po jedną z babeczek. Wgryzł się w nią pod czujnym spojrzeniem pstrokatego ptaka. - Nie dziobie? - spytał i podsunął dłoń papudze, by mogła ją powąchać. Ptaszysko szarpnęło się, nastroszyło pióra i trzepocząc skrzydłami, wydało z siebie wściekły skrzek. Jake odskoczył przestraszony.

- Pan Drakę nie pała sympatią do nieznajomych! - powiedział z naciskiem właściciel pierzastego potwora. - To papuga ze schroniska, z Mustique. Na twoim miejscu posłuchałbym rady pana Cole’a i usiadł na krześle. Chłopiec wrócił do stukania w klawisze i mamrotania pod nosem, a Jake wycofał się i przysiadł na krześle pod drzwiami gabinetu. Papuga, Pan Drakę, przez cały czas nie spuszczała z niego oka. Myśli Jake’a popłynęły ku wydarzeniom minionych dni. Jeszcze godzinę temu nie dostrzegał w swoim życiu niczego niezwykłego… Jake Djones mieszkał w małym szeregowym domku na zwyczajnej ulicy w skromnej dzielnicy południowego Londynu. Domek miał trzy niewielkie sypialnie, jedną łazienkę oraz niedokończoną oranżerię. Był także gabinet, który tata Jake’a z jakiegoś powodu nazywał salą łączności; była to rupieciarnia wypełniona starymi komputerami i dżunglą poplątanych kabli. W dni powszednie rodzice Jake’a, Alan i Miriam, prowadzili sklep z wyposażeniem łazienek, przy głównej ulicy. W weekendy Miriam oddawała się eksperymentom z niejadalnymi na ogół potrawami, Alan natomiast rzucał się w wir majsterkowania. Jedno i drugie nieodmiennie kończyło się katastrofą - owocem ich starań były: oklapłe suflety, przypalone sosy, popękane rury i niedokończona oranżeria. Od szkoły dzielił Jake’a piętnastominutowy marsz przez Greenwich Park. Szkoła, do której uczęszczał, nie była ani szczególnie zła, ani dobra. Jak wszędzie, pracowało tam trochę fajnych nauczycieli, trochę nijakich oraz garstka mściwych pił. Jake był fatalny z matmy, niezły z geografii i świetny z koszykówki. Z entuzjazmem zgłaszał się do każdego szkolnego przedstawienia, ale rzadko udawało mu się zdobyć jakąś sensowną rolę. Interesował się historią, fascynowali go potężni i tajemniczy herosi przeszłości - wodzowie i władcy, tacy jak na malowidłach, które widział na schodach Monumentu. Niestety, jego nauczyciel historii nie należał do grona fajnych nauczycieli. Po raz ostatni Jake widział rodziców cztery dni wcześniej. Zostawili mu wiadomość: prośbę, by po drodze ze szkoły zaszedł do nich do pracy. Jednak

kiedy tam dotarł, sklep był pusty. Jake czekał. Firmę Djonesów trudno było uznać za biznesowy sukces. Jake często zachodził w głowę, jakim cudem rodzinny biznes jeszcze się nie zawalił. Rodzice założyli sklep tuż po przyjściu Jake’a na świat. Od tamtej pory stale zmagali się z widmem bankructwa. Jak ujął to jeden z wielu niezadowolonych klientów: „Nie mają drygu do ceramiki łazienkowej”. Jake musiał zgodzić się z tą opinią. Miriam prowadziła sklep w atmosferze wiecznego zamieszania, ciągle gubiła rachunki i zamówienia, a nierzadko całe komplety łazienkowe. Alan pracował głównie u klientów, walcząc z nieuchronnym chaosem montażu. Był postawnym mężczyzną, dobrze zbudowanym, mającym ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Jake nie mógł oprzeć się wrażeniu, że tata w dziwny sposób nie pasuje do schludnych podmiejskich łazienek - nie tylko ze względu na swoje rozmiary, ale przede wszystkim z powodu nietuzinkowej osobowości. Podczas gdy Jake czekał, pogrążony w rozmyślaniach, do części wystawowej sklepu wpadły dwie osoby. - Tutaj jesteś, słoneczko - sapnęła Miriam, próbując uładzić potarganą kaskadę ciemnych włosów na głowie. Miriam była atrakcyjną kobietą, roztaczającą wokół siebie aurę zmysłowego piękna. To po niej Jake odziedziczył południową karnację. Miriam miała duże oczy, długie zakręcone rzęsy i pieprzyk o miodowej barwie, tuż nad kącikiem ust. Alan był potężnym mężczyzną o jasnej skórze, z gęstą czupryną koloru blond i cieniem zarostu na twarzy. Zawsze sprawiał wrażenie, jakby walczył z cisnącym mu się na usta hultajskim uśmiechem. - Katastrofa u Dolores Devises. Jej rury przelewowe znów były źle zainstalowane - westchnęła Miriam, zerkając ku Alanowi. - Musiałam jej zwrócić pieniądze. - Mógłbym montować i przekładać te rury przez cały rok, a Dolores Devises i tak nie byłaby z nich zadowolona - odparł Alan. Nastąpiła pauza - zawsze tak było - a potem Miriam i Alan parsknęli

nieposkromionym chichotem. Oboje mieli podobne poczucie humoru i wciąż zarażali się nawzajem wesołością. Zniweczyć ich powagę mogło doprawdy cokolwiek, ale zwykle był to określony typ osoby: zarozumiały kierownik banku albo napuszona klientka w rodzaju Dolores Devises. Zdecydowanie woleli się śmiać ze swoich problemów, niż popadać z ich powodu w przygnębienie. Miriam zwróciła się do syna. - Tata i ja chcemy ci coś powiedzieć - oznajmiła wesoło, jakby mówiła o czymś mało ważnym. - Musimy wyjechać na parę dni. Jake poczuł ukłucie żalu. Miriam mówiła dalej, siląc się na beztroski ton. - To moja wina, pomerdały mi się daty. Mamy targi branżowe w Birmingham, nudne jak jasny gwint, ale musimy - jak to powiedziała księgowa? - „poszerzać naszą ofertę asortymentową”.-Granit i piaskowiec są teraz na topie - dodał Alan z nieco zmieszaną miną. - Wyjeżdżamy dzisiaj, od razu stąd, ze sklepu. - Miriam wskazała spakowaną czerwoną walizkę stojącą za ladą. - Róża zostanie z tobą na czas, kiedy nas nie będzie. W porządku, kochanie? Jake chciał skinąć głową, ale wyszło mu raczej wzruszenie ramionami. Rodzice zaczęli jeździć na te targi trzy lata temu. Początkowo tylko raz na rok, ale ostatnio zniknęli już dwa razy, w obu wypadkach zawiadamiając go o wyjeździe w ostatniej chwili. - W piątek po południu będziemy już w domu - uśmiechnęła się Miriam i przeciągnęła dłonią po gęstych lokach Jake’a. - A wtedy będziesz miał nas tylko dla siebie. - Planujemy niespodzianki - wtrącił Alan. - I to nie byle jakie! Miriam otoczyła syna ramionami i mocno go przytuliła. - Tak bardzo cię kochamy! Jake odczekał stosowną chwilę, po czym oderwał się od mamy. Ledwie zdążył wygładzić swój szkolny blezer, kiedy ojciec przyciągnął go do siebie i zamknął w niedźwiedzim uścisku. - Uważaj na siebie, synu - powiedział poważnym tonem ojca z

telewizyjnego serialu. Jake z wysiłkiem wyswobodził się z ojcowskich ramion. - Dzięki. Bawcie się dobrze i… w ogóle - wymamrotał, nie patrząc rodzicom w oczy. Potem wybiegł ze sklepu i ruszył smaganą wiatrem ulicą. Gniewał się przez całą drogę przez Greenwich Park, gdzie usiadł na ławce i siedział, dopóki nie zaczęło się robić ciemno. Było mu żal, że nie pożegnał się z rodzicami jak należy, ale przede wszystkim chciał ich ukarać. Minęła pełna godzina, nim przeszła mu złość i pozostał jedynie smutek. W jednej chwili wybaczył rodzicom wszystkie ich winy i poczuł palącą potrzebę zobaczenia się z nimi, zanim wyjadą. Niewiele myśląc, puścił się biegiem wzdłuż głównej ulicy, z sercem walącym z emocji. Spóźnił się. Sklep był zamknięty, światła zgaszone, czerwona walizka zniknęła. Wieczorem, zgodnie z zapewnieniem mamy, przyjechała do niego siostra Alana Róża. Była to jedna z najfajniejszych znanych mu osób - ekscentryczna, bezpośrednia i szalenie zabawna. Róża zawsze nosiła masę pobrzękujących bransolet - pamiątek z licznych podróży po świecie. Należała do tego gatunku ludzi, którzy szybko i bez problemów nawiązują kontakt z nieznajomymi. Jake’owi zawsze powtarzała: „Życie jest krótkie, więc użyj sobie!”. Przyjemnie było spędzić kilka dni z ciotką, ale w piątek, zaraz po ostatniej lekcji, Jake sfrunął ze szkolnych schodów tak szybko, że prawie się potknął. Tego dnia mieli wrócić rodzice i chciał jak najprędzej znaleźć się w domu. Gnał przez Greenwich Park ile sił. Kiedy otworzyła się przed nim panorama Londynu, ujrzał ogromne czarne chmurzyska, piętrzące się złowróżbnie nad horyzontem. To właśnie wtedy Jupitus Cole i jego szofer Norland wychynęli spomiędzy cieni przed obserwatorium. Dopiero wiele dni później Jake miał uświadomić sobie osobliwy związek tej lokalizacji ze wszystkim, co wkrótce miało go spotkać. Królewskie

Obserwatorium Astronomiczne było miejscem, gdzie w 1668 roku pan Hooke, z nowo utworzonego Towarzystwa Królewskiego, pracował wraz z innymi nad połączeniem koncepcji przestrzeni i czasu. Od spotkania z Jupitusem i Norlandem upłynęło niewiele ponad godzinę. Teraz Jake siedział w przedziwnej sali, czekając, aż jego życie zmieni się - jak zapowiedział Jupitus - „diametralnie”. Drzwi obok otworzyły się gwałtownie. - Możesz już wejść, Djones - oznajmił sucho Jupitus. Jake wstał i podszedł do drzwi. Na progu obejrzał się za siebie, zaskoczony nagłą ciszą. Wszyscy obecni patrzyli na niego, ale spłoszeni jego spojrzeniem natychmiast wrócili do przerwanych zajęć. Jake wszedł do pokoju. Był w gabinecie Jupitusa Cole’a.

3 Okręty i diamenty - Zatrzaśnij za sobą drzwi - warknął Jupitus. Jake zamknął je ostrożnie. Jupitus siedział za swoim biurkiem, zamaszyście pisząc coś wiecznym piórem. Przebrał się już w czysty strój, niemal identyczny jak ten, który miał na sobie wcześniej: biała koszula z kołnierzykiem, czarny krawat, ciemny żakiet o długich połach i spodnie w ledwo widoczne prążki. Brudne ubranie leżało na podłodze, ciśnięte niedbale w kąt. Jake z ciekawością rozejrzał się po wyłożonym boazerią gabinecie. Czuł się, jakby właśnie znalazł się w baśniowym skarbcu pełnym niezwykłych przedmiotów. Było tam marmurowe popiersie rzymskiego cesarza, gablota z kolekcją mieczy i archaicznej broni, wypchany tygrys z paszczą rozwartą w bezgłośnym ryku, a na ścianach wisiały stare obrazy przedstawiające możnych panów i władców. Zobaczył też kolekcję globusów i map. Tuż obok trzaskającego ogniem kominka na podstawce stał wypchany ptak z charakterystycznie zakrzywionym dziobem. - Czy to…? - Dodo, a jakże - burknął Jupitus, nawet nie podnosząc wzroku. - Jeden z ostatnich egzemplarzy, jakie chodziły po tej ziemi, choć ten rzecz jasna donikąd już nie powędruje. Cóż, zapewne zastanawiasz się, co tutaj robisz i kim my wszyscy jesteśmy. - Mało powiedziane! - wypalił Jake. - Przede wszystkim skąd znacie moją rodzinę? - Na początek muszę zbadać ci oczy - oznajmił Jupitus, ignorując pytanie Jake’a.

- Oczy? Zbadać mi oczy? Jupitus wysunął szufladę biurka i wyjął nieduży instrument, kunsztownie wykonany z ciemnego drewna i srebra. Była to lupa, w rodzaju tych, przez które jubilerzy oglądają cenne klejnoty. Jupitus umieścił ją sobie w oczodole i naciągnął rzemyk na tył głowy. Następnie wstał i wyszedł zza biurka. - Usiądź na tamtym krześle - polecił. - Ale ja mam zdrowe oczy. Jupitus czekał, aż Jake wypełni polecenie. Jake, ociągając się, usiadł. - Odłóż to, o tam. - Jupitus wskazał szkolną torbę, a potem przesunął palec w stronę biurka. Jake zsunął torbę z ramienia i posłusznie złożył na blacie mebla. Jupitus obrócił pierścień na instrumencie - w tym momencie zapaliła się okrągła latareczka - po czym dwoma palcami chwycił podbródek Jake’a i uniósł. - Otwórz szeroko oczy, bardzo proszę. - Pochylił się i przez swój przyrząd zajrzał w prawą źrenicę chłopca. - Co to za…? - Ciii! - syknął niecierpliwie Jupitus. Zbliżył lupę do lewego oka Jake’a i wykrzywił twarz, próbując skupić wzrok na tym, co tam ujrzał. - Dobrze, a teraz zamknij oczy. No już! - Jake posłuchał, a Jupitus poświecił mu w jedną, a potem w drugą zamkniętą powiekę. Zgasił latarkę. - Teraz powiedz mi, jakie widzisz kształty za zamkniętymi powiekami. - Ale jakie kształty? Ja… nie widzę żadnych kształtów. - Ależ oczywiście, że widzisz! Kształty, kształty na powiekach. Różnej wielkości, ale w tej samej pozycji. Co to jest: prostokąty, kwadraty, koła? Co widzisz? Jake skoncentrował się - i rzeczywiście zaczął coś dostrzegać. - No więc wyglądają jak… jak romby. Chyba. - Romby? Na pewno? Nie prostokąty? Nie kwadraty? - dopytywał się niecierpliwie Jupitus. - Na sto procent, takie małe jakby latawce albo diamenciki. Oj, teraz są

wszędzie - ucieszył się Jake. Jupitus wyglądał na rozzłoszczonego, jakby poczuł się czymś urażony. - A te diamenciki - prychnął - jakie one są? Symetryczne? Ostro zarysowane czy raczej niewyraźne? - Raczej ostre. Jupitus z sykiem zaczerpnął powietrza. - Ty szczęściarzu - wyszeptał niemal bezgłośnie i ściągnąwszy z głowy lupę, rzucił ją na biurko. Powoli wrócił na swoje krzesło, po czym zaczął mówić: - Przejdę od razu do rzeczy. Wyruszamy do Francji, statkiem. Chcemy, abyś nam towarzyszył. Jake chrząknął z niedowierzaniem. - Zaraz… Przepraszam bardzo. Do Francji?! Dzisiaj? - Rozumiem, że nie miałeś czasu, aby się przygotować. Zapewnimy ci odzież, wyżywienie, wszystko, czego możesz potrzebować. Czy cierpisz na chorobę morską? Będzie huśtało. - Nie, chyba nie. Przepraszam, ale to wszystko… Ludzie, kim wy jesteście?! Jupitus zmierzył go wzgardliwym spojrzeniem. - A może wolałbyś zostać w Londynie, w tej swojej usypiającej, nudnej szkółce? Dzień po dniu mozolnego wkuwania. Daty, wzory, równania… - Leniwym ruchem otworzył torbę Jake’a i wyjął jeden z podręczników. Przewrócił kilka kartek. - Tylko w jakim celu? - prychnął. - Żeby zdać jakieś bezsensowne egzaminy? Żeby pójść do kolejnej, tak zwanej wyższej szkoły? Żeby zasłużyć na nagrodę w postaci równie nużącej bezbarwnej pracy i tak doczekać banalnej, nic nieznaczącej śmierci? Jake potrząsnął głową w absolutnym oszołomieniu. Jupitus gniewnie zatrzasnął książkę i wrzucił ją z powrotem do torby. - Jeśli zależy ci na edukacji, świat jest tym miejscem, w którym należy jej szukać. To o wiele bardziej skomplikowane miejsce, niż kiedykolwiek zdołałbyś sobie wyobrazić.

Jake podniósł wzrok na siedzącego przed nim mężczyznę. Zdanie, które właśnie usłyszał, niespodziewanie poruszyło w nim czułą strunę. - Wie pan, nie chodzi tylko o szkołę… - zaczął. - Nie wydaje mi się, żeby moi rodzice byli zachwyceni, gdybym tak po prostu wyjechał z grupą obcych osób do Francji. Bez urazy, ale jesteście… wyglądacie jak pomyleńcy w tych waszych dziwacznych strojach i z gadką jak w starych filmach. - Starał się zachować spokój, ale dłonie trzęsły mu się z emocji. - Twoi rodzice, powiadasz? To z ich powodu nalegam, abyś nam towarzyszył. Bo widzisz, oni zaginęli. - Co? - Jake aż się zachłysnął. - Jak to? Co to znaczy? - Nie można wykluczyć, że są cali i zdrowi. Oboje nie są w ciemię bici i w ciągu lat swojej kariery wykaraskali się z niejednej kabały. Niemniej jednak pozostaje faktem, że nie mamy z nimi żadnego kontaktu. Od trzech dni. Jesteśmy więc zaniepokojeni. Jake’owi kręciło się w głowie. - Przepraszam, ale… nie rozumiem. Skąd pan ich w ogóle zna? Jupitus Cole spojrzał na Jake’a chłodno i wyniośle. - Pracujemy dla tej samej organizacji - odpowiedział i uroczystym gestem powiódł po wnętrzu gabinetu. - Tej organizacji - dodał. Na krótką chwilę zapadła cisza, a potem Jake głośno parsknął śmiechem. - To jakaś zwariowana pomyłka. Moi rodzice sprzedają wyposażenie łazienek: umywalki, bidety, prysznice. Właśnie w tej chwili wracają z targów branżowych w Birmingham, ale to oczywiście wiecie, skoro ich znacie…Alan i Miriam Djonesowie - przerwał beznamiętnie Jupitus. - Wiek, odpowiednio, czterdzieści pięć i czterdzieści trzy lata. Wzięli ślub na Rodos w pomarańczowym gaju nad brzegiem morza. Byłem tam, niezapomniany dzień - dodał bez cienia emocji. - Nazwisko Djones, z niemym „D”, jest rzecz jasna rzadko spotykane. Jeden żyjący syn - Jupitus wyciągnął palec w stronę Jake’a - Jake Archie Djones, lat czternaście, nieświadom własnego statusu. Starszy syn, Filip Leandro Djones, zginął w wieku lat czternastu, trzy lata temu.

- Dość! Jake z furią poderwał się na nogi. Jupitus dotknął - z obrzydliwą nonszalancją - jedynego tematu, który był dla Jake’a święty: jego starszego brata Filipa. - Wychodzę stąd, ale tą samą drogą, którą wszedłem, słyszy pan?! Okręty sręty. Do Francji płyniemy, tak? I jeszcze mi świecą latarką po oczach. Banda wariatów! Rzuciwszy Jupitusowi gniewne spojrzenie, chwycił swoją torbę, obrócił się na pięcie i ruszył w stronę drzwi. Kiedy kroczył przez pokój, nagle zalała go fala emocji. Poczuł, że drży mu podbródek, i tylko z najwyższym trudem zdołał powstrzymać łzy. - Jeżeli teraz wyjdziesz, prawdopodobnie już nigdy nie zobaczysz swoich rodziców - oznajmił Jupitus z taką mocą, że Jake stanął jak wryty. Zdjęła go lodowata groza. - Jak już ci powiedziano, niebawem dołączy do nas twoja ciotka - ciągnął Jupitus nieco łagodniejszym tonem. - Ma popłynąć z nami. Być może ona zdoła rozwiać twoje wątpliwości. Oczywiście pod warunkiem, że przybędzie na czas. Punktualność nigdy nie była jej mocną stroną - westchnął. Jake odwrócił się i spojrzał na Jupitusa. Był tak oszołomiony, że jego mózg przestał przetwarzać jakiekolwiek informacje. - Jeżeli chcesz odnaleźć rodziców, ba, jeżeli chcesz pozostać przy życiu, to doprawdy nie masz wyboru, musisz płynąć z nami - zakończył posępnie Jupitus. - W tej Francji… - odezwał się Jake drewnianym głosem - dokąd konkretnie się wybieracie? Po raz pierwszy w spojrzeniu Jupitusa pojawiło się coś na kształt szacunku. - Do miejsca, mój drogi, w którym z całą pewnością nigdy nie byłeś. W tejże chwili ktoś dziarsko zastukał do drzwi i rzeczowy głos oznajmił: - Kapitan Macintyre.

- Wejść! - polecił Jupitus. Drzwi otworzyły się i do gabinetu wszedł krzepki mężczyzna o energicznych ruchach, odziany w kurtkę z kapitańskimi epoletami. Gość skinął głową Jake’owi i zwrócił się do Jupitusa: - Panie Cole, zechce pan poświęcić mi chwilę, musimy ustalić koordynaty. Macintyre podszedł do biurka i rozwinął pożółkły rulon. Była to stara mapa ukazująca wschodnie wybrzeże Brytanii, Morze Północne i kanał La Manche. - Obawiam się, sir, że jeśli wybierzemy nasz zwykły punkt wschodni - Macintyre postukał palcem w przypominający gwiazdę symbol na Morzu Północnym - ryzykujemy natknięcie się na wszystko, co podąża w tym kierunku. Dlatego też proponuję obrać kurs na ten punkt czasohoryzontu, na południowo- południowym wschodzie. Znowu rozległo się pukanie. Na progu prężył się w postawie na baczność jeden z marynarzy pracujących w dużej sali. Przed sobą trzymał pustą drewnianą skrzynię. - Przepraszam, że przeszkadzam, panie Cole. Sir. - Skinął głową kapitanowi i znów spojrzał na Jupitusa. - Co mam spakować z pańskiego gabinetu? - spytał uprzejmie. Jupitus podszedł do oszklonej gabloty zawierającej stare księgi, otworzył ją i zaczął wskazywać na kolejne woluminy. - Galileusza, rzecz jasna, Newtona… Szekspira. Zamilkł i wziął z półki stary manuskrypt. Jake wyciągnął szyję, by zobaczyć, co to takiego. Na pierwszej stronie dostrzegł ledwo widoczny nagłówek, napisany odręcznie wyblakłym purpurowym atramentem: Makbet, nowa sztuka dla The Globe. Jake’owi ciarki przeszły po plecach, kiedy przeczytał podpis autora, skreślony tym samym charakterem pisma: William Shakespeare. Jupitus wręczył rękopis umundurowanemu mężczyźnie. - Właściwie spakujcie wszystko. Bóg jeden wie, kiedy wrócimy. Zdjął ze ściany obraz i otworzył ukryty za nim sejf. Sięgnąwszy w głąb

jego aksamitnej czeluści, wydobył plik starodawnych banknotów i rzucił do otwartej walizki. Następnie wyjął z sejfu pękatą skórzaną sakiewkę i wytrząsnął na dłoń jej zawartość: połyskliwe brylanty, szmaragdy i turmaliny. Obrzuciwszy klejnoty kontrolnym spojrzeniem, wsypał je z powrotem do woreczka i cisnął go do walizki w ślad za pieniędzmi. Wreszcie wydobył ostatni przedmiot - nieduże fornirowane puzderko, które bardzo ostrożnie otworzył. W aksamitnych przegródkach tkwiły trzy przedmioty. Środkowe miejsce zajmował przyrząd z lśniącego srebra, wielkości kieliszka do jajek, upstrzony masą zawiłych tarcz wskaźnikowych i pokręteł. Po jego obu stronach leżały dwie miniaturowe przezroczyste buteleczki: jedna gładka, wypełniona szarą cieczą, druga pięknie rżnięta w krysztale, zawierająca płyn o barwie złota. Z najwyższą ostrożnością Jupitus ujął dwoma palcami drugą buteleczkę i podniósł ją do światła. Była napełniona w jednej czwartej i jarzyła się ledwie zauważalną widmową poświatą. Jupitus przypomniał sobie, że Jake wciąż jest w gabinecie. - To by było wszystko, Djones. - Ale co…? Gdzie ja mam…? - zająknął się Jake. - Wyjdź i czekaj na dalsze instrukcje. Jake niemal bezwiednie kiwnął głową. Zamykając za sobą drzwi gabinetu, usłyszał jeszcze tubalny głos Jupitusa. - Dobrze, Macintyre, na czym to skończyliśmy? Punkt na południowo- południowym wschodzie… Zamilkł i wziął z półki stary manuskrypt. Jake wyciągnął szyję, by zobaczyć, co to takiego. Na pierwszej stronie dostrzegł ledwo widoczny nagłówek, napisany odręcznie wyblakłym purpurowym atramentem: Makbet, nowa sztuka dla The Globe. Jake’owi ciarki przeszły po plecach, kiedy przeczytał podpis autora, skreślony tym samym charakterem pisma: William Shakespeare. Jupitus wręczył rękopis umundurowanemu mężczyźnie. - Właściwie spakujcie wszystko. Bóg jeden wie, kiedy wrócimy. Zdjął ze ściany obraz i otworzył ukryty za nim sejf. Sięgnąwszy w głąb