O książce
Wychowana w rodzinie amerykańskich misjonarzy i gorliwych chrześcijan
Josephine March w wieku osiemnastu lat poznaje z ust matki szokującą
prawdę: biologicznym ojcem jej i brata bliźniaka, Chrisa, jest muzułmanin
z Pakistanu, Sadik Ali Mubarak, od piętnastego roku życia mieszkający
w Ameryce. Co więcej – Sadik nawet nie wie o ich istnieniu. Jo postanawia
go odwiedzić, rozwiać budzące się wątpliwości, odnaleźć cząstkę siebie
w mężczyźnie, którego nigdy nie spotkała. Sadik opowiada dziewczynie hi‐
storię swej rodziny, lecz Jo – zagubiona, niepewna własnej tożsamości – nie
potrafi go zaakceptować i zrywa dalszy kontakt. Pomimo to, rozpoczynając
potem naukę w college’u, zapisuje się na lektorat arabskiego i urdu. Po ata‐
kach na World Trade Center z 11 września dla rodzeństwa nadchodzi czas
życiowych wyborów i osobistego zaangażowania w walkę z terrorem. Brat Jo
wstępuje do marines i trafia do Iraku, ona zaś zostaje tłumaczką w struktu‐
rach wywiadowczych. Udział w wojnie odciska trwałe piętno na psychice
Chrisa – stres pourazowy, który skutkuje próbą samobójczą i częściową utra‐
tą pamięci. Chcąc uleczyć brata, Jo musi sięgnąć do ich wspólnych korzeni,
odbyć pokutę w jego i własnym imieniu. O pomoc zwraca się do rodziny
swego biologicznego ojca, Sadika. Ruszając w pielgrzymkę do Pakistanu,
a potem Iraku, rozpoczyna najbardziej niebezpieczną podróż w swoim ży‐
ciu…
NAFISA HAJI
Urodziła się w Los Angeles w rodzinie pakistańskich imigrantów. Ma za
sobą studia historyczne na University of California i doktorat z edukacji. Pra‐
cowała jako nauczycielka w szkole podstawowej, ale jej marzeniem było zo‐
stać pisarką. W 2009 zadebiutowała powieścią Napisane na moim czole. Sło‐
dycz łez, jej druga książka, ukazała się w 2011.
www.nafisahaji.com
A łzy, które wylałeś, mój zbolały,
są słodsze niż śmiech tego, co
szuka zapomnienia, i milsze niż
donośne głosy żartownisiów. Te
łzy oczyszczą serce pełnego nie‐
nawiści i nauczą go, że wylewa‐
jąc je, jednoczy się z ludźmi
o złamanych sercach. To łzy Na‐
zarejczyka.
Khalil Gibran, „Przyjaciel”, Uśmiech i łza
Częsc pierwsza
Jo
W noc zwątpienia i smutku
Idzie przed siebie grupa pielgrzy‐
mów.
Sabine Baring-Gould (hymn
1867)
Pierwotny tekst w języku duń‐
skim:
Bernhard S. Ingemann
Gdy pierwszy raz ogarnęło mnie zwątpienie, próbowałam je zwalczyć. I to
dosłownie. Bo według tego, czego mnie uczono, zwątpienie jest nasieniem
Szatana i wyrasta z niego nieposłuszeństwo. Ale moje zwątpienie nie miało
nic wspólnego z Bogiem ani Biblią. Dotyczyło czegoś bliższego, domowego
– choć w końcu zaprowadziło mnie daleko od domu, za oceany, na inne kon‐
tynenty, i sprawiło, że naciągnęłam więzy miłości i lojalności jak się tylko
dało, zanim wreszcie wróciłam, pogodzona ze sobą i tym, kim jestem. Przed‐
tem jednak robiłam wszystko, co mogłam, żeby nie słyszeć syku węża –
oprzeć się pokusie poznania czegoś, czego nie chciałam znać. Początkowo
ignorowałam szepty, udawałam, że nie widzę tego, co widziałam, jakby moż‐
na było nie wierzyć w to, co mówią człowiekowi własne oczy. Wiedziałam,
jak zakończyła się historia pierwszego pokuszenia w dziejach, i nie chciałam
zostać wypędzona z rajskiego ogrodu.
Była to walka, którą toczyłam w skrytości ducha, przez całą dziesiątą kla‐
sę. Usłyszeć pytania – choćby we własnej głowie – oznaczałoby dać im wła‐
dzę, uznać obecność zwątpienia, a w końcu narazić się na upadek.
Wysiłek, jakiego wymagało to wyparcie, pozbawił mnie głosu – było to
niezwykłe zjawisko, które nie przeszło niezauważone.
– Jesteś ostatnio bardzo milcząca, Jo. Co się stało? – przy kolacji zapytała
mnie z niepokojem mama.
Przy drugiej takiej okazji tata odłożył widelec i przyłożył mi dłoń do czoła.
Kiedy poczuł, że jest chłodne, pokręcił głową, przesunął stwardniałym kciu‐
kiem po moim nosie i pociągnął mnie za koński ogon, jak to miał w zwycza‐
ju.
– Nie ma gorączki – oznajmił. – A tylko gdy jej dostaje, przestaje mówić.
Zazwyczaj nie dopuszcza nikogo do głosu. Masz więc szansę, Chris – zwró‐
cił się do mojego brata, który wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko,
błyskając zębami. Jego ekspresyjna twarz rozjaśniła się ujmująco i nic już nie
musiał mówić – mama powiadała, że taka twarz jest warta tysiąc słów. Pod
tym względem tata nie należał do szczodrych – całe zdanie było luksusem, na
który rzadko sobie pozwalał, jednak chętnie i cierpliwie słuchał mojej dziew‐
częcej paplaniny przez cały czas, gdy dorastałam.
Mama także słuchała, nawet bardziej aktywnie, włączała się do moich mo‐
nologów, w pewnym sensie zagłuszała mnie pełnym niepokoju i rozterek za‐
angażowaniem, bo zawsze doszukiwała się problemów, które pragnęła po‐
móc mi rozwiązać, wymodlić ich rozwiązanie, natychmiast gotowa stanąć za
mną murem. Nasze rozmowy były męczące. Dla niej samej, bo uczestnictwo
w moim życiu, moich sukcesach i porażkach, kosztowało ją dużo wysiłku.
I dla mnie, ponieważ jej lęk był zaraźliwy, sprawiał, że miałam ochotę ukryć
przed nią pewne rzeczy, aby się nie martwiła. Choć nigdy tego nie robiłam.
Aż do pewnego czasu.
– Coś nie tak w szkole? – zapytała znowu mama, nieprzekonana uspokaja‐
jącą diagnozą taty. – Zawsze możesz wrócić do Christ Academy, przecież
wiesz. Nigdy nie podobał mi się pomysł, żeby przenieść cię do Garden Hill
High.
Wyraziła swoje zastrzeżenia głośno i wyraźnie latem przed rozpoczęciem
roku szkolnego, bo chciała, żebym została z Chrisem w Christ Academy, do
której chodziliśmy oboje od przedszkola, a nie poszła do publicznej szkoły
średniej ulicę dalej, tak jak kiedyś ona sama.
– Wszystko w porządku, mamo. Szkoła jest świetna. – Ale zaczęłam się
zastanawiać, czy nie miała racji, że powinnam zostać w Christ Academy.
Poczułam na sobie wzrok taty i zignorowałam instynkt, który mi podpo‐
wiadał, żebym go raczej unikała – tak jak przez większość roku unikałam
wzroku mamy i Chrisa; nie patrzyłam im w oczy, tylko na oczy, jakbym pa‐
trzyła na szybę, a nie przez nią.
Dopiero w lecie przyznałam się przed sobą samą do zwątpienia, które mnie
gnębiło. Na obozie. Letnim obozie młodzieżowym Pilgrims’ Progress, który
mama zaczęła prowadzić, gdy miałam osiem lat.
Pilgrims’ Progress Summer Youth Camp – PPSYC, który Chris zaczął na‐
zywać w skrócie Psychol – był jej oczkiem w głowie. W folderze reklamo‐
wym – który Chris i ja pomagaliśmy wkładać do kopert, żeby rozsyłać po ko‐
ściołach w całej południowej Kalifornii – opisywano go jako „eksperymen‐
talny letni program naukowy dla młodych chrześcijan, mocno zakorzeniony
w naukach Naszego Pana i Zbawcy, Jezusa Chrystusa”.
Nasza rodzina głosiła dobrą nowinę od czterech pokoleń, tę wspaniałą tra‐
dycję i ja miałam kiedyś kontynuować. Moim pradziadkiem był wielebny
Paul Pelton. Ten Pelton. Jeśli orientujecie się choć trochę w świecie aktyw‐
nych chrześcijan, na pewno o nim słyszeliście. Był synem kaznodziei z Okla‐
homy, urodził się tuż po pierwszej wojnie światowej, a po drugiej jako misjo‐
narz jeździł razem z żoną po świecie. Ich jedyna córka, Faith Pelton – moja
babka ze strony matki – urodziła się w Chinach. Kiedy miała dziesięć lat, ro‐
dzice odwiedzili z nią Stany. Wtedy pierwszy raz postawiła stopę na amery‐
kańskiej ziemi.
Przyjechali akurat w porę, żeby zobaczyć występ Elvisa Presleya w pro‐
gramie The Ed Sullivan Show – jeden z pierwszych – i postanowili wyłączyć
telewizor, żeby nie oglądać jego wygibasów. Wtedy pradziadek, zgorszony
tym, co zobaczył na czarno-białym ziarnistym ekranie – Elvisa uwodzącego
głosem piszczące nastolatki, kręcącego biodrami i wykonującego ruchy, któ‐
re musiały skojarzyć mu się z prymitywnym, wyuzdanym seksem, bynajm‐
niej nie w pozycji misjonarskiej – postanowił zostać w Stanach, bo uznał, że
gdy przebywał poza krajem, głosząc dobrą nowinę wśród ubogich, ciemnych
dusz, które inaczej byłyby zgubione, jego własny naród, chrześcijański – po‐
tomkowie purytanów, z których sam się wywodził – stanął nad krawędzią
przepaści.
Dwa lata po podjęciu decyzji o pozostaniu w Stanach pradziadek Pelton
wydał książkę pod tytułem Evilution1, która stała się bestsellerem i zrobiła
z niego bohatera w konserwatywnych chrześcijańsko-prawicowych kręgach.
Wiele lat później sława pradziadka Peltona pomogła jego wnukowi zrobić ka‐
rierę w tym samym medium, które tak go przeraziło, gdy wrócił do Stanów.
Wuj Ron, brat mamy, przeniósł się bowiem ponad sto pięćdziesiąt kilome‐
trów na północ z Garden Hill, przedmieść San Diego, na przedmieścia Los
Angeles i został najmłodszym teleewangelistą, a gdy byłam jeszcze dziec‐
kiem, zaczął prowadzić cotygodniowy program telewizyjny. Wuj Ron mówił,
że jego misją jest przekształcić Hollywood w Holywood2.
Mama kontynuowała tę tradycję, ale w mniej spektakularny sposób. Sku‐
piała się na dzieciach: na moim bracie i na mnie, naszych kuzynach i innych
dzieciakach z kongregacji. Obóz, który powołała do życia – PPSYC – od po‐
czątku miał charakter rodzinny. Na te dwa tygodnie, które spędzaliśmy na
wzgórzach południowej Kalifornii, nasza mama, jako jego kierowniczka,
praktycznie stawała się matką całej reszty, dbała, żeby wszystkie dzieci były
najedzone, bezpieczne i zaopatrzone w plastry oraz środki pierwszej pomocy.
Babcia Faith, z zawodu pielęgniarka, przez większość roku jeździła z pomocą
medyczną po świecie; dołączała do nas czasami, gdy przylatywała z jakichś
odległych miejsc. Wuj Ron także się pojawiał, kiedyś nawet wyemitował
z obozu jedno ze swoich kazań. Tata odpowiadał za techniczną stronę opera‐
cji – dosłownie. Jako stolarz i złota rączka zajmował się też rozrywką. Jego
dziełem był na przykład długi tor przeszkód, który skonstruował pod okiem
mamy. I ten tor mnie wykończył.
Codziennie po śniadaniu przeciskaliśmy się przez opony i próbowaliśmy
przebyć Bagna Zwątpienia, wielkie kałuże błota, specjalnie nawadniane, żeby
człowiek się ubłocił, jeśli puści Linę Wiary. Biegaliśmy przez las, przebywa‐
liśmy skaliste wzgórza oraz Doliny Poniżenia i Mroku. Przeszkody przeważ‐
nie brały nazwy od podróży chrześcijanina z Wędrówki Pielgrzyma Johna
Bunyana; stanowiły symboliczne przystanki na drodze do wiary i były przez
mamę co roku starannie projektowane, aby ilustrowały jakiś aspekt tej alego‐
rii zbawienia, jednej z ulubionych książek mamy. Z powodu tej książki, jak
twierdziła, pozostała chrześcijanką.
Zanim jeszcze nauczyliśmy się czytać, mama na Boże Narodzenie podaro‐
wała Chrisowi i mnie po jednym egzemplarzu Wędrówki Pielgrzyma, wkła‐
dając je do skarpet, a później wyjaśniła, że siostry March z Małych kobietek –
jej kolejnej ulubionej książki, pełnej mniej lub bardziej subtelnych odniesień
do siedemnastowiecznej purytańskiej klasyki Johna Bunyana – dostały taki
sam prezent od matki w trudnych czasach wojny secesyjnej. Zresztą często
żartuje, że wyszła za tatę między innymi dlatego, że ma na nazwisko March.
Mojego brata nazwała Christian po Bunyanowskim pielgrzymie. Ja zaś dosta‐
łam na imię Josephine od chłopczycy z Małych kobietek. Josephine March,
w skrócie Jo, tak jak moja imienniczka.
Uwielbiałam jeździć na obozy. Choć nie tak jak Chris, który zawsze jako
pierwszy kończył każde zadanie, przybiegał na metę, odnajdywał skarb.
Z wyjątkiem jednego roku, gdy braliśmy udział w szalonym wyścigu, który
mama nazwała wyścigiem Szansy dla Każdego. Chodziło w nim o to, żeby
przybiec na samym końcu, za wszystkimi, a nie przed nimi.
Wyścig rozpoczął się zaraz po śniadaniu. Kiedy mama zawołała: „Do bie‐
gu, gotowi, start!”, nikt się nie ruszył. Nie zrobił kroku. W końcu wszyscy‐
śmy usiedli. Siedzieliśmy i siedzieliśmy, początkowo chichocząc. Mieliśmy
wrażenie, że mijają godziny, choć tak naprawdę upłynęło zaledwie kilka mi‐
nut. Nie wolno nam było rozmawiać. Niektórzy z nas pochylili głowy i po‐
grążyli się w modlitwie. Wtedy tata wyjechał z rusztem gazowym i zapalił go
za linią mety. Obserwowaliśmy to uważnie, jakbyśmy nie byli napchani po
śniadaniu, a on powoli otworzył paczkę z hot dogami. Potem następną.
Mama wyłożyła wszystkie przyprawy i dodatki. Tata wyjął lodówkę tury‐
styczną, otworzył ją i zobaczyliśmy różne pyszne napoje, które się w niej
znajdowały. Rodzice wyjęli też torebki z chipsami i rozłożyli na stołach pik‐
nikowych za metą. A potem przyszła pora na sałatkę ziemniaczaną. Więk‐
szość dzieci, jedno po drugim, ruszyło, powoli, z wahaniem, znowu chicho‐
cząc, w stronę mety.
Tylko mój brat Chris siedział cierpliwie na linii startu narysowanej białą
kredą na początku toru wyścigowego. Chciałam zostać z nim. Ale byłam znu‐
dzona i głodna, poza tym zrobiło mi się gorąco. Powoli zaczęłam iść przed
siebie, choć daleko za resztą.
Na czoło wysunął się Pete McGraw. Nikogo to nie zdziwiło: Pete do tej
pory nie wykazał się ani jedną z cnót duchowego pielgrzyma, które mama
chciała w nas wykształcić; w następnym roku miał zostać odesłany do domu,
wygnany na zawsze za to, że wspiął się po kracie, żeby zajrzeć do łazienki
dziewcząt. Dotarłszy do mety, dobrze widocznej na starcie, wahał się dość
długo, zanim wreszcie ją przekroczył. Mama poklepała go po plecach i po‐
gratulowała mu. Pete przedtem trochę się bał. Teraz więc się uśmiechnął
i z zadowoleniem pokiwał głową. Mama wręczyła mu hot doga, coca-colę
i paczkę chipsów. Chłopak je wziął, mamrocząc podziękowania, wciąż bole‐
śnie świadomy, że według ustanowionych przez mamę zasad przegrał wy‐
ścig. Po chwili jednak rozerwał torebkę, otworzył puszkę i odgryzł potężny
kęs hot doga.
Reszta z nas zaczęła się ślinić na ten widok. W ciągu kilku sekund wszy‐
scy znaleźliśmy się na mecie, zgłaszając się po hot dogi, chipsy i napoje.
Mama usunęła się na bok i patrzyła na stoper, który trzymała w dłoni. Ledwie
zdążyłam pociągnąć łyk napoju i ugryźć hot doga, delektując się smakiem
musztardy i innych dodatków, gdy podniosła do ust gwizdek, który miała na
szyi, i zagwizdała. Głośno. Podeszła do nas z wielkim koszem na śmieci i ka‐
zała nam wrzucić do niego wszystko. A potem stanęła na mecie i wezwała
Chrisa, który jako jedyny z nas nie dał się złamać. Gdy się zbliżył, wzięła
wszystkie smakołyki, które miała dla nas. I dała je Chrisowi, który przyjął je
od niej nieufnie. A potem zaprowadziła go do stołu piknikowego, przy któ‐
rym żadne z nas nawet nie zasiadło.
– Spokojnie, Chris. Nie musisz się spieszyć. Nie ty, bo wykazałeś cierpli‐
wość – powiedziała do niego uspokajająco. Patrzyła przez chwilę, jak Chris
je, a potem wyjęła własny wysłużony egzemplarz Wędrówki, otworzyła go na
zaznaczonej stronie i przeczytała głośno: – „Żądza ludzi tego świata; i Cier‐
pliwość ludzi tamtego przyszłego, który nadejdzie. Gdyż jak wszyscy widzi‐
cie – tu mama wskazała resztę z nas – Żądza zwycięża… Tacy są mieszkańcy
tego świata; muszą mieć to, co dobre, już teraz; nie mogą zaczekać do przy‐
szłego roku, to znaczy do przyszłego życia. Lecz pierwsi będą musieli ustąpić
ostatnim.”.
My, którzy reprezentowaliśmy Żądzę i brak Cierpliwości, siedzieliśmy
i patrzyliśmy, jak Chris kończy swojego pierwszego hot doga, a potem zabie‐
ra się do następnego. Mama uznała wtedy, że dostaliśmy nauczkę, i zakoń‐
czyła nasze cierpienia; ponownie rozdała nam wszystkim po hot dogu i po‐
wiedziała:
– Wiecie już, o co chodzi? Rozumiecie, że ten świat przemija? Tak samo
jest ze wszystkimi jego pokusami. Znikną, zanim się zorientujecie. Prawdzi‐
wa nagroda, na którą warto czekać… wieczne życie w Niebie… to jest coś.
Nikt z nas nie był zdziwiony, że to Chris wygrał „wyścig”. Bardzo poważ‐
nie traktował pobyt na obozie, identyfikował się z pielgrzymem, którego imię
nosił, i nikt z nas nie mógł mu pod tym względem dorównać.
W okresie szkoły średniej Chris i ja zostaliśmy na obozie młodszymi wy‐
chowawcami – razem z kilkorgiem innych dzieci, które przyjeżdżały na obóz
od jego początku. Wówczas był on już dużą imprezą, brały w nim udział set‐
ki dzieci z całego kraju, a tyle samo odprawiano z kwitkiem, odkąd wuj Ron
zaczął reklamować go w swoim programie telewizyjnym.
Latem po dziesiątej klasie przyjechaliśmy na miejsce wieczorem przed
rozpoczęciem obozu. Mama z zadowoleniem pokazała nam tor przeszkód –
Tor Postępu, jak go teraz nazywała – i przeprowadziła nas po nim aż do koń‐
ca, na którym w poprzedni weekend tata skonstruował ostatnią alegoryczną
przeszkodę. Był to Mur Zwątpienia. Christian z Wędrówki Pielgrzyma zostaje
zatrzymany w swojej wędrówce i uwięziony przez Wielką Rozpacz w Zamku
Zwątpienia. Ponieważ wybudowanie prawdziwego zamku byłoby zbyt du‐
żym przedsięwzięciem (nie mówiąc już o tym, że młodsze dzieci umarłyby ze
strachu, gdyby je w nim zamknięto), mama zgodziła się, żeby zastąpił go mur
trzyipółmetrowej wysokości ze spuszczonymi po obu stronach linami, umoż‐
liwiającymi pokonanie go. Spojrzałam na niego z niepokojem, bo ostatnio,
choć nie chciałam się do tego przyznać, zwątpienie stało się moim stałym
kompanem.
Tego pierwszego dnia obozu nie mogłam pokonać muru. Poddałam się po
kilku próbach, obeszłam go i dotarłam do końca toru. Powiedziałam sobie, że
mam niewyćwiczoną górną część ciała. Inne dziewczyny z obozu też miały
z tym kłopoty. Roztrząsałam swoją porażkę tego wieczoru i przez kilka kolej‐
nych, ale choć dawałam z siebie wszystko, w następnych dniach wciąż nie
udawało mi się muru przebyć. Te nieliczne z koleżanek, które także nie da‐
wały rady, w końcu go jednak pokonały. Zjadałam więc szybko posiłki i ćwi‐
czyłam w wolnym czasie, robiłam pompki i podciągałam się na rękach, żeby
wyćwiczyć mięśnie. Nadszedł przedostatni dzień obozu, a ja wciąż nie prze‐
byłam Muru Zwątpienia.
Pierwszego dnia mama zawsze wyjaśniała, co znaczy każda przeszkoda:
bagna, doliny, sznury. O murze powiedziała:
– Musicie zrozumieć, że zwątpienie jest trucizną dla wiary. Należy je
zwalczyć, pokonać, stłumić, aby dokończyć swoją duchową wędrówkę.
Wymknęłam się więc po lunchu, żeby spróbować pokonać mur w samot‐
ności. Stanęłam przed nim, ujęłam linę i spojrzałam w górę, myśląc o tym, co
mama powiedziała o zwątpieniu. Zamknęłam oczy, jakbym chciała odciąć się
od jej słów. Wtedy usłyszałam za sobą chrzęst kroków na żwirze, więc od‐
wróciłam się z bijącym sercem i zobaczyłam Chrisa, który podszedł do mnie
i nieproszony zaoferował mi radę.
– Rób po jednym kroku, Jo. W końcu ci się uda. Wiem, że tak.
Znowu zamknęłam oczy i zacisnęłam powieki mocniej niż poprzednio.
Usiłowałam się skupić, wyzwolić od wątpliwości i pytań, które mnie dręczy‐
ły. Zobaczyłam jasny koc nieokreślonego koloru, słońce świecące z drugiej
strony muru, które raziło mnie w oczy nawet przez zamknięte powieki, i sko‐
jarzenie tych dwóch słów – „oczy” i „kolor” – sprawiły, że znowu ogarnęło
mnie zwątpienie. Puściłam linę.
– Co się stało, Jo? – zapytał Chris. Położył mi rękę na ramieniu. Pokręci‐
łam głową i strząsnęłam jego dłoń.
– Nic. Idę… idę na spacer.
– Chcesz, żebym poszedł z tobą?
– Nie.
Popatrzył mi w twarz, ale ja nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Palcem
uniósł moją brodę i zatknął mi za ucho kosmyk włosów, który wysunął się
z końskiego ogona.
– Dasz radę, Jo. Masz jeszcze jeden dzień.
To zabawne, jaki był przejęty – naprawdę myślał, że boli mnie porażka.
Ale mnie gnębiło co innego – symboliczne znaczenie muru, jego przełożenie
na życie.
Opuściłam Tor Postępu i poszłam do lasu, który znajdował się tuż obok.
Pod sklepieniem gałęzi i liści poruszanych powiewami wiatru panował chłód.
Gdy tak spacerowałam po lesie, prześladowana wizją niepokonanego toru za
sobą, usłyszałam dziwny dźwięk dochodzący z góry, więc spojrzałam w tam‐
tą stronę, żeby znaleźć jego źródło. Zobaczyłam ptaszka, małego i całkiem
zwyczajnego. Patrzyłam na niego, gdy znowu zaćwierkał, a potem zaprezen‐
tował cały repertuar rozmaitych ptasich treli. W tę piosenkę wplótł także
dźwięk, który przypominał alarm samochodowy. To był drozd przedrzeź‐
niacz. Usiadłam na ziemi – powoli, starając się go nie spłoszyć – i przygląda‐
łam mu się przez jakiś czas. Byłam ciekawa, dla kogo daje ten koncert, i ro‐
zejrzałam się w poszukiwaniu innego ptaka, ale żadnego nie zauważyłam.
Może tylko ćwiczył.
Drozd skojarzył mi się z Finchami – Atticusem i Scoutem, bo właśnie
przeczytałam tę klasyczną powieść Harper Lee3 na lekcję angielskiego. Fin‐
chowie zaś przywiedli mi na myśl Darwina – i różne gatunki zwierząt, które
napotkał w Ameryce Południowej oraz na wyspach Galapagos; to one napro‐
wadziły go na trop, że być może pochodzimy wszyscy od jednego przodka.
Zanim zupełnie otępiałam, układając sfatygowane kwadraty Punnetta, wiele
czasu dyskutowałam o Darwinie z nauczycielem biologii, panem Hicksem,
zbrojna w argumenty zaczerpnięte z książki pradziadka Peltona.
Ale to nie Darwin był dla mnie problemem. Nic, co powiedziałby pan
Hicks, nie mogło podważyć mojej wiary w stworzenie świata według Księgi
Rodzaju. Załatwił mnie dopiero Mendel i jego groszek – Mendel, mnich
ogrodnik, bogobojny człowiek, który jak ja wierzył w Księgę Rodzaju.
A konkretnie jego dominujące i recesywne geny, fenotypy i genotypy. Płatki
małżowiny usznej. Jasne włosy. Hemofilia. I kolor oczu. Moje są brązowe.
A moi rodzice mają niebieskie. Oboje.
Oto sprzeczność, która zrodziła we mnie wątpliwości. Nigdy nie słysza‐
łam, żeby ktoś podważał drugie prawo Mendla, dotyczące niezależnej segre‐
gacji cech – ani mama, ani pastor, nie znalazłam też nic na ten temat w książ‐
ce pradziadka Peltona. Nikt nie negował faktu, że za niebieskie oczy odpo‐
wiada gen recesywny i w związku z tym niebieskoocy rodzice nie mogą spło‐
dzić brązowookiego dziecka. Musiałam więc dokonać wyboru: albo uwierzyć
własnym oczom, albo zakwestionować wszystko, co o sobie wiedziałam.
Drozd, który skończył próbę, odleciał, być może w poszukiwaniu wdzięcz‐
niejszego audytorium. Wstałam więc i usiłowałam dojść do ładu z implika‐
cjami prawa Mendla.
Wyjątki. Zawsze są wyjątki od reguły. Na tym zresztą polega wiara. Cuda.
Według nauki nie mają prawa istnienia. A przecież Biblia mówi o rozmaitych
zdarzeniach, które naukowcy uznali za niemożliwe, bo były sprzeczne z pra‐
wami przyrody – jak rozstąpienie się morza, ozdrowienie chorych, zmar‐
twychwstanie, niepokalane poczęcie. Trudno przecież zaliczyć kolor moich
oczu do kategorii biblijnych przejawów dzieła Bożego na ziemi. Ale na wię‐
cej nie było mnie stać podczas tego spaceru po lesie.
I chyba to odniosło skutek. Ostatniego ranka na obozie dzięki sile woli,
głównie Chrisa, przebyłam w końcu mur. Brat przez cały czas głośno zagrze‐
wał mnie do walki – jak Richard Gere w Oficerze i dżentelmenie, gdy poma‐
gał dziewczynie rekrutowi pokonać mur i zdobyć patent oficerski.
Przebycie muru zakończyło sprawę, przynajmniej takie miałam wrażenie.
Pokonałam wątpliwości, zwalczyłam je – z pomocą Chrisa. Zostawiłam je za
sobą. Tak sobie mówiłam.
Tylko że dwa lata później, gdy wyjeżdżałam do college’u w Chicago, wąt‐
pliwości znowu dały o sobie znać. Gdy mama pomagała mi się pakować, nie
wytrzymałam i poprosiłam ją, żeby wyznała mi prawdę. Wtedy zrozumiałam,
że moje wątpliwości były słuszne. W świetle historii, którą mi opowiedziała,
matka nagle wydała mi się kimś zupełnie obcym. Sama wydałam się sobie
obca.
– Czy tata wie? – Tylko to pytanie przychodziło mi do głowy, kiedy skoń‐
czyła.
– Oczywiście, że wie. Przecież bym go nie okłamała, Jo!
Ale mnie okłamałaś – miałam ochotę powiedzieć. I prosisz, żebym okła‐
mywała innych.
To wydarzyło się przed dwoma tygodniami. Teraz byłam w Chicago, przy‐
gotowywałam się do zajęć, które miały się rozpocząć następnego dnia, i usi‐
łowałam nie myśleć o tym, czego dowiedziałam się od mamy. Myślałam, że
gdzieś pogrzebię całą tę historię i zapomnę, że ją w ogóle słyszałam. Ale za‐
miast tego znalazłam się przed pewnym budynkiem, po drugiej stronie ulicy.
Liczba wygrawerowana w złocie na szklanych drzwiach zgadzała się z adre‐
sem znalezionym tego rana w książce telefonicznej, obok nazwiska, którego
nie zamierzałam szukać – moje palce zrobiły to same bez udziału świadomo‐
ści.
Spojrzałam w lewo, w prawo i znowu w lewo. Nie jechały żadne samocho‐
dy, które nie pozwoliłyby mi przejść przez ulicę. Ale po chwili zeszłam
z krawężnika i zaczęłam przechadzać się po chodniku tam i z powrotem, spo‐
glądając w okna budynku naprzeciwko i zastanawiając się, czy on jest
w domu, jeśli to faktycznie ten mężczyzna – chłopiec – z opowieści mojej
matki.
Wsadziłam ręce do kieszeni dżinsów i dotarłszy do końca chodnika, tym
razem się nie cofnęłam; przeszłam dwie przecznice, a potem skręciłam i po‐
konałam następne dwie, jakbym wytyczała siatkę współrzędnych w miejscu,
gdzie mieszkał, na wzór kwadratów Punnetta, za sprawą których znalazłam
się w tym miejscu.
Stopy podpowiadały mi, że czuję to samo, co kiedyś na lekcjach pana
Hicksa, gdy prawo Mendla negowało to, za kogo się miałam. Choćbym nie
wiem ile razy wypełniała arkusz ćwiczeniowy, który rozdał klasie pan Hicks,
wymazywała litery i wpisywała je na nowo – małe i duże, geny dominujące
i recesywne – wciąż nie mogłam odnaleźć samej siebie w kwadratach Pun‐
netta. W końcu dopuściłam się oszustwa, poprzestawiałam litery, siłą nadając
im sens, udając, że mój tata ma brązowe oczy, a nie niebieskie, żeby znaleźć
dla siebie miejsce tam, gdzie go nie było. Dwa lata okłamywania samej siebie
poszły jednak na marne.
Znowu zatoczyłam koło po okolicy i wróciłam przed budynek. Tym ra‐
zem, spojrzawszy w jedną, a potem drugą stronę, przeszłam przez ulicę i od‐
szukałam jego nazwisko na interkomie przy wejściu.
Mubarak S.A.
To, że owo nazwisko – które matka zdradziła mi tak niechętnie dwa tygo‐
dnie wcześniej – znajdowało się w książce telefonicznej, nie mogło być przy‐
padkiem. Jeśli ten człowiek był tym, za kogo go miałam, to, że mieszkał
w Chicago, stanowiłoby zbyt nieprawdopodobny zbieg okoliczności, jeden
z tych, które trudno przełknąć. Jako osoba wierząca sceptycznie podchodzi‐
łam do przypadków i zbiegów okoliczności.
Wciąż jednak się wahałam, czy nacisnąć guzik. Wtedy zobaczyłam, że
z windy w budynku wychodzi kobieta z wózkiem, która po chwili zaczęła
zmagać się z drzwiami, więc przytrzymałam je dla niej. Kobieta podziękowa‐
ła mi, potem odwróciła się i powiedziała coś pieszczotliwie do dziecka
w wózku, które zamachało rączkami, a następnie odeszła ulicą, pewnie do
parku, który przed chwilą minęłam. Spojrzałam na drzwi, wciąż otwarte.
I poddając się, weszłam do środka, przecięłam hol i wkroczyłam do windy,
a następnie pojechałam na jego piętro. Ruszyłam korytarzem, szukając nume‐
ru mieszkania widniejącego na białych stronach książki telefonicznej. Znala‐
złam go i popatrzyłam na wizjer, żałując, że nie działa w obie strony. Zza
drzwi dobiegały ciche dźwięki muzyki i wysoki kobiecy głos śpiewający
w obcym języku. Podniosłam rękę i zapukałam mocno, ale bicie mojego ser‐
ca zagłuszyło to pukanie.
Zanim otworzył drzwi, muzyka ucichła. A potem w progu stanął on.
– Tak?
– Eee… dzień dobry – powiedziałam. Mój wzrok zarejestrował kolor jego
oczu, ciemnych, wręcz czekoladowych.
– Słucham panią.
Za nim zobaczyłam pudła. Dużo pudeł. Chyba się pakował. Gdzieś wyjeż‐
dżał.
– Ja… eee… czy pan Sadik Mubarak?
– Tak?
– Czy… pana matka ma na imię Dina? – Tylko to pytanie przychodziło mi
do głowy, bo zanim przeszłam do rzeczy, musiałam się upewnić, czy mam do
czynienia z właściwym facetem.
– Tak.
– Jestem Jo. Josephine March. Córka Angeli.
– Angeli? – Zobaczyłam w jego oczach błysk. Pamiętał ją.
Sadik
Na tym polega mądrość krokody‐
li, że ronią łzy, gdy zamierzają
pożreć.
Francis Bacon
Miesiąc temu zapukała do moich drzwi nowo narodzona dla mnie córka,
choć ma już osiemnaście lat. Przedstawiła się. Powiedziała swoje imię i na‐
zwisko. Jo – Josephine – March.
I wyjaśniła powoli:
– Jestem córką Angeli – a potem urwała, jakby mierzyła wzrokiem odle‐
głość między moimi oczami, bo wyraźnie przeniosła spojrzenie z jednego na
drugie.
Zmarszczyłem czoło.
– Angeli? – Rozjaśniła się, jakby się bała, że zapomniałem Angelę. Jak
mógłbym ją zapomnieć? Angela. Moja pierwsza amerykańska przyjaciółka.
Piękna, niebieskooka – wysoka i smukła – w której byłem kiedyś zakochany,
a przynajmniej tak mi się wydawało. Pierwsza, do której czułem coś takiego,
choć oczywiście nie ostatnia. Zagubiona, niepewna dziewczyna, którą pozna‐
łem, gdy sam byłem zagubionym, niepewnym chłopakiem – a jednocześnie
gniewnym, ponurym, pełnym urazy. Nie, nie zapomniałem Angeli.
Jo wypuściła powietrze z płuc, ponieważ wcześniej wstrzymywała oddech.
A potem powiedziała, kim jest – dla mnie. Po chwilowym szoku, którego do‐
znałem, gdy tak staliśmy na progu mojego mieszkania – musiałem przytrzy‐
mać się framugi, bo to, co powiedziała, mnie zamroczyło – widocznie zapro‐
siłem ją do środka. I tam ją zastałem, wśród pudeł w salonie. Spojrzałem jej
w twarz, aby sprawdzić, czy jest do mnie podobna. I zobaczyłem coś, co
przypomniało mi moją matkę. Czy był to wyraz jej ciemnych, szeroko otwar‐
tych oczu? Kształt ust, lekko rozchylonych, niepewnych? Regularne rysy
twarzy? Twarzy równie pięknej.
Może wrażenie, że ją znam, nie wynikało wcale z podobieństwa do matki,
nie miało nic wspólnego z jej oczami, ale moimi. Już kiedyś coś takiego prze‐
żyłem – patrząc na osobę nieznajomą, która nie powinna być nieznajoma. Za‐
uważyłem, że ona też na mnie patrzy, że szuka siebie w mężczyźnie, którego
właśnie poznała, i widzi twarz ciemniejszą niż jej własna, gęstsze brwi, tro‐
chę za długi nos i czarne włosy. Potem, gdy już mi się przyjrzała – zanim
jeszcze sam zdążyłem przeanalizować swoje uczucia, jeśli w ogóle coś czu‐
łem – powiedziała, że chciałaby mnie poznać.
Co odrzec na taką prośbę – i to kogoś takiego? Już samo jej istnienie rzu‐
cało cień wątpliwości na wszystkie odpowiedzi, które znałem – a przynajm‐
niej wydawało mi się, że znam. Moje nazwisko, Sadik Ali Mubarak, już po‐
znała. Adres też, bo w przeciwnym razie by jej tu nie było i nie postawiłaby
mnie wobec czegoś więcej niż niemożliwego – gdyż było to możliwe, tylko
zostało przeoczone, zatajone i stanowiło zupełną niespodziankę – tak że stra‐
ciłem dech wobec prawdopodobieństwa innych faktów, które powinienem
znać, ale nie znałem.
Inne stosowne informacje, których mogłem udzielić – numer prawa jazdy
i ubezpieczenia, stan cywilny, wykształcenie, nazwy należących do mnie
firm, dane osobowe, które podawałem setki razy w formularzach i podaniach
dla rządu, banków czy ubiegając się o kredyt na samochód, wymagane przez
biurokrację personalia potrzebne, aby przyznać mi to, do czego mam prawo,
oficjalnie, w dwóch krajach, i odmówienie tego, do czego tego prawa nie
mam – wszystko to było nieistotne wobec zasadniczego pytania, które chciała
mi zadać. Poprosiłem, żeby usiadła na fotelu, na którym sam siedziałem, za‐
nim poszedłem otworzyć drzwi. Potem zrobiłem sobie miejsce na kanapie, na
której piętrzyły się stosy rzeczy wyłożonych do spakowania. Na stoliku do
kawy przed nami leżał mój paszport, już przygotowany, razem z biletem lot‐
niczym, który kupiłem wiele tygodni przed tym, jak do mnie zapukała – sta‐
nowiące początek podróży, którą podejmowałem wiele razy, nie mogąc zna‐
leźć sobie miejsca ani w tym świecie, ani w tamtym.
Teraz zawahałem się przed wyruszeniem w tę samą podróż, tylko za po‐
średnictwem słów. Zawahałem się, ponieważ wiedziałem, że choćbym się
bardzo starał, nie zdołam odmalować przed nią obrazów, które nagle, w spo‐
sób niepojęty, stanęły mi przed oczami. Obrazy z dzieciństwa, zanim moje
życie zmieniło się na zawsze – sceny i doznania ze świata opowieści i zwy‐
czajów, których ta młoda Amerykanka, moja córka, nie mogła zrozumieć. Bo
jakżeby inaczej? Było za wiele rzeczy do przełożenia, rzeczy osadzonych
w kontekście, którego nie znał nikt z opuszczanego przeze mnie po raz kolej‐
ny świata.
Jednak spróbowałem. Byłem jej winien chociaż to jedno.
Krąg mojego dzieciństwa był mały i bezpieczny. Był to świat kobiety, mo‐
jej matki, mieszczący się w domu, w którym ona sama spędziła dzieciństwo –
starym domu, z czasów jeszcze przed Podziałem, o wypaczonych podwój‐
nych drzwiach z od dawna łuszczącą się farbą. Zanim wprowadzili się do nie‐
go rodzice matki, którzy wyjechali z Bombaju do nowo utworzonego Pakista‐
nu, kiedyś mieszkała w nim inna rodzina Hindusów, która z kolei uciekła do
nowych niepodległych Indii. Okna od frontu były zasłonięte okiennicami
i siatką, tak że nie dało się wyjrzeć przez nie na wąską ulicę z budynkami
mieszkalnymi po obu stronach. W środku jednak nie brakowało światła sło‐
necznego, a to dzięki otwartemu dziedzińcowi pośrodku niegdyś okazałej bu‐
dowli, wyłożonemu mozaiką, wyblakłą, bo wystawioną na działanie żywio‐
łów – gorącego, jaskrawego słońca Karaczi, gęstej porannej mgły i nagłych,
choć nieczęstych ulewnych deszczy.
Z jednej strony od dziedzińca odchodził korytarz, który prowadził do po‐
kojów w amfiladzie; mój i matki był drugi z trzech. Po przyległej stronie
znajdowały się salon i jadania, z taką samą rudawą mozaiką na podłodze jak
na podwórku, z dużych kafli ułożonych w geometryczne kwiatowe wzory;
były to drogi, po którymi jeździłem samochodzikami, pola bitew staczanych
przez ołowiane żołnierzyki, które ustawiałem w szeregi, wydając, jak to mali
chłopcy, rozmaite odgłosy, imitujące warkot silnika czy szczęk broni. Po
przeciwnej stronie dziedzińca znajdowała się kuchnia, duże ciemne pomiesz‐
czenie z cementowymi klocami w charakterze mebli. Mieściła się w nim ku‐
chenka gazowa, a także – w kącie – zlew w podłodze, gdzie siedziała w kucki
Masi, stara służąca, należąca do rodziny od czasów, zanim jeszcze przysze‐
dłem na świat, i szorowała garnki, naczynia i przybory kuchenne, które poja‐
wiały się, gdy w wyniku wyczynianych przez matkę cudów rozlegało się cu‐
downe skwierczenie cebuli i z patelni unosiły się drażniące gardło opary su‐
chych przypraw. Wypędzały mnie one z kuchni na podwórko, gdzie skaka‐
łem z jednego kafla na drugi, w zasięgu wzroku matki, słysząc głos jej
i Masi, gdy śmiały się i gawędziły.
Lodówka, stojąca daleko od kuchni, w jadalni po drugiej stronie podwórka
– kapryśny stary rupieć znany jako „urządzenie” – miała ruchomą klamkę,
która powodowała wyładowanie elektryczne, jeśli ktoś ją dotknął, nie owi‐
nąwszy wcześniej ręki ścierką. Na dachu zaś, nad salonem, jadalnią i sypial‐
niami, znajdował się taras w kształcie litery L, obejmujący dwa boki podwór‐
ka. Stały tam stół i niskie fotele, z widokiem na ulicę, na którą nie można
było wyjrzeć z domu. Murek wokół tarasu był niski, więc matka nie pozwala‐
ła mi do niego podchodzić i wołała mnie ostro, gdy się zapominałem. Kiedy
pod wieczór robiło się chłodniej, wdrapywałem się na taras po trzeszczących
drewnianych schodach, mocno trzymając ją za rękę, a potem siadaliśmy ra‐
zem i obserwowaliśmy spokojne życie ulicy. Matka popijała herbatę, którą
przynosiła jej Masi, czytała gazetę albo opowiadała mi różne bajki i inne hi‐
storie.
– Opowiedz mi jeszcze raz bajkę o małpie i krokodylu – prosiłem.
Matka się uśmiechała.
– Znowu? To twoja ulubiona, na?
Kiwałem głową.
Wtedy przymykała oczy, jakby chciała przywołać moje ulubione postaci,
i zaczynała:
– Dawno, dawno temu była sobie małpa, która mieszkała sama na drzewie
dźamun.
– Dlaczego mieszkała sama, ami?
– Bo była niemiłą małpą… dziwną, inną niż wszystkie. Koleżanki jej nie
lubiły. Mieszkała więc sama na wielkim, gęstym, zielonym drzewie dźamun,
które owocowało przez cały rok.
– Było takie jak to? – pytałem i wskazywałem wysokie drzewo rosnące
w ogrodzie sąsiada, które ocieniało róg tarasu i obsypywało go owocami, ale
tylko raz do roku.
– Tak. Takie jak to. Tylko że tamto, małpie, rosło na brzegu rzeki i rodziło
owoce cały czas. Małpa nigdy nie była głodna i nie potrzebowała do życia
nic poza słodkawo-kwaskowatymi dźamunami. Ale czuła się samotna.
Wydanie elektroniczne
O książce Wychowana w rodzinie amerykańskich misjonarzy i gorliwych chrześcijan Josephine March w wieku osiemnastu lat poznaje z ust matki szokującą prawdę: biologicznym ojcem jej i brata bliźniaka, Chrisa, jest muzułmanin z Pakistanu, Sadik Ali Mubarak, od piętnastego roku życia mieszkający w Ameryce. Co więcej – Sadik nawet nie wie o ich istnieniu. Jo postanawia go odwiedzić, rozwiać budzące się wątpliwości, odnaleźć cząstkę siebie w mężczyźnie, którego nigdy nie spotkała. Sadik opowiada dziewczynie hi‐ storię swej rodziny, lecz Jo – zagubiona, niepewna własnej tożsamości – nie potrafi go zaakceptować i zrywa dalszy kontakt. Pomimo to, rozpoczynając potem naukę w college’u, zapisuje się na lektorat arabskiego i urdu. Po ata‐ kach na World Trade Center z 11 września dla rodzeństwa nadchodzi czas życiowych wyborów i osobistego zaangażowania w walkę z terrorem. Brat Jo wstępuje do marines i trafia do Iraku, ona zaś zostaje tłumaczką w struktu‐ rach wywiadowczych. Udział w wojnie odciska trwałe piętno na psychice Chrisa – stres pourazowy, który skutkuje próbą samobójczą i częściową utra‐ tą pamięci. Chcąc uleczyć brata, Jo musi sięgnąć do ich wspólnych korzeni, odbyć pokutę w jego i własnym imieniu. O pomoc zwraca się do rodziny swego biologicznego ojca, Sadika. Ruszając w pielgrzymkę do Pakistanu, a potem Iraku, rozpoczyna najbardziej niebezpieczną podróż w swoim ży‐ ciu…
NAFISA HAJI Urodziła się w Los Angeles w rodzinie pakistańskich imigrantów. Ma za sobą studia historyczne na University of California i doktorat z edukacji. Pra‐ cowała jako nauczycielka w szkole podstawowej, ale jej marzeniem było zo‐ stać pisarką. W 2009 zadebiutowała powieścią Napisane na moim czole. Sło‐ dycz łez, jej druga książka, ukazała się w 2011. www.nafisahaji.com
Tej autorki NAPISANE NA MOIM CZOLE SŁODYCZ ŁEZ
Tytuł oryginału: THE SWEETNESS OF TEARS Copyright © Nafisa Haji 2011 All rights reserved Published by arrangement with HarperCollins Publishers Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Polish translation copyright © Magdalena Słysz 2013 Redakcja: Joanna Morawska Konsultacja: prof. Jolanta Sierakowska-Dyndo Zdjęcie na okładce: BE & W Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-192-9 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Alemu i Khalilowi
A łzy, które wylałeś, mój zbolały, są słodsze niż śmiech tego, co szuka zapomnienia, i milsze niż donośne głosy żartownisiów. Te łzy oczyszczą serce pełnego nie‐ nawiści i nauczą go, że wylewa‐ jąc je, jednoczy się z ludźmi o złamanych sercach. To łzy Na‐ zarejczyka. Khalil Gibran, „Przyjaciel”, Uśmiech i łza
Częsc pierwsza
Jo W noc zwątpienia i smutku Idzie przed siebie grupa pielgrzy‐ mów. Sabine Baring-Gould (hymn 1867) Pierwotny tekst w języku duń‐ skim: Bernhard S. Ingemann Gdy pierwszy raz ogarnęło mnie zwątpienie, próbowałam je zwalczyć. I to dosłownie. Bo według tego, czego mnie uczono, zwątpienie jest nasieniem Szatana i wyrasta z niego nieposłuszeństwo. Ale moje zwątpienie nie miało nic wspólnego z Bogiem ani Biblią. Dotyczyło czegoś bliższego, domowego – choć w końcu zaprowadziło mnie daleko od domu, za oceany, na inne kon‐ tynenty, i sprawiło, że naciągnęłam więzy miłości i lojalności jak się tylko dało, zanim wreszcie wróciłam, pogodzona ze sobą i tym, kim jestem. Przed‐ tem jednak robiłam wszystko, co mogłam, żeby nie słyszeć syku węża – oprzeć się pokusie poznania czegoś, czego nie chciałam znać. Początkowo ignorowałam szepty, udawałam, że nie widzę tego, co widziałam, jakby moż‐ na było nie wierzyć w to, co mówią człowiekowi własne oczy. Wiedziałam, jak zakończyła się historia pierwszego pokuszenia w dziejach, i nie chciałam zostać wypędzona z rajskiego ogrodu. Była to walka, którą toczyłam w skrytości ducha, przez całą dziesiątą kla‐ sę. Usłyszeć pytania – choćby we własnej głowie – oznaczałoby dać im wła‐ dzę, uznać obecność zwątpienia, a w końcu narazić się na upadek.
Wysiłek, jakiego wymagało to wyparcie, pozbawił mnie głosu – było to niezwykłe zjawisko, które nie przeszło niezauważone. – Jesteś ostatnio bardzo milcząca, Jo. Co się stało? – przy kolacji zapytała mnie z niepokojem mama. Przy drugiej takiej okazji tata odłożył widelec i przyłożył mi dłoń do czoła. Kiedy poczuł, że jest chłodne, pokręcił głową, przesunął stwardniałym kciu‐ kiem po moim nosie i pociągnął mnie za koński ogon, jak to miał w zwycza‐ ju. – Nie ma gorączki – oznajmił. – A tylko gdy jej dostaje, przestaje mówić. Zazwyczaj nie dopuszcza nikogo do głosu. Masz więc szansę, Chris – zwró‐ cił się do mojego brata, który wzruszył ramionami i uśmiechnął się szeroko, błyskając zębami. Jego ekspresyjna twarz rozjaśniła się ujmująco i nic już nie musiał mówić – mama powiadała, że taka twarz jest warta tysiąc słów. Pod tym względem tata nie należał do szczodrych – całe zdanie było luksusem, na który rzadko sobie pozwalał, jednak chętnie i cierpliwie słuchał mojej dziew‐ częcej paplaniny przez cały czas, gdy dorastałam. Mama także słuchała, nawet bardziej aktywnie, włączała się do moich mo‐ nologów, w pewnym sensie zagłuszała mnie pełnym niepokoju i rozterek za‐ angażowaniem, bo zawsze doszukiwała się problemów, które pragnęła po‐ móc mi rozwiązać, wymodlić ich rozwiązanie, natychmiast gotowa stanąć za mną murem. Nasze rozmowy były męczące. Dla niej samej, bo uczestnictwo w moim życiu, moich sukcesach i porażkach, kosztowało ją dużo wysiłku. I dla mnie, ponieważ jej lęk był zaraźliwy, sprawiał, że miałam ochotę ukryć przed nią pewne rzeczy, aby się nie martwiła. Choć nigdy tego nie robiłam. Aż do pewnego czasu. – Coś nie tak w szkole? – zapytała znowu mama, nieprzekonana uspokaja‐ jącą diagnozą taty. – Zawsze możesz wrócić do Christ Academy, przecież wiesz. Nigdy nie podobał mi się pomysł, żeby przenieść cię do Garden Hill High. Wyraziła swoje zastrzeżenia głośno i wyraźnie latem przed rozpoczęciem roku szkolnego, bo chciała, żebym została z Chrisem w Christ Academy, do której chodziliśmy oboje od przedszkola, a nie poszła do publicznej szkoły średniej ulicę dalej, tak jak kiedyś ona sama. – Wszystko w porządku, mamo. Szkoła jest świetna. – Ale zaczęłam się zastanawiać, czy nie miała racji, że powinnam zostać w Christ Academy. Poczułam na sobie wzrok taty i zignorowałam instynkt, który mi podpo‐
wiadał, żebym go raczej unikała – tak jak przez większość roku unikałam wzroku mamy i Chrisa; nie patrzyłam im w oczy, tylko na oczy, jakbym pa‐ trzyła na szybę, a nie przez nią. Dopiero w lecie przyznałam się przed sobą samą do zwątpienia, które mnie gnębiło. Na obozie. Letnim obozie młodzieżowym Pilgrims’ Progress, który mama zaczęła prowadzić, gdy miałam osiem lat. Pilgrims’ Progress Summer Youth Camp – PPSYC, który Chris zaczął na‐ zywać w skrócie Psychol – był jej oczkiem w głowie. W folderze reklamo‐ wym – który Chris i ja pomagaliśmy wkładać do kopert, żeby rozsyłać po ko‐ ściołach w całej południowej Kalifornii – opisywano go jako „eksperymen‐ talny letni program naukowy dla młodych chrześcijan, mocno zakorzeniony w naukach Naszego Pana i Zbawcy, Jezusa Chrystusa”. Nasza rodzina głosiła dobrą nowinę od czterech pokoleń, tę wspaniałą tra‐ dycję i ja miałam kiedyś kontynuować. Moim pradziadkiem był wielebny Paul Pelton. Ten Pelton. Jeśli orientujecie się choć trochę w świecie aktyw‐ nych chrześcijan, na pewno o nim słyszeliście. Był synem kaznodziei z Okla‐ homy, urodził się tuż po pierwszej wojnie światowej, a po drugiej jako misjo‐ narz jeździł razem z żoną po świecie. Ich jedyna córka, Faith Pelton – moja babka ze strony matki – urodziła się w Chinach. Kiedy miała dziesięć lat, ro‐ dzice odwiedzili z nią Stany. Wtedy pierwszy raz postawiła stopę na amery‐ kańskiej ziemi. Przyjechali akurat w porę, żeby zobaczyć występ Elvisa Presleya w pro‐ gramie The Ed Sullivan Show – jeden z pierwszych – i postanowili wyłączyć telewizor, żeby nie oglądać jego wygibasów. Wtedy pradziadek, zgorszony tym, co zobaczył na czarno-białym ziarnistym ekranie – Elvisa uwodzącego głosem piszczące nastolatki, kręcącego biodrami i wykonującego ruchy, któ‐ re musiały skojarzyć mu się z prymitywnym, wyuzdanym seksem, bynajm‐ niej nie w pozycji misjonarskiej – postanowił zostać w Stanach, bo uznał, że gdy przebywał poza krajem, głosząc dobrą nowinę wśród ubogich, ciemnych dusz, które inaczej byłyby zgubione, jego własny naród, chrześcijański – po‐ tomkowie purytanów, z których sam się wywodził – stanął nad krawędzią przepaści. Dwa lata po podjęciu decyzji o pozostaniu w Stanach pradziadek Pelton wydał książkę pod tytułem Evilution1, która stała się bestsellerem i zrobiła z niego bohatera w konserwatywnych chrześcijańsko-prawicowych kręgach. Wiele lat później sława pradziadka Peltona pomogła jego wnukowi zrobić ka‐
rierę w tym samym medium, które tak go przeraziło, gdy wrócił do Stanów. Wuj Ron, brat mamy, przeniósł się bowiem ponad sto pięćdziesiąt kilome‐ trów na północ z Garden Hill, przedmieść San Diego, na przedmieścia Los Angeles i został najmłodszym teleewangelistą, a gdy byłam jeszcze dziec‐ kiem, zaczął prowadzić cotygodniowy program telewizyjny. Wuj Ron mówił, że jego misją jest przekształcić Hollywood w Holywood2. Mama kontynuowała tę tradycję, ale w mniej spektakularny sposób. Sku‐ piała się na dzieciach: na moim bracie i na mnie, naszych kuzynach i innych dzieciakach z kongregacji. Obóz, który powołała do życia – PPSYC – od po‐ czątku miał charakter rodzinny. Na te dwa tygodnie, które spędzaliśmy na wzgórzach południowej Kalifornii, nasza mama, jako jego kierowniczka, praktycznie stawała się matką całej reszty, dbała, żeby wszystkie dzieci były najedzone, bezpieczne i zaopatrzone w plastry oraz środki pierwszej pomocy. Babcia Faith, z zawodu pielęgniarka, przez większość roku jeździła z pomocą medyczną po świecie; dołączała do nas czasami, gdy przylatywała z jakichś odległych miejsc. Wuj Ron także się pojawiał, kiedyś nawet wyemitował z obozu jedno ze swoich kazań. Tata odpowiadał za techniczną stronę opera‐ cji – dosłownie. Jako stolarz i złota rączka zajmował się też rozrywką. Jego dziełem był na przykład długi tor przeszkód, który skonstruował pod okiem mamy. I ten tor mnie wykończył. Codziennie po śniadaniu przeciskaliśmy się przez opony i próbowaliśmy przebyć Bagna Zwątpienia, wielkie kałuże błota, specjalnie nawadniane, żeby człowiek się ubłocił, jeśli puści Linę Wiary. Biegaliśmy przez las, przebywa‐ liśmy skaliste wzgórza oraz Doliny Poniżenia i Mroku. Przeszkody przeważ‐ nie brały nazwy od podróży chrześcijanina z Wędrówki Pielgrzyma Johna Bunyana; stanowiły symboliczne przystanki na drodze do wiary i były przez mamę co roku starannie projektowane, aby ilustrowały jakiś aspekt tej alego‐ rii zbawienia, jednej z ulubionych książek mamy. Z powodu tej książki, jak twierdziła, pozostała chrześcijanką. Zanim jeszcze nauczyliśmy się czytać, mama na Boże Narodzenie podaro‐ wała Chrisowi i mnie po jednym egzemplarzu Wędrówki Pielgrzyma, wkła‐ dając je do skarpet, a później wyjaśniła, że siostry March z Małych kobietek – jej kolejnej ulubionej książki, pełnej mniej lub bardziej subtelnych odniesień do siedemnastowiecznej purytańskiej klasyki Johna Bunyana – dostały taki sam prezent od matki w trudnych czasach wojny secesyjnej. Zresztą często żartuje, że wyszła za tatę między innymi dlatego, że ma na nazwisko March.
Mojego brata nazwała Christian po Bunyanowskim pielgrzymie. Ja zaś dosta‐ łam na imię Josephine od chłopczycy z Małych kobietek. Josephine March, w skrócie Jo, tak jak moja imienniczka. Uwielbiałam jeździć na obozy. Choć nie tak jak Chris, który zawsze jako pierwszy kończył każde zadanie, przybiegał na metę, odnajdywał skarb. Z wyjątkiem jednego roku, gdy braliśmy udział w szalonym wyścigu, który mama nazwała wyścigiem Szansy dla Każdego. Chodziło w nim o to, żeby przybiec na samym końcu, za wszystkimi, a nie przed nimi. Wyścig rozpoczął się zaraz po śniadaniu. Kiedy mama zawołała: „Do bie‐ gu, gotowi, start!”, nikt się nie ruszył. Nie zrobił kroku. W końcu wszyscy‐ śmy usiedli. Siedzieliśmy i siedzieliśmy, początkowo chichocząc. Mieliśmy wrażenie, że mijają godziny, choć tak naprawdę upłynęło zaledwie kilka mi‐ nut. Nie wolno nam było rozmawiać. Niektórzy z nas pochylili głowy i po‐ grążyli się w modlitwie. Wtedy tata wyjechał z rusztem gazowym i zapalił go za linią mety. Obserwowaliśmy to uważnie, jakbyśmy nie byli napchani po śniadaniu, a on powoli otworzył paczkę z hot dogami. Potem następną. Mama wyłożyła wszystkie przyprawy i dodatki. Tata wyjął lodówkę tury‐ styczną, otworzył ją i zobaczyliśmy różne pyszne napoje, które się w niej znajdowały. Rodzice wyjęli też torebki z chipsami i rozłożyli na stołach pik‐ nikowych za metą. A potem przyszła pora na sałatkę ziemniaczaną. Więk‐ szość dzieci, jedno po drugim, ruszyło, powoli, z wahaniem, znowu chicho‐ cząc, w stronę mety. Tylko mój brat Chris siedział cierpliwie na linii startu narysowanej białą kredą na początku toru wyścigowego. Chciałam zostać z nim. Ale byłam znu‐ dzona i głodna, poza tym zrobiło mi się gorąco. Powoli zaczęłam iść przed siebie, choć daleko za resztą. Na czoło wysunął się Pete McGraw. Nikogo to nie zdziwiło: Pete do tej pory nie wykazał się ani jedną z cnót duchowego pielgrzyma, które mama chciała w nas wykształcić; w następnym roku miał zostać odesłany do domu, wygnany na zawsze za to, że wspiął się po kracie, żeby zajrzeć do łazienki dziewcząt. Dotarłszy do mety, dobrze widocznej na starcie, wahał się dość długo, zanim wreszcie ją przekroczył. Mama poklepała go po plecach i po‐ gratulowała mu. Pete przedtem trochę się bał. Teraz więc się uśmiechnął i z zadowoleniem pokiwał głową. Mama wręczyła mu hot doga, coca-colę i paczkę chipsów. Chłopak je wziął, mamrocząc podziękowania, wciąż bole‐ śnie świadomy, że według ustanowionych przez mamę zasad przegrał wy‐
ścig. Po chwili jednak rozerwał torebkę, otworzył puszkę i odgryzł potężny kęs hot doga. Reszta z nas zaczęła się ślinić na ten widok. W ciągu kilku sekund wszy‐ scy znaleźliśmy się na mecie, zgłaszając się po hot dogi, chipsy i napoje. Mama usunęła się na bok i patrzyła na stoper, który trzymała w dłoni. Ledwie zdążyłam pociągnąć łyk napoju i ugryźć hot doga, delektując się smakiem musztardy i innych dodatków, gdy podniosła do ust gwizdek, który miała na szyi, i zagwizdała. Głośno. Podeszła do nas z wielkim koszem na śmieci i ka‐ zała nam wrzucić do niego wszystko. A potem stanęła na mecie i wezwała Chrisa, który jako jedyny z nas nie dał się złamać. Gdy się zbliżył, wzięła wszystkie smakołyki, które miała dla nas. I dała je Chrisowi, który przyjął je od niej nieufnie. A potem zaprowadziła go do stołu piknikowego, przy któ‐ rym żadne z nas nawet nie zasiadło. – Spokojnie, Chris. Nie musisz się spieszyć. Nie ty, bo wykazałeś cierpli‐ wość – powiedziała do niego uspokajająco. Patrzyła przez chwilę, jak Chris je, a potem wyjęła własny wysłużony egzemplarz Wędrówki, otworzyła go na zaznaczonej stronie i przeczytała głośno: – „Żądza ludzi tego świata; i Cier‐ pliwość ludzi tamtego przyszłego, który nadejdzie. Gdyż jak wszyscy widzi‐ cie – tu mama wskazała resztę z nas – Żądza zwycięża… Tacy są mieszkańcy tego świata; muszą mieć to, co dobre, już teraz; nie mogą zaczekać do przy‐ szłego roku, to znaczy do przyszłego życia. Lecz pierwsi będą musieli ustąpić ostatnim.”. My, którzy reprezentowaliśmy Żądzę i brak Cierpliwości, siedzieliśmy i patrzyliśmy, jak Chris kończy swojego pierwszego hot doga, a potem zabie‐ ra się do następnego. Mama uznała wtedy, że dostaliśmy nauczkę, i zakoń‐ czyła nasze cierpienia; ponownie rozdała nam wszystkim po hot dogu i po‐ wiedziała: – Wiecie już, o co chodzi? Rozumiecie, że ten świat przemija? Tak samo jest ze wszystkimi jego pokusami. Znikną, zanim się zorientujecie. Prawdzi‐ wa nagroda, na którą warto czekać… wieczne życie w Niebie… to jest coś. Nikt z nas nie był zdziwiony, że to Chris wygrał „wyścig”. Bardzo poważ‐ nie traktował pobyt na obozie, identyfikował się z pielgrzymem, którego imię nosił, i nikt z nas nie mógł mu pod tym względem dorównać. W okresie szkoły średniej Chris i ja zostaliśmy na obozie młodszymi wy‐ chowawcami – razem z kilkorgiem innych dzieci, które przyjeżdżały na obóz od jego początku. Wówczas był on już dużą imprezą, brały w nim udział set‐
ki dzieci z całego kraju, a tyle samo odprawiano z kwitkiem, odkąd wuj Ron zaczął reklamować go w swoim programie telewizyjnym. Latem po dziesiątej klasie przyjechaliśmy na miejsce wieczorem przed rozpoczęciem obozu. Mama z zadowoleniem pokazała nam tor przeszkód – Tor Postępu, jak go teraz nazywała – i przeprowadziła nas po nim aż do koń‐ ca, na którym w poprzedni weekend tata skonstruował ostatnią alegoryczną przeszkodę. Był to Mur Zwątpienia. Christian z Wędrówki Pielgrzyma zostaje zatrzymany w swojej wędrówce i uwięziony przez Wielką Rozpacz w Zamku Zwątpienia. Ponieważ wybudowanie prawdziwego zamku byłoby zbyt du‐ żym przedsięwzięciem (nie mówiąc już o tym, że młodsze dzieci umarłyby ze strachu, gdyby je w nim zamknięto), mama zgodziła się, żeby zastąpił go mur trzyipółmetrowej wysokości ze spuszczonymi po obu stronach linami, umoż‐ liwiającymi pokonanie go. Spojrzałam na niego z niepokojem, bo ostatnio, choć nie chciałam się do tego przyznać, zwątpienie stało się moim stałym kompanem. Tego pierwszego dnia obozu nie mogłam pokonać muru. Poddałam się po kilku próbach, obeszłam go i dotarłam do końca toru. Powiedziałam sobie, że mam niewyćwiczoną górną część ciała. Inne dziewczyny z obozu też miały z tym kłopoty. Roztrząsałam swoją porażkę tego wieczoru i przez kilka kolej‐ nych, ale choć dawałam z siebie wszystko, w następnych dniach wciąż nie udawało mi się muru przebyć. Te nieliczne z koleżanek, które także nie da‐ wały rady, w końcu go jednak pokonały. Zjadałam więc szybko posiłki i ćwi‐ czyłam w wolnym czasie, robiłam pompki i podciągałam się na rękach, żeby wyćwiczyć mięśnie. Nadszedł przedostatni dzień obozu, a ja wciąż nie prze‐ byłam Muru Zwątpienia. Pierwszego dnia mama zawsze wyjaśniała, co znaczy każda przeszkoda: bagna, doliny, sznury. O murze powiedziała: – Musicie zrozumieć, że zwątpienie jest trucizną dla wiary. Należy je zwalczyć, pokonać, stłumić, aby dokończyć swoją duchową wędrówkę. Wymknęłam się więc po lunchu, żeby spróbować pokonać mur w samot‐ ności. Stanęłam przed nim, ujęłam linę i spojrzałam w górę, myśląc o tym, co mama powiedziała o zwątpieniu. Zamknęłam oczy, jakbym chciała odciąć się od jej słów. Wtedy usłyszałam za sobą chrzęst kroków na żwirze, więc od‐ wróciłam się z bijącym sercem i zobaczyłam Chrisa, który podszedł do mnie i nieproszony zaoferował mi radę. – Rób po jednym kroku, Jo. W końcu ci się uda. Wiem, że tak.
Znowu zamknęłam oczy i zacisnęłam powieki mocniej niż poprzednio. Usiłowałam się skupić, wyzwolić od wątpliwości i pytań, które mnie dręczy‐ ły. Zobaczyłam jasny koc nieokreślonego koloru, słońce świecące z drugiej strony muru, które raziło mnie w oczy nawet przez zamknięte powieki, i sko‐ jarzenie tych dwóch słów – „oczy” i „kolor” – sprawiły, że znowu ogarnęło mnie zwątpienie. Puściłam linę. – Co się stało, Jo? – zapytał Chris. Położył mi rękę na ramieniu. Pokręci‐ łam głową i strząsnęłam jego dłoń. – Nic. Idę… idę na spacer. – Chcesz, żebym poszedł z tobą? – Nie. Popatrzył mi w twarz, ale ja nie mogłam spojrzeć mu w oczy. Palcem uniósł moją brodę i zatknął mi za ucho kosmyk włosów, który wysunął się z końskiego ogona. – Dasz radę, Jo. Masz jeszcze jeden dzień. To zabawne, jaki był przejęty – naprawdę myślał, że boli mnie porażka. Ale mnie gnębiło co innego – symboliczne znaczenie muru, jego przełożenie na życie. Opuściłam Tor Postępu i poszłam do lasu, który znajdował się tuż obok. Pod sklepieniem gałęzi i liści poruszanych powiewami wiatru panował chłód. Gdy tak spacerowałam po lesie, prześladowana wizją niepokonanego toru za sobą, usłyszałam dziwny dźwięk dochodzący z góry, więc spojrzałam w tam‐ tą stronę, żeby znaleźć jego źródło. Zobaczyłam ptaszka, małego i całkiem zwyczajnego. Patrzyłam na niego, gdy znowu zaćwierkał, a potem zaprezen‐ tował cały repertuar rozmaitych ptasich treli. W tę piosenkę wplótł także dźwięk, który przypominał alarm samochodowy. To był drozd przedrzeź‐ niacz. Usiadłam na ziemi – powoli, starając się go nie spłoszyć – i przygląda‐ łam mu się przez jakiś czas. Byłam ciekawa, dla kogo daje ten koncert, i ro‐ zejrzałam się w poszukiwaniu innego ptaka, ale żadnego nie zauważyłam. Może tylko ćwiczył. Drozd skojarzył mi się z Finchami – Atticusem i Scoutem, bo właśnie przeczytałam tę klasyczną powieść Harper Lee3 na lekcję angielskiego. Fin‐ chowie zaś przywiedli mi na myśl Darwina – i różne gatunki zwierząt, które napotkał w Ameryce Południowej oraz na wyspach Galapagos; to one napro‐ wadziły go na trop, że być może pochodzimy wszyscy od jednego przodka. Zanim zupełnie otępiałam, układając sfatygowane kwadraty Punnetta, wiele
czasu dyskutowałam o Darwinie z nauczycielem biologii, panem Hicksem, zbrojna w argumenty zaczerpnięte z książki pradziadka Peltona. Ale to nie Darwin był dla mnie problemem. Nic, co powiedziałby pan Hicks, nie mogło podważyć mojej wiary w stworzenie świata według Księgi Rodzaju. Załatwił mnie dopiero Mendel i jego groszek – Mendel, mnich ogrodnik, bogobojny człowiek, który jak ja wierzył w Księgę Rodzaju. A konkretnie jego dominujące i recesywne geny, fenotypy i genotypy. Płatki małżowiny usznej. Jasne włosy. Hemofilia. I kolor oczu. Moje są brązowe. A moi rodzice mają niebieskie. Oboje. Oto sprzeczność, która zrodziła we mnie wątpliwości. Nigdy nie słysza‐ łam, żeby ktoś podważał drugie prawo Mendla, dotyczące niezależnej segre‐ gacji cech – ani mama, ani pastor, nie znalazłam też nic na ten temat w książ‐ ce pradziadka Peltona. Nikt nie negował faktu, że za niebieskie oczy odpo‐ wiada gen recesywny i w związku z tym niebieskoocy rodzice nie mogą spło‐ dzić brązowookiego dziecka. Musiałam więc dokonać wyboru: albo uwierzyć własnym oczom, albo zakwestionować wszystko, co o sobie wiedziałam. Drozd, który skończył próbę, odleciał, być może w poszukiwaniu wdzięcz‐ niejszego audytorium. Wstałam więc i usiłowałam dojść do ładu z implika‐ cjami prawa Mendla. Wyjątki. Zawsze są wyjątki od reguły. Na tym zresztą polega wiara. Cuda. Według nauki nie mają prawa istnienia. A przecież Biblia mówi o rozmaitych zdarzeniach, które naukowcy uznali za niemożliwe, bo były sprzeczne z pra‐ wami przyrody – jak rozstąpienie się morza, ozdrowienie chorych, zmar‐ twychwstanie, niepokalane poczęcie. Trudno przecież zaliczyć kolor moich oczu do kategorii biblijnych przejawów dzieła Bożego na ziemi. Ale na wię‐ cej nie było mnie stać podczas tego spaceru po lesie. I chyba to odniosło skutek. Ostatniego ranka na obozie dzięki sile woli, głównie Chrisa, przebyłam w końcu mur. Brat przez cały czas głośno zagrze‐ wał mnie do walki – jak Richard Gere w Oficerze i dżentelmenie, gdy poma‐ gał dziewczynie rekrutowi pokonać mur i zdobyć patent oficerski. Przebycie muru zakończyło sprawę, przynajmniej takie miałam wrażenie. Pokonałam wątpliwości, zwalczyłam je – z pomocą Chrisa. Zostawiłam je za sobą. Tak sobie mówiłam. Tylko że dwa lata później, gdy wyjeżdżałam do college’u w Chicago, wąt‐ pliwości znowu dały o sobie znać. Gdy mama pomagała mi się pakować, nie wytrzymałam i poprosiłam ją, żeby wyznała mi prawdę. Wtedy zrozumiałam,
że moje wątpliwości były słuszne. W świetle historii, którą mi opowiedziała, matka nagle wydała mi się kimś zupełnie obcym. Sama wydałam się sobie obca. – Czy tata wie? – Tylko to pytanie przychodziło mi do głowy, kiedy skoń‐ czyła. – Oczywiście, że wie. Przecież bym go nie okłamała, Jo! Ale mnie okłamałaś – miałam ochotę powiedzieć. I prosisz, żebym okła‐ mywała innych. To wydarzyło się przed dwoma tygodniami. Teraz byłam w Chicago, przy‐ gotowywałam się do zajęć, które miały się rozpocząć następnego dnia, i usi‐ łowałam nie myśleć o tym, czego dowiedziałam się od mamy. Myślałam, że gdzieś pogrzebię całą tę historię i zapomnę, że ją w ogóle słyszałam. Ale za‐ miast tego znalazłam się przed pewnym budynkiem, po drugiej stronie ulicy. Liczba wygrawerowana w złocie na szklanych drzwiach zgadzała się z adre‐ sem znalezionym tego rana w książce telefonicznej, obok nazwiska, którego nie zamierzałam szukać – moje palce zrobiły to same bez udziału świadomo‐ ści. Spojrzałam w lewo, w prawo i znowu w lewo. Nie jechały żadne samocho‐ dy, które nie pozwoliłyby mi przejść przez ulicę. Ale po chwili zeszłam z krawężnika i zaczęłam przechadzać się po chodniku tam i z powrotem, spo‐ glądając w okna budynku naprzeciwko i zastanawiając się, czy on jest w domu, jeśli to faktycznie ten mężczyzna – chłopiec – z opowieści mojej matki. Wsadziłam ręce do kieszeni dżinsów i dotarłszy do końca chodnika, tym razem się nie cofnęłam; przeszłam dwie przecznice, a potem skręciłam i po‐ konałam następne dwie, jakbym wytyczała siatkę współrzędnych w miejscu, gdzie mieszkał, na wzór kwadratów Punnetta, za sprawą których znalazłam się w tym miejscu. Stopy podpowiadały mi, że czuję to samo, co kiedyś na lekcjach pana Hicksa, gdy prawo Mendla negowało to, za kogo się miałam. Choćbym nie wiem ile razy wypełniała arkusz ćwiczeniowy, który rozdał klasie pan Hicks, wymazywała litery i wpisywała je na nowo – małe i duże, geny dominujące i recesywne – wciąż nie mogłam odnaleźć samej siebie w kwadratach Pun‐ netta. W końcu dopuściłam się oszustwa, poprzestawiałam litery, siłą nadając im sens, udając, że mój tata ma brązowe oczy, a nie niebieskie, żeby znaleźć dla siebie miejsce tam, gdzie go nie było. Dwa lata okłamywania samej siebie
poszły jednak na marne. Znowu zatoczyłam koło po okolicy i wróciłam przed budynek. Tym ra‐ zem, spojrzawszy w jedną, a potem drugą stronę, przeszłam przez ulicę i od‐ szukałam jego nazwisko na interkomie przy wejściu. Mubarak S.A. To, że owo nazwisko – które matka zdradziła mi tak niechętnie dwa tygo‐ dnie wcześniej – znajdowało się w książce telefonicznej, nie mogło być przy‐ padkiem. Jeśli ten człowiek był tym, za kogo go miałam, to, że mieszkał w Chicago, stanowiłoby zbyt nieprawdopodobny zbieg okoliczności, jeden z tych, które trudno przełknąć. Jako osoba wierząca sceptycznie podchodzi‐ łam do przypadków i zbiegów okoliczności. Wciąż jednak się wahałam, czy nacisnąć guzik. Wtedy zobaczyłam, że z windy w budynku wychodzi kobieta z wózkiem, która po chwili zaczęła zmagać się z drzwiami, więc przytrzymałam je dla niej. Kobieta podziękowa‐ ła mi, potem odwróciła się i powiedziała coś pieszczotliwie do dziecka w wózku, które zamachało rączkami, a następnie odeszła ulicą, pewnie do parku, który przed chwilą minęłam. Spojrzałam na drzwi, wciąż otwarte. I poddając się, weszłam do środka, przecięłam hol i wkroczyłam do windy, a następnie pojechałam na jego piętro. Ruszyłam korytarzem, szukając nume‐ ru mieszkania widniejącego na białych stronach książki telefonicznej. Znala‐ złam go i popatrzyłam na wizjer, żałując, że nie działa w obie strony. Zza drzwi dobiegały ciche dźwięki muzyki i wysoki kobiecy głos śpiewający w obcym języku. Podniosłam rękę i zapukałam mocno, ale bicie mojego ser‐ ca zagłuszyło to pukanie. Zanim otworzył drzwi, muzyka ucichła. A potem w progu stanął on. – Tak? – Eee… dzień dobry – powiedziałam. Mój wzrok zarejestrował kolor jego oczu, ciemnych, wręcz czekoladowych. – Słucham panią. Za nim zobaczyłam pudła. Dużo pudeł. Chyba się pakował. Gdzieś wyjeż‐ dżał. – Ja… eee… czy pan Sadik Mubarak? – Tak? – Czy… pana matka ma na imię Dina? – Tylko to pytanie przychodziło mi do głowy, bo zanim przeszłam do rzeczy, musiałam się upewnić, czy mam do czynienia z właściwym facetem.
– Tak. – Jestem Jo. Josephine March. Córka Angeli. – Angeli? – Zobaczyłam w jego oczach błysk. Pamiętał ją.
Sadik Na tym polega mądrość krokody‐ li, że ronią łzy, gdy zamierzają pożreć. Francis Bacon Miesiąc temu zapukała do moich drzwi nowo narodzona dla mnie córka, choć ma już osiemnaście lat. Przedstawiła się. Powiedziała swoje imię i na‐ zwisko. Jo – Josephine – March. I wyjaśniła powoli: – Jestem córką Angeli – a potem urwała, jakby mierzyła wzrokiem odle‐ głość między moimi oczami, bo wyraźnie przeniosła spojrzenie z jednego na drugie. Zmarszczyłem czoło. – Angeli? – Rozjaśniła się, jakby się bała, że zapomniałem Angelę. Jak mógłbym ją zapomnieć? Angela. Moja pierwsza amerykańska przyjaciółka. Piękna, niebieskooka – wysoka i smukła – w której byłem kiedyś zakochany, a przynajmniej tak mi się wydawało. Pierwsza, do której czułem coś takiego, choć oczywiście nie ostatnia. Zagubiona, niepewna dziewczyna, którą pozna‐ łem, gdy sam byłem zagubionym, niepewnym chłopakiem – a jednocześnie gniewnym, ponurym, pełnym urazy. Nie, nie zapomniałem Angeli. Jo wypuściła powietrze z płuc, ponieważ wcześniej wstrzymywała oddech. A potem powiedziała, kim jest – dla mnie. Po chwilowym szoku, którego do‐ znałem, gdy tak staliśmy na progu mojego mieszkania – musiałem przytrzy‐ mać się framugi, bo to, co powiedziała, mnie zamroczyło – widocznie zapro‐ siłem ją do środka. I tam ją zastałem, wśród pudeł w salonie. Spojrzałem jej w twarz, aby sprawdzić, czy jest do mnie podobna. I zobaczyłem coś, co
przypomniało mi moją matkę. Czy był to wyraz jej ciemnych, szeroko otwar‐ tych oczu? Kształt ust, lekko rozchylonych, niepewnych? Regularne rysy twarzy? Twarzy równie pięknej. Może wrażenie, że ją znam, nie wynikało wcale z podobieństwa do matki, nie miało nic wspólnego z jej oczami, ale moimi. Już kiedyś coś takiego prze‐ żyłem – patrząc na osobę nieznajomą, która nie powinna być nieznajoma. Za‐ uważyłem, że ona też na mnie patrzy, że szuka siebie w mężczyźnie, którego właśnie poznała, i widzi twarz ciemniejszą niż jej własna, gęstsze brwi, tro‐ chę za długi nos i czarne włosy. Potem, gdy już mi się przyjrzała – zanim jeszcze sam zdążyłem przeanalizować swoje uczucia, jeśli w ogóle coś czu‐ łem – powiedziała, że chciałaby mnie poznać. Co odrzec na taką prośbę – i to kogoś takiego? Już samo jej istnienie rzu‐ cało cień wątpliwości na wszystkie odpowiedzi, które znałem – a przynajm‐ niej wydawało mi się, że znam. Moje nazwisko, Sadik Ali Mubarak, już po‐ znała. Adres też, bo w przeciwnym razie by jej tu nie było i nie postawiłaby mnie wobec czegoś więcej niż niemożliwego – gdyż było to możliwe, tylko zostało przeoczone, zatajone i stanowiło zupełną niespodziankę – tak że stra‐ ciłem dech wobec prawdopodobieństwa innych faktów, które powinienem znać, ale nie znałem. Inne stosowne informacje, których mogłem udzielić – numer prawa jazdy i ubezpieczenia, stan cywilny, wykształcenie, nazwy należących do mnie firm, dane osobowe, które podawałem setki razy w formularzach i podaniach dla rządu, banków czy ubiegając się o kredyt na samochód, wymagane przez biurokrację personalia potrzebne, aby przyznać mi to, do czego mam prawo, oficjalnie, w dwóch krajach, i odmówienie tego, do czego tego prawa nie mam – wszystko to było nieistotne wobec zasadniczego pytania, które chciała mi zadać. Poprosiłem, żeby usiadła na fotelu, na którym sam siedziałem, za‐ nim poszedłem otworzyć drzwi. Potem zrobiłem sobie miejsce na kanapie, na której piętrzyły się stosy rzeczy wyłożonych do spakowania. Na stoliku do kawy przed nami leżał mój paszport, już przygotowany, razem z biletem lot‐ niczym, który kupiłem wiele tygodni przed tym, jak do mnie zapukała – sta‐ nowiące początek podróży, którą podejmowałem wiele razy, nie mogąc zna‐ leźć sobie miejsca ani w tym świecie, ani w tamtym. Teraz zawahałem się przed wyruszeniem w tę samą podróż, tylko za po‐ średnictwem słów. Zawahałem się, ponieważ wiedziałem, że choćbym się bardzo starał, nie zdołam odmalować przed nią obrazów, które nagle, w spo‐
sób niepojęty, stanęły mi przed oczami. Obrazy z dzieciństwa, zanim moje życie zmieniło się na zawsze – sceny i doznania ze świata opowieści i zwy‐ czajów, których ta młoda Amerykanka, moja córka, nie mogła zrozumieć. Bo jakżeby inaczej? Było za wiele rzeczy do przełożenia, rzeczy osadzonych w kontekście, którego nie znał nikt z opuszczanego przeze mnie po raz kolej‐ ny świata. Jednak spróbowałem. Byłem jej winien chociaż to jedno. Krąg mojego dzieciństwa był mały i bezpieczny. Był to świat kobiety, mo‐ jej matki, mieszczący się w domu, w którym ona sama spędziła dzieciństwo – starym domu, z czasów jeszcze przed Podziałem, o wypaczonych podwój‐ nych drzwiach z od dawna łuszczącą się farbą. Zanim wprowadzili się do nie‐ go rodzice matki, którzy wyjechali z Bombaju do nowo utworzonego Pakista‐ nu, kiedyś mieszkała w nim inna rodzina Hindusów, która z kolei uciekła do nowych niepodległych Indii. Okna od frontu były zasłonięte okiennicami i siatką, tak że nie dało się wyjrzeć przez nie na wąską ulicę z budynkami mieszkalnymi po obu stronach. W środku jednak nie brakowało światła sło‐ necznego, a to dzięki otwartemu dziedzińcowi pośrodku niegdyś okazałej bu‐ dowli, wyłożonemu mozaiką, wyblakłą, bo wystawioną na działanie żywio‐ łów – gorącego, jaskrawego słońca Karaczi, gęstej porannej mgły i nagłych, choć nieczęstych ulewnych deszczy. Z jednej strony od dziedzińca odchodził korytarz, który prowadził do po‐ kojów w amfiladzie; mój i matki był drugi z trzech. Po przyległej stronie znajdowały się salon i jadania, z taką samą rudawą mozaiką na podłodze jak na podwórku, z dużych kafli ułożonych w geometryczne kwiatowe wzory; były to drogi, po którymi jeździłem samochodzikami, pola bitew staczanych przez ołowiane żołnierzyki, które ustawiałem w szeregi, wydając, jak to mali chłopcy, rozmaite odgłosy, imitujące warkot silnika czy szczęk broni. Po przeciwnej stronie dziedzińca znajdowała się kuchnia, duże ciemne pomiesz‐ czenie z cementowymi klocami w charakterze mebli. Mieściła się w nim ku‐ chenka gazowa, a także – w kącie – zlew w podłodze, gdzie siedziała w kucki Masi, stara służąca, należąca do rodziny od czasów, zanim jeszcze przysze‐ dłem na świat, i szorowała garnki, naczynia i przybory kuchenne, które poja‐
wiały się, gdy w wyniku wyczynianych przez matkę cudów rozlegało się cu‐ downe skwierczenie cebuli i z patelni unosiły się drażniące gardło opary su‐ chych przypraw. Wypędzały mnie one z kuchni na podwórko, gdzie skaka‐ łem z jednego kafla na drugi, w zasięgu wzroku matki, słysząc głos jej i Masi, gdy śmiały się i gawędziły. Lodówka, stojąca daleko od kuchni, w jadalni po drugiej stronie podwórka – kapryśny stary rupieć znany jako „urządzenie” – miała ruchomą klamkę, która powodowała wyładowanie elektryczne, jeśli ktoś ją dotknął, nie owi‐ nąwszy wcześniej ręki ścierką. Na dachu zaś, nad salonem, jadalnią i sypial‐ niami, znajdował się taras w kształcie litery L, obejmujący dwa boki podwór‐ ka. Stały tam stół i niskie fotele, z widokiem na ulicę, na którą nie można było wyjrzeć z domu. Murek wokół tarasu był niski, więc matka nie pozwala‐ ła mi do niego podchodzić i wołała mnie ostro, gdy się zapominałem. Kiedy pod wieczór robiło się chłodniej, wdrapywałem się na taras po trzeszczących drewnianych schodach, mocno trzymając ją za rękę, a potem siadaliśmy ra‐ zem i obserwowaliśmy spokojne życie ulicy. Matka popijała herbatę, którą przynosiła jej Masi, czytała gazetę albo opowiadała mi różne bajki i inne hi‐ storie. – Opowiedz mi jeszcze raz bajkę o małpie i krokodylu – prosiłem. Matka się uśmiechała. – Znowu? To twoja ulubiona, na? Kiwałem głową. Wtedy przymykała oczy, jakby chciała przywołać moje ulubione postaci, i zaczynała: – Dawno, dawno temu była sobie małpa, która mieszkała sama na drzewie dźamun. – Dlaczego mieszkała sama, ami? – Bo była niemiłą małpą… dziwną, inną niż wszystkie. Koleżanki jej nie lubiły. Mieszkała więc sama na wielkim, gęstym, zielonym drzewie dźamun, które owocowało przez cały rok. – Było takie jak to? – pytałem i wskazywałem wysokie drzewo rosnące w ogrodzie sąsiada, które ocieniało róg tarasu i obsypywało go owocami, ale tylko raz do roku. – Tak. Takie jak to. Tylko że tamto, małpie, rosło na brzegu rzeki i rodziło owoce cały czas. Małpa nigdy nie była głodna i nie potrzebowała do życia nic poza słodkawo-kwaskowatymi dźamunami. Ale czuła się samotna.