Dla siostry mojej matki Almy Faye
oraz moich sióstr Maxine i Marcii
To, co cię spotyka, nie dotyczy wyłącznie ciebie;
ciebie dotyczy tylko w połowie.
Nie wiąże się tylko z tobą.
W każdym razie nie tylko z tobą.
Claudia Rankine, Citizen: An American Lyric
CZĘŚĆ PIERWSZA
Muzyka mostu
ROY
Na świecie są dwa rodzaje ludzi: ci, którzy opuszczają swój dom rodzinny, i ci, którzy
tego nie robią. Z dumą mogę powiedzieć, że należę do pierwszej kategorii. Moja żona Celestial
zwykła nazywać mnie wieśniakiem z krwi i kości, lecz nigdy nie brałem sobie tego do serca. Po
pierwsze, nie pochodzę ze wsi jako takiej. Eloe w stanie Luizjana to miasteczko. Słysząc „wieś”,
myśli się o uprawie roli, zwózce siana i dojeniu krów. W przeciwieństwie do mojego taty w życiu
nie ściągnąłem z krzaka ani kłębka bawełny. Nigdy nie dotykałem konia, kozy czy świni i wcale
za tym nie tęsknię. Celestial tylko się śmiała i prostowała, że nie uważa mnie za farmera, lecz za
wieśniaka. Sama pochodzi z Atlanty i można by się upierać, że też jest wieśniaczką, ale niech już
jej będzie: to „kobieta z Południa”, nie mylić z „damulką z Południa”. Z jakiegoś powodu
„brzoskwinka z Georgii” jej nie przeszkadza, mnie też nie, więc niech tak zostanie.
Celestial uważa się za kosmopolitkę i ma rację. Mimo to każdą noc swojego życia
spędziła w domu, w którym dorastała. Ja dla odmiany czym prędzej prysnąłem ze swojego równo
siedemdziesiąt jeden godzin po skończeniu szkoły średniej. Czmychnąłbym wcześniej, ale
autobusy dalekobieżne nie zatrzymywały się w Eloe codziennie. Kiedy listonosz wręczał mojej
mamie tekturową tubę ze szkolnym dyplomem, zdążyłem już się rozgościć w akademiku
Morehouse College, korzystając ze stypendium dla tych, którzy jako pierwsi w rodzinie
zamierzają studiować. W ramach specjalnego programu integracyjnego uczelnia zaprosiła nas
dwa i pół miesiąca przed oficjalną inauguracją, żebyśmy się rozejrzeli i oswoili z otoczeniem.
Wyobraźcie sobie dwudziestu trzech młodych czarnoskórych mężczyzn oglądających na okrągło
Szkolne oszołomienie Spike’a Lee i Nauczyciela z przedmieścia z Sidneyem Poitier, a może
uzmysłowicie sobie, jak to wyglądało. Albo i nie. Indoktrynacja nie zawsze jest czymś złym.
Odkąd pamiętam, państwo mi pomagało: jako pięciolatek korzystałem z programu Head
Start, a przez kolejne lata z Upward Bound. Jeśli kiedykolwiek będę miał dzieci, przejdą przez
życie bez takiego wsparcia, uczciwie oddaję jednak sprawiedliwość tym, którym się ona należy.
To w Atlancie nauczyłem się wszystkiego, w dodatku całkiem szybko. Nikt nigdy nie
nazwał mnie głupim. Ale dom rodzinny to nie miejsce, do którego trafiamy, tylko takie, skąd
wyruszamy. Domu się nie wybiera, tak jak nie wybiera się rodziny. W pokerze dostajemy pięć
kart. Trzy z nich można wymienić, ale dwie zostają nam w ręku: rodzina i ojczyste strony.
Nie powiem nic złego o Eloe. Na świecie są znacznie gorsze miejsca; żeby to zrozumieć,
wystarczy mieć odrobinę szersze horyzonty. Po pierwsze, Eloe co prawda leży w Luizjanie, która
jako stan nie oferuje zbyt wielu możliwości, lecz także w Ameryce – a jeśli już jest się czarnym
na dorobku, najlepiej być nim w Stanach Zjednoczonych. Chociaż akurat my nie byliśmy biedni.
Żeby nie było żadnych niejasności: mój tata całymi dniami zbyt ciężko pracował w sklepie
z artykułami sportowymi, a wieczorami dorabiał jako złota rączka, matka zaś wydała zbyt wiele
posiłków w barze szybkiej obsługi, żebym miał udawać, iż nie mieliśmy gdzie spać ani czego
jeść. Dla porządku dodam, że jedno i drugie miałem zapewnione.
Olive, Duży Roy i ja tworzyliśmy trzyosobową rodzinę, mieszkającą w bezpiecznej
okolicy w solidnym domu zbudowanym z cegły. Miałem własny pokój, a gdy Duży Roy postawił
przybudówkę, zyskałem również własną łazienkę. Kiedy wyrastałem z jednej pary butów, nigdy
nie musiałem czekać na nową. Dostawaliśmy zapomogę, ale rodzice również zrobili wiele, żeby
mnie posłać na studia.
Fakt, po odjęciu codziennych wydatków w kieszeni nic im nie zostawało. Gdyby
porównać moje dzieciństwo do kanapki, wędlina nie wystawałaby poza kromkę chleba. Mieliśmy
tyle, ile potrzebowaliśmy, i ani centa więcej. „Ale też ani centa mniej” – podkreśliłaby mama, po
czym wzięłaby mnie w pachnące drażetkami cytrynowymi ramiona.
Po przyjeździe do Atlanty myślałem, że mam przed sobą całe życie – czystą kartkę
papieru. A jak to mówią, absolwent Morehouse nigdy nie rozstaje się z długopisem. Dziesięć lat
później w moim życiu wciąż trwał najlepszy okres. Kiedy ktoś pytał mnie, skąd jestem,
odpowiadałem krótko: „Z dużego A!”. Z miastem łączyła mnie tak bliska więź, że mówiąc o nim,
używałem popularnego przydomku. Kiedy pytano mnie o rodzinę, opowiadałem o Celestial.
Byliśmy małżeństwem od półtora roku i przez cały ten czas byliśmy ze sobą szczęśliwi –
przynajmniej ja byłem. Może nie było to szczęście, do jakiego dążą inni, ale też nie
przypominaliśmy czarnoskórej „ogrodowej burżuazji” z Atlanty, pary, w której mąż kładzie się
spać z laptopem pod poduszką, a żona marzy o biżuterii od Tiffany’ego. Byłem młody,
wygłodniały i piąłem się w górę. Celestial była artystką, piękną i pełną pasji. Przypominaliśmy
bohaterów Miłości od trzeciego spojrzenia, tyle że dojrzalszych. Cóż mogę powiedzieć? Zawsze
miałem słabość do namiętnych kobiet. Kiedy z nimi jesteś, czujesz, że to coś naprawdę
głębokiego, żaden przelotny flirt. Przed Celestial spotykałem się z inną dziewczyną, także
urodzoną i wychowaną w Atlancie. I ta dziewczyna, porządna jak mało która, groziła mi bronią
podczas gali Urban League! Nigdy nie zapomnę srebrzystej dwudziestki dwójki z rękojeścią
zdobioną masą perłową. Trzymała gnata w torebce pod stołem, przy którym jedliśmy stek
z ziemniakami gratin. Pokazała mi pistolet i powiedziała, że wie, że zdradzam ją z dziunią ze
Stowarzyszenia Czarnoskórych Studentów Prawa. Jak mam to ująć? Najpierw się przestraszyłem,
a potem przestałem się bać. Tylko dziewczyna z Atlanty może z taką klasą zrobić coś tak
prymitywnego. Powiecie, że to logika zakochanego, jasne, ale w tamtej chwili nie wiedziałem,
czy mam się jej oświadczyć, czy raczej wezwać policję. Przed świtem zerwaliśmy ze sobą i nie
była to moja decyzja.
Po Wystrzałowej Pannie na pewien czas dałem sobie spokój z kobietami. Jak wszyscy
czytałem gazety, słyszałem też o rzekomym braku wolnych czarnoskórych mężczyzn, jednak
wyglądało na to, że pomyślna koniunktura nie przełożyła się jeszcze na moje życie osobiste.
Każda, do której poczułem miętę, miała już kogoś na podorędziu.
Odrobina rywalizacji dobrze robi obu zainteresowanym stronom, ale odejście
Wystrzałowej Panny tkwiło we mnie jak cierń i w końcu skłoniło mnie do powrotu do Eloe, tylko
na kilka dni, żeby obgadać temat z Dużym Royem. Mój ojciec lubi zgrywać alfę i omegę, jakby
żył na świecie od niepamiętnych czasów i miał pozostać na tym swoim rozkładanym fotelu
jeszcze długo po tym, jak wszyscy inni odejdą.
– Synu, nigdy się nie wiąż z kobietą, która wymachuje ci przed nosem bronią palną.
Próbowałem wyjaśniać, na czym polegał niezwykły kontrast między tym ulicznym
gestem a podniosłą atmosferą tamtego wieczoru.
– Zresztą ona tylko się ze mną droczyła, tato – dodałem.
Duży Roy skinął głową i wciągnął ustami pianę ze swojego kufla z piwem.
– Skoro teraz tak się droczy, co będzie, kiedy się wścieknie?
Z kuchni rozległ się głos mojej matki. Jak ktoś, kto korzysta z usług tłumacza, zawołała
do ojca:
– Spytaj go, z kim ona teraz jest. Może to i wariatka, ale nie jest głupia. Nikt nie rzuciłby
Małego Roya, nie mając kogoś na ławce rezerwowych.
Duży Roy rzekł:
– Matka pyta, z kim ona teraz jest. – Jakbyśmy wszyscy nie mówili po angielsku.
– Z jakimś adwokatem, ale nie takim jak Perry Mason. To gryzipiórek. Siedzi
w papierach.
– A ty nie siedzisz w papierach? – zdziwił się Duży Roy.
– To co innego. Przedstawiciel handlowy to nie jest praca na stałe. Moim przeznaczeniem
nie jest przerzucanie papierów. Tak się po prostu składa, że teraz się tym zajmuję.
– Rozumiem – odparł Duży Roy.
Matka znowu wtrąciła swoje trzy grosze z kuchni:
– Powiedz mu, że ciągle pozwala się ranić tym mulatkom. Powiedz mu, żeby sobie
przypomniał o dziewczętach z naszej parafii. Powiedz mu, żeby wziął sobie którąś z nich.
Duży Roy zaczął:
– Matka mówi... – Ale mu przerwałem.
– Słyszałem. Nie powiedziałem, że chodzi o mulatkę.
Chociaż oczywiście nią była; matka ma nosa do takich rzeczy.
Z kuchni nadciągnęła Olive, wycierając dłonie w pasiastą ścierkę.
– Nie złość się. Nie chcę się mieszać w twoje sprawy.
Nikt nie dogodzi mamie, jeżeli chodzi o kobiety. Wiem od kumpli, że matki często ich
przestrzegają: „Jeśli jakaś dziewczyna nie może się czesać twoim grzebieniem, nie
przyprowadzaj jej do domu”. Autorzy artykułów w „Ebony” i „Jet” zgodnie twierdzą, że wszyscy
czarni, którzy mają parę centów przy duszy, wybierają związki mieszane. Osobiście stawiam na
czerń, mimo to mama ma czelność kręcić nosem na odcień skóry moich wybranek.
Można było sądzić, że Celestial spodoba się Olive. Obie kierowały się w życiu tyloma
uprzedzeniami, jakby były ze sobą spokrewnione. Tym, co je łączyło, była nieprzeciętna uroda,
jak u mojej pierwszej telewizyjnej miłości, Thelmy z serialu Good Times. Ale gdzie tam –
chociaż zdaniem mamy Celestial dobrze wyglądała, to jednak pochodziła z całkiem innego
świata, była jak wilk w owczej skórze. Duży Roy dla odmiany był nią zauroczony do tego
stopnia, że gdybym ja tego nie zrobił, sam ożeniłby się z Celestial, co oczywiście dodatkowo
irytowało Olive.
– Tylko jedno może sprawić, że zapunktuję u twojej matki – stwierdziła kiedyś Celestial.
– Co takiego?
– Dziecko – odparła z westchnieniem. – Ilekroć mnie widzi, rzuca mi takie spojrzenia,
jakbym wzięła na zakładników jej wnuki i więziła je w swoim ciele.
– Przesadzasz. – Prawda była jednak taka, że rozumiałem moją matkę. Po roku
małżeństwa byłem gotów zakasać rękawy i wziąć się do płodzenia nowego pokolenia, które
będzie żyło wedle innych, nowoczesnych zasad.
Nie chcę przez to powiedzieć, że zasadom, zgodnie z którymi mnie wychowano, czegoś
brakowało; jednak świat się zmieniał i sposób wychowywania dzieci też musiał się zmienić.
Poprzysiągłem sobie między innymi nigdy nie wspominać choćby słowem o zbieraniu bawełny.
Moi rodzice stale o tym gadali, dosłownie i w przenośni. Biali mówią, że coś jest „gorsze niż
kopanie rowów”, czarni, że „to gorsze niż zbieranie bawełny”. Osobiście nie zamierzam
przypominać swoim dzieciom, że ktoś musiał umrzeć, abym ja mógł wykonywać najzwyklejsze
czynności. Nie chcę, żeby Roy III, siedząc w kinie i oglądając Gwiezdne wojny albo coś innego,
musiał rozmyślać o tym, że ktoś zapłacił życiem za jego prawo do gapienia się na ekran
i jedzenia prażonej kukurydzy. W ogóle nie powinien o tym myśleć. A w każdym razie nie za
często. Trzeba będzie znaleźć jakiś złoty środek. Z kolei Celestial obiecuje sobie, że nigdy nie
powie swojemu dziecku: „Musisz dwa razy bardziej się starać, żeby mieć choć połowę tego, co
reszta”. „Nawet jeśli to prawda – mówi – jak można powiedzieć coś takiego pięciolatkowi?”
Celestial była kobietą idealną: szykowna, ale nie w stylu korporacyjnej sztywniary.
Kwestia pochodzenia była dla niej czymś tak naturalnym jak połysk na jej lakierkach. Jak na
artystkę przystało, miewała różne wyskoki, ale bez popadania w skrajności. Innymi słowy, w jej
torebce nie krył się różowy pistolet, ale nie brakowało jej też szalonych pomysłów. Lubiła
stawiać na swoim, co było widać na pierwszy rzut oka. Wysoka – blisko metr osiemdziesiąt na
płaskim obcasie – przewyższała swojego ojca o dobrych kilka centymetrów. Wiem, że wzrost
zależy od szczęścia na genetycznej loterii, ale miało się wrażenie, że sama go wybrała. Bujna,
nieokiełznana fryzura sprawiała, że wydawała się nieco wyższa również ode mnie. Zanim ktoś
zdążył odkryć, że to mistrzyni igły z nitką, od razu wiedział, że ma się do czynienia z wybitną
jednostką. Chociaż niektórzy – a mówiąc „niektórzy”, mam na myśli moją mamę – tego nie
dostrzegali, wszystkie te cechy miały uczynić z niej wspaniałą matkę.
Waham się, czy nie zapytać Celestial, co myśli o tym, aby naszemu dziecku – synowi
albo córce – dać na imię Future, Przyszłość.
Gdyby to ode mnie zależało, projekt „dziecko” ruszyłby już w trakcie naszego miesiąca
miodowego. Wyobraźcie sobie nas dwoje w chatce na palach z przeszkloną podłogą, gdzieś na
oceanie. Nawet nie wiedziałem, że istnieją takie cuda, jednak kiedy Celestial pokazała mi katalog
biura podróży, udałem światowca i stwierdziłem, że zawsze chciałem spędzić wakacje w taki
sposób. Wypoczywaliśmy więc nad oceanem i cieszyliśmy się swoim towarzystwem. Od naszego
wesela dawno już minęła doba; Bali od Atlanty dzieli dwadzieścia trzy godziny lotu w klasie
biznes. W dniu ślubu Celestial wyglądała jak lalka, jak ugrzeczniona wersja samej siebie.
Niesforne włosy ściągnęła w koczek baleriny, mocny makijaż dodawał jej nienaturalnych
rumieńców. Kiedy sunęła ku mnie środkiem kościoła, wraz z ojcem oboje chichotali, jakby wciąż
trwała próba generalna. Sterczałem przed ołtarzem śmiertelnie poważny, jak ktoś, kto zaraz
dostanie zawału, i dopiero, gdy na mnie spojrzała, wydymając umalowane na różowo wargi
w słodki dzióbek, z opóźnieniem załapałem dowcip. Chciała mi przekazać, że to wszystko –
dziewczynki niosące tren jej sukni, mój garnitur, nawet obrączka w mojej kieszeni – jest tylko na
pokaz. Prawdziwe były roztańczone błyski w jej oczach i nasze przyspieszone tętno. Wtedy i ja
się uśmiechnąłem.
Na Bali po gładkiej ślubnej fryzurze nie zostało nawet wspomnienie; Celestial nosiła afro
jak z okładki któregoś z wydań magazynu „Jet” z lat siedemdziesiątych oraz brokat do ciała, i nic
ponadto.
– Zróbmy sobie dziecko.
Parsknęła śmiechem.
– To ma być prośba?
– Mówię serio.
– Jeszcze nie teraz, tatuśku – odparła. – Ale już niedługo.
Z okazji naszej papierowej rocznicy napisałem na kartce: „Niedługo? To może dzisiaj?”.
Odpisała mi na odwrocie: „Sprawa od wczoraj jest aktualna. Byłam u lekarza i dał nam zielone
światło”.
Za to inna kartka nas poróżniła i była to moja własna wizytówka. Właśnie wróciliśmy
z rocznicowej kolacji w Beautiful Restaurant, ni to przydrożnej knajpie, ni to barze szybkiej
obsługi przy Cascade Road. Niby nic specjalnego, ale to tam oświadczyłem się Celestial.
Odparła: „Zgoda, tylko schowaj już ten pierścionek, bo nas obrobią!”. W pierwszą rocznicę ślubu
wpadliśmy tam na ucztę złożoną z żeberek, makaronu z serem i puddingu kukurydzianego.
Potem poszliśmy do domu na deser – dwie porcje tortu weselnego od trzystu sześćdziesięciu
pięciu dni czekające w zamrażarce. Taki test, aby sprawdzić, czy wytrwamy ze sobą okrągły rok.
Zamiast cieszyć się chwilą, musiałem otworzyć portfel i pokazać Celestial jej zdjęcie, które przy
sobie nosiłem. Kiedy wyciągałem je z przegródki, z portfela wypadła moja wizytówka
i wylądowała bezszelestnie obok kawałka tortu amaretto. Na jej odwrocie widniało wypisane
fioletowym atramentem kobiece imię wraz z numerem telefonu. Już samo to by wystarczyło, ale
Celestial na domiar złego zauważyła obok dodatkowe trzy cyfry, które wzięła za numer pokoju
hotelowego.
– Mogę to wyjaśnić. – Prawda była taka, że nie stroniłem od kobiet. Lubiłem flirt i to, co
Francuzi nazywają frisson. Czasami kolekcjonowałem numery telefonów, jakbym wciąż był
studentem, lecz w 99,997 procenta przypadków na tym się kończyło. Wystarczała mi sama
świadomość, że je mam. Przyznacie, że to całkiem nieszkodliwe hobby, prawda?
– Byle szybko – warknęła Celestial.
– Wsunęła mi ją do kieszeni.
– Jak mogła wsunąć ci do kieszeni twoją własną wizytówkę? – Celestial była wściekła, co
trochę mnie podnieciło. Takie pstryknięcie palnika, zanim chwyci płomień.
– Poprosiła o nią. Wydało mi się to takie niewinne.
Celestial wstała, wzięła talerzyki z nietkniętym tortem i wyrzuciła do kosza na śmieci. Do
diabła z zastawą ślubną. Następnie wróciła do stołu, chwyciła swój kieliszek z różowym
szampanem i wychyliła go jednym haustem, jakby to była tequila. Potem wyrwała mi mojego
szampana, wypiła i oba kieliszki na długich nóżkach również cisnęła do śmieci. Zadźwięczały jak
dzwoneczki, kiedy się tłukły.
– Kłamiesz – stwierdziła.
– A gdzie teraz jestem? – spytałem. – Tutaj, z tobą. W naszym domu. Co wieczór
zasypiam z głową na twojej poduszce.
– I to w naszą pieprzoną rocznicę – ciągnęła. Jej wściekłość przeszła w smutek. Usiadła
na krześle. – Po co brać ślub, jeśli chce się zdradzać?
Nie wspomniałem, że aby zdradzać, wcale nie trzeba być po ślubie. Zamiast tego
powiedziałem jej prawdę.
– Nawet do niej nie zadzwoniłem. – Usiadłem obok. – Kocham cię, Celestial. –
Zabrzmiało to jak magiczne zaklęcie. – Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy.
Pozwoliła mi się pocałować, co uznałem za dobry znak. Na jej wargach wyczułem smak
różowego szampana. Zdążyliśmy zrzucić ciuchy, kiedy ugryzła mnie w ucho.
– Ale z ciebie kłamca. – Sięgnęła do mojej szafki nocnej po opakowanie z błyszczącej
folii. – Wkładaj to.
Wiem, że znaleźliby się tacy, którzy uznaliby, że nasze małżeństwo przechodziło kryzys.
Ludzie mają mnóstwo do powiedzenia o sprawach, które dzieją się za zamkniętymi drzwiami,
pod czyjąś kołdrą, między zmierzchem a świtem. Jako świadek, czy wręcz strona naszego
związku, jestem jednak przekonany, że było dokładnie na odwrót. Fakt, że potrafiłem ją
rozwścieczyć świstkiem papieru, a ona mnie zwykłą gumką, musiał coś znaczyć.
Owszem, byliśmy małżeństwem, ale jednocześnie ciągle byliśmy młodzi i zadurzeni
w sobie. Po roku ogień naszej miłości nadal płonął gorącym płomieniem.
Sęk w tym, że w dzisiejszych czasach niełatwo jest być parą. Z pozoru przypominaliśmy
całkiem już dorosłych Whitley i Dwayne’a z serialu Inny świat, lecz Celestial i ja tworzyliśmy
związek, o jakim nie śniło się scenarzystom z Hollywood. Ona miała talent, ja byłem jej
menadżerem i muzą jednocześnie. Nie chodzi o to, że wylegiwałem się jak mnie Pan Bóg
stworzył, żeby mogła mnie szkicować. Skąd, po prostu żyłem swoim życiem, a ona mnie
obserwowała. Kiedy byliśmy zaręczeni, wygrała konkurs na szklaną rzeźbę. Z daleka jej dzieło
wyglądało jak kulka do gry, lecz z bliska i pod odpowiednim kątem ukazywał się zatopiony
w środku zarys mojego profilu. Proponowano jej za tę pracę pięć tysięcy dolarów, ale Celestial
nie chciała się z nią rozstać. Kiedy związek przechodzi kryzys, coś takiego się nie zdarza.
Zarabiała na mnie, a ja zarabiałem na nią. Dawniej, kiedy mężczyzna tyrał, żeby jego
żona nie musiała pracować, mówiło się, że „udomawia swoją kobietę”. Celem Dużego Roya było
udomowić Olive, ale tak naprawdę nigdy mu się to nie udało. W obronie jego honoru – a może
i mojego – harowałem całymi dniami, żeby Celestial mogła zostać w domu i szyć lalki będące dla
niej głównym środkiem artystycznego wyrazu. Podobają mi się wystawiane w muzeach szklane
kulki i subtelne szkice, ale lalki jako sztuka to coś, czego zwykły człowiek może nie zrozumieć.
Wyobrażałem sobie, że chodzi o serię szmacianych zabawek, które będziemy sprzedawać
hurtowo. Takie, które sadza się na półce albo tuli, dopóki nie wyjdzie z nich całe wypełnienie.
Oczywiście jednocześnie wciąż szyłaby wysmakowane artystycznie egzemplarze na zamówienie,
które z łatwością przynosiłyby pięciocyfrowe zyski. „Ale to zwykłe lalki do zabawy staną się
twoim znakiem rozpoznawczym” – mówiłem jej. I widzicie? Miałem rację.
Wiem, że wszystko to należy już do przeszłości i że nie można powiedzieć, by była to
przeszłość w kolorach tęczy. Jednak gwoli uczciwości muszę opowiedzieć tę historię od początku
do końca. Byliśmy małżeństwem przez zaledwie rok z niewielkim okładem, ale to był dobry rok.
Nawet ona musiałaby to przyznać.
Meteor, który zniszczył nasze życie, uderzył podczas długiego weekendu z okazji Święta
Pracy. Pojechaliśmy do Eloe w odwiedziny do moich rodziców. Wzięliśmy samochód, bo
lubiłem podróżować za kółkiem. Samoloty kojarzyły mi się z pracą. Byłem wówczas
przedstawicielem handlowym wydawnictwa specjalizującego się w drukowaniu podręczników,
głównie do matematyki. Chociaż sam zatrzymałem się na tabliczce mnożenia, to jednak
odnosiłem sukcesy, bo potrafiłem wszystko sprzedać. Tydzień wcześniej podpisałem przyjemny
kontrakcik z moją własną Alma Mater i starałem się o kolejny na uniwersytecie stanowym
w Georgii. Nie czyniło to ze mnie jeszcze potentata, liczyłem jednak na premię wystarczająco
wysoką, abyśmy mogli kupić sobie nowy dom. Naszemu dotychczasowemu – solidnemu,
parterowemu budynkowi przy cichej ulicy – niczego nie brakowało, tyle że dostaliśmy go
w prezencie ślubnym od rodziców Celestial. Tam dorastała, po czym został przepisany na nią
jako na jedynaczkę. Teraz stanowił jej własność – i tylko jej. Odbierałem to jako typową dla
białych nadopiekuńczość w amerykańskim stylu. Ja natomiast wolałem wszystko zawdzięczać
sobie.
Takie myśli zaprzątały mi głowę, kiedy jechaliśmy międzystanową dziesiątką do Eloe.
Rocznicowa sprzeczka poszła w zapomnienie, a my znowu nadawaliśmy na tej samej fali.
Z głośników naszej hondy accord – rodzinnego auta z pustym siedzeniem z tyłu – dudniły
dźwięki oldskulowego hip-hopu.
Po sześciu godzinach jazdy przy zjeździe numer 163 włączyłem kierunkowskaz. Gdy
znaleźliśmy się na dwupasmowej szosie, wyczułem zmianę nastroju Celestial. Skuliła lekko
ramiona i zaczęła pogryzać pasemka włosów.
– Co jest? – zagadnąłem, ściszając najlepszą płytę w historii hip-hopu.
– Denerwuję się, to wszystko.
– Dlaczego?
– Miałeś kiedyś wrażenie, że zostawiłeś włączony piekarnik?
Z powrotem podkręciłem dźwięk do dudnienia graniczącego z łoskotem.
– To zadzwoń do swojego kumpla Andre.
Celestial manipulowała przy pasie bezpieczeństwa, jakby ocierał jej się o szyję.
– Wiesz, że przy twoich rodzicach zawsze czuję się skrępowana.
– Przy moich rodzicach? – Nie znałem drugiej pary, która stąpałaby po ziemi równie
twardo jak Olive i Duży Roy. Dla odmiany rodziców Celestial trudno byłoby nazwać
przystępnymi. Jej ojciec był niskim facetem, istnym krasnoludkiem, nosił olbrzymie afro w stylu
Fredericka Douglassa z obowiązkowym przedziałkiem i na domiar złego był jakimś genialnym
wynalazcą. Matka była związana z edukacją, ale nie pracowała jako nauczycielka ani dyrektorka
szkoły, tylko zastępczyni samego kuratora oświaty. Wspominałem już, że przed dziesięcioma
albo dwunastoma laty jej ojczulek trafił na żyłę złota? Wynalazł związek chemiczny
zapobiegający zbyt szybkiemu wytrącaniu się osadu z soku pomarańczowego, sprzedał to cudo
firmie Minute Maid i od tamtej pory razem z żoną opływają w luksusy. Rodzice Celestial to jest
dopiero coś. W porównaniu z nimi Olive i Roy są łagodni jak baranki. – Wiesz, że moi
staruszkowie cię kochają – powiedziałem.
– Kochają ciebie.
– A ja kocham ciebie, więc ciebie też kochają. Proste.
Celestial patrzyła przez szybę na przemykające za oknem wysmukłe sosny.
– Mam złe przeczucie, Roy. Wracajmy do domu.
Moja żona lubi dramatyzować. Mimo to w jej głosie wyczułem coś, co mogłem określić
tylko jako autentyczny strach.
– O co chodzi?
– Nie wiem – odparła. – Ale lepiej zawróćmy.
– Co powiem mamie? Wiesz, że o tej porze przygotowania do obiadu idą już pełną parą.
– Zrzuć wszystko na mnie. Powiedz, że to moja wina.
Z perspektywy czasu wspomnienie tamtej rozmowy przypomina oglądanie horroru, gdy
widz nie może pojąć, dlaczego bohaterowie z takim uporem lekceważą znaki ostrzegawcze.
Kiedy widmowy głos mówi: „Uciekajcie”, trzeba brać nogi za pas. Jednak w prawdziwym życiu
człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, że gra w thrillerze. Wydaje mu się, że jego żona dała się
ponieść emocjom. Po cichu liczy na to, że to z powodu ciąży, bo dziecko jest kluczem
potrzebnym do tego, żeby wszystko na dobre domknąć.
Kiedy zajechaliśmy przed dom rodziców, Olive już czekała na ganku. Moja matka ma
słabość do peruk i tym razem miała na głowie loki w kolorze brzoskwiniowego dżemu.
Skręciłem na podwórko, zahamowałem tuż przed zderzakiem należącego do taty chryslera,
ustawiłem dźwignię zmiany biegów w pozycji parkowania, otworzyłem szeroko drzwiczki
i wbiegłem na schody, przeskakując po dwa stopnie na raz – w samą porę, by wpaść w objęcia
śpieszącej na moje powitanie mamy. Była malutka jak karzełek, więc schyliłem się i podniosłem
ją do góry, na co wybuchnęła perlistym śmiechem.
– Mały Roy! – wykrzyknęła. – Wróciłeś do domu!
Postawiłem ją na ganku, zerknąłem za siebie przez ramię i nikogo nie zobaczyłem.
Potruchtałem więc w dół po schodach, znów przeskakując po dwa stopnie na raz, i otworzyłem
drzwiczki po stronie Celestial, a ona wyciągnęła rękę. Przysiągłbym, że matka przewróciła
oczami, kiedy pomagałem żonie wysiąść z samochodu.
– To typowy trójkąt – stwierdził Duży Roy, gdy raczyliśmy się we dwóch koniakiem
w salonie, podczas gdy Olive krzątała się w kuchni, a Celestial się odświeżała. – Ja miałem to
szczęście, że kiedy poznałem twoją mamę, oboje byliśmy wolni – dodał. – Moi rodzice już nie
żyli, a jej mieszkali daleko w Oklahomie i udawali, że nigdy się nie urodziła.
– Dojdą ze sobą do porozumienia – odparłem. – Celestial potrzebuje chwili, żeby poczuć
się swobodnie.
– Twoja mama też nie ma najłatwiejszego charakteru – zgodził się i wznieśliśmy toast za
trudne kobiety, które uwielbialiśmy.
– Będzie lepiej, kiedy urodzi się nam dziecko – zauważyłem.
– Słusznie. Wnuczek obłaskawi dziką bestię.
– Kogo nazywasz bestią? – Z kuchni zmaterializowała się mama i niczym nastolatka
przysiadła Dużemu Royowi na kolanach.
W drzwiach stanęła Celestial, odświeżona, śliczna i pachnąca mandarynkami. Ponieważ
zajmowałem rozkładany fotel, a rodzice migdalili się na kanapie, dla niej zabrakło wolnego
miejsca, poklepałem się więc po udzie. Zebrawszy się na odwagę, usiadła mi na kolanach;
wyglądaliśmy jak na krępującej podwójnej randce Anno Domini 1952.
Mama wyprostowała się.
– Słyszałam, że jesteś sławna, Celestial.
– Słucham? – Celestial drgnęła nerwowo, jakby chciała się zerwać z moich kolan, ale
szybko ją przytrzymałem.
– Piszą o tobie – wyjaśniła mama. – Dlaczego nie mówiłaś, że tak o tobie głośno?
Celestial wyglądała na zawstydzoną.
– To tylko czasopismo studenckie.
– Ale zawsze – odparła mama, podnosząc ze stolika do kawy egzemplarz ze lśniącą
okładką i kartkując do zaznaczonej strony, na której widniało zdjęcie Celestial trzymającej
szmacianą lalkę o rysach Josephine Baker. Wytłuszczony tytuł głosił: „Artyści z potencjałem”.
– Przesłałem im ten numer – przyznałem się. – Co mam powiedzieć? Jestem z ciebie
dumny.
– To prawda, że ludzie płacą po pięć tysięcy dolarów za twoje lalki? – Olive ściągnęła
wargi i zmrużyła oczy.
– Rzadko – odparła Celestial, ale ją zagłuszyłem.
– Prawda – rzuciłem. – Jak wiecie, jestem jej menadżerem. Chyba nie pozwoliłbym, żeby
mojej żonie działa się krzywda?
– Pięć tysięcy dolarów za lalkę? – Olive powachlowała się czasopismem, wichrząc sobie
brzoskwiniową fryzurę. – Pewnie właśnie po to Pan Bóg stworzył białych.
Duży Roy zachichotał; Celestial wierciła się jak leżący na grzbiecie chrząszcz, usiłując
wstać z moich kolan.
– Na zdjęciu wygląda gorzej niż w rzeczywistości – podkreśliła tonem małej
dziewczynki. – Stroik na głowę jest ręcznie wyszywany paciorkami, a...
– Za pięć tysięcy dolarów można kupić całe mnóstwo paciorków – stwierdziła mama.
Celestial spojrzała na mnie, podjąłem zatem próbę zaprowadzenia pokoju.
– Mamo, nie czepiaj się zawodnika, tylko reguł gry – powiedziałem. Każdy, kto jest
związany z kobietą, potrafi się błyskawicznie zorientować, że popełnił gafę. Nie wiem jak, ale
zmienia się wtedy proporcja jonów w powietrzu i nagle nie można swobodnie oddychać.
– To nie żadna gra, tylko sztuka. – Wzrok Celestial spoczął na oprawionych w ramki
reprodukcjach inspirowanych sztuką afrykańską, które zdobiły ściany salonu. – Mam na myśli
prawdziwą sztukę.
Duży Roy, urodzony dyplomata, odrzekł:
– Może powinniśmy zobaczyć jakąś na własne oczy.
– Mamy jedną w samochodzie – przyklasnąłem mu. – Zaraz ją przyniosę.
Opatulona w miękki kocyk lalka wyglądała jak prawdziwe niemowlę. To było jedno
z dziwactw Celestial. Jak na kobietę, która, delikatnie mówiąc, obawiała się macierzyństwa,
bardzo się troszczyła o swoje szmaciane pociechy. Powtarzałem, że kiedy nasz biznes ruszy,
będzie musiała zmienić podejście. Tak zwane poupées[1] miały być sprzedawane za ułamek ceny
lalek takich jak ta, którą trzymałem w ręku, prawdziwych dzieł sztuki. Musiały być szyte szybko,
by, gdy tylko pomysł chwyci, można było ruszyć z ich masową produkcją. Koniec
z kaszmirowymi kocykami. W tym przypadku pozwoliłem jej jeszcze raz zaszaleć, bo chodziło
o zlecenie od burmistrza Atlanty – prezent dla szefowej sztabu, która w okolicach Święta
Dziękczynienia spodziewała się dziecka.
Gdy rozchyliłem koc, żeby mama mogła zobaczyć twarz lalki, Olive głośno wciągnęła
powietrze. Mrugnąłem porozumiewawczo do Celestial, a ona łaskawie zmieniła proporcję jonów
w powietrzu i znów mogłem swobodnie oddychać.
– Wykapany ty – oświadczyła Olive, biorąc ode mnie lalkę i delikatnie podtrzymując jej
główkę.
– Posłużyłam się jego zdjęciem – wtrąciła Celestial. – Roy to moje natchnienie.
– Dlatego za mnie wyszła – zażartowałem.
– Nie tylko dlatego – odparła.
Gdy matce brakowało słów, wiadomo było, że chwila jest magiczna. Nie odrywała oczu
od zawiniątka w swoich objęciach; ojciec stanął obok i zaglądał jej przez ramię.
– Do włosów użyłam austriackich kryształków – ciągnęła Celestial, rozkręcając się. –
Proszę ją przechylić, odbijają światło.
Rodzice zrobili, jak powiedziała, i główka lalki zalśniła, gdy światło zwykłych żarówek
odbiło się od kapturka z czarnych paciorków.
– Zupełnie jak aureola – odezwała się mama. – Tak to jest, kiedy ma się dziecko. Swojego
własnego aniołka.
Podeszła do kanapy i położyła lalkę na poduszce. Wrażenie było niesamowite, bo z rysów
naprawdę mnie przypominała, a przynajmniej mnie małego ze zdjęć. Zupełnie jakbym patrzył
w zaczarowane lustro. W Olive dostrzegłem szesnastolatkę, którą kiedyś była, zbyt młodą, by
zostać matką, jednak czułą niczym powiew wiosny.
– Mogłabym ją od ciebie odkupić?
– Nie, mamo – odrzekłem; pierś rozsadzała mi duma. – To specjalne zamówienie.
Szast-prast, dziesięć kawałków, wynegocjowanych przez niżej podpisanego!
– Naturalnie – westchnęła, owijając lalkę kocykiem jak całunem. – Na co mi lalka? Takiej
starej babie?
– Może ją pani zatrzymać – powiedziała Celestial.
Spojrzałem na nią z miną, którą ona nazywa miną Gary’ego Colemana. Zgodnie z umową
lalka miała zostać dostarczona do końca miesiąca. Termin był więcej niż ostateczny; umowę
spisano czarnym atramentem w trzech egzemplarzach i poświadczono notarialnie. Brakowało
tylko klauzuli o opłaconej dostawie do miejsca przeznaczenia.
Nie patrząc na mnie, Celestial stwierdziła:
– Mogę zrobić nową.
Olive odparła:
– Nie chcę cię narażać na straty. Po prostu jest taka podobna do Małego Roya...
Sięgnąłem po lalkę, żeby odebrać ją mamie, lecz ta nie chciała jej puścić, a Celestial
dodatkowo nie ułatwiała mi sprawy. Jest bardzo łasa na komplementy. To kolejna rzecz, nad
którą będziemy musieli popracować, jeśli ten interes w ogóle ma wypalić.
– Proszę ją zatrzymać – zwróciła się do mojej matki, zupełnie jakby nie pracowała nad tą
lalką przez trzy miesiące. – Dla burmistrza zrobię inną.
Teraz jednak przyszła kolej na Olive, żeby zamieszać w jonach.
– No tak. Pan burmistrz. Najmocniej przepraszam! – Oddała mi lalkę. – Odnieś ją do auta,
zanim ją wybrudzę. Nie chciałabym potem dostać od was rachunku na dziesięć tysięcy dolarów.
– Nie to miałam na myśli. – Celestial spojrzała na mnie przepraszająco.
– Mamo... – powiedziałem.
– Olive... – wtrącił Duży Roy.
– Pani Hamilton... – dodała Celestial.
– Czas na obiad – oznajmiła matka. – Mam nadzieję, że jadacie jeszcze słodkie ziemniaki
i kapustę.
Obiad zjedliśmy może nie tyle w milczeniu, co w ciszy. Olive była tak zagniewana, że
zepsuła mrożoną herbatę. Wziąłem głęboki łyk, spodziewając się poczuć na języku słodycz cukru
trzcinowego, i zakrztusiłem się od gryzącego smaku soli kamiennej. Niedługo po tym ze ściany
spadło moje oprawione w ramkę świadectwo ukończenia szkoły średniej i na szkle pojawiła się
rysa. Znak? Być może. Ale nie myślałem wtedy o przesłaniach z góry. Byłem zbyt rozkojarzony
tym, że przez przypadek uwikłałem się w konflikt dwóch kobiet, z których każda była mi droga.
Rzecz nie w tym, że nie potrafię się odnaleźć w takiej sytuacji. Każdy facet wie, jak to jest dzielić
się sobą z bliskimi. Jednak w przypadku mojej matki i Celestial czułem się dosłownie rozdarty na
pół. Olive wydała mnie na świat i zrobiła ze mnie mężczyznę, którym dzisiaj jestem. Celestial za
to była bramą wiodącą do reszty mojego życia, drzwiami z lśniącą politurą, przejściem do
kolejnego, wyższego poziomu gry.
Na deser była strucla z cynamonem i orzechami pekan, moja ulubiona, ale sprzeczka
o lalkę wartą dziesięć tysięcy dolarów odebrała mi apetyt. Niemniej jednak wcisnąłem w siebie
dwie porcje ciasta z brunatnymi zawijasami, bo, jak wiadomo, odmowa zjedzenia potraw
przygotowanych przez kobietę z Południa to najpewniejsza droga do tego, by jeszcze bardziej ją
urazić. Opychałem się więc jak wygłodniały uchodźca, podobnie jak Celestial, chociaż oboje
poprzysięgliśmy sobie unikać cukru rafinowanego.
Gdy sprzątnęliśmy ze stołu, Duży Roy zagadnął:
– Może teraz wniesiecie bagaże do środka?
– Nie, staruszku – odparłem, siląc się na lekki ton. – Zarezerwowałem dla nas pokój
w Piney Woods.
– Wolisz nocować w tej norze zamiast we własnym domu? – wtrąciła się Olive.
– Chcę opowiedzieć Celestial o swoich początkach.
– Żeby to zrobić, nie musicie tam nocować.
Prawda była jednak taka, że musieliśmy. Tę historię należało opowiedzieć z dala od
moich rodziców z tymi ich rewizjonistycznymi zapędami. Po roku małżeństwa Celestial
zasługiwała na to, żeby się wreszcie dowiedzieć, za kogo wyszła za mąż.
– To twój pomysł? – zwróciła się do Celestial matka.
– Nie, proszę pani. Chętnie tutaj zostanę.
– Ja tak postanowiłem – odparłem, chociaż Celestial cieszyła się na nocleg w motelu.
Twierdziła, że nigdy nie czuła się swobodnie, śpiąc ze mną w jednym łóżku w domu moich
rodziców, mimo że byliśmy legalnie sobie poślubieni i tak dalej. Kiedy ostatni raz się u nich
zatrzymaliśmy, założyła staroświecką koszulę nocną rodem z serialu Domek na prerii, chociaż
zwykle sypiała nago.
– Ale ja już wam pościeliłam – pożaliła się Olive i nieoczekiwanie przyciągnęła do siebie
Celestial. Przez ułamek sekundy patrzyły sobie w oczy tak, jak żaden mężczyzna nigdy nie
patrzy na drugiego mężczyznę, jakby poza nimi w pokoju nie było nikogo innego.
– Roy. – Celestial odwróciła się do mnie, dziwnie przestraszona. – Jak myślisz?
– Rano będziemy z powrotem, mamo – odrzekłem i pocałowałem Olive. – Akurat na
twoje placuszki z miodem.
Ile czasu zajęło nam opuszczenie domu mojej matki? Może teraz, z perspektywy czasu,
tak mi się tylko wydaje, ale wszyscy poza mną zdawali się w nieskończoność odwlekać
rozstanie. Kiedy wreszcie przestąpiliśmy próg, ojciec podał Celestial otuloną w koc lalkę.
Trzymał ją nieporadnie, jakby nie mógł się zdecydować, czy ma do czynienia z przedmiotem czy
też z żywą istotą.
– Przewietrzcie ją trochę – powiedziała matka i odsunęła skraj kocyka, a zachodzące
słońce zapaliło wokół główki lalki pomarańczową aureolę.
– Może ją pani zatrzymać – powtórzyła Celestial. – Naprawdę.
– Ta należy do burmistrza – odparła Olive. – Podarujesz mi inną.
– Najlepiej żywą – zażartował Duży Roy, obrysowując swoimi wielkimi dłońmi
wyimaginowany ciężarny brzuch. Dziwny czar, który zatrzymywał nas dotąd na progu domu,
prysł na dźwięk śmiechu ojca i w końcu mogliśmy się pożegnać.
Ledwo wsiedliśmy do samochodu, Celestial odtajała. Cokolwiek ją wcześniej dręczyło –
nieuzasadniony lęk albo złe przeczucie – zniknęło, gdy tylko znaleźliśmy się znowu na
autostradzie. Spuściwszy głowę między kolana, rozplotła francuskie warkocze, które tkwiły za jej
uszami, po czym przez dłuższą chwilę zawzięcie rozplątywała i mierzwiła włosy. Kiedy się
wyprostowała, znów była sobą, z tą nieokiełznaną fryzurą i krnąbrnym uśmiechem.
– Chryste Panie, ale głupio wyszło – jęknęła.
– Racja – przytaknąłem. – Kompletnie nie wiem, o co im chodziło.
– O dzieci – wyjaśniła. – Pragnienie wnuków sprawia, że nawet najnormalniejsi rodzice
bzikują.
– Ale nie twoi – zauważyłem, myśląc o rodzicach Celestial, chłodnych jak wnętrze
lodówki.
– Owszem, moi też – powiedziała. – Tylko przy tobie się hamują. Wszyscy oni powinni
pójść na terapię.
– Przecież staramy się o dziecko – podkreśliłem. – Ostatecznie co za różnica, jeśli im też
będzie na tym zależało? Chyba dobrze mieć jakiś wspólny cel?
Po drodze do hotelu zatrzymałem się na poboczu, obok mostu zawieszonego nad czymś,
co mapy szumnie nazywały rzeką Aldridge, a co w rzeczywistości było w zasadzie większym
strumieniem.
– Co ty masz na nogach?
– Pantofle na koturnie – odrzekła, marszcząc brwi.
– Dasz radę w nich chodzić?
Celestial robiła wrażenie zawstydzonej swoim obuwiem, wysoką konstrukcją z korka
i wstążki w grochy.
– Myślisz, że mogłabym zrobić dobre wrażenie na twojej matce w butach na płaskim
obcasie?
– Spokojnie, to niedaleko – rzuciłem, zsuwając się z miękkiego nasypu, podczas gdy ona
drobiła za mną. – Złap mnie za szyję – dodałem. Wziąłem ją na ręce niczym pannę młodą
i zniosłem na dół. Wtuliła twarz w moją szyję i westchnęła. Nigdy bym jej tego nie powiedział,
ale podobało mi się, że jestem od niej silniejszy, że mogę dosłownie porwać ją w ramiona
i ponieść przed siebie. Ona też by się do tego nie przyznała, ale wiedziałem, że i jej się to podoba.
Dotarłem nad brzeg strumienia i postawiłem ją na miękkiej ziemi. – Robisz się coraz cięższa,
mała. Na pewno nie jesteś w ciąży?
– Ha, ha, bardzo śmieszne. – Podniosła wzrok do góry. – Strasznie wielki most jak na taki
strumyk – zauważyła.
Usiadłem na ziemi i oparłem plecy o jeden z metalowych wsporników, jakby to był pień
wielkiej hikory rosnącej na naszym podwórku. Skrzyżowałem nogi i poklepałem wolną
przestrzeń na trawie pomiędzy nimi. Celestial usiadła, ja zaś objąłem jej klatkę piersiową
i oparłem podbródek w miejscu, gdzie szyja łączy się z ramieniem. Strumień obok nas był bardzo
przejrzysty; woda mknęła po gładkich kamieniach, drobne fale połyskiwały srebrem w półmroku.
Moja żona pachniała jak ciasto lawendowo-kokosowe.
Odezwałem się:
– Zanim zbudowali tamę i poziom wody opadł, tata i ja przychodziliśmy tu w soboty
z wędkami i przynętą. W pewnym sensie na tym właśnie polega bycie ojcem: to kanapki
z mortadelą i napój winogronowy.
Celestial zachichotała; nie zdawała sobie sprawy z tego, że mówię śmiertelnie poważnie.
Nad nami jakiś samochód przejechał po perforowanych metalowych płytach; wpadający przez
otwory wiatr wygrywał na nich cichą melodię, jakby ktoś delikatnie dmuchał w szyjkę butelki.
– Kiedy przejeżdża tędy więcej samochodów, brzmi to niemal jak piosenka.
Siedzieliśmy, czekając na kolejne auta, zasłuchani w muzykę mostu. Nasze małżeństwo
było udane. I nie przemawia przeze mnie wyłącznie sentymentalizm.
– Georgia – szepnąłem, zwracając się do niej pieszczotliwym przezwiskiem. – Moja
sytuacja rodzinna jest bardziej skomplikowana, niż myślisz. Moja matka... – Nie potrafiłem
dokończyć zdania.
– Nic się nie stało – zapewniła mnie. – Nie jestem na nią zła. Kocha cię, to wszystko.
Odwróciła się i pocałowaliśmy się jak dwoje obściskujących się pod mostem nastolatków.
Cudownie było czuć się dorosłym, a zarazem wciąż młodym. Już po ślubie, ale jeszcze nie
ustatkowanym. Związanym i wolnym jednocześnie.
Matka przesadziła. Piney Woods standardem przypominał inne tanie motele –
obiektywnie rzecz biorąc, półtorej gwiazdki, plus dodatkowa gwiazdka za fakt, iż był to jedyny
motel w miasteczku. Dawno temu, po balu maturalnym, zabrałem tam dziewczynę, licząc, że
wreszcie stracę cnotę. Aby stać mnie było na wynajęcie pokoju, zakup butelki białego wina
musującego i paru innych romantycznych gadżetów, najpierw musiałem spakować setki zakupów
w supermarkecie sieci Piggly Wiggly. Nie omieszkałem nawet wstąpić do pralni
samoobsługowej po garść ćwierćdolarówek, żeby móc uruchomić łóżko masujące. Tamta noc
okazała się jednak istną komedią pomyłek. Łóżko masujące zżarło sześć ćwierćdolarówek, zanim
zdołałem je uruchomić, po czym zaczęło hałasować niczym kosiarka. Dodatkowo moja partnerka
miała na sobie krynolinę godną damy z plantacji gdzieś na amerykańskim Południu; kiedy
chciałem zacieśnić z nią znajomość, jedna z obręczy wystrzeliła w górę i trafiła mnie prosto
w nos.
Po tym, jak już zameldowaliśmy się w motelu i rozgościliśmy w pokoju, opowiedziałem
tę historię Celestial w nadziei, że ją rozśmieszę. Ona jednak odparła:
– Chodź tutaj, skarbie – i pozwoliła mi oprzeć głowę na swojej piersi, czyli zrobiła
dokładnie to samo, co moja ówczesna partnerka z balu maturalnego.
– Czuję się jak na biwaku – zauważyłem.
– Raczej jak na wymianie studenckiej za granicą.
Odnalazłem w lustrze jej spojrzenie i powiedziałem:
– Niewiele brakowało, żebym się tutaj urodził. Olive sprzątała kiedyś w tym motelu. –
Wtedy jeszcze Piney Woods nazywało się Rebel’s Roost, lśniło czystością, a w każdym pokoju
wisiała flaga konfederatów. Kiedy zaczęły się skurcze, mama akurat szorowała wannę, była
jednak zdeterminowana, abym nie przyszedł na świat pod Krzyżem Południa. Zaciskała kolana,
dopóki właściciel motelu, przyzwoity człowiek, wbrew temu, co można by sądzić na podstawie
wystroju wnętrz, odwiózł ją trzydzieści mil dalej do Alexandrii. Był dokładnie piąty kwietnia
1969 roku, a ja swoją pierwszą noc przespałem na oddziale dla noworodków, gdzie nie
obowiązywała segregacja rasowa. Mama była z tego powodu bardzo dumna.
– A gdzie był Duży Roy? – spytała Celestial zgodnie z moimi oczekiwaniami.
Znaleźliśmy się tutaj właśnie z powodu tego pytania, dlaczego więc szło mi tak ciężko?
Sam ją na nie naprowadziłem, a kiedy padło, milczałem jak głaz.
– Pracował?
Celestial siedziała na łóżku, zajęta doszywaniem kolejnych paciorków do lalki
burmistrza, lecz moje milczenie zwróciło jej uwagę. Przegryzła nitkę, zawiązała supełek
i odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć.
– Co się stało?
Wciąż bezdźwięcznie poruszałem wargami. To nie było odpowiednie miejsce, żeby jej
o tym opowiadać. Moja opowieść zaczęła się w dniu narodzin, lecz początki właściwej historii
sięgały znacznie głębiej.
– Roy, o co chodzi? Co się dzieje?
– Duży Roy nie jest moim ojcem. – Jedno krótkie zdanie, którego zgodnie z daną matce
obietnicą nigdy miałem nie wypowiedzieć na głos.
– Co?
– Biologicznym.
– Ale twoje nazwisko...?
– Usynowił mnie, kiedy byłem niemowlęciem.
Wstałem z łóżka i łącząc sok z puszki z wódką, zrobiłem nam drinki. Mieszając je
palcem, nie potrafiłem spojrzeć jej w oczy, nawet w lustrze.
Zapytała:
– Od dawna o tym wiesz?
– Powiedzieli mi, zanim poszedłem do przedszkola. Eloe to małe miasteczko, nie chcieli,
żebym dowiedział się na podwórku.
– Dlatego teraz mi to mówisz? Żebym przypadkiem nie usłyszała o tym na ulicy?
– Nie – odparłem. – Mówię ci o tym, żebyś poznała wszystkie moje sekrety. – Wróciłem
do łóżka i podałem jej kubek z cienkiego plastiku. – Nasze zdrowie.
Zamiast przyłączyć się do mojego żałosnego toastu, odstawiła kubek na pokiereszowaną
szafkę nocną i starannie owinęła lalkę burmistrza kocykiem.
– Roy, dlaczego robisz takie rzeczy? Jesteśmy małżeństwem od ponad roku, a tobie nie
przyszło do głowy, żeby się tym ze mną wcześniej podzielić?
Czekałem na ciąg dalszy, na oschłe słowa i łzy; może nawet bym je wolał, ale Celestial
tylko przewróciła oczami i pokręciła głową. Potem nabrała powietrza do płuc i wypuściła je ze
świstem.
– Robisz to celowo, Roy.
– To znaczy co?
– Mówisz mi, że tworzymy rodzinę, że jestem najbliższą ci osobą, a potem dowiaduję się
takich rewelacji na twój temat.
– To żadne rewelacje. Zresztą jakie to ma znaczenie? – Zabrzmiało to jak pytanie
retoryczne, ale naprawdę zależało mi na odpowiedzi. Chciałem, żeby powiedziała, że nie robi jej
to żadnej różnicy, że zależy jej na mnie i moje koślawe drzewo genealogiczne nie ma dla niej
znaczenia.
– Nie chodzi tylko o tę jedną sprawę, ale o numery telefonów w twoim portfelu i o to, że
czasami nie nosisz obrączki. A teraz jeszcze coś takiego. Ledwo uporaliśmy się z jednym
problemem, pojawia się nowy. Gdybym cię tak dobrze nie znała, pomyślałabym, że próbujesz
sabotować nasze małżeństwo, plany związane z dzieckiem i tak dalej. – Powiedziała to takim
tonem, jakbym tylko ja ponosił winę, jakby do tanga nie trzeba było dwojga.
Kiedy się wkurzałem, nigdy nie podnosiłem głosu. Zniżałem go tak bardzo, że
rozbrzmiewał w kościach, nie w uszach.
– Jesteś pewna, że tego chcesz? Może na taką sposobność czekałaś? Oto właściwie
postawione pytanie. Mówię ci, że nie znam swojego prawdziwego ojca, a ty zaczynasz mieć
wątpliwości co do całego naszego związku. Posłuchaj: nie powiedziałem ci, bo to nie ma nic
wspólnego z nami.
– Z tobą jest coś nie tak – warknęła. W pokrytym ciemnymi plamami lustrze jej twarz
wyglądała na rozbudzoną i wściekłą.
– Już rozumiesz? – odrzekłem. – Właśnie dlatego nie chciałem ci o tym mówić. I co
teraz? Wydaje ci się, że mnie nie znasz, bo nie znasz mojego dokładnego profilu genetycznego?
Co to za burżuazyjne przesądy, do cholery?
– Rzecz w tym, że mi nie powiedziałeś. Nieważne, że nie znasz swojego ojca.
– Nie mówię, że nie wiem, kim on jest. Za kogo ty uważasz moją matkę? Chcesz
powiedzieć, że nie wie, z kim zaszła w ciążę? Serio, Celestial? Do tego to zmierza?
– Nie łap mnie za słówka – odpowiedziała. – To ty ukrywałeś przede mną sekret
wielkości Alaski.
– Co mam ci powiedzieć? Moim prawdziwym ojcem jest Othaniel Jenkins. To wszystko.
Teraz wiesz tyle, co ja. To ma być sekret wielkości Alaski? Raczej stanu Connecticut.
Ewentualnie Rhode Island.
– Nie odwracaj kota ogonem.
– Celestial – spróbowałem – okaż odrobinę współczucia. Olive nie miała wtedy nawet
siedemnastu lat. On ją wykorzystał. Dorosły mężczyzna!
– Mówię o tobie i o mnie. Jesteśmy małżeństwem. Małżeństwem. Mam gdzieś, jak on się
nazywa. Czy wyglądam na kogoś, kogo obchodzi, co twoja matka...?
Odwróciłem się, żeby spojrzeć wprost na nią, nie na jej odbicie w lustrze. Zaniepokoiło
mnie to, co zobaczyłem. Oczy miała na wpół przymknięte, zaciśnięte wargi już, już miały się
otworzyć, a ja instynktownie poczułem, że nie chcę usłyszeć tego, co Celestial ma mi do
powiedzenia.
– Siedemnasty listopada – wtrąciłem, zanim zdążyła sformułować myśl.
Inne pary używają takich hamulców bezpieczeństwa w czasie ostrego seksu, żeby
wiedzieć, kiedy się wycofać; my powstrzymywaliśmy się w ten sposób od ostrych słów. Na hasło
„siedemnasty listopada” – to data naszej pierwszej randki – zawieszaliśmy rozmowę na
kwadrans. Uciekłem się do tego, wiedząc, że jeśli Celestial powie jeszcze cokolwiek na temat
mojej mamy, to któreś z nas pewnie chlapnie coś, z czego nie będzie się już mogło wycofać.
Celestial uniosła ramiona w górę.
– Niech ci będzie! Piętnaście minut przerwy.
Wstałem i wziąłem plastikowe wiaderko na lód.
– Pójdę je napełnić.
Kwadrans to sporo czasu. Wiedziałem, że ledwo drzwi się za mną zamkną, moja żona
zadzwoni do Andre. Poznali się w żłobku, kiedy nie potrafili jeszcze siadać, więc są ze sobą
zżyci jak brat i siostra. Ja i Dre spotkaliśmy się na studiach i to właśnie on przedstawił mnie
Celestial.
Podczas gdy ona mu się żaliła, wszedłem na piętro, wstawiłem wiaderko do maszyny
i pociągnąłem za dźwignię. Kostki lodu zaczęły sypać się do środka gwałtownymi zrywami.
Kiedy czekałem, aż wiaderko się napełni, pojawiła się kobieta mniej więcej w wieku Olive,
krępa, o życzliwej twarzy, z dołeczkami w policzkach. Jej ręka tkwiła w materiałowym temblaku.
– Bark – wyjaśniła i dodała, że ciężko jej się prowadzi, ale w Houston czeka na nią
nowonarodzony wnuczek, którego zamierza podnosić drugą, zdrową ręką. Ponieważ mama
wychowała mnie na dżentelmena, zaniosłem jej lód do pokoju, do numeru 206. Z powodu
kontuzji nie mogła sobie poradzić z otwarciem okna, uniosłem zatem szybę do góry i podparłem
Biblią, zostawiając niewielką szczelinę. W zapasie miałem jeszcze siedem minut, zajrzałem więc
do łazienki i zabawiłem się w hydraulika: naprawiłem spłuczkę, bo woda w toalecie lała się jak
w wodospadzie Niagara. Wychodząc, zwróciłem starszej pani uwagę, że gałka w drzwiach luźno
się obraca i że po moim wyjściu powinna się upewnić, czy na pewno są zamknięte. Podziękowała
mi; mówiłem do niej: „proszę pani”. Była dokładnie za dwanaście dziewiąta wieczorem. Wiem,
bo spojrzałem na zegarek, żeby sprawdzić, czy mogę już wrócić do żony.
Za siedem dziewiąta zapukałem do drzwi naszego pokoju. Celestial zrobiła nam dwie
świeże wódki z sokiem. Sięgnęła gołą ręką do wiaderka i do każdego kubka wrzuciła po trzy
kostki lodu. Zamieszała, żeby koktajl się zmroził, a potem wyciągnęła do mnie swoje piękne
ramię.
Na długie lata miał to być dla mnie ostatni szczęśliwy wieczór.
[1] Poupée – (franc.) lalka (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
CELESTIAL
Pamięć to dziwna rzecz, ekscentryczny strażnik. Nadal wspominam tamtą noc, choć już
nie tak często jak dawniej. Jak długo można oglądać się wstecz? Bez względu na to, co ktoś
mógłby pomyśleć, nie była to klęska godna zapamiętania. Nie jestem pewna, czy to w ogóle była
klęska.
Mówiąc, że odwiedzam Piney Woods Inn w swoich snach na jawie, wcale nie próbuję się
bronić. Taka jest prawda. Jak śpiewała Aretha: „Kobieta to tylko człowiek... Z krwi i kości, jak
jej mężczyzna”. Nic dodać, nic ująć.
Żałuję, że tak bardzo się wtedy pokłóciliśmy, i to jak na złość o jego rodziców. Przed
ślubem, kiedy dopiero zaczynaliśmy bawić się w miłość, zdarzały nam się kłótnie ostrzejsze niż
tamtego wieczoru, ale wówczas toczyliśmy potyczki o kształt naszego związku. Natomiast
w motelu Piney Woods starliśmy się o historię, a o przeszłość nie da się walczyć fair. Wiedząc
coś, czego ja nie wiedziałam, Roy rzucił: „siedemnasty listopada”, hasło ogłaszające rozejm.
Ucieszyłam się, kiedy wyszedł przynieść lód. Zadzwoniłam do Andre, który po trzech sygnałach
odebrał i przemówił mi do rozsądku, jak zwykle opanowany i grzeczny.
– Bądź łagodniejsza wobec Roya – powiedział. – Jeżeli wybuchasz, ilekroć chce być
z tobą szczery, to zachęcasz go w ten sposób do kłamstwa.
– Ale – odparłam, jeszcze nie gotowa się poddać – on nawet nie...
– Wiesz, że mam rację – przerwał mi bez odrobiny zarozumialstwa. – Nie wiesz za to, że
dziś wieczorem podejmuję u siebie pewną młodą damę.
– Pardon moi. – Naprawdę się ucieszyłam.
– Żigolakom też czasami doskwiera samotność – dodał.
Odkładając słuchawkę, nadal się uśmiechałam.
Uśmiechałam się też, gdy w drzwiach stanął Roy z wiaderkiem lodu w wyciągniętych
rękach; wyglądało to tak, jakby wręczał mi bukiet róż. Cały mój gniew zdążył się już wtedy
ulotnić jak aromat zimnej kawy.
– Przepraszam cię, Georgia – powiedział, biorąc ode mnie drinka. – Ta sprawa nie dawała
mi spokoju. Pomyśl, jak muszę się czuć. Ty masz idealną rodzinę, w dodatku twój ojciec jest
milionerem.
– Nie zawsze miał pieniądze – odrzekłam; było to coś, co powtarzałam przynajmniej raz
w tygodniu. Zanim ojciec sprzedał swój patent na sok pomarańczowy firmie Minute Maid,
żyliśmy jak każda inna rodzina w dzielnicy Cascade Heights: klasa średnia według mniemania
całej reszty kraju, w oczach Afroamerykanów – klasa wyższa średnia. Żadnej gosposi,
prywatnych szkół czy funduszu powierniczego. Po prostu dwoje rodziców z wyższym
wykształceniem i przyzwoitymi posadami.
– W każdym razie, odkąd cię znam, zawsze byłaś córką bogatego człowieka.
– Milion dolarów nie robi z mężczyzny krezusa – odparłam. – Naprawdę bogaci nie
muszą zarabiać na swój majątek.
– Krezus, nowobogacki, majętny czarny, z mojej perspektywy każdy z nich to bogacz.
Chyba nie wyobrażasz sobie, że mógłbym ot, tak sobie wpaść do waszej rezydencji i oznajmić
twojemu ojcu, że nigdy nie znałem swojego biologicznego taty.
Zrobił krok w moją stronę, a ja przysunęłam się do niego.
– To nie jest żadna rezydencja – powiedziałam, zniżając głos. – I mówiłam ci już, że
ojciec mojego taty dzierżawił ziemię. W dodatku w Alabamie.
Nigdy nie byłam przygotowana na tego rodzaju rozmowy, chociaż po roku powinnam
była się przyzwyczaić, że powracają niczym refren irytującej piosenki. Zanim się pobraliśmy,
matka ostrzegała mnie, że Roy i ja pochodzimy z dwóch różnych światów. Twierdziła, iż będę go
musiała stale zapewniać, że jesteśmy „wprzęgnięci w jedno jarzmo”[2]. Tak mnie rozbawiła tym
sformułowaniem, że powtórzyłam je Royowi, dorzucając żart o ciągnięciu pługa, ale nawet się
nie uśmiechnął.
– Celestial, twój tata nie ma teraz nic wspólnego z uprawą ziemi. A twoja mama? Nie
chciałem, żeby wyobrażała sobie Olive jako porzuconą na poboczu drogi nastolatkę w ciąży. Nie
mogłem jej stawiać w takim świetle.
Podeszłam do niego i położyłam mu dłonie na głowie, wyczuwając palcami zarys jego
czaszki.
– Posłuchaj – szepnęłam z ustami przy jego uchu. – Nie jesteśmy nową wersją
Wiercipięty w czarnoskórej obsadzie. Wiesz, że moja mama jest drugą żoną taty.
– I to niby ma mną wstrząsnąć?
– Nie znasz całej prawdy. – Zaczerpnęłam powietrza i zanim zdążyłam się dobrze
zastanowić, czym prędzej wyrzuciłam z siebie te słowa: – Moi rodzice zeszli się, zanim tata wziął
rozwód.
– Chcesz powiedzieć, że był w separacji czy...?
– Że mama była jego kochanką. Przez długi czas. Jakieś trzy lata. Rodzice pobrali się
w urzędzie, bo pastor nie chciał udzielić im ślubu. – Widziałam zdjęcia. Gloria ma na nich
kostiumik w kolorze złamanej bieli i toczek z woalką, ojciec wygląda młodo i jest bardzo
podekscytowany. Z ich uśmiechów nie da się wyczytać niczego poza pełną gotowością
i wzajemnym oddaniem. Nic nie świadczy o tym, że też tam byłam, a jednak jestem obecna na
tych fotografiach, ukryta za trzymanym przez mamę bukietem żółtych chryzantem.
– A niech mnie – mruknął Roy i cicho zagwizdał. – Nie sądziłem, że pana D. stać na coś
takiego. Nie przypuszczałem też, że Gloria...
– Ani słowa o mojej mamie – przerwałam mu. – Ty nic nie mówisz na temat mojej, ja na
temat twojej.
– Nie mam nic do zarzucenia Glorii, bo wiem, że ty nie miałabyś nic do zarzucenia Olive,
prawda?
– Mój ojciec nie był bez winy. Spotykali się od miesiąca, zanim się jej przyznał, że jest
żonaty. Opowiedziała mi o tym, kiedy miałam osiemnaście lat i po uczuciowych zawirowaniach
rzuciłam studia na Uniwersytecie Howarda. Pomagając mi zaklejać kartony z rzeczami,
stwierdziła: „Miłość i zdrowy osąd nie idą w parze, chociaż czasami wynika z tego coś dobrego.
Wiedziałaś, że kiedy się poznaliśmy, twój ojciec miał pewne zobowiązania?”. Dla mnie był to
pierwszy raz, kiedy matka rozmawiała ze mną jak kobieta z kobietą. Bez słów poprzysięgłyśmy
sobie zachować to w tajemnicy. Aż do dziś nie zdradziłam jej zaufania.
– Miesiąc to nie tak dużo – zauważył Roy. – Gloria mogła od niego odejść. Jeżeli by tego
chciała, rzecz jasna.
– Ale nie chciała – podkreśliłam. – Według niej była już wtedy „nieodwracalnie
zakochana”. – Mówiąc to, przybrałam ton, jakim moja matka przemawiała publicznie: wyraźnie,
ze znakomitą dykcją, jakże inny od rozedrganego szeptu, którym powierzała mi swój sekret.
– Że jak? – zdumiał się Roy. – Nieodwracalnie? Po trzydziestu dniach skończyła się
gwarancja i nie mogła z niego zrezygnować?
– Powiedziała mi, że z perspektywy czasu cieszy się, iż o niczym nie wiedziała, bo nigdy
nie umówiłaby się z żonatym mężczyzną, a tata okazał się być tym jedynym.
– W pewnym sensie ją rozumiem. – Roy podniósł moją dłoń do ust. – Czasami, kiedy
efekt końcowy nas zadowala, nie ma znaczenia, jak go osiągnęliśmy.
– Nie – zaprotestowałam. – Liczy się podróż, a nie dotarcie do celu. Moja mama jest tego
najlepszym przykładem. Tata okłamał ją dla jej własnego dobra. Ja nigdy nie chcę dziękować
komuś za to, że zostałam oszukana.
– Zgoda – odrzekł. – Ale spójrz na to inaczej: gdyby twój tata nie ukrył przed nią swojej
sytuacji, nie byłoby cię tutaj. A gdyby ciebie nie było, co stałoby się ze mną?
– Nadal mi się to nie podoba. Chcę, żebyśmy byli wobec siebie szczerzy. Nie chcę, żeby
nasze dziecko odziedziczyło nasze sekrety.
Roy triumfalnie uniósł w górę zaciśniętą pięść.
– Wiesz, co właśnie powiedziałaś?
– Co?
– „Nasze dziecko”!
– Roy, przestań się wygłupiać. Próbuję ci coś powiedzieć.
– Nie wykręcaj się. Powiedziałaś: „nasze dziecko”.
– Roy – powtórzyłam. – Mówię serio. Koniec z tajemnicami, okej? Jeżeli coś jeszcze
ukrywasz, mów śmiało.
– Niczego nie ukrywam.
To wystarczyło, żebyśmy się pogodzili, tak jak już wielokrotnie to robiliśmy. O tym też
jest piosenka: „Rozstania i powroty, nic innego nie robimy”. Czy wyobrażałam sobie, że zawsze
tak będzie? Że się zestarzejemy, oskarżając się i przebaczając sobie nawzajem? Wtedy nie
wiedziałam jeszcze, jak wygląda „zawsze”. Może do dziś tego nie wiem. Jednak tamtej nocy
w Piney Woods wierzyłam, że nasze małżeństwo jest jak misternie tkany gobelin, delikatny, lecz
możliwy do naprawienia. Często go rozdzieraliśmy i łataliśmy, zawsze jedwabną nitką; ładnie
wyglądała, lecz wiadomo było, że prędzej czy później znów pęknie.
Padliśmy na wąskie łóżko, trochę oszołomieni zmieszanymi naprędce koktajlami.
Zgodnie uznawszy, że narzuta wygląda podejrzanie, zrzuciliśmy ją kopniakami na podłogę
i położyliśmy się twarzami o siebie. Palcami obrysowywałam jego łuk brwiowy, rozmyślając
o swoich i Roya rodzicach. Ich małżeństwa wyglądały na uszyte z mniej misternej, lecz znacznie
trwalszej tkaniny; przypominały jutowy worek związany szarym sznurkiem. Jaką wyższość
odczuwaliśmy z Royem tamtej nocy w naszym wynajętym pokoju, ciesząc się z subtelności
łączących nas uczuć. Na samą myśl jest mi teraz wstyd i twarz oblewa mi gorący rumieniec,
nawet jeśli tylko śnię na jawie.
Nie wiedziałam wtedy, że nasze ciała mogą przeczuwać pewne wydarzenia, zanim
jeszcze do nich dojdzie, i gdy moje oczy napełniły się łzami, pomyślałam, że to na skutek
nieoczekiwanego przypływu emocji. Czasami czułam się podobnie, przeglądając oferty sklepów
z tkaninami albo przygotowując posiłek – myślałam wówczas o Royu, o tym, jak kołysze się,
chodząc na tych swoich krzywych nogach, albo o dniu, w którym obezwładnił złodzieja
i przewrócił go na ziemię, tracąc przy tym bezcenną górną jedynkę. Zawsze na to wspomnienie
roniłam kilka łez, bez względu na to, gdzie akurat byłam, zrzucając winę na alergię albo rzęsę,
która złośliwie wpadła mi do oka. Kiedy więc tamtej nocy w Eloe emocje chwyciły mnie za
gardło, a oczy nagle mi zwilgotniały, uznałam to raczej za objaw namiętności niż za przeczucie.
Gdy planowaliśmy tamten wyjazd, sądziłam, że zatrzymamy się u matki Roya, i nie
spakowałam żadnej zmysłowej bielizny. Zostałam więc w białej halce, która musiała nam
wystarczyć do zabawy w rozbieranie. Roy uśmiechnął się i powiedział, że mnie kocha. Głos mu
się załamał, jakby dopadło go to samo niespodziewane uczucie co mnie. Jako młodzi i głupi,
wzięliśmy to za przejaw pożądania. Jego akurat nam nie brakowało.
Trwaliśmy tak, rozbudzeni, choć wyczerpani, zawieszeni w stanie kojącej czułości,
pełnym nieograniczonych możliwości. Usiadłam na łóżku obok Roya i wdychałam zapachy
minionego dnia: rzecznego błota, hotelowego mydła z piżmową nutą, woń mojego męża, tę
specyficzną chemiczną mieszankę będącą jego znakiem rozpoznawczym, i wreszcie swoją
własną, które wsiąkły głęboko we włókna pościeli. Przysunęłam się bliżej i pocałowałam
zamknięte powieki Roya. Myślałam o tym, jakie mam szczęście. Nie w tym sensie, o jakim myśli
się na widok samotnych kobiet – zawsze mi to uświadamia, jak trudno w dzisiejszych czasach
o faceta nadającego się do żeniaczki – i nie w sensie lansowanym przez czasopisma kobiece,
utyskujące, jak niewielu „porządnych” czarnych mężczyzn jest dostępnych „na rynku”;
narzekaniom tym towarzyszy zwykle długa lista nieodpowiednich kandydatów: nieboszczyków,
gejów, odsiadujących wyrok albo żonatych z białymi kobietami. Owszem, w tym sensie istotnie
miałam szczęście, jednak będąc żoną Roya, czułam się farciarą przede wszystkim w znaczeniu
pierwotnym: jako ta, która znalazła kogoś, czyj zapach jej odpowiada.
Czy tamtej nocy kochaliśmy się tak namiętnie, bo wiedzieliśmy, co potem nastąpi, czy
dlatego, że tego nie wiedzieliśmy? Czy podświadomie odebraliśmy jakieś ostrzeżenie
z przyszłości, dotarł do nas wściekły dygot dzwonu pozbawionego serca? Czy ów niemy dzwon
wprawił w ruch powietrze, a jego powiew kazał mi sięgnąć po leżącą na podłodze halkę i skryć
pod nią swoją nagość? Czy jakiś cichy alarm zmusił Roya, by odwrócił się na bok i przycisnął
mnie do siebie ciężkim ramieniem? Wymamrotał przy tym coś przez sen, ale się nie obudził.
Czy pragnęłam dziecka? Czy tamtej nocy leżałam w łóżku, wyobrażając sobie zbieraninę
ruchliwych komórek podlegających kolejnym podziałom tylko po to, bym mogła zostać matką,
Roy ojcem, zaś Duży Roy, Olive i moi rodzice dziadkami? Na pewno myślałam o tym, co dzieje
się w moim ciele, nie wiem jednak, na co liczyłam. Czy macierzyństwo to naprawdę kwestia
wyboru, kiedy jest się całkiem normalną kobietą, żoną całkiem normalnego mężczyzny? Na
studiach działałam jako wolontariuszka w pewnym stowarzyszeniu na rzecz walki
z analfabetyzmem, ucząc nieletnie matki czytania i pisania. Ciężka to była praca i zazwyczaj
niewdzięczna, bo tamtym dziewczynom rzadko zdarzało się skończyć szkołę. Mój przełożony
rzucił kiedyś niezobowiązująco przy kawie i ciasteczkach: „Celestial, lepiej zajdź w ciążę i ocal
nasz gatunek!”. Wbrew uśmiechowi wcale nie żartował. „Skoro takie jak one rodzą dzieci,
a dziewczyny twojego pokroju wolą być bezdzietne i wolne od odpowiedzialności, to co nas
czeka jako ludzkość?”. Niewiele myśląc, obiecałam mu, że się wywiążę ze swojego obowiązku.
Nie znaczy to, że nie chciałam być matką. Ani też że chciałam nią być. Po prostu miałam
pewność, że pewnego dnia to nastąpi.
Roy smacznie sobie spał, gdy ja z lękiem zamykałam oczy. Nadal nie spałam, kiedy drzwi
wypadły z zawiasów. Wiem, że wyważyli je kopniakami, chociaż z pisemnego raportu wynika,
że recepcjonista przekazał policji kartę-klucz i drzwi otwarto w cywilizowany sposób. Kto wie,
jak było naprawdę? Wiem, że mój mąż spał ze mną w pokoju, tymczasem kobieta z pokoju
numer 206 piętro wyżej, o sześć lat starsza od jego matki, twierdzi, że tylko drzemała,
zaniepokojona tym, że zamek w jej drzwiach jest najwyraźniej popsuty. Powtarzała sobie, że
przesadza, ale nie mogła wytrzymać z zamkniętymi oczami. Tuż przed północą ktoś przekręcił
gałkę w drzwiach jej pokoju, wiedząc, że je z łatwością otworzy. Było ciemno, lecz wydało jej
się, że rozpoznaje Roya, mężczyznę, którego spotkała przy maszynie do lodu i który powiedział
jej, że pokłócił się z żoną. Twierdziła, że nie po raz pierwszy była zdana na łaskę obcego
człowieka, obiecała sobie jednak, że to się już nie powtórzy. Roy mógł być spryciarzem, który
dowiedział się z telewizji, jak zacierać po sobie ślady, mówiła, ale nie mógł wymazać niczego
z jej pamięci.
Sęk w tym, że z mojej też nie mógł niczego wymazać. Tamtej nocy przez cały czas był ze
mną. Ta zgwałcona kobieta nie wie, kto ją skrzywdził, lecz ja wiem, kogo poślubiłam.
Poślubiłam Roya Othaniela Hamiltona, którego poznałam na studiach. Nie od razu
między nami zaiskrzyło. W tamtych czasach uważał się za playboya, a ja już jako
dziewiętnastolatka nikomu nie pozwalałam ze sobą pogrywać. Przeniosłam się do Spelman
College po katastrofie, którą zakończył się mój pierwszy rok nauki na waszyngtońskim
Uniwersytecie Howarda – tyle, jeśli chodzi o plany wyrwania się z domu. Moja matka,
absolwentka Spelmana, liczyła, że nawiążę tam nowe, trwałe przyjaźnie, ale ja trzymałam się
Andre, syna naszych sąsiadów. Nasza znajomość trwała, odkąd jako trzymiesięczne niemowlęta
kąpano nas razem w kuchennym zlewie.
To dzięki niemu poznałam Roya, chociaż nie przedstawił nas sobie oficjalnie. Mieszkali
po sąsiedzku w akademiku Thurman Hall, na samym końcu kampusu. Często zdarzało mi się
nocować u Andre – wbrew temu, co wszyscy myśleli, łączył nas wyłącznie platoniczny związek.
On spał na kołdrze, ja zwijałam się pod nią. Dziś wydaje się to kompletnie bez sensu, ale tak
właśnie było.
Zanim Roy i ja stanęliśmy ze sobą twarzą w twarz, zdyszany, namiętny głos za ścianą
wypowiedział jego imię i nazwisko. Roy. Othaniel. Hamilton.
Andre zapytał:
– Myślisz, że kazał jej to powiedzieć?
Parsknęłam śmiechem.
– Othaniel?!
– Jakoś mi to nie wygląda na spontaniczny okrzyk.
Oboje chichotaliśmy, kiedy zagłówek łóżka rytmicznie uderzał o ścianę.
– Moim zdaniem ona udaje.
– Jeżeli tak – odparł Andre – to pozostałe też musiały udawać.
Roya we własnej osobie ujrzałam dopiero miesiąc później.
Znów byłam u Andre. Roy zajrzał o dziesiątej rano, żeby wysępić drobniaki na automat
pralniczy. Wszedł, nie zadając sobie trudu, żeby zapukać.
– O, najmocniej panią przepraszam – powiedział zaskoczony. Zabrzmiało to jak pytanie.
– Moja siostra – dokonał prezentacji Andre.
– Taka do figlów? – rzucił Roy, usiłując zorientować się w sytuacji.
– Jeżeli chcesz wiedzieć, kim jestem, to mnie zapytaj. – Musiałam ciekawie wyglądać,
ubrana w bordowo-biały podkoszulek Andre, z włosami upchniętymi pod satynowym czepkiem,
ale nie mogłam milczeć.
– W porządku. Jak się nazywasz?
– Celestial Davenport.
– A ja Roy Hamilton.
– Roy Othaniel Hamilton, jeśli wierzyć temu, co słyszałam przez ścianę.
Po tych słowach gapiliśmy się na siebie, niepewni, co miałoby wyniknąć z tej wymiany
zdań. Wreszcie Roy odwrócił wzrok i poprosił Andre o dwudziestopięciocentówkę.
Przewróciłam się na brzuch, ugięłam nogi w kolanach i skrzyżowałam je w kostkach.
– Niezły z ciebie numer – zauważył Roy.
Po jego wyjściu Andre odezwał się:
– Wiesz, on tylko udaje kretyna.
– Najwyraźniej – mruknęłam. Roy miał w sobie coś niebezpiecznego, a po swoich
doświadczeniach na Uniwersytecie Howarda wolałam unikać niebezpieczeństw.
Przypuszczam, że po prostu nie nadszedł wtedy jeszcze nasz czas, bo przez kolejne cztery
lata nie zamieniłam z Royem Othanielem Hamiltonem ani słowa, nawet o nim nie myślałam.
Kiedy się w końcu zeszliśmy, studia były już tylko odległym wspomnieniem, wyblakłym jak
staroświecka fotografia. Nie chodziło o to, że Roy aż tak bardzo się zmienił. Po prostu to, co
wcześniej odczuwałam jako zagrożenie, nabrało dla mnie znamion „autentyczności”, na którą
w tamtym okresie miałam niezaspokojony apetyt.
Pytanie, co było autentyczne? Niezbyt ciekawe pierwsze wrażenie? Czy może tamten
dzień w Nowym Jorku – a gdzieżby indziej? – kiedy ponownie na siebie wpadliśmy? Czy
wszystko „nabrało autentyczności” po naszym ślubie, czy raczej wtedy, gdy jakiś prowincjonalny
prokurator uznał, że Roy nie powinien zostać zwolniony za kaucją, bo ryzyko jego ucieczki jest
zbyt duże? Urzędnicy stanowi orzekli, że chociaż pochodzi z Luizjany, jego rodzinnym miastem
jest Atlanta, na co Roy parsknął gorzkim śmiechem: „Odkąd to w tym kraju przestało się liczyć
pochodzenie?”.
Nasz prawnik – przyjaciel rodziny, ale sowicie opłacany – obiecywał, że nie stracę męża.
Wujek Banks przygotował odpowiednie wnioski, złożył papiery, wniósł sprzeciw. Zanim jednak
Roy stanął przed sądem, spędził sto nocy za kratkami. Przez miesiąc tkwiłam w Luizjanie,
mieszkając u teściów i śpiąc w pokoju, który mógł nas wybawić od tych wszystkich kłopotów.
Czekałam i szyłam. Rozmawiałam przez telefon z Andre i swoimi rodzicami. Gdy wysyłałam
burmistrzowi jego lalkę, nie mogłam się zmusić do zaklejenia solidnego kartonowego pudła.
Duży Roy musiał mnie w tym wyręczyć, a wspomnienie oddzieranej taśmy klejącej
prześladowało mnie we śnie tamtej nocy i jeszcze długo potem.
– Jeżeli to się źle skończy – powiedział Roy dzień przed rozprawą – nie chcę, żebyś na
mnie czekała. Szyj swoje lalki i rób to, co musisz.
– Uda nam się – zapewniłam go. – Przecież tego nie zrobiłeś.
– Grozi mi długi wyrok. Nie mogę wymagać, żebyś wyrzekła się dla mnie swojego życia.
– Ale jego usta i oczy mówiły co innego; był jak człowiek, który zaprzecza, jednocześnie kiwając
potakująco głową.
– Nikt się niczego nie wyrzeka – odparłam.
Wtedy jeszcze miałam wiarę. Wierzyłam w różne rzeczy.
Andre nas nie zawiódł. Był świadkiem na naszym ślubie, a na procesie świadkiem
obrony. Poręczył za nieposzlakowany charakter Roya. Pozwolił ściąć sobie włosy i sam podał mi
nożyczki, żebym unicestwiła hodowane od czterech lat dredy. Kiedy się z Royem pobieraliśmy,
Andre miał na głowie zadziorne guziczki; kiedy go strzygłam, pod wpływem grawitacji dredy
opadały niemal do ramion. Gdy skończyłam, Dre przeczesał palcami kędzierzawe loczki.
Nazajutrz oboje zajęliśmy miejsca na sali sądowej, ubrani tak, żeby wyglądać jak
najbardziej niewinnie. Rodzice moi i Roya też tam byli. Olive miała na sobie odświętny
niedzielny strój, Duży Roy ubrał się w stylu „jestem biedny, ale uczciwy”.
Mój ojciec, podobnie jak Andre, również doprowadził się do porządku i po raz pierwszy
pasował wyglądem do eleganckiej matki. Patrząc na Roya, widziałam, że pod żadnym względem
od nas nie odstaje. Nie chodziło tylko o krój marynarki czy ostre kanty nogawek muskających
buty z porządnej skóry; najważniejsza była twarz, gładko ogolona, oraz oczy, niewinne
i przestraszone – oczy człowieka, który nie przywykł być na łasce urzędników stanowych.
W areszcie Roy wychudł; młodzieńczo zaokrąglone policzki zniknęły, odsłaniając zarys
kwadratowej szczęki, o której posiadanie nigdy bym go nie podejrzewała. O dziwo, chudość nie
sprawiała wcale, że wyglądał na wyniszczonego, przeciwnie, dodawała mu pozorów siły.
Jedynym, co różniło go od mężczyzn udających się jak co dzień do pracy, były zniszczone
paznokcie. Obgryzł je do żywego, a teraz rozdrapywał skórki. Kochany Roy; poza sobą nigdy
nikogo by nie skrzywdził.
Wiem tylko, że mi nie uwierzyli. Dwanaście osób i żadna z nich nie uwierzyła mi na
słowo. Stałam na środku sali sądowej i tłumaczyłam, że Roy nie mógł zgwałcić tamtej kobiety
Dla siostry mojej matki Almy Faye oraz moich sióstr Maxine i Marcii To, co cię spotyka, nie dotyczy wyłącznie ciebie; ciebie dotyczy tylko w połowie. Nie wiąże się tylko z tobą. W każdym razie nie tylko z tobą. Claudia Rankine, Citizen: An American Lyric
CZĘŚĆ PIERWSZA Muzyka mostu
ROY Na świecie są dwa rodzaje ludzi: ci, którzy opuszczają swój dom rodzinny, i ci, którzy tego nie robią. Z dumą mogę powiedzieć, że należę do pierwszej kategorii. Moja żona Celestial zwykła nazywać mnie wieśniakiem z krwi i kości, lecz nigdy nie brałem sobie tego do serca. Po pierwsze, nie pochodzę ze wsi jako takiej. Eloe w stanie Luizjana to miasteczko. Słysząc „wieś”, myśli się o uprawie roli, zwózce siana i dojeniu krów. W przeciwieństwie do mojego taty w życiu nie ściągnąłem z krzaka ani kłębka bawełny. Nigdy nie dotykałem konia, kozy czy świni i wcale za tym nie tęsknię. Celestial tylko się śmiała i prostowała, że nie uważa mnie za farmera, lecz za wieśniaka. Sama pochodzi z Atlanty i można by się upierać, że też jest wieśniaczką, ale niech już jej będzie: to „kobieta z Południa”, nie mylić z „damulką z Południa”. Z jakiegoś powodu „brzoskwinka z Georgii” jej nie przeszkadza, mnie też nie, więc niech tak zostanie. Celestial uważa się za kosmopolitkę i ma rację. Mimo to każdą noc swojego życia spędziła w domu, w którym dorastała. Ja dla odmiany czym prędzej prysnąłem ze swojego równo siedemdziesiąt jeden godzin po skończeniu szkoły średniej. Czmychnąłbym wcześniej, ale autobusy dalekobieżne nie zatrzymywały się w Eloe codziennie. Kiedy listonosz wręczał mojej mamie tekturową tubę ze szkolnym dyplomem, zdążyłem już się rozgościć w akademiku Morehouse College, korzystając ze stypendium dla tych, którzy jako pierwsi w rodzinie zamierzają studiować. W ramach specjalnego programu integracyjnego uczelnia zaprosiła nas dwa i pół miesiąca przed oficjalną inauguracją, żebyśmy się rozejrzeli i oswoili z otoczeniem. Wyobraźcie sobie dwudziestu trzech młodych czarnoskórych mężczyzn oglądających na okrągło Szkolne oszołomienie Spike’a Lee i Nauczyciela z przedmieścia z Sidneyem Poitier, a może uzmysłowicie sobie, jak to wyglądało. Albo i nie. Indoktrynacja nie zawsze jest czymś złym. Odkąd pamiętam, państwo mi pomagało: jako pięciolatek korzystałem z programu Head Start, a przez kolejne lata z Upward Bound. Jeśli kiedykolwiek będę miał dzieci, przejdą przez życie bez takiego wsparcia, uczciwie oddaję jednak sprawiedliwość tym, którym się ona należy. To w Atlancie nauczyłem się wszystkiego, w dodatku całkiem szybko. Nikt nigdy nie nazwał mnie głupim. Ale dom rodzinny to nie miejsce, do którego trafiamy, tylko takie, skąd wyruszamy. Domu się nie wybiera, tak jak nie wybiera się rodziny. W pokerze dostajemy pięć kart. Trzy z nich można wymienić, ale dwie zostają nam w ręku: rodzina i ojczyste strony. Nie powiem nic złego o Eloe. Na świecie są znacznie gorsze miejsca; żeby to zrozumieć, wystarczy mieć odrobinę szersze horyzonty. Po pierwsze, Eloe co prawda leży w Luizjanie, która jako stan nie oferuje zbyt wielu możliwości, lecz także w Ameryce – a jeśli już jest się czarnym na dorobku, najlepiej być nim w Stanach Zjednoczonych. Chociaż akurat my nie byliśmy biedni. Żeby nie było żadnych niejasności: mój tata całymi dniami zbyt ciężko pracował w sklepie z artykułami sportowymi, a wieczorami dorabiał jako złota rączka, matka zaś wydała zbyt wiele posiłków w barze szybkiej obsługi, żebym miał udawać, iż nie mieliśmy gdzie spać ani czego jeść. Dla porządku dodam, że jedno i drugie miałem zapewnione. Olive, Duży Roy i ja tworzyliśmy trzyosobową rodzinę, mieszkającą w bezpiecznej okolicy w solidnym domu zbudowanym z cegły. Miałem własny pokój, a gdy Duży Roy postawił przybudówkę, zyskałem również własną łazienkę. Kiedy wyrastałem z jednej pary butów, nigdy nie musiałem czekać na nową. Dostawaliśmy zapomogę, ale rodzice również zrobili wiele, żeby mnie posłać na studia. Fakt, po odjęciu codziennych wydatków w kieszeni nic im nie zostawało. Gdyby porównać moje dzieciństwo do kanapki, wędlina nie wystawałaby poza kromkę chleba. Mieliśmy
tyle, ile potrzebowaliśmy, i ani centa więcej. „Ale też ani centa mniej” – podkreśliłaby mama, po czym wzięłaby mnie w pachnące drażetkami cytrynowymi ramiona. Po przyjeździe do Atlanty myślałem, że mam przed sobą całe życie – czystą kartkę papieru. A jak to mówią, absolwent Morehouse nigdy nie rozstaje się z długopisem. Dziesięć lat później w moim życiu wciąż trwał najlepszy okres. Kiedy ktoś pytał mnie, skąd jestem, odpowiadałem krótko: „Z dużego A!”. Z miastem łączyła mnie tak bliska więź, że mówiąc o nim, używałem popularnego przydomku. Kiedy pytano mnie o rodzinę, opowiadałem o Celestial. Byliśmy małżeństwem od półtora roku i przez cały ten czas byliśmy ze sobą szczęśliwi – przynajmniej ja byłem. Może nie było to szczęście, do jakiego dążą inni, ale też nie przypominaliśmy czarnoskórej „ogrodowej burżuazji” z Atlanty, pary, w której mąż kładzie się spać z laptopem pod poduszką, a żona marzy o biżuterii od Tiffany’ego. Byłem młody, wygłodniały i piąłem się w górę. Celestial była artystką, piękną i pełną pasji. Przypominaliśmy bohaterów Miłości od trzeciego spojrzenia, tyle że dojrzalszych. Cóż mogę powiedzieć? Zawsze miałem słabość do namiętnych kobiet. Kiedy z nimi jesteś, czujesz, że to coś naprawdę głębokiego, żaden przelotny flirt. Przed Celestial spotykałem się z inną dziewczyną, także urodzoną i wychowaną w Atlancie. I ta dziewczyna, porządna jak mało która, groziła mi bronią podczas gali Urban League! Nigdy nie zapomnę srebrzystej dwudziestki dwójki z rękojeścią zdobioną masą perłową. Trzymała gnata w torebce pod stołem, przy którym jedliśmy stek z ziemniakami gratin. Pokazała mi pistolet i powiedziała, że wie, że zdradzam ją z dziunią ze Stowarzyszenia Czarnoskórych Studentów Prawa. Jak mam to ująć? Najpierw się przestraszyłem, a potem przestałem się bać. Tylko dziewczyna z Atlanty może z taką klasą zrobić coś tak prymitywnego. Powiecie, że to logika zakochanego, jasne, ale w tamtej chwili nie wiedziałem, czy mam się jej oświadczyć, czy raczej wezwać policję. Przed świtem zerwaliśmy ze sobą i nie była to moja decyzja. Po Wystrzałowej Pannie na pewien czas dałem sobie spokój z kobietami. Jak wszyscy czytałem gazety, słyszałem też o rzekomym braku wolnych czarnoskórych mężczyzn, jednak wyglądało na to, że pomyślna koniunktura nie przełożyła się jeszcze na moje życie osobiste. Każda, do której poczułem miętę, miała już kogoś na podorędziu. Odrobina rywalizacji dobrze robi obu zainteresowanym stronom, ale odejście Wystrzałowej Panny tkwiło we mnie jak cierń i w końcu skłoniło mnie do powrotu do Eloe, tylko na kilka dni, żeby obgadać temat z Dużym Royem. Mój ojciec lubi zgrywać alfę i omegę, jakby żył na świecie od niepamiętnych czasów i miał pozostać na tym swoim rozkładanym fotelu jeszcze długo po tym, jak wszyscy inni odejdą. – Synu, nigdy się nie wiąż z kobietą, która wymachuje ci przed nosem bronią palną. Próbowałem wyjaśniać, na czym polegał niezwykły kontrast między tym ulicznym gestem a podniosłą atmosferą tamtego wieczoru. – Zresztą ona tylko się ze mną droczyła, tato – dodałem. Duży Roy skinął głową i wciągnął ustami pianę ze swojego kufla z piwem. – Skoro teraz tak się droczy, co będzie, kiedy się wścieknie? Z kuchni rozległ się głos mojej matki. Jak ktoś, kto korzysta z usług tłumacza, zawołała do ojca: – Spytaj go, z kim ona teraz jest. Może to i wariatka, ale nie jest głupia. Nikt nie rzuciłby Małego Roya, nie mając kogoś na ławce rezerwowych. Duży Roy rzekł: – Matka pyta, z kim ona teraz jest. – Jakbyśmy wszyscy nie mówili po angielsku. – Z jakimś adwokatem, ale nie takim jak Perry Mason. To gryzipiórek. Siedzi w papierach.
– A ty nie siedzisz w papierach? – zdziwił się Duży Roy. – To co innego. Przedstawiciel handlowy to nie jest praca na stałe. Moim przeznaczeniem nie jest przerzucanie papierów. Tak się po prostu składa, że teraz się tym zajmuję. – Rozumiem – odparł Duży Roy. Matka znowu wtrąciła swoje trzy grosze z kuchni: – Powiedz mu, że ciągle pozwala się ranić tym mulatkom. Powiedz mu, żeby sobie przypomniał o dziewczętach z naszej parafii. Powiedz mu, żeby wziął sobie którąś z nich. Duży Roy zaczął: – Matka mówi... – Ale mu przerwałem. – Słyszałem. Nie powiedziałem, że chodzi o mulatkę. Chociaż oczywiście nią była; matka ma nosa do takich rzeczy. Z kuchni nadciągnęła Olive, wycierając dłonie w pasiastą ścierkę. – Nie złość się. Nie chcę się mieszać w twoje sprawy. Nikt nie dogodzi mamie, jeżeli chodzi o kobiety. Wiem od kumpli, że matki często ich przestrzegają: „Jeśli jakaś dziewczyna nie może się czesać twoim grzebieniem, nie przyprowadzaj jej do domu”. Autorzy artykułów w „Ebony” i „Jet” zgodnie twierdzą, że wszyscy czarni, którzy mają parę centów przy duszy, wybierają związki mieszane. Osobiście stawiam na czerń, mimo to mama ma czelność kręcić nosem na odcień skóry moich wybranek. Można było sądzić, że Celestial spodoba się Olive. Obie kierowały się w życiu tyloma uprzedzeniami, jakby były ze sobą spokrewnione. Tym, co je łączyło, była nieprzeciętna uroda, jak u mojej pierwszej telewizyjnej miłości, Thelmy z serialu Good Times. Ale gdzie tam – chociaż zdaniem mamy Celestial dobrze wyglądała, to jednak pochodziła z całkiem innego świata, była jak wilk w owczej skórze. Duży Roy dla odmiany był nią zauroczony do tego stopnia, że gdybym ja tego nie zrobił, sam ożeniłby się z Celestial, co oczywiście dodatkowo irytowało Olive. – Tylko jedno może sprawić, że zapunktuję u twojej matki – stwierdziła kiedyś Celestial. – Co takiego? – Dziecko – odparła z westchnieniem. – Ilekroć mnie widzi, rzuca mi takie spojrzenia, jakbym wzięła na zakładników jej wnuki i więziła je w swoim ciele. – Przesadzasz. – Prawda była jednak taka, że rozumiałem moją matkę. Po roku małżeństwa byłem gotów zakasać rękawy i wziąć się do płodzenia nowego pokolenia, które będzie żyło wedle innych, nowoczesnych zasad. Nie chcę przez to powiedzieć, że zasadom, zgodnie z którymi mnie wychowano, czegoś brakowało; jednak świat się zmieniał i sposób wychowywania dzieci też musiał się zmienić. Poprzysiągłem sobie między innymi nigdy nie wspominać choćby słowem o zbieraniu bawełny. Moi rodzice stale o tym gadali, dosłownie i w przenośni. Biali mówią, że coś jest „gorsze niż kopanie rowów”, czarni, że „to gorsze niż zbieranie bawełny”. Osobiście nie zamierzam przypominać swoim dzieciom, że ktoś musiał umrzeć, abym ja mógł wykonywać najzwyklejsze czynności. Nie chcę, żeby Roy III, siedząc w kinie i oglądając Gwiezdne wojny albo coś innego, musiał rozmyślać o tym, że ktoś zapłacił życiem za jego prawo do gapienia się na ekran i jedzenia prażonej kukurydzy. W ogóle nie powinien o tym myśleć. A w każdym razie nie za często. Trzeba będzie znaleźć jakiś złoty środek. Z kolei Celestial obiecuje sobie, że nigdy nie powie swojemu dziecku: „Musisz dwa razy bardziej się starać, żeby mieć choć połowę tego, co reszta”. „Nawet jeśli to prawda – mówi – jak można powiedzieć coś takiego pięciolatkowi?” Celestial była kobietą idealną: szykowna, ale nie w stylu korporacyjnej sztywniary. Kwestia pochodzenia była dla niej czymś tak naturalnym jak połysk na jej lakierkach. Jak na artystkę przystało, miewała różne wyskoki, ale bez popadania w skrajności. Innymi słowy, w jej
torebce nie krył się różowy pistolet, ale nie brakowało jej też szalonych pomysłów. Lubiła stawiać na swoim, co było widać na pierwszy rzut oka. Wysoka – blisko metr osiemdziesiąt na płaskim obcasie – przewyższała swojego ojca o dobrych kilka centymetrów. Wiem, że wzrost zależy od szczęścia na genetycznej loterii, ale miało się wrażenie, że sama go wybrała. Bujna, nieokiełznana fryzura sprawiała, że wydawała się nieco wyższa również ode mnie. Zanim ktoś zdążył odkryć, że to mistrzyni igły z nitką, od razu wiedział, że ma się do czynienia z wybitną jednostką. Chociaż niektórzy – a mówiąc „niektórzy”, mam na myśli moją mamę – tego nie dostrzegali, wszystkie te cechy miały uczynić z niej wspaniałą matkę. Waham się, czy nie zapytać Celestial, co myśli o tym, aby naszemu dziecku – synowi albo córce – dać na imię Future, Przyszłość. Gdyby to ode mnie zależało, projekt „dziecko” ruszyłby już w trakcie naszego miesiąca miodowego. Wyobraźcie sobie nas dwoje w chatce na palach z przeszkloną podłogą, gdzieś na oceanie. Nawet nie wiedziałem, że istnieją takie cuda, jednak kiedy Celestial pokazała mi katalog biura podróży, udałem światowca i stwierdziłem, że zawsze chciałem spędzić wakacje w taki sposób. Wypoczywaliśmy więc nad oceanem i cieszyliśmy się swoim towarzystwem. Od naszego wesela dawno już minęła doba; Bali od Atlanty dzieli dwadzieścia trzy godziny lotu w klasie biznes. W dniu ślubu Celestial wyglądała jak lalka, jak ugrzeczniona wersja samej siebie. Niesforne włosy ściągnęła w koczek baleriny, mocny makijaż dodawał jej nienaturalnych rumieńców. Kiedy sunęła ku mnie środkiem kościoła, wraz z ojcem oboje chichotali, jakby wciąż trwała próba generalna. Sterczałem przed ołtarzem śmiertelnie poważny, jak ktoś, kto zaraz dostanie zawału, i dopiero, gdy na mnie spojrzała, wydymając umalowane na różowo wargi w słodki dzióbek, z opóźnieniem załapałem dowcip. Chciała mi przekazać, że to wszystko – dziewczynki niosące tren jej sukni, mój garnitur, nawet obrączka w mojej kieszeni – jest tylko na pokaz. Prawdziwe były roztańczone błyski w jej oczach i nasze przyspieszone tętno. Wtedy i ja się uśmiechnąłem. Na Bali po gładkiej ślubnej fryzurze nie zostało nawet wspomnienie; Celestial nosiła afro jak z okładki któregoś z wydań magazynu „Jet” z lat siedemdziesiątych oraz brokat do ciała, i nic ponadto. – Zróbmy sobie dziecko. Parsknęła śmiechem. – To ma być prośba? – Mówię serio. – Jeszcze nie teraz, tatuśku – odparła. – Ale już niedługo. Z okazji naszej papierowej rocznicy napisałem na kartce: „Niedługo? To może dzisiaj?”. Odpisała mi na odwrocie: „Sprawa od wczoraj jest aktualna. Byłam u lekarza i dał nam zielone światło”. Za to inna kartka nas poróżniła i była to moja własna wizytówka. Właśnie wróciliśmy z rocznicowej kolacji w Beautiful Restaurant, ni to przydrożnej knajpie, ni to barze szybkiej obsługi przy Cascade Road. Niby nic specjalnego, ale to tam oświadczyłem się Celestial. Odparła: „Zgoda, tylko schowaj już ten pierścionek, bo nas obrobią!”. W pierwszą rocznicę ślubu wpadliśmy tam na ucztę złożoną z żeberek, makaronu z serem i puddingu kukurydzianego. Potem poszliśmy do domu na deser – dwie porcje tortu weselnego od trzystu sześćdziesięciu pięciu dni czekające w zamrażarce. Taki test, aby sprawdzić, czy wytrwamy ze sobą okrągły rok. Zamiast cieszyć się chwilą, musiałem otworzyć portfel i pokazać Celestial jej zdjęcie, które przy sobie nosiłem. Kiedy wyciągałem je z przegródki, z portfela wypadła moja wizytówka i wylądowała bezszelestnie obok kawałka tortu amaretto. Na jej odwrocie widniało wypisane fioletowym atramentem kobiece imię wraz z numerem telefonu. Już samo to by wystarczyło, ale
Celestial na domiar złego zauważyła obok dodatkowe trzy cyfry, które wzięła za numer pokoju hotelowego. – Mogę to wyjaśnić. – Prawda była taka, że nie stroniłem od kobiet. Lubiłem flirt i to, co Francuzi nazywają frisson. Czasami kolekcjonowałem numery telefonów, jakbym wciąż był studentem, lecz w 99,997 procenta przypadków na tym się kończyło. Wystarczała mi sama świadomość, że je mam. Przyznacie, że to całkiem nieszkodliwe hobby, prawda? – Byle szybko – warknęła Celestial. – Wsunęła mi ją do kieszeni. – Jak mogła wsunąć ci do kieszeni twoją własną wizytówkę? – Celestial była wściekła, co trochę mnie podnieciło. Takie pstryknięcie palnika, zanim chwyci płomień. – Poprosiła o nią. Wydało mi się to takie niewinne. Celestial wstała, wzięła talerzyki z nietkniętym tortem i wyrzuciła do kosza na śmieci. Do diabła z zastawą ślubną. Następnie wróciła do stołu, chwyciła swój kieliszek z różowym szampanem i wychyliła go jednym haustem, jakby to była tequila. Potem wyrwała mi mojego szampana, wypiła i oba kieliszki na długich nóżkach również cisnęła do śmieci. Zadźwięczały jak dzwoneczki, kiedy się tłukły. – Kłamiesz – stwierdziła. – A gdzie teraz jestem? – spytałem. – Tutaj, z tobą. W naszym domu. Co wieczór zasypiam z głową na twojej poduszce. – I to w naszą pieprzoną rocznicę – ciągnęła. Jej wściekłość przeszła w smutek. Usiadła na krześle. – Po co brać ślub, jeśli chce się zdradzać? Nie wspomniałem, że aby zdradzać, wcale nie trzeba być po ślubie. Zamiast tego powiedziałem jej prawdę. – Nawet do niej nie zadzwoniłem. – Usiadłem obok. – Kocham cię, Celestial. – Zabrzmiało to jak magiczne zaklęcie. – Wszystkiego najlepszego z okazji rocznicy. Pozwoliła mi się pocałować, co uznałem za dobry znak. Na jej wargach wyczułem smak różowego szampana. Zdążyliśmy zrzucić ciuchy, kiedy ugryzła mnie w ucho. – Ale z ciebie kłamca. – Sięgnęła do mojej szafki nocnej po opakowanie z błyszczącej folii. – Wkładaj to. Wiem, że znaleźliby się tacy, którzy uznaliby, że nasze małżeństwo przechodziło kryzys. Ludzie mają mnóstwo do powiedzenia o sprawach, które dzieją się za zamkniętymi drzwiami, pod czyjąś kołdrą, między zmierzchem a świtem. Jako świadek, czy wręcz strona naszego związku, jestem jednak przekonany, że było dokładnie na odwrót. Fakt, że potrafiłem ją rozwścieczyć świstkiem papieru, a ona mnie zwykłą gumką, musiał coś znaczyć. Owszem, byliśmy małżeństwem, ale jednocześnie ciągle byliśmy młodzi i zadurzeni w sobie. Po roku ogień naszej miłości nadal płonął gorącym płomieniem. Sęk w tym, że w dzisiejszych czasach niełatwo jest być parą. Z pozoru przypominaliśmy całkiem już dorosłych Whitley i Dwayne’a z serialu Inny świat, lecz Celestial i ja tworzyliśmy związek, o jakim nie śniło się scenarzystom z Hollywood. Ona miała talent, ja byłem jej menadżerem i muzą jednocześnie. Nie chodzi o to, że wylegiwałem się jak mnie Pan Bóg stworzył, żeby mogła mnie szkicować. Skąd, po prostu żyłem swoim życiem, a ona mnie obserwowała. Kiedy byliśmy zaręczeni, wygrała konkurs na szklaną rzeźbę. Z daleka jej dzieło wyglądało jak kulka do gry, lecz z bliska i pod odpowiednim kątem ukazywał się zatopiony w środku zarys mojego profilu. Proponowano jej za tę pracę pięć tysięcy dolarów, ale Celestial nie chciała się z nią rozstać. Kiedy związek przechodzi kryzys, coś takiego się nie zdarza. Zarabiała na mnie, a ja zarabiałem na nią. Dawniej, kiedy mężczyzna tyrał, żeby jego żona nie musiała pracować, mówiło się, że „udomawia swoją kobietę”. Celem Dużego Roya było
udomowić Olive, ale tak naprawdę nigdy mu się to nie udało. W obronie jego honoru – a może i mojego – harowałem całymi dniami, żeby Celestial mogła zostać w domu i szyć lalki będące dla niej głównym środkiem artystycznego wyrazu. Podobają mi się wystawiane w muzeach szklane kulki i subtelne szkice, ale lalki jako sztuka to coś, czego zwykły człowiek może nie zrozumieć. Wyobrażałem sobie, że chodzi o serię szmacianych zabawek, które będziemy sprzedawać hurtowo. Takie, które sadza się na półce albo tuli, dopóki nie wyjdzie z nich całe wypełnienie. Oczywiście jednocześnie wciąż szyłaby wysmakowane artystycznie egzemplarze na zamówienie, które z łatwością przynosiłyby pięciocyfrowe zyski. „Ale to zwykłe lalki do zabawy staną się twoim znakiem rozpoznawczym” – mówiłem jej. I widzicie? Miałem rację. Wiem, że wszystko to należy już do przeszłości i że nie można powiedzieć, by była to przeszłość w kolorach tęczy. Jednak gwoli uczciwości muszę opowiedzieć tę historię od początku do końca. Byliśmy małżeństwem przez zaledwie rok z niewielkim okładem, ale to był dobry rok. Nawet ona musiałaby to przyznać. Meteor, który zniszczył nasze życie, uderzył podczas długiego weekendu z okazji Święta Pracy. Pojechaliśmy do Eloe w odwiedziny do moich rodziców. Wzięliśmy samochód, bo lubiłem podróżować za kółkiem. Samoloty kojarzyły mi się z pracą. Byłem wówczas przedstawicielem handlowym wydawnictwa specjalizującego się w drukowaniu podręczników, głównie do matematyki. Chociaż sam zatrzymałem się na tabliczce mnożenia, to jednak odnosiłem sukcesy, bo potrafiłem wszystko sprzedać. Tydzień wcześniej podpisałem przyjemny kontrakcik z moją własną Alma Mater i starałem się o kolejny na uniwersytecie stanowym w Georgii. Nie czyniło to ze mnie jeszcze potentata, liczyłem jednak na premię wystarczająco wysoką, abyśmy mogli kupić sobie nowy dom. Naszemu dotychczasowemu – solidnemu, parterowemu budynkowi przy cichej ulicy – niczego nie brakowało, tyle że dostaliśmy go w prezencie ślubnym od rodziców Celestial. Tam dorastała, po czym został przepisany na nią jako na jedynaczkę. Teraz stanowił jej własność – i tylko jej. Odbierałem to jako typową dla białych nadopiekuńczość w amerykańskim stylu. Ja natomiast wolałem wszystko zawdzięczać sobie. Takie myśli zaprzątały mi głowę, kiedy jechaliśmy międzystanową dziesiątką do Eloe. Rocznicowa sprzeczka poszła w zapomnienie, a my znowu nadawaliśmy na tej samej fali. Z głośników naszej hondy accord – rodzinnego auta z pustym siedzeniem z tyłu – dudniły dźwięki oldskulowego hip-hopu. Po sześciu godzinach jazdy przy zjeździe numer 163 włączyłem kierunkowskaz. Gdy znaleźliśmy się na dwupasmowej szosie, wyczułem zmianę nastroju Celestial. Skuliła lekko ramiona i zaczęła pogryzać pasemka włosów. – Co jest? – zagadnąłem, ściszając najlepszą płytę w historii hip-hopu. – Denerwuję się, to wszystko. – Dlaczego? – Miałeś kiedyś wrażenie, że zostawiłeś włączony piekarnik? Z powrotem podkręciłem dźwięk do dudnienia graniczącego z łoskotem. – To zadzwoń do swojego kumpla Andre. Celestial manipulowała przy pasie bezpieczeństwa, jakby ocierał jej się o szyję. – Wiesz, że przy twoich rodzicach zawsze czuję się skrępowana. – Przy moich rodzicach? – Nie znałem drugiej pary, która stąpałaby po ziemi równie twardo jak Olive i Duży Roy. Dla odmiany rodziców Celestial trudno byłoby nazwać przystępnymi. Jej ojciec był niskim facetem, istnym krasnoludkiem, nosił olbrzymie afro w stylu Fredericka Douglassa z obowiązkowym przedziałkiem i na domiar złego był jakimś genialnym wynalazcą. Matka była związana z edukacją, ale nie pracowała jako nauczycielka ani dyrektorka
szkoły, tylko zastępczyni samego kuratora oświaty. Wspominałem już, że przed dziesięcioma albo dwunastoma laty jej ojczulek trafił na żyłę złota? Wynalazł związek chemiczny zapobiegający zbyt szybkiemu wytrącaniu się osadu z soku pomarańczowego, sprzedał to cudo firmie Minute Maid i od tamtej pory razem z żoną opływają w luksusy. Rodzice Celestial to jest dopiero coś. W porównaniu z nimi Olive i Roy są łagodni jak baranki. – Wiesz, że moi staruszkowie cię kochają – powiedziałem. – Kochają ciebie. – A ja kocham ciebie, więc ciebie też kochają. Proste. Celestial patrzyła przez szybę na przemykające za oknem wysmukłe sosny. – Mam złe przeczucie, Roy. Wracajmy do domu. Moja żona lubi dramatyzować. Mimo to w jej głosie wyczułem coś, co mogłem określić tylko jako autentyczny strach. – O co chodzi? – Nie wiem – odparła. – Ale lepiej zawróćmy. – Co powiem mamie? Wiesz, że o tej porze przygotowania do obiadu idą już pełną parą. – Zrzuć wszystko na mnie. Powiedz, że to moja wina. Z perspektywy czasu wspomnienie tamtej rozmowy przypomina oglądanie horroru, gdy widz nie może pojąć, dlaczego bohaterowie z takim uporem lekceważą znaki ostrzegawcze. Kiedy widmowy głos mówi: „Uciekajcie”, trzeba brać nogi za pas. Jednak w prawdziwym życiu człowiek nie zdaje sobie sprawy z tego, że gra w thrillerze. Wydaje mu się, że jego żona dała się ponieść emocjom. Po cichu liczy na to, że to z powodu ciąży, bo dziecko jest kluczem potrzebnym do tego, żeby wszystko na dobre domknąć. Kiedy zajechaliśmy przed dom rodziców, Olive już czekała na ganku. Moja matka ma słabość do peruk i tym razem miała na głowie loki w kolorze brzoskwiniowego dżemu. Skręciłem na podwórko, zahamowałem tuż przed zderzakiem należącego do taty chryslera, ustawiłem dźwignię zmiany biegów w pozycji parkowania, otworzyłem szeroko drzwiczki i wbiegłem na schody, przeskakując po dwa stopnie na raz – w samą porę, by wpaść w objęcia śpieszącej na moje powitanie mamy. Była malutka jak karzełek, więc schyliłem się i podniosłem ją do góry, na co wybuchnęła perlistym śmiechem. – Mały Roy! – wykrzyknęła. – Wróciłeś do domu! Postawiłem ją na ganku, zerknąłem za siebie przez ramię i nikogo nie zobaczyłem. Potruchtałem więc w dół po schodach, znów przeskakując po dwa stopnie na raz, i otworzyłem drzwiczki po stronie Celestial, a ona wyciągnęła rękę. Przysiągłbym, że matka przewróciła oczami, kiedy pomagałem żonie wysiąść z samochodu. – To typowy trójkąt – stwierdził Duży Roy, gdy raczyliśmy się we dwóch koniakiem w salonie, podczas gdy Olive krzątała się w kuchni, a Celestial się odświeżała. – Ja miałem to szczęście, że kiedy poznałem twoją mamę, oboje byliśmy wolni – dodał. – Moi rodzice już nie żyli, a jej mieszkali daleko w Oklahomie i udawali, że nigdy się nie urodziła. – Dojdą ze sobą do porozumienia – odparłem. – Celestial potrzebuje chwili, żeby poczuć się swobodnie. – Twoja mama też nie ma najłatwiejszego charakteru – zgodził się i wznieśliśmy toast za trudne kobiety, które uwielbialiśmy. – Będzie lepiej, kiedy urodzi się nam dziecko – zauważyłem. – Słusznie. Wnuczek obłaskawi dziką bestię. – Kogo nazywasz bestią? – Z kuchni zmaterializowała się mama i niczym nastolatka przysiadła Dużemu Royowi na kolanach. W drzwiach stanęła Celestial, odświeżona, śliczna i pachnąca mandarynkami. Ponieważ
zajmowałem rozkładany fotel, a rodzice migdalili się na kanapie, dla niej zabrakło wolnego miejsca, poklepałem się więc po udzie. Zebrawszy się na odwagę, usiadła mi na kolanach; wyglądaliśmy jak na krępującej podwójnej randce Anno Domini 1952. Mama wyprostowała się. – Słyszałam, że jesteś sławna, Celestial. – Słucham? – Celestial drgnęła nerwowo, jakby chciała się zerwać z moich kolan, ale szybko ją przytrzymałem. – Piszą o tobie – wyjaśniła mama. – Dlaczego nie mówiłaś, że tak o tobie głośno? Celestial wyglądała na zawstydzoną. – To tylko czasopismo studenckie. – Ale zawsze – odparła mama, podnosząc ze stolika do kawy egzemplarz ze lśniącą okładką i kartkując do zaznaczonej strony, na której widniało zdjęcie Celestial trzymającej szmacianą lalkę o rysach Josephine Baker. Wytłuszczony tytuł głosił: „Artyści z potencjałem”. – Przesłałem im ten numer – przyznałem się. – Co mam powiedzieć? Jestem z ciebie dumny. – To prawda, że ludzie płacą po pięć tysięcy dolarów za twoje lalki? – Olive ściągnęła wargi i zmrużyła oczy. – Rzadko – odparła Celestial, ale ją zagłuszyłem. – Prawda – rzuciłem. – Jak wiecie, jestem jej menadżerem. Chyba nie pozwoliłbym, żeby mojej żonie działa się krzywda? – Pięć tysięcy dolarów za lalkę? – Olive powachlowała się czasopismem, wichrząc sobie brzoskwiniową fryzurę. – Pewnie właśnie po to Pan Bóg stworzył białych. Duży Roy zachichotał; Celestial wierciła się jak leżący na grzbiecie chrząszcz, usiłując wstać z moich kolan. – Na zdjęciu wygląda gorzej niż w rzeczywistości – podkreśliła tonem małej dziewczynki. – Stroik na głowę jest ręcznie wyszywany paciorkami, a... – Za pięć tysięcy dolarów można kupić całe mnóstwo paciorków – stwierdziła mama. Celestial spojrzała na mnie, podjąłem zatem próbę zaprowadzenia pokoju. – Mamo, nie czepiaj się zawodnika, tylko reguł gry – powiedziałem. Każdy, kto jest związany z kobietą, potrafi się błyskawicznie zorientować, że popełnił gafę. Nie wiem jak, ale zmienia się wtedy proporcja jonów w powietrzu i nagle nie można swobodnie oddychać. – To nie żadna gra, tylko sztuka. – Wzrok Celestial spoczął na oprawionych w ramki reprodukcjach inspirowanych sztuką afrykańską, które zdobiły ściany salonu. – Mam na myśli prawdziwą sztukę. Duży Roy, urodzony dyplomata, odrzekł: – Może powinniśmy zobaczyć jakąś na własne oczy. – Mamy jedną w samochodzie – przyklasnąłem mu. – Zaraz ją przyniosę. Opatulona w miękki kocyk lalka wyglądała jak prawdziwe niemowlę. To było jedno z dziwactw Celestial. Jak na kobietę, która, delikatnie mówiąc, obawiała się macierzyństwa, bardzo się troszczyła o swoje szmaciane pociechy. Powtarzałem, że kiedy nasz biznes ruszy, będzie musiała zmienić podejście. Tak zwane poupées[1] miały być sprzedawane za ułamek ceny lalek takich jak ta, którą trzymałem w ręku, prawdziwych dzieł sztuki. Musiały być szyte szybko, by, gdy tylko pomysł chwyci, można było ruszyć z ich masową produkcją. Koniec z kaszmirowymi kocykami. W tym przypadku pozwoliłem jej jeszcze raz zaszaleć, bo chodziło o zlecenie od burmistrza Atlanty – prezent dla szefowej sztabu, która w okolicach Święta Dziękczynienia spodziewała się dziecka. Gdy rozchyliłem koc, żeby mama mogła zobaczyć twarz lalki, Olive głośno wciągnęła
powietrze. Mrugnąłem porozumiewawczo do Celestial, a ona łaskawie zmieniła proporcję jonów w powietrzu i znów mogłem swobodnie oddychać. – Wykapany ty – oświadczyła Olive, biorąc ode mnie lalkę i delikatnie podtrzymując jej główkę. – Posłużyłam się jego zdjęciem – wtrąciła Celestial. – Roy to moje natchnienie. – Dlatego za mnie wyszła – zażartowałem. – Nie tylko dlatego – odparła. Gdy matce brakowało słów, wiadomo było, że chwila jest magiczna. Nie odrywała oczu od zawiniątka w swoich objęciach; ojciec stanął obok i zaglądał jej przez ramię. – Do włosów użyłam austriackich kryształków – ciągnęła Celestial, rozkręcając się. – Proszę ją przechylić, odbijają światło. Rodzice zrobili, jak powiedziała, i główka lalki zalśniła, gdy światło zwykłych żarówek odbiło się od kapturka z czarnych paciorków. – Zupełnie jak aureola – odezwała się mama. – Tak to jest, kiedy ma się dziecko. Swojego własnego aniołka. Podeszła do kanapy i położyła lalkę na poduszce. Wrażenie było niesamowite, bo z rysów naprawdę mnie przypominała, a przynajmniej mnie małego ze zdjęć. Zupełnie jakbym patrzył w zaczarowane lustro. W Olive dostrzegłem szesnastolatkę, którą kiedyś była, zbyt młodą, by zostać matką, jednak czułą niczym powiew wiosny. – Mogłabym ją od ciebie odkupić? – Nie, mamo – odrzekłem; pierś rozsadzała mi duma. – To specjalne zamówienie. Szast-prast, dziesięć kawałków, wynegocjowanych przez niżej podpisanego! – Naturalnie – westchnęła, owijając lalkę kocykiem jak całunem. – Na co mi lalka? Takiej starej babie? – Może ją pani zatrzymać – powiedziała Celestial. Spojrzałem na nią z miną, którą ona nazywa miną Gary’ego Colemana. Zgodnie z umową lalka miała zostać dostarczona do końca miesiąca. Termin był więcej niż ostateczny; umowę spisano czarnym atramentem w trzech egzemplarzach i poświadczono notarialnie. Brakowało tylko klauzuli o opłaconej dostawie do miejsca przeznaczenia. Nie patrząc na mnie, Celestial stwierdziła: – Mogę zrobić nową. Olive odparła: – Nie chcę cię narażać na straty. Po prostu jest taka podobna do Małego Roya... Sięgnąłem po lalkę, żeby odebrać ją mamie, lecz ta nie chciała jej puścić, a Celestial dodatkowo nie ułatwiała mi sprawy. Jest bardzo łasa na komplementy. To kolejna rzecz, nad którą będziemy musieli popracować, jeśli ten interes w ogóle ma wypalić. – Proszę ją zatrzymać – zwróciła się do mojej matki, zupełnie jakby nie pracowała nad tą lalką przez trzy miesiące. – Dla burmistrza zrobię inną. Teraz jednak przyszła kolej na Olive, żeby zamieszać w jonach. – No tak. Pan burmistrz. Najmocniej przepraszam! – Oddała mi lalkę. – Odnieś ją do auta, zanim ją wybrudzę. Nie chciałabym potem dostać od was rachunku na dziesięć tysięcy dolarów. – Nie to miałam na myśli. – Celestial spojrzała na mnie przepraszająco. – Mamo... – powiedziałem. – Olive... – wtrącił Duży Roy. – Pani Hamilton... – dodała Celestial. – Czas na obiad – oznajmiła matka. – Mam nadzieję, że jadacie jeszcze słodkie ziemniaki i kapustę.
Obiad zjedliśmy może nie tyle w milczeniu, co w ciszy. Olive była tak zagniewana, że zepsuła mrożoną herbatę. Wziąłem głęboki łyk, spodziewając się poczuć na języku słodycz cukru trzcinowego, i zakrztusiłem się od gryzącego smaku soli kamiennej. Niedługo po tym ze ściany spadło moje oprawione w ramkę świadectwo ukończenia szkoły średniej i na szkle pojawiła się rysa. Znak? Być może. Ale nie myślałem wtedy o przesłaniach z góry. Byłem zbyt rozkojarzony tym, że przez przypadek uwikłałem się w konflikt dwóch kobiet, z których każda była mi droga. Rzecz nie w tym, że nie potrafię się odnaleźć w takiej sytuacji. Każdy facet wie, jak to jest dzielić się sobą z bliskimi. Jednak w przypadku mojej matki i Celestial czułem się dosłownie rozdarty na pół. Olive wydała mnie na świat i zrobiła ze mnie mężczyznę, którym dzisiaj jestem. Celestial za to była bramą wiodącą do reszty mojego życia, drzwiami z lśniącą politurą, przejściem do kolejnego, wyższego poziomu gry. Na deser była strucla z cynamonem i orzechami pekan, moja ulubiona, ale sprzeczka o lalkę wartą dziesięć tysięcy dolarów odebrała mi apetyt. Niemniej jednak wcisnąłem w siebie dwie porcje ciasta z brunatnymi zawijasami, bo, jak wiadomo, odmowa zjedzenia potraw przygotowanych przez kobietę z Południa to najpewniejsza droga do tego, by jeszcze bardziej ją urazić. Opychałem się więc jak wygłodniały uchodźca, podobnie jak Celestial, chociaż oboje poprzysięgliśmy sobie unikać cukru rafinowanego. Gdy sprzątnęliśmy ze stołu, Duży Roy zagadnął: – Może teraz wniesiecie bagaże do środka? – Nie, staruszku – odparłem, siląc się na lekki ton. – Zarezerwowałem dla nas pokój w Piney Woods. – Wolisz nocować w tej norze zamiast we własnym domu? – wtrąciła się Olive. – Chcę opowiedzieć Celestial o swoich początkach. – Żeby to zrobić, nie musicie tam nocować. Prawda była jednak taka, że musieliśmy. Tę historię należało opowiedzieć z dala od moich rodziców z tymi ich rewizjonistycznymi zapędami. Po roku małżeństwa Celestial zasługiwała na to, żeby się wreszcie dowiedzieć, za kogo wyszła za mąż. – To twój pomysł? – zwróciła się do Celestial matka. – Nie, proszę pani. Chętnie tutaj zostanę. – Ja tak postanowiłem – odparłem, chociaż Celestial cieszyła się na nocleg w motelu. Twierdziła, że nigdy nie czuła się swobodnie, śpiąc ze mną w jednym łóżku w domu moich rodziców, mimo że byliśmy legalnie sobie poślubieni i tak dalej. Kiedy ostatni raz się u nich zatrzymaliśmy, założyła staroświecką koszulę nocną rodem z serialu Domek na prerii, chociaż zwykle sypiała nago. – Ale ja już wam pościeliłam – pożaliła się Olive i nieoczekiwanie przyciągnęła do siebie Celestial. Przez ułamek sekundy patrzyły sobie w oczy tak, jak żaden mężczyzna nigdy nie patrzy na drugiego mężczyznę, jakby poza nimi w pokoju nie było nikogo innego. – Roy. – Celestial odwróciła się do mnie, dziwnie przestraszona. – Jak myślisz? – Rano będziemy z powrotem, mamo – odrzekłem i pocałowałem Olive. – Akurat na twoje placuszki z miodem. Ile czasu zajęło nam opuszczenie domu mojej matki? Może teraz, z perspektywy czasu, tak mi się tylko wydaje, ale wszyscy poza mną zdawali się w nieskończoność odwlekać rozstanie. Kiedy wreszcie przestąpiliśmy próg, ojciec podał Celestial otuloną w koc lalkę. Trzymał ją nieporadnie, jakby nie mógł się zdecydować, czy ma do czynienia z przedmiotem czy też z żywą istotą. – Przewietrzcie ją trochę – powiedziała matka i odsunęła skraj kocyka, a zachodzące słońce zapaliło wokół główki lalki pomarańczową aureolę.
– Może ją pani zatrzymać – powtórzyła Celestial. – Naprawdę. – Ta należy do burmistrza – odparła Olive. – Podarujesz mi inną. – Najlepiej żywą – zażartował Duży Roy, obrysowując swoimi wielkimi dłońmi wyimaginowany ciężarny brzuch. Dziwny czar, który zatrzymywał nas dotąd na progu domu, prysł na dźwięk śmiechu ojca i w końcu mogliśmy się pożegnać. Ledwo wsiedliśmy do samochodu, Celestial odtajała. Cokolwiek ją wcześniej dręczyło – nieuzasadniony lęk albo złe przeczucie – zniknęło, gdy tylko znaleźliśmy się znowu na autostradzie. Spuściwszy głowę między kolana, rozplotła francuskie warkocze, które tkwiły za jej uszami, po czym przez dłuższą chwilę zawzięcie rozplątywała i mierzwiła włosy. Kiedy się wyprostowała, znów była sobą, z tą nieokiełznaną fryzurą i krnąbrnym uśmiechem. – Chryste Panie, ale głupio wyszło – jęknęła. – Racja – przytaknąłem. – Kompletnie nie wiem, o co im chodziło. – O dzieci – wyjaśniła. – Pragnienie wnuków sprawia, że nawet najnormalniejsi rodzice bzikują. – Ale nie twoi – zauważyłem, myśląc o rodzicach Celestial, chłodnych jak wnętrze lodówki. – Owszem, moi też – powiedziała. – Tylko przy tobie się hamują. Wszyscy oni powinni pójść na terapię. – Przecież staramy się o dziecko – podkreśliłem. – Ostatecznie co za różnica, jeśli im też będzie na tym zależało? Chyba dobrze mieć jakiś wspólny cel? Po drodze do hotelu zatrzymałem się na poboczu, obok mostu zawieszonego nad czymś, co mapy szumnie nazywały rzeką Aldridge, a co w rzeczywistości było w zasadzie większym strumieniem. – Co ty masz na nogach? – Pantofle na koturnie – odrzekła, marszcząc brwi. – Dasz radę w nich chodzić? Celestial robiła wrażenie zawstydzonej swoim obuwiem, wysoką konstrukcją z korka i wstążki w grochy. – Myślisz, że mogłabym zrobić dobre wrażenie na twojej matce w butach na płaskim obcasie? – Spokojnie, to niedaleko – rzuciłem, zsuwając się z miękkiego nasypu, podczas gdy ona drobiła za mną. – Złap mnie za szyję – dodałem. Wziąłem ją na ręce niczym pannę młodą i zniosłem na dół. Wtuliła twarz w moją szyję i westchnęła. Nigdy bym jej tego nie powiedział, ale podobało mi się, że jestem od niej silniejszy, że mogę dosłownie porwać ją w ramiona i ponieść przed siebie. Ona też by się do tego nie przyznała, ale wiedziałem, że i jej się to podoba. Dotarłem nad brzeg strumienia i postawiłem ją na miękkiej ziemi. – Robisz się coraz cięższa, mała. Na pewno nie jesteś w ciąży? – Ha, ha, bardzo śmieszne. – Podniosła wzrok do góry. – Strasznie wielki most jak na taki strumyk – zauważyła. Usiadłem na ziemi i oparłem plecy o jeden z metalowych wsporników, jakby to był pień wielkiej hikory rosnącej na naszym podwórku. Skrzyżowałem nogi i poklepałem wolną przestrzeń na trawie pomiędzy nimi. Celestial usiadła, ja zaś objąłem jej klatkę piersiową i oparłem podbródek w miejscu, gdzie szyja łączy się z ramieniem. Strumień obok nas był bardzo przejrzysty; woda mknęła po gładkich kamieniach, drobne fale połyskiwały srebrem w półmroku. Moja żona pachniała jak ciasto lawendowo-kokosowe. Odezwałem się: – Zanim zbudowali tamę i poziom wody opadł, tata i ja przychodziliśmy tu w soboty
z wędkami i przynętą. W pewnym sensie na tym właśnie polega bycie ojcem: to kanapki z mortadelą i napój winogronowy. Celestial zachichotała; nie zdawała sobie sprawy z tego, że mówię śmiertelnie poważnie. Nad nami jakiś samochód przejechał po perforowanych metalowych płytach; wpadający przez otwory wiatr wygrywał na nich cichą melodię, jakby ktoś delikatnie dmuchał w szyjkę butelki. – Kiedy przejeżdża tędy więcej samochodów, brzmi to niemal jak piosenka. Siedzieliśmy, czekając na kolejne auta, zasłuchani w muzykę mostu. Nasze małżeństwo było udane. I nie przemawia przeze mnie wyłącznie sentymentalizm. – Georgia – szepnąłem, zwracając się do niej pieszczotliwym przezwiskiem. – Moja sytuacja rodzinna jest bardziej skomplikowana, niż myślisz. Moja matka... – Nie potrafiłem dokończyć zdania. – Nic się nie stało – zapewniła mnie. – Nie jestem na nią zła. Kocha cię, to wszystko. Odwróciła się i pocałowaliśmy się jak dwoje obściskujących się pod mostem nastolatków. Cudownie było czuć się dorosłym, a zarazem wciąż młodym. Już po ślubie, ale jeszcze nie ustatkowanym. Związanym i wolnym jednocześnie. Matka przesadziła. Piney Woods standardem przypominał inne tanie motele – obiektywnie rzecz biorąc, półtorej gwiazdki, plus dodatkowa gwiazdka za fakt, iż był to jedyny motel w miasteczku. Dawno temu, po balu maturalnym, zabrałem tam dziewczynę, licząc, że wreszcie stracę cnotę. Aby stać mnie było na wynajęcie pokoju, zakup butelki białego wina musującego i paru innych romantycznych gadżetów, najpierw musiałem spakować setki zakupów w supermarkecie sieci Piggly Wiggly. Nie omieszkałem nawet wstąpić do pralni samoobsługowej po garść ćwierćdolarówek, żeby móc uruchomić łóżko masujące. Tamta noc okazała się jednak istną komedią pomyłek. Łóżko masujące zżarło sześć ćwierćdolarówek, zanim zdołałem je uruchomić, po czym zaczęło hałasować niczym kosiarka. Dodatkowo moja partnerka miała na sobie krynolinę godną damy z plantacji gdzieś na amerykańskim Południu; kiedy chciałem zacieśnić z nią znajomość, jedna z obręczy wystrzeliła w górę i trafiła mnie prosto w nos. Po tym, jak już zameldowaliśmy się w motelu i rozgościliśmy w pokoju, opowiedziałem tę historię Celestial w nadziei, że ją rozśmieszę. Ona jednak odparła: – Chodź tutaj, skarbie – i pozwoliła mi oprzeć głowę na swojej piersi, czyli zrobiła dokładnie to samo, co moja ówczesna partnerka z balu maturalnego. – Czuję się jak na biwaku – zauważyłem. – Raczej jak na wymianie studenckiej za granicą. Odnalazłem w lustrze jej spojrzenie i powiedziałem: – Niewiele brakowało, żebym się tutaj urodził. Olive sprzątała kiedyś w tym motelu. – Wtedy jeszcze Piney Woods nazywało się Rebel’s Roost, lśniło czystością, a w każdym pokoju wisiała flaga konfederatów. Kiedy zaczęły się skurcze, mama akurat szorowała wannę, była jednak zdeterminowana, abym nie przyszedł na świat pod Krzyżem Południa. Zaciskała kolana, dopóki właściciel motelu, przyzwoity człowiek, wbrew temu, co można by sądzić na podstawie wystroju wnętrz, odwiózł ją trzydzieści mil dalej do Alexandrii. Był dokładnie piąty kwietnia 1969 roku, a ja swoją pierwszą noc przespałem na oddziale dla noworodków, gdzie nie obowiązywała segregacja rasowa. Mama była z tego powodu bardzo dumna. – A gdzie był Duży Roy? – spytała Celestial zgodnie z moimi oczekiwaniami. Znaleźliśmy się tutaj właśnie z powodu tego pytania, dlaczego więc szło mi tak ciężko? Sam ją na nie naprowadziłem, a kiedy padło, milczałem jak głaz. – Pracował? Celestial siedziała na łóżku, zajęta doszywaniem kolejnych paciorków do lalki
burmistrza, lecz moje milczenie zwróciło jej uwagę. Przegryzła nitkę, zawiązała supełek i odwróciła się, żeby na mnie spojrzeć. – Co się stało? Wciąż bezdźwięcznie poruszałem wargami. To nie było odpowiednie miejsce, żeby jej o tym opowiadać. Moja opowieść zaczęła się w dniu narodzin, lecz początki właściwej historii sięgały znacznie głębiej. – Roy, o co chodzi? Co się dzieje? – Duży Roy nie jest moim ojcem. – Jedno krótkie zdanie, którego zgodnie z daną matce obietnicą nigdy miałem nie wypowiedzieć na głos. – Co? – Biologicznym. – Ale twoje nazwisko...? – Usynowił mnie, kiedy byłem niemowlęciem. Wstałem z łóżka i łącząc sok z puszki z wódką, zrobiłem nam drinki. Mieszając je palcem, nie potrafiłem spojrzeć jej w oczy, nawet w lustrze. Zapytała: – Od dawna o tym wiesz? – Powiedzieli mi, zanim poszedłem do przedszkola. Eloe to małe miasteczko, nie chcieli, żebym dowiedział się na podwórku. – Dlatego teraz mi to mówisz? Żebym przypadkiem nie usłyszała o tym na ulicy? – Nie – odparłem. – Mówię ci o tym, żebyś poznała wszystkie moje sekrety. – Wróciłem do łóżka i podałem jej kubek z cienkiego plastiku. – Nasze zdrowie. Zamiast przyłączyć się do mojego żałosnego toastu, odstawiła kubek na pokiereszowaną szafkę nocną i starannie owinęła lalkę burmistrza kocykiem. – Roy, dlaczego robisz takie rzeczy? Jesteśmy małżeństwem od ponad roku, a tobie nie przyszło do głowy, żeby się tym ze mną wcześniej podzielić? Czekałem na ciąg dalszy, na oschłe słowa i łzy; może nawet bym je wolał, ale Celestial tylko przewróciła oczami i pokręciła głową. Potem nabrała powietrza do płuc i wypuściła je ze świstem. – Robisz to celowo, Roy. – To znaczy co? – Mówisz mi, że tworzymy rodzinę, że jestem najbliższą ci osobą, a potem dowiaduję się takich rewelacji na twój temat. – To żadne rewelacje. Zresztą jakie to ma znaczenie? – Zabrzmiało to jak pytanie retoryczne, ale naprawdę zależało mi na odpowiedzi. Chciałem, żeby powiedziała, że nie robi jej to żadnej różnicy, że zależy jej na mnie i moje koślawe drzewo genealogiczne nie ma dla niej znaczenia. – Nie chodzi tylko o tę jedną sprawę, ale o numery telefonów w twoim portfelu i o to, że czasami nie nosisz obrączki. A teraz jeszcze coś takiego. Ledwo uporaliśmy się z jednym problemem, pojawia się nowy. Gdybym cię tak dobrze nie znała, pomyślałabym, że próbujesz sabotować nasze małżeństwo, plany związane z dzieckiem i tak dalej. – Powiedziała to takim tonem, jakbym tylko ja ponosił winę, jakby do tanga nie trzeba było dwojga. Kiedy się wkurzałem, nigdy nie podnosiłem głosu. Zniżałem go tak bardzo, że rozbrzmiewał w kościach, nie w uszach. – Jesteś pewna, że tego chcesz? Może na taką sposobność czekałaś? Oto właściwie postawione pytanie. Mówię ci, że nie znam swojego prawdziwego ojca, a ty zaczynasz mieć wątpliwości co do całego naszego związku. Posłuchaj: nie powiedziałem ci, bo to nie ma nic
wspólnego z nami. – Z tobą jest coś nie tak – warknęła. W pokrytym ciemnymi plamami lustrze jej twarz wyglądała na rozbudzoną i wściekłą. – Już rozumiesz? – odrzekłem. – Właśnie dlatego nie chciałem ci o tym mówić. I co teraz? Wydaje ci się, że mnie nie znasz, bo nie znasz mojego dokładnego profilu genetycznego? Co to za burżuazyjne przesądy, do cholery? – Rzecz w tym, że mi nie powiedziałeś. Nieważne, że nie znasz swojego ojca. – Nie mówię, że nie wiem, kim on jest. Za kogo ty uważasz moją matkę? Chcesz powiedzieć, że nie wie, z kim zaszła w ciążę? Serio, Celestial? Do tego to zmierza? – Nie łap mnie za słówka – odpowiedziała. – To ty ukrywałeś przede mną sekret wielkości Alaski. – Co mam ci powiedzieć? Moim prawdziwym ojcem jest Othaniel Jenkins. To wszystko. Teraz wiesz tyle, co ja. To ma być sekret wielkości Alaski? Raczej stanu Connecticut. Ewentualnie Rhode Island. – Nie odwracaj kota ogonem. – Celestial – spróbowałem – okaż odrobinę współczucia. Olive nie miała wtedy nawet siedemnastu lat. On ją wykorzystał. Dorosły mężczyzna! – Mówię o tobie i o mnie. Jesteśmy małżeństwem. Małżeństwem. Mam gdzieś, jak on się nazywa. Czy wyglądam na kogoś, kogo obchodzi, co twoja matka...? Odwróciłem się, żeby spojrzeć wprost na nią, nie na jej odbicie w lustrze. Zaniepokoiło mnie to, co zobaczyłem. Oczy miała na wpół przymknięte, zaciśnięte wargi już, już miały się otworzyć, a ja instynktownie poczułem, że nie chcę usłyszeć tego, co Celestial ma mi do powiedzenia. – Siedemnasty listopada – wtrąciłem, zanim zdążyła sformułować myśl. Inne pary używają takich hamulców bezpieczeństwa w czasie ostrego seksu, żeby wiedzieć, kiedy się wycofać; my powstrzymywaliśmy się w ten sposób od ostrych słów. Na hasło „siedemnasty listopada” – to data naszej pierwszej randki – zawieszaliśmy rozmowę na kwadrans. Uciekłem się do tego, wiedząc, że jeśli Celestial powie jeszcze cokolwiek na temat mojej mamy, to któreś z nas pewnie chlapnie coś, z czego nie będzie się już mogło wycofać. Celestial uniosła ramiona w górę. – Niech ci będzie! Piętnaście minut przerwy. Wstałem i wziąłem plastikowe wiaderko na lód. – Pójdę je napełnić. Kwadrans to sporo czasu. Wiedziałem, że ledwo drzwi się za mną zamkną, moja żona zadzwoni do Andre. Poznali się w żłobku, kiedy nie potrafili jeszcze siadać, więc są ze sobą zżyci jak brat i siostra. Ja i Dre spotkaliśmy się na studiach i to właśnie on przedstawił mnie Celestial. Podczas gdy ona mu się żaliła, wszedłem na piętro, wstawiłem wiaderko do maszyny i pociągnąłem za dźwignię. Kostki lodu zaczęły sypać się do środka gwałtownymi zrywami. Kiedy czekałem, aż wiaderko się napełni, pojawiła się kobieta mniej więcej w wieku Olive, krępa, o życzliwej twarzy, z dołeczkami w policzkach. Jej ręka tkwiła w materiałowym temblaku. – Bark – wyjaśniła i dodała, że ciężko jej się prowadzi, ale w Houston czeka na nią nowonarodzony wnuczek, którego zamierza podnosić drugą, zdrową ręką. Ponieważ mama wychowała mnie na dżentelmena, zaniosłem jej lód do pokoju, do numeru 206. Z powodu kontuzji nie mogła sobie poradzić z otwarciem okna, uniosłem zatem szybę do góry i podparłem Biblią, zostawiając niewielką szczelinę. W zapasie miałem jeszcze siedem minut, zajrzałem więc do łazienki i zabawiłem się w hydraulika: naprawiłem spłuczkę, bo woda w toalecie lała się jak
w wodospadzie Niagara. Wychodząc, zwróciłem starszej pani uwagę, że gałka w drzwiach luźno się obraca i że po moim wyjściu powinna się upewnić, czy na pewno są zamknięte. Podziękowała mi; mówiłem do niej: „proszę pani”. Była dokładnie za dwanaście dziewiąta wieczorem. Wiem, bo spojrzałem na zegarek, żeby sprawdzić, czy mogę już wrócić do żony. Za siedem dziewiąta zapukałem do drzwi naszego pokoju. Celestial zrobiła nam dwie świeże wódki z sokiem. Sięgnęła gołą ręką do wiaderka i do każdego kubka wrzuciła po trzy kostki lodu. Zamieszała, żeby koktajl się zmroził, a potem wyciągnęła do mnie swoje piękne ramię. Na długie lata miał to być dla mnie ostatni szczęśliwy wieczór. [1] Poupée – (franc.) lalka (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
CELESTIAL Pamięć to dziwna rzecz, ekscentryczny strażnik. Nadal wspominam tamtą noc, choć już nie tak często jak dawniej. Jak długo można oglądać się wstecz? Bez względu na to, co ktoś mógłby pomyśleć, nie była to klęska godna zapamiętania. Nie jestem pewna, czy to w ogóle była klęska. Mówiąc, że odwiedzam Piney Woods Inn w swoich snach na jawie, wcale nie próbuję się bronić. Taka jest prawda. Jak śpiewała Aretha: „Kobieta to tylko człowiek... Z krwi i kości, jak jej mężczyzna”. Nic dodać, nic ująć. Żałuję, że tak bardzo się wtedy pokłóciliśmy, i to jak na złość o jego rodziców. Przed ślubem, kiedy dopiero zaczynaliśmy bawić się w miłość, zdarzały nam się kłótnie ostrzejsze niż tamtego wieczoru, ale wówczas toczyliśmy potyczki o kształt naszego związku. Natomiast w motelu Piney Woods starliśmy się o historię, a o przeszłość nie da się walczyć fair. Wiedząc coś, czego ja nie wiedziałam, Roy rzucił: „siedemnasty listopada”, hasło ogłaszające rozejm. Ucieszyłam się, kiedy wyszedł przynieść lód. Zadzwoniłam do Andre, który po trzech sygnałach odebrał i przemówił mi do rozsądku, jak zwykle opanowany i grzeczny. – Bądź łagodniejsza wobec Roya – powiedział. – Jeżeli wybuchasz, ilekroć chce być z tobą szczery, to zachęcasz go w ten sposób do kłamstwa. – Ale – odparłam, jeszcze nie gotowa się poddać – on nawet nie... – Wiesz, że mam rację – przerwał mi bez odrobiny zarozumialstwa. – Nie wiesz za to, że dziś wieczorem podejmuję u siebie pewną młodą damę. – Pardon moi. – Naprawdę się ucieszyłam. – Żigolakom też czasami doskwiera samotność – dodał. Odkładając słuchawkę, nadal się uśmiechałam. Uśmiechałam się też, gdy w drzwiach stanął Roy z wiaderkiem lodu w wyciągniętych rękach; wyglądało to tak, jakby wręczał mi bukiet róż. Cały mój gniew zdążył się już wtedy ulotnić jak aromat zimnej kawy. – Przepraszam cię, Georgia – powiedział, biorąc ode mnie drinka. – Ta sprawa nie dawała mi spokoju. Pomyśl, jak muszę się czuć. Ty masz idealną rodzinę, w dodatku twój ojciec jest milionerem. – Nie zawsze miał pieniądze – odrzekłam; było to coś, co powtarzałam przynajmniej raz w tygodniu. Zanim ojciec sprzedał swój patent na sok pomarańczowy firmie Minute Maid, żyliśmy jak każda inna rodzina w dzielnicy Cascade Heights: klasa średnia według mniemania całej reszty kraju, w oczach Afroamerykanów – klasa wyższa średnia. Żadnej gosposi, prywatnych szkół czy funduszu powierniczego. Po prostu dwoje rodziców z wyższym wykształceniem i przyzwoitymi posadami. – W każdym razie, odkąd cię znam, zawsze byłaś córką bogatego człowieka. – Milion dolarów nie robi z mężczyzny krezusa – odparłam. – Naprawdę bogaci nie muszą zarabiać na swój majątek. – Krezus, nowobogacki, majętny czarny, z mojej perspektywy każdy z nich to bogacz. Chyba nie wyobrażasz sobie, że mógłbym ot, tak sobie wpaść do waszej rezydencji i oznajmić twojemu ojcu, że nigdy nie znałem swojego biologicznego taty. Zrobił krok w moją stronę, a ja przysunęłam się do niego. – To nie jest żadna rezydencja – powiedziałam, zniżając głos. – I mówiłam ci już, że ojciec mojego taty dzierżawił ziemię. W dodatku w Alabamie.
Nigdy nie byłam przygotowana na tego rodzaju rozmowy, chociaż po roku powinnam była się przyzwyczaić, że powracają niczym refren irytującej piosenki. Zanim się pobraliśmy, matka ostrzegała mnie, że Roy i ja pochodzimy z dwóch różnych światów. Twierdziła, iż będę go musiała stale zapewniać, że jesteśmy „wprzęgnięci w jedno jarzmo”[2]. Tak mnie rozbawiła tym sformułowaniem, że powtórzyłam je Royowi, dorzucając żart o ciągnięciu pługa, ale nawet się nie uśmiechnął. – Celestial, twój tata nie ma teraz nic wspólnego z uprawą ziemi. A twoja mama? Nie chciałem, żeby wyobrażała sobie Olive jako porzuconą na poboczu drogi nastolatkę w ciąży. Nie mogłem jej stawiać w takim świetle. Podeszłam do niego i położyłam mu dłonie na głowie, wyczuwając palcami zarys jego czaszki. – Posłuchaj – szepnęłam z ustami przy jego uchu. – Nie jesteśmy nową wersją Wiercipięty w czarnoskórej obsadzie. Wiesz, że moja mama jest drugą żoną taty. – I to niby ma mną wstrząsnąć? – Nie znasz całej prawdy. – Zaczerpnęłam powietrza i zanim zdążyłam się dobrze zastanowić, czym prędzej wyrzuciłam z siebie te słowa: – Moi rodzice zeszli się, zanim tata wziął rozwód. – Chcesz powiedzieć, że był w separacji czy...? – Że mama była jego kochanką. Przez długi czas. Jakieś trzy lata. Rodzice pobrali się w urzędzie, bo pastor nie chciał udzielić im ślubu. – Widziałam zdjęcia. Gloria ma na nich kostiumik w kolorze złamanej bieli i toczek z woalką, ojciec wygląda młodo i jest bardzo podekscytowany. Z ich uśmiechów nie da się wyczytać niczego poza pełną gotowością i wzajemnym oddaniem. Nic nie świadczy o tym, że też tam byłam, a jednak jestem obecna na tych fotografiach, ukryta za trzymanym przez mamę bukietem żółtych chryzantem. – A niech mnie – mruknął Roy i cicho zagwizdał. – Nie sądziłem, że pana D. stać na coś takiego. Nie przypuszczałem też, że Gloria... – Ani słowa o mojej mamie – przerwałam mu. – Ty nic nie mówisz na temat mojej, ja na temat twojej. – Nie mam nic do zarzucenia Glorii, bo wiem, że ty nie miałabyś nic do zarzucenia Olive, prawda? – Mój ojciec nie był bez winy. Spotykali się od miesiąca, zanim się jej przyznał, że jest żonaty. Opowiedziała mi o tym, kiedy miałam osiemnaście lat i po uczuciowych zawirowaniach rzuciłam studia na Uniwersytecie Howarda. Pomagając mi zaklejać kartony z rzeczami, stwierdziła: „Miłość i zdrowy osąd nie idą w parze, chociaż czasami wynika z tego coś dobrego. Wiedziałaś, że kiedy się poznaliśmy, twój ojciec miał pewne zobowiązania?”. Dla mnie był to pierwszy raz, kiedy matka rozmawiała ze mną jak kobieta z kobietą. Bez słów poprzysięgłyśmy sobie zachować to w tajemnicy. Aż do dziś nie zdradziłam jej zaufania. – Miesiąc to nie tak dużo – zauważył Roy. – Gloria mogła od niego odejść. Jeżeli by tego chciała, rzecz jasna. – Ale nie chciała – podkreśliłam. – Według niej była już wtedy „nieodwracalnie zakochana”. – Mówiąc to, przybrałam ton, jakim moja matka przemawiała publicznie: wyraźnie, ze znakomitą dykcją, jakże inny od rozedrganego szeptu, którym powierzała mi swój sekret. – Że jak? – zdumiał się Roy. – Nieodwracalnie? Po trzydziestu dniach skończyła się gwarancja i nie mogła z niego zrezygnować? – Powiedziała mi, że z perspektywy czasu cieszy się, iż o niczym nie wiedziała, bo nigdy nie umówiłaby się z żonatym mężczyzną, a tata okazał się być tym jedynym. – W pewnym sensie ją rozumiem. – Roy podniósł moją dłoń do ust. – Czasami, kiedy
efekt końcowy nas zadowala, nie ma znaczenia, jak go osiągnęliśmy. – Nie – zaprotestowałam. – Liczy się podróż, a nie dotarcie do celu. Moja mama jest tego najlepszym przykładem. Tata okłamał ją dla jej własnego dobra. Ja nigdy nie chcę dziękować komuś za to, że zostałam oszukana. – Zgoda – odrzekł. – Ale spójrz na to inaczej: gdyby twój tata nie ukrył przed nią swojej sytuacji, nie byłoby cię tutaj. A gdyby ciebie nie było, co stałoby się ze mną? – Nadal mi się to nie podoba. Chcę, żebyśmy byli wobec siebie szczerzy. Nie chcę, żeby nasze dziecko odziedziczyło nasze sekrety. Roy triumfalnie uniósł w górę zaciśniętą pięść. – Wiesz, co właśnie powiedziałaś? – Co? – „Nasze dziecko”! – Roy, przestań się wygłupiać. Próbuję ci coś powiedzieć. – Nie wykręcaj się. Powiedziałaś: „nasze dziecko”. – Roy – powtórzyłam. – Mówię serio. Koniec z tajemnicami, okej? Jeżeli coś jeszcze ukrywasz, mów śmiało. – Niczego nie ukrywam. To wystarczyło, żebyśmy się pogodzili, tak jak już wielokrotnie to robiliśmy. O tym też jest piosenka: „Rozstania i powroty, nic innego nie robimy”. Czy wyobrażałam sobie, że zawsze tak będzie? Że się zestarzejemy, oskarżając się i przebaczając sobie nawzajem? Wtedy nie wiedziałam jeszcze, jak wygląda „zawsze”. Może do dziś tego nie wiem. Jednak tamtej nocy w Piney Woods wierzyłam, że nasze małżeństwo jest jak misternie tkany gobelin, delikatny, lecz możliwy do naprawienia. Często go rozdzieraliśmy i łataliśmy, zawsze jedwabną nitką; ładnie wyglądała, lecz wiadomo było, że prędzej czy później znów pęknie. Padliśmy na wąskie łóżko, trochę oszołomieni zmieszanymi naprędce koktajlami. Zgodnie uznawszy, że narzuta wygląda podejrzanie, zrzuciliśmy ją kopniakami na podłogę i położyliśmy się twarzami o siebie. Palcami obrysowywałam jego łuk brwiowy, rozmyślając o swoich i Roya rodzicach. Ich małżeństwa wyglądały na uszyte z mniej misternej, lecz znacznie trwalszej tkaniny; przypominały jutowy worek związany szarym sznurkiem. Jaką wyższość odczuwaliśmy z Royem tamtej nocy w naszym wynajętym pokoju, ciesząc się z subtelności łączących nas uczuć. Na samą myśl jest mi teraz wstyd i twarz oblewa mi gorący rumieniec, nawet jeśli tylko śnię na jawie. Nie wiedziałam wtedy, że nasze ciała mogą przeczuwać pewne wydarzenia, zanim jeszcze do nich dojdzie, i gdy moje oczy napełniły się łzami, pomyślałam, że to na skutek nieoczekiwanego przypływu emocji. Czasami czułam się podobnie, przeglądając oferty sklepów z tkaninami albo przygotowując posiłek – myślałam wówczas o Royu, o tym, jak kołysze się, chodząc na tych swoich krzywych nogach, albo o dniu, w którym obezwładnił złodzieja i przewrócił go na ziemię, tracąc przy tym bezcenną górną jedynkę. Zawsze na to wspomnienie roniłam kilka łez, bez względu na to, gdzie akurat byłam, zrzucając winę na alergię albo rzęsę, która złośliwie wpadła mi do oka. Kiedy więc tamtej nocy w Eloe emocje chwyciły mnie za gardło, a oczy nagle mi zwilgotniały, uznałam to raczej za objaw namiętności niż za przeczucie. Gdy planowaliśmy tamten wyjazd, sądziłam, że zatrzymamy się u matki Roya, i nie spakowałam żadnej zmysłowej bielizny. Zostałam więc w białej halce, która musiała nam wystarczyć do zabawy w rozbieranie. Roy uśmiechnął się i powiedział, że mnie kocha. Głos mu się załamał, jakby dopadło go to samo niespodziewane uczucie co mnie. Jako młodzi i głupi, wzięliśmy to za przejaw pożądania. Jego akurat nam nie brakowało. Trwaliśmy tak, rozbudzeni, choć wyczerpani, zawieszeni w stanie kojącej czułości,
pełnym nieograniczonych możliwości. Usiadłam na łóżku obok Roya i wdychałam zapachy minionego dnia: rzecznego błota, hotelowego mydła z piżmową nutą, woń mojego męża, tę specyficzną chemiczną mieszankę będącą jego znakiem rozpoznawczym, i wreszcie swoją własną, które wsiąkły głęboko we włókna pościeli. Przysunęłam się bliżej i pocałowałam zamknięte powieki Roya. Myślałam o tym, jakie mam szczęście. Nie w tym sensie, o jakim myśli się na widok samotnych kobiet – zawsze mi to uświadamia, jak trudno w dzisiejszych czasach o faceta nadającego się do żeniaczki – i nie w sensie lansowanym przez czasopisma kobiece, utyskujące, jak niewielu „porządnych” czarnych mężczyzn jest dostępnych „na rynku”; narzekaniom tym towarzyszy zwykle długa lista nieodpowiednich kandydatów: nieboszczyków, gejów, odsiadujących wyrok albo żonatych z białymi kobietami. Owszem, w tym sensie istotnie miałam szczęście, jednak będąc żoną Roya, czułam się farciarą przede wszystkim w znaczeniu pierwotnym: jako ta, która znalazła kogoś, czyj zapach jej odpowiada. Czy tamtej nocy kochaliśmy się tak namiętnie, bo wiedzieliśmy, co potem nastąpi, czy dlatego, że tego nie wiedzieliśmy? Czy podświadomie odebraliśmy jakieś ostrzeżenie z przyszłości, dotarł do nas wściekły dygot dzwonu pozbawionego serca? Czy ów niemy dzwon wprawił w ruch powietrze, a jego powiew kazał mi sięgnąć po leżącą na podłodze halkę i skryć pod nią swoją nagość? Czy jakiś cichy alarm zmusił Roya, by odwrócił się na bok i przycisnął mnie do siebie ciężkim ramieniem? Wymamrotał przy tym coś przez sen, ale się nie obudził. Czy pragnęłam dziecka? Czy tamtej nocy leżałam w łóżku, wyobrażając sobie zbieraninę ruchliwych komórek podlegających kolejnym podziałom tylko po to, bym mogła zostać matką, Roy ojcem, zaś Duży Roy, Olive i moi rodzice dziadkami? Na pewno myślałam o tym, co dzieje się w moim ciele, nie wiem jednak, na co liczyłam. Czy macierzyństwo to naprawdę kwestia wyboru, kiedy jest się całkiem normalną kobietą, żoną całkiem normalnego mężczyzny? Na studiach działałam jako wolontariuszka w pewnym stowarzyszeniu na rzecz walki z analfabetyzmem, ucząc nieletnie matki czytania i pisania. Ciężka to była praca i zazwyczaj niewdzięczna, bo tamtym dziewczynom rzadko zdarzało się skończyć szkołę. Mój przełożony rzucił kiedyś niezobowiązująco przy kawie i ciasteczkach: „Celestial, lepiej zajdź w ciążę i ocal nasz gatunek!”. Wbrew uśmiechowi wcale nie żartował. „Skoro takie jak one rodzą dzieci, a dziewczyny twojego pokroju wolą być bezdzietne i wolne od odpowiedzialności, to co nas czeka jako ludzkość?”. Niewiele myśląc, obiecałam mu, że się wywiążę ze swojego obowiązku. Nie znaczy to, że nie chciałam być matką. Ani też że chciałam nią być. Po prostu miałam pewność, że pewnego dnia to nastąpi. Roy smacznie sobie spał, gdy ja z lękiem zamykałam oczy. Nadal nie spałam, kiedy drzwi wypadły z zawiasów. Wiem, że wyważyli je kopniakami, chociaż z pisemnego raportu wynika, że recepcjonista przekazał policji kartę-klucz i drzwi otwarto w cywilizowany sposób. Kto wie, jak było naprawdę? Wiem, że mój mąż spał ze mną w pokoju, tymczasem kobieta z pokoju numer 206 piętro wyżej, o sześć lat starsza od jego matki, twierdzi, że tylko drzemała, zaniepokojona tym, że zamek w jej drzwiach jest najwyraźniej popsuty. Powtarzała sobie, że przesadza, ale nie mogła wytrzymać z zamkniętymi oczami. Tuż przed północą ktoś przekręcił gałkę w drzwiach jej pokoju, wiedząc, że je z łatwością otworzy. Było ciemno, lecz wydało jej się, że rozpoznaje Roya, mężczyznę, którego spotkała przy maszynie do lodu i który powiedział jej, że pokłócił się z żoną. Twierdziła, że nie po raz pierwszy była zdana na łaskę obcego człowieka, obiecała sobie jednak, że to się już nie powtórzy. Roy mógł być spryciarzem, który dowiedział się z telewizji, jak zacierać po sobie ślady, mówiła, ale nie mógł wymazać niczego z jej pamięci. Sęk w tym, że z mojej też nie mógł niczego wymazać. Tamtej nocy przez cały czas był ze mną. Ta zgwałcona kobieta nie wie, kto ją skrzywdził, lecz ja wiem, kogo poślubiłam.
Poślubiłam Roya Othaniela Hamiltona, którego poznałam na studiach. Nie od razu między nami zaiskrzyło. W tamtych czasach uważał się za playboya, a ja już jako dziewiętnastolatka nikomu nie pozwalałam ze sobą pogrywać. Przeniosłam się do Spelman College po katastrofie, którą zakończył się mój pierwszy rok nauki na waszyngtońskim Uniwersytecie Howarda – tyle, jeśli chodzi o plany wyrwania się z domu. Moja matka, absolwentka Spelmana, liczyła, że nawiążę tam nowe, trwałe przyjaźnie, ale ja trzymałam się Andre, syna naszych sąsiadów. Nasza znajomość trwała, odkąd jako trzymiesięczne niemowlęta kąpano nas razem w kuchennym zlewie. To dzięki niemu poznałam Roya, chociaż nie przedstawił nas sobie oficjalnie. Mieszkali po sąsiedzku w akademiku Thurman Hall, na samym końcu kampusu. Często zdarzało mi się nocować u Andre – wbrew temu, co wszyscy myśleli, łączył nas wyłącznie platoniczny związek. On spał na kołdrze, ja zwijałam się pod nią. Dziś wydaje się to kompletnie bez sensu, ale tak właśnie było. Zanim Roy i ja stanęliśmy ze sobą twarzą w twarz, zdyszany, namiętny głos za ścianą wypowiedział jego imię i nazwisko. Roy. Othaniel. Hamilton. Andre zapytał: – Myślisz, że kazał jej to powiedzieć? Parsknęłam śmiechem. – Othaniel?! – Jakoś mi to nie wygląda na spontaniczny okrzyk. Oboje chichotaliśmy, kiedy zagłówek łóżka rytmicznie uderzał o ścianę. – Moim zdaniem ona udaje. – Jeżeli tak – odparł Andre – to pozostałe też musiały udawać. Roya we własnej osobie ujrzałam dopiero miesiąc później. Znów byłam u Andre. Roy zajrzał o dziesiątej rano, żeby wysępić drobniaki na automat pralniczy. Wszedł, nie zadając sobie trudu, żeby zapukać. – O, najmocniej panią przepraszam – powiedział zaskoczony. Zabrzmiało to jak pytanie. – Moja siostra – dokonał prezentacji Andre. – Taka do figlów? – rzucił Roy, usiłując zorientować się w sytuacji. – Jeżeli chcesz wiedzieć, kim jestem, to mnie zapytaj. – Musiałam ciekawie wyglądać, ubrana w bordowo-biały podkoszulek Andre, z włosami upchniętymi pod satynowym czepkiem, ale nie mogłam milczeć. – W porządku. Jak się nazywasz? – Celestial Davenport. – A ja Roy Hamilton. – Roy Othaniel Hamilton, jeśli wierzyć temu, co słyszałam przez ścianę. Po tych słowach gapiliśmy się na siebie, niepewni, co miałoby wyniknąć z tej wymiany zdań. Wreszcie Roy odwrócił wzrok i poprosił Andre o dwudziestopięciocentówkę. Przewróciłam się na brzuch, ugięłam nogi w kolanach i skrzyżowałam je w kostkach. – Niezły z ciebie numer – zauważył Roy. Po jego wyjściu Andre odezwał się: – Wiesz, on tylko udaje kretyna. – Najwyraźniej – mruknęłam. Roy miał w sobie coś niebezpiecznego, a po swoich doświadczeniach na Uniwersytecie Howarda wolałam unikać niebezpieczeństw. Przypuszczam, że po prostu nie nadszedł wtedy jeszcze nasz czas, bo przez kolejne cztery lata nie zamieniłam z Royem Othanielem Hamiltonem ani słowa, nawet o nim nie myślałam. Kiedy się w końcu zeszliśmy, studia były już tylko odległym wspomnieniem, wyblakłym jak
staroświecka fotografia. Nie chodziło o to, że Roy aż tak bardzo się zmienił. Po prostu to, co wcześniej odczuwałam jako zagrożenie, nabrało dla mnie znamion „autentyczności”, na którą w tamtym okresie miałam niezaspokojony apetyt. Pytanie, co było autentyczne? Niezbyt ciekawe pierwsze wrażenie? Czy może tamten dzień w Nowym Jorku – a gdzieżby indziej? – kiedy ponownie na siebie wpadliśmy? Czy wszystko „nabrało autentyczności” po naszym ślubie, czy raczej wtedy, gdy jakiś prowincjonalny prokurator uznał, że Roy nie powinien zostać zwolniony za kaucją, bo ryzyko jego ucieczki jest zbyt duże? Urzędnicy stanowi orzekli, że chociaż pochodzi z Luizjany, jego rodzinnym miastem jest Atlanta, na co Roy parsknął gorzkim śmiechem: „Odkąd to w tym kraju przestało się liczyć pochodzenie?”. Nasz prawnik – przyjaciel rodziny, ale sowicie opłacany – obiecywał, że nie stracę męża. Wujek Banks przygotował odpowiednie wnioski, złożył papiery, wniósł sprzeciw. Zanim jednak Roy stanął przed sądem, spędził sto nocy za kratkami. Przez miesiąc tkwiłam w Luizjanie, mieszkając u teściów i śpiąc w pokoju, który mógł nas wybawić od tych wszystkich kłopotów. Czekałam i szyłam. Rozmawiałam przez telefon z Andre i swoimi rodzicami. Gdy wysyłałam burmistrzowi jego lalkę, nie mogłam się zmusić do zaklejenia solidnego kartonowego pudła. Duży Roy musiał mnie w tym wyręczyć, a wspomnienie oddzieranej taśmy klejącej prześladowało mnie we śnie tamtej nocy i jeszcze długo potem. – Jeżeli to się źle skończy – powiedział Roy dzień przed rozprawą – nie chcę, żebyś na mnie czekała. Szyj swoje lalki i rób to, co musisz. – Uda nam się – zapewniłam go. – Przecież tego nie zrobiłeś. – Grozi mi długi wyrok. Nie mogę wymagać, żebyś wyrzekła się dla mnie swojego życia. – Ale jego usta i oczy mówiły co innego; był jak człowiek, który zaprzecza, jednocześnie kiwając potakująco głową. – Nikt się niczego nie wyrzeka – odparłam. Wtedy jeszcze miałam wiarę. Wierzyłam w różne rzeczy. Andre nas nie zawiódł. Był świadkiem na naszym ślubie, a na procesie świadkiem obrony. Poręczył za nieposzlakowany charakter Roya. Pozwolił ściąć sobie włosy i sam podał mi nożyczki, żebym unicestwiła hodowane od czterech lat dredy. Kiedy się z Royem pobieraliśmy, Andre miał na głowie zadziorne guziczki; kiedy go strzygłam, pod wpływem grawitacji dredy opadały niemal do ramion. Gdy skończyłam, Dre przeczesał palcami kędzierzawe loczki. Nazajutrz oboje zajęliśmy miejsca na sali sądowej, ubrani tak, żeby wyglądać jak najbardziej niewinnie. Rodzice moi i Roya też tam byli. Olive miała na sobie odświętny niedzielny strój, Duży Roy ubrał się w stylu „jestem biedny, ale uczciwy”. Mój ojciec, podobnie jak Andre, również doprowadził się do porządku i po raz pierwszy pasował wyglądem do eleganckiej matki. Patrząc na Roya, widziałam, że pod żadnym względem od nas nie odstaje. Nie chodziło tylko o krój marynarki czy ostre kanty nogawek muskających buty z porządnej skóry; najważniejsza była twarz, gładko ogolona, oraz oczy, niewinne i przestraszone – oczy człowieka, który nie przywykł być na łasce urzędników stanowych. W areszcie Roy wychudł; młodzieńczo zaokrąglone policzki zniknęły, odsłaniając zarys kwadratowej szczęki, o której posiadanie nigdy bym go nie podejrzewała. O dziwo, chudość nie sprawiała wcale, że wyglądał na wyniszczonego, przeciwnie, dodawała mu pozorów siły. Jedynym, co różniło go od mężczyzn udających się jak co dzień do pracy, były zniszczone paznokcie. Obgryzł je do żywego, a teraz rozdrapywał skórki. Kochany Roy; poza sobą nigdy nikogo by nie skrzywdził. Wiem tylko, że mi nie uwierzyli. Dwanaście osób i żadna z nich nie uwierzyła mi na słowo. Stałam na środku sali sądowej i tłumaczyłam, że Roy nie mógł zgwałcić tamtej kobiety