Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony781 635
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań526 676

Nicole Mones - Ostatni kucharz chiński

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Nicole Mones - Ostatni kucharz chiński.pdf

Filbana EBooki Książki -N- Nicole Mones
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 365 stron)

Nicole Mones Ostatni kucharz chiński Z angielskiego przełożyła Elżbieta Kowalewska

Rozdział 1 Uczniowie pytali mnie, czym jest najwyższy kunszt w przyrządzaniu potraw. Czy są to najświeższe składniki, czy najbardziej złożone smaki? Prostota czy może unikatowość? Żadne z nich. Kunszt nie polega ani na przyrządzaniu, ani na spożywaniu jedzenia, lecz na dawaniu go sobie i dzieleniu się nim. Wspaniałego jedzenia nie wolno spożywać samemu. Jaką można mieć przyjemność z jedzenia wykwintnych potraw, jeśli nie zaprosi się najlepszych przyjaciół, nie ułoży wyrażającego oczekiwanie na nich wiersza, żeby go wysłać w zaproszeniu, i nie liczy dni pozostałych do uczty? Liang Wei, Ostatni kucharz chiński, Pekin 1925 Mijał rok od śmierci męża, a Maggie McElroy wciąż nie mogła się pozbierać. Wszędzie czuła się obco. Potrzebowała bliskości wszystkich czterech ścian i nie mogła znaleźć odpowiednio małego mieszkania. W końcu przeprowadziła się na łódkę. Najpierw, co zrozumiałe, sprzedała dom. Przyjaciele potwierdzili, że zrobiła dobrze. Przeniosła się do mieszkania, lecz wkrótce okazało się za duże. Potrzebowała celi. Znalazła więc jeszcze mniejsze i pozbyła się kolejnych rzeczy, żeby się tam wprowadzić. Każdy etap niszczenia przeszłości okupiła potokiem łez rozpaczy, ale w środku coś, związane nie tyle z wiedzą, ile z silnie zakorzenionym instynktem, mówiło jej, że może odzyskać przynajmniej część swojej duszy, jeśli się tylko ze wszystkiego oczyści. W końcu znalazła małą łódkę zacumowaną na przystani. Gdy

tylko weszła na pokład, wiedziała, że chce zostać tu, na dole, patrzeć, przy wtórze uspokajającego pobrzękiwania lin, jak zmienia się światło dnia, nie zwracając uwagi na wiadomości w telefonie komórkowym. Łódka kojarzyła jej się z czystością. Gdy nie pracowała, kładła się na koi. Przez okno widziała niezliczone nogi w adidasach spacerujące po nabrzeżu. Wsłuchiwała się w bębnienie wiatru o płótno i plusk wody o kadłub łodzi. Po raz pierwszy od śmierci Matta na łodzi naprawdę spała. Zaakceptowała fakt, że nic już nie ma. Myśląc o tym później, zrozumiała, że gdyby nie osiągnęła takiego punktu, nigdy nie dojrzałaby do zmian, które zmierzały już wtedy w jej stronę. Jednak wydawało się przesądzone coś, co musiała zaakceptować: już nigdy nie będzie z kimś związana. Izolowała się. „Chodźmy na kolację. Chodź z nami do kina. Przyjdź na to party”. Nawet jeśli nie odpowiadała, ludzie jej wybaczali. Żałoba ma swoje dziwne prawa. Brano to pod uwagę. Gdy musiała się jakoś usprawiedliwić, mówiła, że akurat wyjechała z miasta, co zresztą często było prawdą. Pisała artykuły o jedzeniu. Co miesiąc wyjeżdżała poznawać różne społeczności amerykańskie, żeby zebrać materiał do prowadzonej rubryki. Uwielbiała swoje zajęcie, potrzebowała go i nie miała zamiaru go stracić. Wszyscy o tym wiedzieli, więc mogła mówić: przepraszam, ale wyjeżdżałam, do widzenia. A potem kładła się na małej koi i dalej rozpamiętywała. Ludziom na niej zależało, jej na nich też – i to się nie zmieniło. Ale teraz po prostu nie chciała się z nimi spotykać. Jej życie się odmieniło. Jakby wyjechała do dalekiego kraju, gdzie panowała żałoba i rozpacz, kraju, którego oni nie znali. Za ciężko było z nimi rozmawiać. Wolała być sama, zredukować swoje życie do minimum. W ten sposób powoli, dzień po dniu, odzyskiwała

równowagę. Tamtego wrześniowego wieczoru, gdy wszystko to się zaczęło, właśnie wychodziła z łódki, żeby gdzieś zjeść kolację. Kilka dni wcześniej skończyła czterdzieści lat, co starannie wypierała z myśli. Na parkingu było pusto, ciszę przerywały jedynie krzyki mew. Gdy doszła do swojego samochodu, usłyszała sygnał komórki. Dochodził nieco stłumiony z wnętrza przepastnej torby. Życie na łodzi zmusiło ją do jej przeładowywania, lecz była to niewielka cena. Wygrzebała aparat, który przy każdym sygnale migał zielonym światłem. Niezbyt często odbierała telefony, ale zawsze je sprawdzała. Niektóre – z pracy lub od najlepszej przyjaciółki, Sunny – odbierała skrupulatnie. Spojrzała na wyświetlacz i ściągnęła brwi. Tego numeru z nikim nie kojarzyła. Był bardzo długi. Wcisnęła klawisz. – Halo? – Maggie? Tu Carey James z Pekinu. Pamiętasz mnie? – Tak. – Zastygła, zaskoczona. Firma Matta miała swoje biuro w Pekinie i Carey był tam zatrudniony na stałe jako prawnik. Matt często jeździł służbowo do Pekinu. Raz nawet, trzy lata temu, Maggie pojechała tam z nim. Poznała Careya. Był wysoki, elegancki, trochę typ hulaki. Matt twierdził, że jest zdolnym negocjatorem. – Pamiętam. – Kawał czasu – powiedział z lekkim wahaniem w głosie. – No właśnie. – Otworzyła drzwi samochodu i wsiadła. – Jak się trzymasz? – Jakoś sobie radzę. – O co mu chodzi? Z firmą wszystko zostało zakończone wiele miesięcy temu. Nie dzwonili już stamtąd nawet grzecznościowo ani nie odzywali się najbliżsi znajomi Matta z tutejszego biura w Los Angeles. Ostatnio nie miała już żadnych

telefonów. – Dzwonię właściwie dlatego, że coś znalazłem. Powinienem to w gruncie rzeczy dostać wcześniej. Niestety, nie dostałem. To wniosek do sądu, tutaj, w Chinach. Dotyczy Matta. – Matta? – Tak – potwierdził Carey. – To roszczenie prawne. – Jak to roszczenie? Jakiego rodzaju? Prawnik wstrzymał oddech. Wyczuła, że się waha. – Miałem nadzieję, że może już o tym wiesz – wyznał. – O czym wiem, Careyu? Co to za roszczenie? – O ojcostwo – powiedział. Przez długą chwilę nie odpowiadała. Jakby w jej głowie zahuczał dzwon, odcinając ją od wszelkich innych dźwięków. Popatrzyła przez zroszoną morską pianą przednią szybę auta na rząd palm, ścieżkę rowerową i cętkowany w smugi piasek. – Więc ktoś utrzymuje...? – Że jest matką jego dziecka. Rozumiem więc, że ty nic o tym nie wiedziałaś. Przełknęła ślinę. – Nie – odrzekła zdecydowanie. – Nic nie wiedziałam. A ty? Ty coś wiedziałeś o dziecku? – Nie – odparł pewnym głosem. – Nic. – I co o tym sądzisz? – Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Ale wiem jedno: nie możesz tego zignorować. To poważna sprawa. Złożono pozew. Na mocy nowego traktatu o prawach dziecka wyrok może zapaść tu na miejscu, w Chinach, i być dla ciebie wiążący. I ma zostać wydany niedługo. – Słyszała, jak przewraca kartki. – Za... niecałe trzy tygodnie.

– I co wtedy? – Jeśli ta osoba wygra sprawę, wówczas otrzyma udział w spadku po nim. Oczywiście z wyjątkiem domu... głównej rezydencji. Nic nie odpowiedziała. Dom już zdążyła sprzedać. – Powiedz mi, Careyu, co powinnam zrobić? – Jest tylko jedno wyjście. Zrobić test, żeby się przekonać, czy to prawda, czy kłamstwo. Jeśli to kłamstwo, możemy się tym zająć. Jeśli okaże się, że nie, to zupełnie inna sprawa. – Jak to możliwe, żeby się to okazało? – zauważyła. – Nie możesz oczekiwać, że ja ci na to odpowiem – odrzekł. Nie odezwała się. – Najważniejsze, to zrobić natychmiast test laboratoryjny. Jeśli będę miał to w ręku przed sprawą, mogę wykorzystać. Bez tego nic nie zrobię. – A więc dobrze, zrób ten test. Opłacę koszty. – Nic nie mogę zrobić – odparł. – Ta sprawa trafiła już do Ministerstwa do spraw Rodziny, a my jesteśmy firmą prawniczą. Musimy przestrzegać biurokratycznej procedury, w tym wypadku zwrócić się na piśmie o pozwolenie do rodziny dziewczynki. Nie ma mowy, żebyśmy zdążyli przed wyznaczonym terminem. Ale ktoś inny mógłby uzyskać zgodę rodziny i wykonać test, a nas upoważnić do posłużenia się wynikami. Tak byłoby w porządku. – To znaczy ja – domyśliła się. – Nie znam nikogo innego. To ważne, Maggie. Pomożemy ci. Damy ci tłumacza. Możesz zamieszkać w mieszkaniu firmowym. Masz jeszcze klucze Matta? – Chyba tak. – To załatwiaj lot. Przyjdź do biura, jak przylecisz. – Przerwał. –

Przykro mi, Maggie – dodał. – Z powodu tego wszystkiego, z powodu Matta. To straszne. – Tak. – To nie miało prawa się stać. Głęboko odetchnęła. Jemu chodzi o Matta, o to, że samochód potrącił go na chodniku. Zabił go wraz z dwoma innymi ludźmi. Przypadek. – Uporałam się z tym – powiedziała. – Więc to dziecko... – Mała dziewczynka. Zamknęła oczy. – Ile lat ma ta dziewczynka? – Pięć. To znaczy, że coś mogło się wydarzyć sześć lat temu. Rozpaczliwie przeszukała pamięć wstecz. To nie miało sensu. Wtedy byli ze sobą szczęśliwi. – Jeśli podasz mi dokładnie miesiąc, poszukam w swoich notesach, czy rzeczywiście był wtedy w Chinach. Przecież w ogóle może to się okazać niemożliwe, jeśli go tam nie było... Tym razem Carey jej przerwał. – Zima 2002 roku – powiedział cicho. – Już sprawdziłem. Był. Następnego rana czekała w holu, gdy z windy wyszła jej redaktorka Sarah. – Co tu robisz? – zapytała. – Wyglądasz strasznie. – Nie spałam całą noc. – Dlaczego? – Złe wiadomości na temat Matta. – Matta? – Sarah zrobiła okrągłe oczy. Matt nie żył. Nie mogło być gorszych wiadomości. – Ktoś wystąpił z roszczeniem.

Redaktorka otworzyła usta ze zdziwienia, po czym je zamknęła. – O ojcostwo. Sarah pobladła. – Ojcostwo! Wejdźmy do środka. – Otworzyła drzwi i posadziła Maggie w wygodnym fotelu naprzeciwko swego biurka. – O co konkretnie chodzi? – Jakaś kobieta wystąpiła w Chinach z roszczeniem, utrzymując, że urodziła jego dziecko. – Mówisz poważnie? W Chinach? – Tak, a na mocy nowych układów między naszymi krajami roszczenie to może być rozpatrywane w Chinach i ściągane stąd. – Ściągane – powtórzyła Sarah. – I to hojnie w niebagatelnej wysokości – wyjaśniła Maggie. – I co masz zamiar zrobić? – Natychmiast tam jechać. Nie mam wyboru. Przez dwanaście lat, nawet po śmierci Matta, nigdy cię o to nie prosiłam, ale teraz potrzebny mi miesiąc wolnego. – Lalko, proszę cię! Zawsze, gdy ktoś ma sytuację podbramkową, wyciągamy stare felietony. Ty jako jedyna osoba jeszcze nigdy o to nie prosiłaś. W ogóle się nie martw. A rok temu – Sarah popatrzyła na Maggie wzrokiem pełnym ciepła i współczucia – mówiłam ci, żebyś wyjechała. Pamiętasz? Prawie cię o to błagałam. – Tak, wiem. – Maggie wyciągnęła rękę i ujęła dłoń koleżanki. – Prawda jest taka, że to praca trzymała mnie przy życiu. Potrzebowałam jej. Zawsze tak było. Lepiej się czuję, gdy pracuję. Nie wiem, jak bym sobie bez tego poradziła. Uniosła wzrok. – Ostatnio czuję się lepiej. Sama wiesz. – To dobrze. A przy okazji, dostaliśmy zwrot twojego ostatniego

czeku. – Sarah pokazała jej kopertę. – Zmieniłaś adres? – Tak, mam nowy. Skrytkę pocztową w pobliżu miejsca, gdzie mieszkam. – A gdzie mieszkasz? – Na przystani – odparła, nie dodając nic więcej. Sarah zapisała numer skrytki. – Dzięki. W każdym razie to oczywiste, że możesz wziąć miesiąc wolnego i jechać. Wykorzystamy jakiś stary tekst. Nie zaprzątaj sobie tym głowy. To rzeczywiście może ci dobrze zrobić. Powinnaś ten wyjazd jak najlepiej wykorzystać. Naładować akumulatory. – Uważasz, że powinnam je naładować? – zapytała ostrożnie Maggie. – Nie, nie o to chodzi, tylko... – Redaktorka przerwała, wahając się między przyjaźnią a odpowiedzialnością. – Ostatnio nie masz w sobie takiego jak zawsze entuzjazmu do jedzenia. Też musiałaś to zauważyć. Nie czuję tego zauroczenia co kiedyś. Ja też – pomyślała Maggie ze smutkiem. – W których artykułach to ci przeszkadzało? – spytała. – No, w tym o Holendrach z Pensylwanii. Nie mogłaś się w nich doszukać niczego czarującego? – Mówisz o tych ludziach, których głównym wkładem w sztukę kulinarną jest precel? U których obcy ludzie przy jednym stole jedzą do spółki smażonego kurczaka? Dla których warzywa oznaczają pomidora pokrojonego w plasterki? I nie każ mi wychwalać ich ciasta! – Widzisz, jesteś taka wspaniała jak zawsze. – Sarah się uśmiechnęła. – Po prostu taka bądź. Wyluzuj. Maggie się roześmiała. – I nie zapominaj o swej ważnej zalecie. Zawsze znajdowałaś

radość w jedzeniu. – Spróbuję. Ale teraz Sarah spoważniała. – Myślisz... chyba niemożliwe, żeby to była prawda, co? – spytała z przejęciem. – Z Mattem? Nie mam pojęcia. Czy cokolwiek mi powiedział lub w jakikolwiek sposób skłonił do podejrzeń o coś takiego? Nie. Czasem jeździł służbowo do Chin, ale robili to wszyscy prawnicy w jego firmie. – Ty też z nim tam jeździłaś? – Pojechałam raz, na tydzień. Trzy lata temu. Nic się nie działo. A znasz mnie, jestem czujna. Spostrzegawczość pomaga mi w pisaniu i rozciągam ją na wszystko. Niczego nie zauważyłam. Ale jeśli to się wydarzyło, miałoby miejsce kilka lat wcześniej. Nie mogę o tym myśleć, Sarah, bo zwariuję. Muszę pojechać i zrobić test, to wszystko. A potem zacznę od nowa. – To będzie trudna podróż – stwierdziła Sarah, teraz jako przyjaciółka. Maggie kiwnęła głową. – I akurat w momencie, gdy już zaczynałam to w sobie układać, wiesz? Także w sercu. W dodatku, szczerze mówiąc, Sarah, chociaż to konieczne i tak dalej, to brak pracy, nawet przez miesiąc, źle się na mnie odbije. Lepiej mi wszystko wychodzi, gdy pracuję. – Mówisz, że wolałabyś pracować? – rzuciła Sarah. – Oczywiście, że tak, ale nie mogę. Muszę tam jechać i dopilnować sprawy. Ale na twarzy redaktorki pojawił się teraz nowy, figlarny uśmieszek. – Chciałabyś pracować w Chinach?

Maggie popatrzyła na nią. Pisała przecież tylko o kuchni amerykańskiej. – Jak to? – Przysłać nam stamtąd felieton. Możemy dać coś starego... już ci mówiłam, to nie problem, masz kilka takich klasyków, które z przyjemnością jeszcze raz zamieszczę... ale dostaliśmy jedno zlecenie o Chinach. Właśnie przyszło. Mogę je dać komukolwiek, ale wtedy muszę tego kogoś wysłać. Albo mogę je dać tobie, bo i tak jedziesz, a ty zrobisz z tego swój felieton. – Nie sądzisz, że niezbyt się do tego nadaję? – Maggie nie była pewna. Oczywiście, pisała o kuchniach narodowych: od półmisków w wiejskim stylu u Basków w dolinie San Joaquin po niemieckie kiełbasy w środkowym Teksasie. Nie dało się inaczej. W kuchni amerykańskiej było tyle naleciałości. Wszystkie je znała. Ale nigdy nie pisała o kuchni obcego kraju. – Chodzi o sylwetkę szefa kuchni. To Amerykanin, tutaj urodzony i wychowany, ale półkrwi Chińczyk. – Hm. To już trochę bliżej. – Ale nie gotuje po amerykańsku – ciągnęła Sarah. – Przeciwnie, wrócił do starych tradycji. Jego przodkiem był kucharz na dworze cesarskim, który w tysiąc dziewięćset dwudziestym piątym roku napisał książkę zaliczaną do klasyki kulinariów: Ostatni kucharz chiński. Nazywał się Liang Wei. Jego wnuk też ma nazwisko Liang, Sam Liang. Tłumaczy tę książkę na angielski. Jest kucharzem. Wszystko robi w sposób tradycyjny, tak jak jego dziadek, choć Pekin zmierza teraz w przeciwnym kierunku, ku nowemu, ku globalnemu. – Podoba mi się to – powiedziała Maggie. – Ma zamiar otworzyć restaurację. To ma być wielkie

przedsięwzięcie. I o to chodzi w naszym zleceniu, o tę restaurację. – Słuchaj, nie będę oszukiwała, to byłoby dla mnie idealne. Bardzo bym chciała to napisać – przyznała Maggie. – Nie mówiąc już o tym, że pozwoliłoby mi pozostać przy zdrowych zmysłach. Tylko... nie bardzo wiem, na jakiej zasadzie mogłabyś mi to dać. Specjalizuję się w kuchni amerykańskiej. – Czasem dobrze jest coś zmienić. Tak czy inaczej jedziesz tam. Kiedy wylatujesz? – Dziś wieczorem. – Dziś wieczorem! Musisz mieć bilet. – Mam. A do południa będę miała wizę w przyspieszonym trybie. Wiesz co, Sarah, jeśli zwrócisz mi tylko za podróż, wszystkie inne koszty wezmę na siebie. I tak muszę tam jechać. I miała przecież mieszkanie firmowe. – Kupuję to – odrzekła redaktorka. Promieniała zadowoleniem. Uwielbiała rozwiązywać problemy. – A więc dobiłyśmy targu? Zgadzasz się? Znały się dobrze nawzajem. Wystarczyło, że w oczach Maggie pojawił się ledwo zauważalny uśmiech, a Sarah już wyczytała w nich zgodę. – Dobrze – powiedziała. – A więc Sam Liang. – Podała Maggie skoroszyt. Mimo późnego wieczoru na ulicach Pekinu wciąż było pełno ludzi. Panował miły, wieczorny chłód, a idąc chodnikiem, czuło się dość wyraźny zapach chryzantem. Właśnie to miejscowe życie Sam Liang najbardziej kochał w swoim przybranym mieście. Tak jak tutaj ludzie spacerowali i robili zakupy na Gulou, ulicy biegnącej prosto do ciemnej i milczącej Wieży Dzwonu, od której wzięła nazwę. Sam prawie nie patrzył na piętnastowieczną wieżę,

wyrastającą z przodu na osi ulicy. Nie patrzył też na jasno oświetlone wystawy sklepów ani na twarze ulicznych sprzedawców siedzących tu i ówdzie na krawężniku. Spoglądał przed siebie. Gdzieś tutaj był sklep z wyposażeniem kuchennym. Powiedział mu o nim trzeci wujek Xie, który mieszkał w Hangzhou. Gdy przyjeżdżał na północ, do Pekinu, zawsze tu zaglądał. Miał nadzieję dostać tu drewnianą deskę do szatkowania, jakiej tradycyjnie używali chińscy kucharze: ciężką, okrągłą, z uciętego poprzecznie pnia drzewa. Miał już dwie takie do swojej restauracji, ale potrzebował trzeciej. W tłumnie odwiedzanym lokalu naprawdę potrzebne były trzy. Wszędzie, gdzie szukał, mieli deski do krojenia, ale tylko plastikowe, nowoczesne, jakie już przyjęły się w całej stolicy. Ludzie mówili: plastik jest czyściejszy i bezpieczniejszy – to przyszłość. Sam się z tym nie zgadzał. Nie przyjechał taki kawał drogi do Chin po to, żeby zrezygnować z tradycyjnej deski drewnianej na rzecz plastiku. Plastik niszczył ostrza noży. Poza tym prawdę mówił jego dziadek, że drewno żyje i sprężynuje pod nożem kucharza. O, właśnie dojrzał z przodu ten sklep. Światło jeszcze się paliło, był otwarty. Jeśli gdzieś mieli starodawne deski do krojenia, to tylko tutaj. Xie tłumaczył mu wielokrotnie, jak ma ją wybierać. – Nigdy nie kupuj deski z młodego drzewa, zawsze ze starego. Upewnij się, że ma słoje mocno ściśnięte. Zwróć uwagę na odpowiednie jej nasmarowanie olejem, żeby miała połysk. Niedobrej nie kupuj i nie przynoś do domu. – A z jakiego drzewa? – Gdy byłem młody, wszyscy kucharze używali drzewa mydleńca.

Teraz większość stosuje drzewo żelazne, choć niektórzy lubią tamaryndowiec z Wietnamu. Posłuchaj trzeciego wuja. Wybierz takie drewno, które najbardziej pasuje twoim rękom. Reszta jest nieważna. Sam otworzył drzwi i wszedł do sklepu. Wzrokiem pełnym nadziei powiódł po długich regałach zastawionych wokami, półeczkami i wieszakami, sitami i parowarami. W jednym miejscu zobaczył deski do krojenia z białego plastiku. Były tylko plastikowe – żadnych drewnianych, żadnych pni drzewa. – Ni zhao shenme? (Czego pan szuka?) – usłyszał kobiecy głos. Była to właścicielka sklepu, białowłosa kobieta, o której opowiadał mu Xie. – Starsza siostro – zagaił uprzejmie Sam – szukam deski do krojenia, ale starego typu, z drewna. – Już takich nie mamy. – Ale dlaczego? – Nie są tak higieniczne jak plastikowe. Zwłaszcza obecnie, wie pan, jak to jest, wszystko musi być czyste. Wiedział, o czym mówi: olimpiada. – Ale jeśli mogę spytać: Gdy przestała je pani sprzedawać, nic pani nie zostało? – Nie – odparła. Zaczynał tracić nadzieję. – Zhen kelian (Szkoda). Mój wujek Xie powiedział, że tutaj ją znajdę. Zna go pani? Swojego stałego klienta Xie Era? Oczy jej rozbłysły ciekawością. – Zna pan Xie Era? – To mój wujek. Popatrzyła na niego badawczo. Czuł, że widzi w jego twarzy

mieszankę rasy europejskiej i azjatyckiej. Każdy to robił – już się do tego przyzwyczaił. To była aura, która się nad nim unosiła. Jednak ona w jego twarzy i tak nic nie znajdzie, gdyż Xie Er nie był jego krewnym, lecz inaczej z nim spowinowaconym. – Jego ojciec i mój dziadek zostali braćmi w pałacu cesarskim. – Ty jesteś z Liangów – zgadła. – Tak – odparł zaskoczony. Zeszła ze stołka, na którym siedziała, i otworzyła z tyłu za sobą drzwi na zaplecze. Podszedł bliżej. Nacisnęła włącznik, zapalając światło w magazynie pełnym półek i kartonów z towarami. – Tutaj – powiedziała, a on pospieszył za nią. – Ta. – Odsunęła na bok papier. Gdy tylko zobaczył, wiedział od razu. Miała średnicę około pół metra, kilkanaście centymetrów grubości, nadal była otoczona korą, całość została wykończona na półpołysk. Z jednej strony przymocowano solidne metalowe kółko, gdyż taką deskę, nieużywaną, należało przechowywać w pozycji pionowej. Wyobraził ją sobie za dziesięć, dwadzieścia lat, z leciutko wgłębioną powierzchnią krojenia, uformowaną przez niego, jego gotowanie, pod jego dłońmi. Chciał ją mieć. – Mogę pani zapłacić gotówką – powiedział. – Zrobię to z przyjemnością. – Pan jest kucharzem? – Badała go wzrokiem. – Tak? – dodała, widząc, że kiwa głową z emfazą. – Proszę poczekać chwilę, zastanowię się nad ceną. – Proszę to zrobić spokojnie – rzekł cicho, choć w duszy przepełniała go radość. Sięgnął wprawną ręką, żeby poczuć powierzchnię deski. – Siostro, a może jeszcze pani wie, z jakiego to jest drzewa?

– To? – spojrzała. – To stary typ. Drzewo mydleńca. Maggie stała przed stoiskiem ze słodyczami. Matt zawsze kupował jej candy corn. Te cukierki to był ich kod porozumiewawczy. Sama podkreślała, że w każdym związku coś takiego jest potrzebne. Były dla nich raczej czymś w rodzaju sakramentu niż pożywieniem. Pierwszy raz przyniósł je do domu dla żartu, jako aluzję do jej specjalizacji w kuchni amerykańskiej, ale szybko o tym zapomnieli i stały się nieodłącznym atrybutem ich częstych rozstań. Przed każdą podróżą dostawała ich małą torebkę. Wciąż miała przed oczami ten obraz: wczesny poranek, powoli sączący się do sypialni brzask, on już ubrany, spakowany, gotowy do wyjścia. Kiedy to było? Półtora roku temu? Oboje tak często wyjeżdżali, że rzadko budzili się, gdy drugie bardzo wcześnie wychodziło. Tamtego szczególnego dnia była na wpół przebudzona, na wpół jeszcze we śnie. Słyszała, jak wkłada spodnie, a potem szelest wyjmowanej z kieszeni małej, plastikowej torebki z candy corn. Słyszała, jak kładzie ją przy jej lampce nocnej i pochyla się, żeby pocałować kosmyk jej włosów. Tylko tyle. Nie chciał jej budzić. Potem trzask zamykanych drzwi. Teraz dręczyły ją wyrzuty sumienia. Tak wiele razy pozwalała mu w ten sposób wyjść. Podeszła do pojemnika z pleksiglasu wypełnionego pomarańczowo-białymi imitacjami ziarna kukurydzy i podstawiła plastikową torebkę. Tego dnia, gdy leciał do San Francisco, kiedy widziała go po raz ostatni, nie dał jej cukierków, bo miał wrócić wieczorem. Przez cały następny rok nie zjadła ani jednego „ziarenka”. Teraz pociągnęła za dźwignię i cukierki wsypały się do torebki – sto, może tysiąc. Wsiadła do samolotu i od razu zabrała się do ich ssania, jeden po drugim, aż od rozpuszczonego w ustach

cukru rozbolały ją zęby, a w głowie poczuła senne otępienie. Mając już pełny żołądek i odczuwając mdłości, nie brała nawet serwowanych posiłków. Włączyła jakiś film, a potem wyłączyła. Falami nachodziło ją poczucie winy, jaką czuła przez cały ostatni rok, gdy przypominało jej się, że tak naprawdę ona i jej mąż zawsze kochali się najbardziej, będąc z dala od siebie. A teraz już było tak na zawsze. Zamknęła oczy. Poczuła trzymany między nogami pokrowiec z komputerem. Nawet jeszcze nie pomyślała o pracy, którą jej zlecono. Przed wyjazdem musiała załatwić wizę, pobrać próbkę materiału Matta ze szpitala, w którym przechowywał swoją krew, dostarczyć ją do laboratorium DNA, pobrać zestaw do wywozu, spakować się i pędzić na lotnisko. Mając to wszystko na głowie, nie poświęciła nawet jednej myśli sprawie wywiadu z szefem kuchni. Całe szczęście, że musiała tak się spieszyć. Opuścił ją wreszcie trochę ów żal, który dotąd był jej nieodłącznym towarzyszem i połowicznie uśmierzał ból. Znów czuła się sobą, choć ledwo zdążyła z bagażem podręcznym do bramki. Potem zapięła pasy i zajęła się cukierkami. Próbowała analizować sytuację. Czy to możliwe? Czy roszczenie było autentyczne? Jeszcze raz sięgnęła pamięcią wstecz. Zatrzymywała się nad każdym zgrzytem, każdym momentem niezgody między nimi. Dobrze je wszystkie pamiętała – gdzie i kiedy nastąpiły. Miała je wszystkie poukładane w sobie od czasu jego śmierci obok przejawów miłości, współczucia i przywiązania. Przypomniała sobie wszystko po kolei. Inna kobieta? Dziecko? Po prostu nie mogła uwierzyć, żeby trzymał to przed nią w tajemnicy. Przecież wszystko jej mówił. Było to nawet przedmiotem żartów wśród znajomych. Czegoś takiego nigdy, przenigdy nie umiałby zachować

w tajemnicy. Szczególnie że zaczęli już rozmawiać o dzieciach. Początkowo oboje byli zgodni: nie chcieli ich mieć. Jednak mniej więcej w połowie ich dziesięcioletniego pożycia Matt zmienił zdanie. Z początku przekonywała go, dlaczego rodzicielstwo zupełnie im nie pasuje. Zarówno on, jak i ona wyjeżdżali w każdym miesiącu. Gdyby mieli dziecko, któreś musiałoby zrezygnować z pracy. I to z pewnością byłaby ona, bo on zarabiał zdecydowanie więcej. Ale ona wcale nie chciała rezygnować z pracy – ani na chwilę. Uwielbiała pisać swoje felietony. Pozwól mi popracować jeszcze rok – prosiła. Matt był cierpliwy. To przecież on zmienił zdanie. Ale temat ten ciągle wracał. Nigdy nie zdołałby ukryć, że ma dziecko. Pośród cichego szumu samolotu myśl ta uderzyła ją swoją oczywistością. Inni pasażerowie spali. Maggie długo zmieniała niewygodną pozycję na fotelu, aż wreszcie wstała i przeszła na tył samolotu, do wgłębienia, w którym zawsze znajduje się mały iluminator. Wpatrując się w niezgłębioną ciemność przez strużki wilgoci uwięzione między szybami, rozmyślała. W końcu wróciła na swoje miejsce i zasnęła. Gdy wylądowali w Pekinie, czuła lekkie mdłości po całym zjedzonym cukrze. Z wysiłkiem przebrnęła przez odprawę paszportową, gdzie wstawiono jej stempel i pokazano, żeby szła dalej. Zatrzymała się przy kiosku wymiany walut i wymieniła kilkaset dolarów. Zaopatrzona w gotówkę, wyszła ze strefy strzeżonej do zatłoczonej publicznej poczekalni. Kłębili się tam naganiacze. – Hello? – zaczepił ją jeden. – Potrzebna taksówka? – Nie, dziękuję. – Taxi. Tędy.

– Nie. – Pociągnęła walizkę ku szklanym drzwiom, za którymi widać było ludzi stojących w kolejce do taksówki. Po prawej stronie minęła jakiegoś Europejczyka. – Ile do Pekinu? – pytał jednego z mężczyzn. – Trzysta – odpowiedział tamten, a Europejczyk się zgodził. Poszła dalej. Tymczasem pierwszy mężczyzna ciągle szedł za nią. – Taxi – powtarzał i ku jej oburzeniu dosłownie chwycił ją za rękę. – Proszę się ode mnie odsunąć! – zawołała i odtrąciła go z siłą, która ją samą zdumiała. Odszedł z szyderczym grymasem porażki na ustach. Maggie stanęła na końcu kolejki i poczuła, że odrobinę urosła. Gdy przyszła jej kolej, pokazała kierowcy pekińską wizytówkę firmy z adresem mieszkania, po czym opadła wygodnie na oparcie tylnego siedzenia. Zrobiła to – przyjechała. Za szybą umykała autostrada, upstrzona podświetlonymi billboardami po chińsku i angielsku, reklamującymi oprogramowanie komputerowe, metale, chemikalia, linie lotnicze, kawę, logistykę. Co to jest logistyka? Poczuła się stara, bo tego nie wiedziała. Ale przynajmniej miała kilka bliskich osób. Otworzyła klapkę komórki. Telefon zaćwierkał. Pierwszy na liście był numer jej matki. Nie dzwoniła do niej często, ale za każdym razem, gdy wymieniała aparat na nowy, i tak umieszczała jej numer jako pierwszy. Matka wychowywała ją samotnie i robiła to dobrze, nawet jeśli nie była w stanie stworzyć jej prawdziwego domu. Zasługiwała na pierwsze miejsce. Drugi był numer Sunny, jej najlepszej przyjaciółki. Do niej dzwoniła najczęściej. Następnie Sarah i inni znajomi. I rodzice

Matta. Na myśl o nich jak zwykle coś ścisnęło ją w sercu. Oni cierpieli tak samo jak ona. Zamknęła telefon, bo taksówka zjechała już z obwodnicy do miasta. Od razu zauważyła, że nie był to Pekin, który zapamiętała sprzed trzech lat. Poszerzone ulice, biurowce zapełnione lokatorami, nowa sygnalizacja świetlna. Może to z okazji zbliżającej się olimpiady. A może po prostu Pekin tak się rozwijał. Pamiętała, jak Matt opowiadał, że cały czas, już od ponad dziesięciu lat, trwa tam rozbudowa. Cały czas budują, inwestują, poszerzają, zarabiają. Kierowca skręcił w boczną ulicę i zatrzymał się przed budynkiem, który pamiętała. Zapłaciła mu za kurs – dziewięćdziesiąt pięć kuai. Uśmiechnęła się, pomyślawszy o mężczyźnie na lotnisku, który zgodził się zapłacić trzysta. Znów poczuła się przez chwilę sobą. Zawsze lubiła być wytrawną turystką. W środku wjechała windą i weszła do mieszkania pod numerem 426. Zapaliła górne światło. Wszystko wyglądało tak samo. Kanapa, telewizor, okna z widokiem na miasto. Przesunęła walizkę pod ścianę. W panującej ciszy jej kroki zabrzmiały hałaśliwie. Na podręcznym stoliku leżała koperta zaadresowana: „Dla Pani Mason”. Od firmy prawniczej. Otworzyła ją. „Witamy w Chinach. Proszę przyjść rano do biura”. Tylko ktoś, kto jej nie znał, nazwałby ją panią Mason. Nigdy nie zmieniła nazwiska. Niewątpliwie tu jej nie znali. Prawdopodobnie Carey był już obecnie jedynym urzędnikiem, który pracował tu trzy lata temu, gdy ich odwiedziła. Matt mówił jej przecież, że biuro w Pekinie nie było w stanie długo utrzymać pracowników z zagranicy. Z tego między innymi powodu prawnicy z biura w Los Angeles, jak na przykład Matt, musieli tam jeździć. W ostatnich

kilku latach firma zatrudniła jednak dwóch prawników chińskich, którzy skończyli uczelnię i szkołę prawniczą w Stanach, a potem wrócili do kraju. Wtedy sytuacja się poprawiła. Przez ostatnie półtora roku przed śmiercią Matt nie pojechał tam ani razu. W każdym razie – sprawdziła czas w komórce – było już za późno na telefon do biura. Calder Hayes o tej porze świeciło pustkami. Było jeszcze na tyle wcześnie, że mogła zadzwonić do szefa kuchni, ale najpierw musiała coś o nim przeczytać. Wyjęła skoroszyt z podpisem „Sam Liang” skreślonym ręką Sarah i zwinęła się w kłębek na kanapie. Przede wszystkim uderzył ją fakt, że był szefem kuchni rangi narodowej, co w chińskim systemie musiało być wysoką pozycją. Wymienione też były zdobyte przez niego nagrody. Szybko mu poszło – pomyślała. Był tu dopiero cztery lata. Potem zobaczyła fragment książki jego dziadka Ostatni kucharz chiński. Jedzenie chińskie odróżnia się od jedzenia na całym świecie. Po pierwsze, ma określone proporcje. Dominuje fan, czyli pokarm zbożowy – ryż lub pszenica w postaci klusek, pieczywa i pierogów. Song lub cai to towarzyszące im potrawy smakowe z warzyw i czasem mięsa. To ostatnie, to przede wszystkim wieprzowina oraz cała rozmaitość owoców morza. W wielu potrawach obecna jest soja, świeża i fermentowana. Dian xin to przekąski, obejmujące wszystko to, co znamy pod kantońską nazwą dim sum, a także orzechy i owoce. Stosuje się gotowanie, parowanie lub podsmażanie – w tej kolejności – dużej ilości produktów naraz, żeby oszczędzić opał. Do jedzenia używamy pałeczek. Ze wszystkich kuchni świata mają je jeszcze tylko Japończycy i Koreańczycy. Jak wszyscy wiemy, zapożyczyli to od Chińczyków. Maggie popatrzyła z okna na Pekin. Postęp urbanizacji jaskrawo rzucał się w oczy migającymi światełkami dźwigów i na wpół wzniesionymi konstrukcjami wieżowców. Miasto wyraźnie pędziło

w przyszłość. A jednak ten kucharz zdawał się wracać do przeszłości. Świetnie – stwierdziła. Sprzeczności dobrze zapowiadają. Przydają głębi. Sięgnęła po komórkę i wybrała jego numer. Dwa razy zabrzmiał sygnał, po czym kliknęło. – Wei – usłyszała. – Halo, chciałabym mówić z Samem Liangiem. Od razu przeszedł na angielski. – Tak, słucham. – Mówi Maggie McElroy z czasopisma „Table”. – Ach, tak – potwierdził. – Ten artykuł o restauracji. Chwileczkę, ale pani chyba nie jest już tutaj? W Pekinie? – Tak... – A ja jeszcze nie napisałem maila ani nie zadzwoniłem. Powinienem to zrobić. – W związku z czym? Przez chwilę nie było go słychać, ale odezwał się znowu. – Mam nadzieję, że nie przyleciała pani specjalnie na rozmowę ze mną. – Co takiego?! – Przecież tak miało być. Właśnie to miała zrobić. Sarah powiedziała, że on jest gotowy, by zacząć. – Tylko częściowo – wyjaśniła teraz przez telefon. – Mam tu również inne sprawy. – To dobrze – stwierdził. – Bo na razie moja restauracja nie zostanie otwarta. – Dlaczego? – Obawiam się, że straciłem inwestora. – Ale może pan znaleźć innego, prawda? – Mam nadzieję. Będę próbował. Ale zanim to nastąpi i ponieważ jest taka sytuacja, nie mogę pani pomóc w napisaniu artykułu.

Przykro mi. Maggie poczuła się nieco zbita z tropu. Najlepsza odpowiedź zawsze przychodziła jej do głowy za późno. Lepiej szło jej z pisaniem, bo wtedy miała czas do namysłu. To wpłynęło na jej wybór zawodu. Ale teraz musiała coś wymyślić. – Ten artykuł nie musi być o restauracji. Wystarczy pańska sylwetka. – Moja sylwetka? Choć nie otwieram restauracji? – To nie tak... – W zaistniałej sytuacji nie mogę powiedzieć, że to dobry pomysł. Mam nadzieję, że pani mnie rozumie. – Ale to może się okazać pańskim błędem. – Wytężała umysł, gorączkowo szukając jakiejś strategii, ale nic nie wymyśliła. – Naprawdę. – Proszę, panno... McElroy, tak? – Maggie. – Bardzo przepraszam. Proszę też przeprosić swoją redaktorkę. Bardzo mi przykro. Nie miałem pojęcia, że do tego dojdzie. – Jasne – odparła. – Nie zechciałby pan przynajmniej się jeszcze zastanowić? Ja tu zostaję na kilka dni. – Pomyślę, jeśli pani tak chce. Ale nie wiem, jak mogę udzielić ciekawego wywiadu o restauracji, której nie otwieram. Albo na temat mojej osoby, jeśli właśnie coś takiego się zdarzyło. – Rozumiem – powiedziała. Była rozczarowana, ale mu współczuła. Pokładał wiele nadziei w otwarciu tej restauracji. – Przyjemnej podróży. To było takie amerykańskie: grzeczne, odrobinkę wymuszone, dystansujące stwierdzenie. Chce się mnie pozbyć – pomyślała.

– Na wszelki wypadek proszę zapisać mój numer. – Okej – odparł. Zapisał skrupulatnie i podziękował, gdy mu życzyła powodzenia. Potem pożegnali się z uśmiechami na twarzach i rozłączyli.