Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 419
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 395

Niespodziewanie jasna noc - Renata Frydrych

Dodano: 4 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 4 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Niespodziewanie jasna noc - Renata Frydrych.pdf

Filbana EBooki Książki -R- Renata Frydrych
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 4 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 149 osób, 109 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 196 stron)

Spis treści Karta redakcyjna Motto 1. Niech wyzna teraz albo zamilknie na wieki 2. Burza 3. Big boom theory 4. Dochodzenie 5. Lunch przy Shepherd Bush Road 6. Pół wąsów 7. Rozbitek 8. Skafander 9. Skafandryci.today presents: Przepis na duszę 10. Dobry, zły policjant 11. Agencja Detektywistyczna Braci Sokołowskich 12. Skafandryci.today presents: Matrix 13. Punkt znikania 14. What angel wakes me up from my flowery bed? 15. Skafandryci.today presents: Potop 16. Szkodliwy społecznie wizerunek miłości romantycznej 17. Mroczne fiołkowisko, czyli Sonia 18. Skafandryci.today presents: Spider-Man 19. Gdy cień miłości daje tyle szczęścia 20. Kuba często nie wracał na noc 21. Trudności złamie, da wiele słodyczy 22. Dyzia i Dyzio 23. Zebry są rzadkie 24. Pierwszy dzień wiosny 25. Susan Green 26. Skafandryci.today presents: Wywiad ze Zbieraczem 27. Udźwignij swoje szczęście 28. Cały środek wnętrza 29. Posępną zgodę ten ranek nam wieści 30. Globe Theatre 31. Ten, który jest miłowany 32. Kamerton 33. Skafandryci.today presents: Złota rybka 34. Śniąc, że ów sen to ich prawda cała Przypisy

Opieka redakcyjna: DOROTA WIERZBICKA Redakcja: AGNIESZKA OLCZYK Korekta: EWA KOCHANOWICZ, REDAKTORNIA.COM, BARBARA TURNAU Projekt okładki i stron tytułowych: Paweł Panczakiewicz / Panczakiewicz Art. Design, www.panczakiewicz.pl Zdjęcie na okładce: © iStock Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ Skład i łamanie: Infomarket © Copyright by Renata Frydrych © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2019 Wydanie pierwsze ISBN 978-83-08-06739-0 Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: ksiegarnia@wydawnictwoliterackie.pl Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl Konwersja: eLitera s.c.

„Stojąc wśród nocy, lękam się, że wszystko snem jest o wiele piękniejszym niż życie”. William Szekspir, Romeo i Julia tłum. Maciej Słomczyński

1. Niech wyzna teraz albo zamilknie na wieki Rysunek przedstawiał kulę ziemską, która z jednej strony rozpadała się na coraz drobniejsze kawałeczki. Tak jakby Ziemia była misterną mozaiką z kolorowego piasku, a ktoś, tuż nad przylądkiem Horn, kichnął i piasek się rozsypał. Pod rysunkiem był podpis: Has the world vanished for anybody else? „Myślisz, że tak to będzie, że po prostu znikniemy?”, napisał Kuba w komentarzach i wszedł na stronę „Rysunki Alice Green, Londyn”. Obejrzał kilka i dopiero wtedy spojrzał na zdjęcie. Zobaczył czerwonorude włosy, bystre oczy i drobną, bladą twarz. „Pewnego dnia znikniemy, no i co?”, odpisała na jego komentarz Alice, „Pewnego dnia... nie brzmi groźnie, ale gdyby tak w przyszły piątek?”, napisał, a Alice odpowiedziała: „Jakby co, są plusy: 1) można nie oszczędzać, 2) można obżerać się pysznym jedzeniem, 3) można przeskoczyć nudne rozdziały i od razu przeczytać koniec, czyli to, co najważniejsze”. Kuba uśmiechnął się, bo od razu ją polubił. „A co jest najważniejsze?”, zapytał, ale Alice kazała mu się wysilić samemu. Tak się poznali. Później, kiedy przypominali sobie tamtą noc, oboje przyznali, że było w tym wszystkim coś nierzeczywistego. Kiedy znaleźli się na Skypie i zobaczyli na ekranach laptopów, przez chwilę nic nie mówili. Przyglądali się sobie w milczeniu. Pierwsze, co Alice przyszło do głowy, kiedy zobaczyła Kubę, to że jest zdrowy i silny. Nie pomyślała: przystojny czy wysportowany, co byłoby bardziej oczywiste, pomyślała: zdrowy. Tryskał energią. Zaczęli rozmawiać o odległościach, które przestały być odległościami, a potem o czasie, który w Londynie jest inny niż w Warszawie, aż Alice wyjaśniła, że musi się kogoś poradzić w pilnej sprawie, a Kuba odpowiedział, że tak się składa, że akurat ma wolną chwilę i może być tym kimś. Mówił płynnie po angielsku, z silnym polskim akcentem. Alice opowiedziała, że została przyjęta na warsztaty artystyczne We live within the cities, the cities live within us (Żyjemy w miastach, miasta żyją w nas) i musi szybko zdecydować, dokąd pojedzie, a ma do wyboru Berlin, Pragę albo Warszawę. Kuba akurat wtedy w kółko myślał o Szekspirze, więc kiedy usłyszał ten jej najprawdziwszy brytyjski akcent i głos o algebraicznie czystej dykcji, to wiedział, że lepszej lektorki do czytania Romea i Julii nie mógłby sobie wymarzyć. – Mam cię przekonać do Warszawy? – zapytał. Alice wzruszyła ramionami. – Chyba że znasz powód, dla którego nie powinnam wybrać Warszawy. – Let him speak now, or forever hold his peace – Kuba wyrecytował formułę, którą znał z filmów: niech wyzna teraz albo zamilknie na wieki. Alice otworzyła folder i przeczytała, że w Warszawie w planie warsztatów są jakieś instalacje, murale i inne działania artystyczne związane z Wisłą i Syrenką. Mówiąc to, odgarnęła włosy z czoła. Zauważył jej drobne dłonie i kolorowe paznokcie. Każdy paznokieć był w innym kolorze. – I to jest dobry moment – uśmiechnął się – żeby ci powiedzieć, że mieszkam na Powiślu, tuż przy Syrence, czyli bardziej nad Wisłą się nie da. Jeśli wybierzesz Warszawę, pomogę ci we wszystkim. Będziesz miała we mnie przewodnika, tłumacza i tragarza w jednym. Co ty na to? – wyliczał i zabawnie naprężał mięśnie. Udała, że się zastanawia, ale dalszą rozmowę zagłuszyły jakieś zakłócenia.

– No masz! – Kuba był zły, że im przerwano. Szum narastał i dudnił jak deszcz o parapet albo jak pociąg przejeżdżający przez tunel czy most. Ekrany laptopów zastygły jak bursztyny z nieostrymi ich sylwetkami w środku. Na szczęście po chwili połączenie wróciło. Spojrzenia znowu nabrały ostrości, a oddechy powietrza. Patrzyli na siebie ze spokojem, tak jak się patrzy w głąb ciepłego lata. Lata, które obiecuje długie dni, gwieździste noce i słodki zapach dojrzewających w słońcu owoców. – Alice, jesteś tam? – Jestem – odpowiedziała i uśmiechnęła się, bo po raz pierwszy usłyszała, jak wymawia jej imię. – Coś się zawiesiło. Słyszysz mnie? – Słyszę. Kuba opowiedział o castingu na Romea i o tym, że chce/musi nauczyć się sztuki po polsku (to oczywiste), ale też po angielsku i chce to zrobić dobrze/najlepiej. Zapytał, czy przeczyta z nim Romea i Julię. Zgodziła się natychmiast, a w drugim oknie sprawdziła jego profil. Niestety, od trzech lat w związku z Weroniką Miśkiewicz, przeczytała. Zobaczyła mnóstwo ich wspólnych zdjęć. Uśmiechali się filmowo, żadnych widocznych tęsknot, żadnych ukrytych frustracji. Wyglądali, jakby byli dokładnie w tym miejscu, w którym chcieli być. „Szkoda”, westchnęła w duchu i żeby zmienić temat, zapytała o tatuaż na jego ramieniu. Kuba podwinął rękaw sportowej koszulki i odsłonił cały rysunek. Tatuaż to była wariacja na temat koła nałożonego na kwadrat Leonarda da Vinci. W środku, z rozłożonymi skrzydłami-ramionami, stała hybryda ptaka i człowieka. – Nazywam się Sokołowski – naprężył ramię z tatuażem do kamery, żeby sokół zaprezentował się godnie. – Sokolowski – powtórzyła Alice po polsku. – Czyli Sokół. – Czyli szokoł. – Sokół. – Sokol, sokół – powtórzyła. Za trzecim razem powiedziała wyraźnie i czysto. Rozmawiali jeszcze o street arcie, o pogodzie, jedzeniu, pomnikach, chodnikach, piosenkach, zdjęciach, muzyce, a na koniec o metrze. Kiedy Alice Green zamknęła wreszcie laptop, położyła na nim dłonie i westchnęła. Laptop był ciepły i wciąż delikatnie drżał. Tamtej nocy Alice Green nie zasnęła. Nadsłuchiwała, jak Londyn powoli budził się ze snu, jak niebo stawało się najpierw perłowe, potem bladoniebieskie, aż wreszcie zaróżowiło się jak policzki śpiącego dziecka. Nad ranem napisała do koordynatora warsztatów We live in the cities, the cities live within us, że wybiera Warszawę. Właśnie tak zmienia się życie. W jednej chwili. Wcale nie pyta nas o zgodę.

2. Burza Harmoń dokładnie pamięta chwilę, kiedy się obudził. Urodził. Otworzył oczy i najpierw zobaczył światło. Popołudniowe promienie łamały się na podwójnym szkle okna i rozpraszały na ścianie. Oświetlały pościel, poręcz szpitalnego łóżka i biegły dalej skosem przez ścianę do drzwi. Po drodze odbijały się od błyszczącego naczynia z wodą i rozszczepiały w delikatną tęczę. Potem Harmoń zobaczył Boga. Stał w samym środku plamy światła i wypełniał sobą cały pokój. Był wysoki, chociaż trochę się garbił. Nie był ani bardzo stary, ani bardzo młody. Wyglądał, jakby był nieogolony, ale to może kwestia oświetlenia. Kiedy Bóg ściągnął okulary i podniósł wzrok, okazało się, że miał niebieskie oczy i te oczy najpierw spojrzały uważnie na Harmonia, a potem się uśmiechnęły. Do dziś, kiedy Harmoń przypomina sobie tamtą chwilę, zalewa go gorąca fala szczęścia i miękną mu kolana. Skoro Bóg uśmiechnął się na jego widok, to znaczy, że spodobało mu się to, co zobaczył. Czy można dostać lepszy prezent na początku życia niż uśmiech Boga? Harmoń czasami na koniec zmiany lubił posiedzieć chwilę na peronie metra; nadsłuchiwał. Upewniał się w ten sposób, że niczego nie przeoczył. Teraz jednak nie potrafił nic wyczuć. Przekręcał głowę jak ptak. Oleista, gęsta cisza. Słabe echo powtarzało daleki stukot. Głuche pomruki, jak w studni. To przez tę burzę na powierzchni, pomyślał. Zawsze, kiedy była burza, powietrze, które wpadało do tuneli metra, było naładowane elektrycznością. Zerknął na zegarek i wstał z ławki. Musi jeszcze wrócić do dyżurki po rzeczy. Ostatni skład metra w kierunku Kabat odchodził dwadzieścia minut po północy. Na peronie stało kilka osób. Ich ubrania i włosy były mokre od deszczu. Wilgoć oddawała zapamiętane zapachy. Nagle usłyszał śmiech, który przypomniał mu sen. Harmoń zamknął oczy. Chłopak i dziewczyna ze snu podeszli do niego, kiedy tak samo jak teraz stał na peronie, i wręczyli mu kubek z mapą londyńskiego metra. Powiedzieli, że to praktyczny prezent, bo można pić kawę i uczyć się nieznanych stacji. We śnie Harmoń spojrzał na kubek i zapytał, dlaczego miałby się tego uczyć, a oni wyjaśnili odrobinę zdziwieni, że przecież londyńskie metro jest najstarsze na świecie i tam mieści się europejskie dowództwo kolei podziemnych. No i dodali, że gdyby Harmoń dostał awans, to trafiłby właśnie tam. Potem dziewczyna o bladej twarzy i błyszczących czerwonych włosach powiedziała coś po angielsku. Harmoń lubił rozmyślać o swoich snach. Były jak pocztówki z pozdrowieniami albo rebusy. Znowu spojrzał na zegarek i ruszył w stronę dyżurki. Szedł powoli, ostrożnie stawiając stopy, żeby niepotrzebnie nie hałasować. W dyżurce otworzył swoją szafkę, której nigdy nie zamykał na klucz, wyciągnął z niej czarny sportowy plecak, plastikowe, zamykane na cztery zatrzaski pudełka, w których przyniósł do pracy makaron z warzywami i jajkiem, a potem wyciągnął z szafki kolorowe magazyny, które znalazł na peronie kilka dni temu. Zapomniał ostatnio zabrać je do domu, a wiedział, że jego sąsiadka, pani Gabrysia, ucieszy się z nowej „Gali” z horoskopem i z „Pysznie i Zdrowo”, bo lubiła sprawdzać nowe przepisy. Zapakował więc kolorowe magazyny do plecaka. Zdjęcie sernika z rodzynkami z tylnej okładki patrzyło na niego najdłużej. Zamknął plecak, starając się nie myśleć o serniku. Nie chciał się rozpraszać. Harmoń, czyli Henryk Polańczyk, pracował w warszawskim metrze od kilku lat jako pracownik kontroli bezpieczeństwa. Nie wyglądał na ochroniarza, raczej sam wzbudzał odruch opiekuńczy. Był szczupły, mówił cicho, nawet mundur zaprojektowany zgodnie z trendami nosił niechlujnie. Często miał kilkudniowy zarost, bo codzienne golenie jakoś mu nie wychodziło. Spóźniał się na narady, nie stosował do przepisów, zapominał włączyć służbowe radio, ale nie

można go było poprawić: bo Harmoń to po prostu Harmoń. Pracował na swoich zasadach. Historię z jego zatrudnieniem opowiadano później jak anegdotę. Kiedy zjawił się w kadrach metra, wyglądał na bezdomnego, w dodatku mówił, jak to on, nieskładnie i lekko sepleniąc. Zatem kiedy podał sekretarce napisane odręcznie pełne błędów ortograficznych podanie o pracę, a na pytanie o kwalifikacje nie potrafił sobie przypomnieć, jaką ukończył szkołę, i zupełnie serio poprosił, żeby zadzwonić w tej sprawie do jego sąsiadki, sekretarka, co było zrozumiałe, kazała mu iść do diabła i nie zawracać jej głowy. Harmoń nigdy nie skupiał się na słowach, słowa nie były tak ważne, jak cała reszta, a w tym wypadku ta reszta wydała mu się bardzo smutna. – Musimy odczekać – powiedział spokojnie i usiadł na jednym z krzeseł ustawionych pod ścianą. – Na co chce pan czekać?! Tu nie ma nic do czekania! To nie jest poczekalnia! – piszczała sekretarka, bo była wykończona życiem, co Harmoń oczywiście już zauważył. – Zwróciła pani na mnie uwagę negatywną – wyjaśnił spokojnie – więc musimy odczekać. To zaraz przejdzie. Usiadł prosto. Tak jakby zaczął czekać. Zatkało ją. Jego spokój tak właśnie działał. Zatrzymywał gonitwę myśli. Sekretarka zlustrowała go od stóp do głów. Nie miała wątpliwości, że jest dziwny, ale niedawno zatrudnili komputerowca od zabezpieczeń, który jej zdaniem również wyglądał jak dziwoląg, więc na sekundę wstrzymała się z oceną. Według niej Harmoń na pierwszy rzut oka wyglądał jak bezdomny, który ubrał się w to, co akurat wyciągnął z kontenera, jednak na drugi rzut oka od biedy mógł być wystylizowanym hipsterem albo innym artystą. Miał na sobie szeleszczące, nieprzemakalne fioletowe spodnie ściśnięte gumką nad gołą kostką, do tego białe zabłocone adidasy bez skarpetek. Pod prawie elegancką tweedową marynarką nosił kolorowy podkoszulek z jakimś wakacyjnym nadrukiem. – Nie mam sieci, dlatego zjawiłem się w pełni osobiście – wyjaśnił, patrząc na swoje sznurówki i porównując, czy skrzydełka są równe. – W pełni osobiście? – powtórzyła sekretarka i coś w niej kliknęło; nerwy odpłynęły, twarz złagodniała, oddech zwolnił. Po kilku minutach rozmowy odłożyła na bok wszystkie inne prace i zajęła się Harmoniem. Pomogła mu wypełnić odpowiednie formularze, przepisała i wydrukowała podanie o pracę, załatwiła rozmowę kwalifikacyjną, a kiedy wchodził do kierownika kadr, poprawiła mu włosy jak matka, która wysyła dziecko do szkoły i nie jest pewna, czy sobie bez niej poradzi. Kierownik kadr doświadczył Harmonia w podobny sposób. Kiedy zerknął najpierw w jego papiery, a potem podniósł wzrok, chciał go po prostu wyrzucić, ale dla porządku musiał mu zadać choćby jedno pytanie. Zapytał, dlaczego chce tu pracować, i wtedy Harmoń powiedział wszystko, co trzeba. Wytłumaczył, że co prawda nie ma żadnego doświadczenia, ale został do tej pracy powołany, bo wyczuwa zakłócenia, a najważniejsze, posiada również pewne umiejętności, żeby te zakłócenia naprawiać. Kierownik kadr patrzył dłuższą chwilę na Harmonia i przybrał przyjemny wyraz twarzy, bo był pewien, że zrobiono mu kawał, że właśnie ktoś go wkręca i zaraz z szafy wyskoczy Szymon Majewski albo inny Bałtroczyk i powie: „Mamy cię”. Dał sobie czas, bo chciał się zastanowić, co robić, więc poprosił Harmonia, żeby rozwinął swoje myśli. Już po chwili zaczął mu wierzyć. Do ewentualnej kamery powiedział na wszelki wypadek sztucznie długie zdanie, że w dobie tak nasilonych ataków terrorystycznych na całym świecie właśnie tacy ludzie, nietuzinkowi i z pasją, powinni znaleźć swoje miejsce w sektorze bezpieczeństwa i jeśli o niego chodzi, to da mu szansę. W końcu policja też zatrudnia alternatywnych specjalistów, jak choćby jasnowidzów. W pracy Harmoń był cichy i chodził swoimi drogami. Koledzy po jakimś czasie stwierdzili, że jest przydatny inaczej, i dali mu spokój. Głośno zrobiło się o Harmoniu dużo później, po słynnym wywiadzie w metrze. Film zamieszczony na YouTubie w ciągu kilku

tygodni miał kilkanaście tysięcy wyświetleń z licznymi komentarzami, że mamy swojego Forresta Gumpa, tyle że nasz jest prawdziwy. To od tego wywiadu Harmoń zaczął być rozpoznawalny. Kiedyś nawet zadzwonił ktoś z biura podróży z pytaniem, na której linii i w jakich godzinach pracuje Harmoń, bo turyści zażyczyli sobie z nim selfie jak z Syrenką. Wywiad z Harmoniem w metrze Harmoń siedział wyprostowany na ławce na pustym peronie metra. Miał w sobie coś z drapieżnego ptaka. Patrzył czujnie wprost w oko obiektywu. Mówił cicho i spokojnie. – Ze względu na liczne prośby poparte obecnością z kamerą zgodziłem się na rejestrację moich myśli, które wypowiem na głos, żeby wszyscy mogli je usłyszeć, z prawem osobistego przemyślenia. – Opowiedz coś o sobie – poprosił głos zza kamery. – Tak się złożyło, że żyję w centrum pięknego miasta, konkretnie w Warszawie, dostałem wymarzoną pracę, która wymaga ode mnie zaangażowania, a jednak, pomimo ustalonego i potwierdzonego PESEL-em wysokiego wieku, lat czterdziestu czterech, nie jestem podatny na żadne choroby, sen mam spokojny, umysł jasny i stabilne widoki na rozwój, co mnie, dodam, bardzo cieszy. – Masz na imię Henryk, dlaczego nazywają cię Harmoń? – Pilnuję harmonii. Wywieram pokojowy wpływ na świat i ludzi. – Jak to robisz? Harmoń milczał dłuższą chwilę. – Wyczuwam zniekształcenia i wpływam pozytywnie. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. – Dlaczego chciałeś pracować w metrze? – Pracuję w kolejach podziemnych, bo tu jestem najbardziej potrzebny. Pomagam ludziom uporać się z wnętrzem. Kłótnie czy smutek i w ogóle wszystkie zakłócenia zaczynają się we wnętrzu. – Chcesz powiedzieć, że metro jest metaforą naszego wnętrza? – Nie wiem, co to jest metafora. Prowadzący miał do wyboru albo tłumaczyć, albo pytać dalej. – Podobno jesteś chodzącym dobrem? Harmoń spojrzał w bok, zastanowił się, a po chwili, bagatelizując pytanie, mówił dalej. – Gdyby przeanalizować życie zarówno pobieżnie, jak wnikliwie, to widać w nim prawidłowości i przypadki, które nas sprawdzają. Na ten mój przykład nie posiadam języka obcego, a dostałem wymarzoną pracę strażnika kolei podziemnej, która jest, jak wiadomo, prestiżowa. I to jest właśnie dowód na to, że dobro jest na świecie obecne zarówno w postaci fizycznej, jak duchowej. – A jaka jest różnica między życiem duchowym i fizycznym? – Nie ma różnicy, życie duchowe i fizyczne to to samo. Podam przykład z mojego życia, bo innego nie znam. Jeśli ugotuję sobie zupę pomidorową, którą, dodam, bardzo lubię najbardziej, to gdy w pracy pomyślę o tej zupie, to ta myśl jest mi miła i mnie wypełnia i jest to życie duchowe, a jak wracam do domu, podgrzewam sobie tę pomidorówkę i ją jem z zaplanowanym smakiem, to jest to życie fizyczne. Czy fizyczne, czy duchowe, to to samo życie. W trakcie rozmowy widać było migawki z życia metra. – Kobiety za tobą podobno szaleją. – E tam, od razu szaleją. – Harmoń żachnął się speszony. – No ale musisz przyznać, że masz powodzenie u kobiet.

Spuścił wzrok. – No mam. Po chwili rozwinął myśl. – Powodzenie u kobiet przypisuję swojej miłej w dotyku dla oka powierzchowności. Poza tym mam stabilną sytuację finansową, jestem wolny od nałogów, otwarty na przypadki i ufny. – Co to znaczy ufny? Tak konkretnie. – Roztaczam ufność i do ufności zapraszam. – Nie boisz się, że ktoś wykorzysta tę twoją ufność? Łatwowierność? – Na tym polega hojność... do której zarówno zachęcam. Wywiad kończył się stwierdzeniem Harmonia: Wiedziałem, że ludzie czasami służą innym za inspirację, ale nie wiedziałem, że to będzie mój przypadek. Życie, jak wiadomo, próbuje nas na różne sposoby, więc nie ma lepszego postanowienia jak odpowiedzieć na takie wezwania pozytywnie. Po tym wywiadzie ludzie pokochali Harmonia. Niczego to nie zmieniło w jego życiu poza tym, że nieznajomi uśmiechali się do niego. Czasami ktoś wieczorem po prostu podchodził do niego na peronie i pytał, czy może chwilę posiedzieć, niekiedy opowiadał mu swój dzień, Harmoń go słuchał i tyle. To słuchanie było najważniejsze. To wszystko przyszło jednak później. Tamtego burzowego dnia Harmoń był po prostu nikomu nieznanym pracownikiem metra. Zamknął swoją szafkę, poprawił paski plecaka na ramionach i zastanawiał się, czy burza już przeszła, bo jeśli wciąż pada, to w drodze do domu będzie musiał wystarczyć mu kaptur, bo parasol zawieruszył mu się już jakiś czas temu. Podszedł do kierownika zmiany, żeby się odmeldować. W dyżurce było włączone radio. Usłyszał: „Temat na dziś: nowe podejście do związków, emocjonalne wyzwania. Słuchacz pyta, czy zdradzanie drugiej żony z pierwszą żoną jest zdradą, czy też potrzebujemy nowego określenia na taki związek. Czekamy na państwa opinie”. Harmoń zawiesił się na kilka minut, bo nagle zatęsknił za swoją narzeczoną, która, odkąd przebudził się w nowym życiu, nie była już jego narzeczoną. Te chwile tęsknoty za Sonią przychodziły znienacka. Rozlewały się w nim łagodnie i ciepło. Były jak smutek, który niczego się nie domagał. Harmoń zamykał wtedy oczy i próbował sobie przypomnieć fiołkowe oczy Soni albo jej śmiech, tak jak przypomina się po obudzeniu skrawki snu. Kierownik zmiany był dużym człowiekiem złożonym głównie z mięśni, które często polerował na siłowni. Był podobny trochę do Michalczewskiego, więc nazywali go Tygrys. Harmoń też tak myślał o swoim szefie, Tygrys. – Czy będę jeszcze dziś potrzebny – ni to zapytał, ni stwierdził – bo tymczasem mam plan wracać do domu. – Idź do domu, Harmoń, wyśpij się, nie możesz mieć dyżuru nad światem cały czas – powiedział Tygrys z wyczuwalną ironią, której Harmoń nigdy nie zauważał. Tygrys przyznawał, że faktycznie zawsze dobrze się czuje w towarzystwie tego człowieka i że ten prawdopodobnie naprawdę wywiera pokojowy wpływ na otoczenie, ale denerwowała i śmieszyła go ta cała powaga, z jaką Harmoń traktował swoją pracę jak misję. To właśnie Tygrys zapytał kiedyś przytomnie, skąd Harmoń wie, że kocha Sonię. – Skoro się zresetowałeś i zapomniałeś praktycznie całe swoje poprzednie życie, to powinieneś zapomnieć też o Soni. Logiczne, nie? – Widocznie miłości nie da się zapomnieć – odpowiedział wtedy Harmoń, bo też nie potrafił tego wytłumaczyć. Sprawa z zapominaniem wydawała się tajemnicza tylko wtedy, kiedy myślało się kategoriami obecnego świata, czyli kategoriami przyczyny i skutku. Natomiast w tamtym świecie, do którego tęsknił, wszystko było możliwe.

Harmoń wsiadł do ostatniego składu metra w kierunku Kabat. Nie wiadomo dlaczego zaczął myśleć o serniku. Wyciągnął z plecaka kolorowy magazyn „Pysznie i Zdrowo” i zerknął jeszcze raz na wielkie zdjęcie sernika z rodzynkami. Zastanawiał się, gdzie może teraz kupić sernik. Przy Racławickiej? Nie. Przy Polu Mokotowskim są chyba delikatesy 24. Może sernik też będą mieli. Potem pomyślał, że przecież wciąż leje, a to jest ostatnie metro i raczej nie opłaca mu się z niego wysiadać. Ale Harmoń nigdy nie dyskutował ze sobą – jeżeli coś go gdzieś ciągnęło, to po prostu szedł za tym i już. Przy wyjściu z metra rozejrzał się, bo nie miał pojęcia, w którą stronę iść. Deszcz się nasilił, tak jakby uczciwie ostrzegał, że może być gorzej. Harmoń nasunął kaptur i ruszył. Jego buty najpierw mlaskały o asfalt, a po chwili tak namokły, że były jak miękkie, nasiąknięte wodą skarpetki. Po kilku minutach marszu przystanął, bo nie miał pojęcia, gdzie są delikatesy 24. Próbował się rozejrzeć. Przejeżdżający ulicą samochód wjechał w wielką kałużę i chlusnął ciężkim wachlarzem wody. Harmoń nagle był pewny, że jest dokładnie tam, gdzie być powinien, i wcale nie chodzi o sernik. I wtedy przejeżdżający TIR oświetlił szeroko chodnik, trawę i krzaki. Harmoń się zatrzymał. Najpierw zobaczył bosą stopę, którą obmywał deszcz. Druga stopa była w skarpetce, dlatego zlewała się z ziemią i ciemnością. Chłopak leżał na boku. Gdyby nie krew, wyglądałby, jakby spał, z głową opartą na zgiętym ramieniu. Harmoń podszedł bliżej. Pomyślał, że to Rozbitek, którego burza wyrzuciła na brzeg. Nachylił się, żeby przyjrzeć mu się lepiej. Słyszał w uszach uderzenia własnego serca. Chłopak był młody, mokre włosy lepiły mu się do twarzy i szyi. Dotknął jego policzka i czoła, tak jakby sprawdzał, czy nie ma gorączki. Twarz Rozbitka była zimna, Harmoń przytrzymał swoją dłoń tak, jakby chciał go ogrzać, i wtedy zauważył na ramieniu chłopaka tatuaż. Koło nałożone na kwadrat, a w nim pół ptaka, pół człowieka. Spojrzał jeszcze raz na twarz Rozbitka i nagle go rozpoznał. To był chłopak z jego snu. Harmoń na chwilę zamarł, bo takie zawirowania światów zawsze coś znaczą. Ocknął się, bo wyczuł puls. Wiedział, że musi coś zrobić, i to szybko. Ręce mu się trzęsły, kiedy dzwonił po pogotowie. Mówił nieskładnie. Nie potrafił powiedzieć, gdzie jest, zapomniał, przy której stacji wysiadł, przy Polu Mokotowskim czy przy Racławickiej. Dyspozytorka przyjmująca zgłoszenie zapytała, czy może jej wysłać swoje położenie. Pokiwał głową, bo pamiętał, że coś takiego przerabiali na szkoleniu, ale nie mógł trafić palcem w odpowiednie pole na ekranie, poza tym w deszczu komórka przestała reagować na jego dotknięcia. Zdenerwował się, nie wiedział, co robić. Chciał się rozłączyć i zadzwonić do swojego szefa, Tygrys by wiedział, co robić, Tygrys zawsze wiedział, co robić, ale dyspozytorka pogotowia powtarzała, żeby się nie rozłączał, że zaraz wyśle karetkę i prosiła, żeby się rozejrzał i powiedział, co widzi. – Jest taki młody. Młody i... – powiedział Harmoń i zaczął płakać – ma krew na... – dotknął swojego czoła i oka. Dyspozytorka mu przerwała, bo wiedziała, że jeśli go nie uspokoi, nie będzie pomocny. Łagodnym głosem poprosiła, żeby nie patrzył na poszkodowanego, tylko żeby rozejrzał się po okolicy, może zauważy jakiś charakterystyczny punkt, żeby karetka mogła ich odnaleźć. Harmoń odsunął kaptur. Stał akurat pomiędzy latarniami, światło było sine, deszcz zimny. Z jednej strony szeroka aleja Niepodległości, z drugiej krzaki i park. – Czy ja coś widzę? – powtarzał. – Czy ja coś widzę? – przecierał piekące oczy.

3. Big boom theory Kuba Sokołowski wyobrażał sobie, jak spokojnie, ale stanowczo powie starym, że przemyślał i że jest pewny, i że to jest w końcu jego życie, więc muszą go zrozumieć. Odczeka, wyprostuje plecy i powtórzy jeszcze raz, że jest pewny i bardzo mu przykro, że ich rozczarowuje, jednak rezygnuje ze studiów prawniczych, nie będzie prowadzić z ojcem kancelarii, tak jak to od dawna było zaplanowane. Powie, że chce się zastanowić nad sobą w sensie egzystencjalnym, filozoficznym i duchowym. Tymi sensami może ich rozjuszyć. Będzie to musiał przetrzymać, żeby dać im szansę uspokoić się jego spokojem, wtedy zapytają aksamitnie, czy nie mógłby zastanawiać się nad sobą i nad tymi sensami na studiach prawniczych jednak. On wtedy musi być stanowczy i twardy jak granit. Potem prawdopodobnie na chwilę odpuszczą i będą się kłócić między sobą, ustalając jakieś strategie. Zaproszą do domu na przykład znajomego psychologa, żeby w przyjacielskiej pogawędce sprawdził, czy ich Kubuś nie ma aby depresji, albo/i, w przypadku kiedy zwycięży opcja: „syn oszalał”, zaproponują mu dwa tygodnie na lodowcu na nartach, bo ruch na świeżym powietrzu ma oczyszczającą i uzdrawiającą, jak wiadomo, moc. Tak mniej więcej to sobie wyobrażał, jednak nie potrafił tej rozmowy zacząć. Od tygodni zbierał się w sobie i czekał na odpowiedni moment. Czasami zaczynał, ale potem tchórzył i dlatego jego wkurzenie na świat i na siebie systematycznie rosło. Wczoraj starzy znowu się pokłócili. Awantura była taka jak za dawnych lat. Krzyki, rozbijanie talerzy i trzaskanie drzwiami. Kuba postanowił to wykorzystać. Miał to przećwiczone jeszcze z dzieciństwa, bo kiedy między rodzicami była wojna, paradoksalnie był to najlepszy moment, żeby zawracać im głowę. Dlatego w niedzielę rano Kuba, udając, że nie słyszeli z Antkiem wczorajszych wrzasków, rzucił hasło, żeby zjeść rodzinne śniadanie gdzieś na mieście. O dziwo wszyscy podchwycili pomysł. Wtedy Kuba zdecydował, że powie im jednak wszystko, czyli że rzuca studia prawnicze, bo dokładnie wie, co chce w życiu robić, a mianowicie chce zostać aktorem i że w czerwcu zdaje do szkoły teatralnej. Związał gumką jeszcze wilgotne po kąpieli włosy i napisał do Weroniki esemesa, że przyjedzie do niej, tak jak się umówili, czyli około szesnastej. Potem długo patrzył na ekran komórki, jakby się zawiesił, bo uświadomił sobie, że z Weroniką czeka go kolejna rozmowa i nie wiadomo, czy nie trudniejsza. Jakiś czas temu zrobił pierwsze podejście do tematu, ale potem stchórzył i w sumie stanęło na żartach, więc będzie musiał zacząć od nowa. Ta cała sprawa z aktorstwem nawet dla Kuby była tajemnicza i dlatego tak trudno było mu to wyjaśnić innym. To nie było tak, że któregoś dnia rano spojrzał w lustro i tak się sobą zachwycił, że powiedział: O cholera, jestem taki awesome, że świat powinien dostać mnie więcej, i to w różnych wersjach. W sumie szkoda, że tak nie było, bo tak byłoby zabawniej. Oczywiście, odkąd pamięta, popisywał się i naśladował wszystkich i wszystko. Grał w filmikach, które kręcili z Filipem i Marcelem, ale chyba nigdy nie myślał o aktorstwie na poważnie. Zresztą odkąd związał się z Weroniką i poznał jej ojca aktora, niestety od wielu lat aktora prawie wyłącznie serialowego, utwierdził się w przekonaniu, że bycie prawnikiem to zdecydowanie pewniejszy sposób na życie. Czasami w kinie, a częściej w teatrze nachodziło go uczucie podejrzanej mocy czy uniesienia, ale potem wrażenie to szybko ulatywało. Po Burzy w Narodowym (tak, tak, jednak Szekspir) wszystko się zmieniło. Dziwne, bo z tego pierwszego przedstawienia Burzy w sumie niewiele pamiętał, ale właśnie wtedy to się stało. To tak jak z zakochaniem. Jak się wydarzy, nie można tego cofnąć. Po Burzy przez tydzień chodził rozkojarzony, potem obejrzał

jeszcze kilka razy ten sam spektakl i wszystko, co do tej pory było znajome i oczywiste, przestało takie być. Odpłynęło na dalszy plan, a na pierwszym pojawiło się coś, co trudno było nazwać. Przez jakiś czas Kuba mało mówił, dużo spał, chodził zamyślony, czasami biegał albo ćwiczył. Weronika oczywiście to zauważyła i zamęczała go pytaniami, co się z nim dzieje, bo nie wierzyła, że chodzi o jakąś sztukę. Zrobiła się podejrzliwa. Wtedy po raz pierwszy próbował z nią porozmawiać. Przeglądali tego dnia oferty mieszkaniowe, bo planowali coś wynająć. Z Wieśką (Weronika Miśkiewicz, więc w skrócie nazywał ją Wieśka) chodzili od trzech lat, razem studiowali na pierwszym roku prawa i Weronika od pewnego czasu naciskała, żeby zrobić kolejny krok i zamieszkać razem. Kuba się z nią oczywiście zgadzał, tylko po Burzy jego sytuacja się zmieniła, więc musiał jej to wyjaśnić. – Zobacz, tu są dwa pokoje, niedaleko parku Skaryszewskiego... kuchnia mała, jeden pokój jest wielki, no zobacz. Siedzieli w jego pokoju na łóżku. Weronika trzymała głowę na jego ramieniu i patrzyła w ekran laptopa, sprawdzając oferty. Kuba trochę udawał, że patrzy na mieszkania, ale w pewnym momencie zamknął laptopa. – Wieśka, muszę ci coś powiedzieć – zaczął poważnie, a Weronika poczuła lekki niepokój i usiadła prosto. Odgarnęła włosy. Kubę zawsze peszyła jej uroda. Mruknął, nie patrząc na nią, że zdecydował się zdawać na wydział aktorski, i czekał na jej reakcję. Weronika najpierw się zaśmiała, a potem podniosła brwi. – Chcesz zostać aktorem? – Tak. – Dlaczego? – Co dlaczego? – O Jezu! Dlaczego tak nagle chcesz zostać aktorem? Na to pytanie nie potrafił odpowiedzieć. Zanim zebrał myśli, Weronika drążyła dalej. – Dlaczego chcesz wszystko zepsuć? – Nie chcę niczego zepsuć, chcę tylko, żebyś wiedziała... – Powiedz, że się wygłupiasz! – Nie wygłupiam się. Czasami spotkania z Weroniką przypominały przypływ. Bo kiedy przychodziła do niego, wszystko zalewał jakiś nowy prąd, jak nowa muzyka. Kuba poddawał się temu i już po chwili nie był pewien, czego wcześniej słuchał. Najpierw cieszył się na jej zapach, uśmiech, pocałunki, ale ona powoli wstawiała swoje słowa jak walizki. Walizek było dużo, słowa powoli zasłaniały wszystkie okna i ściany. – Mieliśmy razem zamieszkać, a ty nagle wyjeżdżasz z czymś takim – powiedziała na jednym wdechu. – Z czym? – No, że chcesz się zamienić w mojego ojca! Nie zapisywałam się na taką opcję – jęknęła. Kuba nie miał pojęcia, dlaczego nagle zeszło na jej ojca. – Nigdy, przenigdy nie chciałam związywać się z aktorem – powiedziała nagle dziwnie stanowczo. – Będziesz biegał w rajstopach albo nago po scenie albo całował się z jakimiś obcymi babami. Nie chcę oglądać scen miłosnych na ekranie z moim mężem w roli głównej. – Tak widzisz aktorstwo? – mruknął Kuba i zrozumiał, że nie jest gotowy na tę rozmowę. Przestraszył się poważnej kłótni, a kłótni unikał. Kłótnie go przerażały na poziomie komórkowym. Nagle poczuł, jakby odebrał jeden z tych telefonów: „Uprzejmie informujemy, że nasza rozmowa, ze względu na państwa dobro, będzie nagrywana. Jeżeli nie wyrażają państwo zgody, proszę się rozłączyć”. Przestraszył się, że Weronika zaraz powie coś w stylu: „musimy

przemyśleć nasz związek”, i spanikował. A kiedy nie wiedział, co robić, zawsze żartował. – O co dokładnie jestem oskarżony? – zapytał. Weronika z ulgą wypuściła powietrze, od razu zrobiło się lżej. – Wygłupiałeś się? Tak? Dałam się nabrać? – Czy oskarżony jest łysy? – Sokół, przestań! – Przypominam świadkowi, że odpowiada pod przysięgą. Powtórzę pytanie: Czy oskarżony jest łysy? – Nie. – Czy ma brzuch, którego nie da się ukryć pod żadną marynarką? – Nie. – Czy ma platfusy numer pięćdziesiąt dwa? – Nie. – Dziękuję, wysoki sądzie, obrona nie ma więcej pytań. Weronice ulżyło, że tylko żartował, a on nie wyprowadzał jej z błędu. Tamtego dnia jednak zszedł do podziemia, bo zrozumiał, że będzie trudniej, niż myślał. Przypomniał sobie, bo przecież od dawna to wiedział, że jego życie wcale nie jest tak całkiem jego. Postanowił, że zacznie od rozmowy z rodzicami, i dlatego powoli i strategicznie od tygodni przygotowywał desant. Na rodzinne niedzielne śniadanie Sokołowscy pojechali w pełnym składzie, dwa plus dwa, w słoneczny marcowy poranek. Rodzinne volvo prowadził ojciec Kuby, Tomasz Sokołowski, lat czterdzieści sześć, ubrany w szarości, szpakowaty, zadowolony z siebie. Zerkał w lusterko wsteczne i oglądał swoje zęby, bo niedawno je wybielił. Obok niego siedziała matka Kuby, Paulina Sokołowska, lat czterdzieści dwa, na pierwszy rzut oka zbyt radosna i zbyt dziewczęca. Ubrana w coś, co było kompromisem pomiędzy „na sportowo” a nowym, kontrowersyjnym stylem młodych obiecujących projektantów, którzy większe sukcesy odnoszą za granicą niż w kraju. Z tyłu rodzinnego volvo siedzieli ich synowie. Antek, lat siedem, i Kuba, lat dwadzieścia. Kuba był wysoki, przystojny, wysportowany. Rodzice byli z niego dumni, a Antek pracował w rodzinie na etacie maskotki. Ta fucha tylko nowicjuszowi mogła wydawać się przyjemna i lekka. Kuba jednak wiedział, że to pułapka, bo sam do dziś czuł na plecach ciężar rodzinnych oczekiwań. Być może dlatego starał się ochraniać młodszego brata. W samochodzie jeszcze było znośnie. Coś pomiędzy rytmicznie, a jednocześnie miękko. Było wiosennie, niebo błyszczało wysoko. Antek rozłożył na kolanach encyklopedię kosmosu. Szeleścił kolorowymi stronami z planetami i Plutonem oddalonym najbardziej od Słońca. Kuba siedział obok, jego ramię, to z tatuażem sokoła, zawsze przyciągało wzrok. Antek już dawno postanowił, że zrobi sobie taki sam, w końcu on też jest Sokołowski, czyli Sokół. Jak zwykle przymierzał swoją rękę, od łokcia do końca palców, ile mu jeszcze brakuje do brata. Ręka Kuby była duża, męska, z widocznymi żyłami, Antka wciąż drobna, chłopięca. Kuba ugiął się, udając, że dłoń Antka go przygniotła. – Wow! Brachu! Niezłą masz łapę! – To od dźwigania miecza – udawał poważnego Antek i zaraz przeszedł do ataku, wykręcając rękę Kuby. – Mów, gdzie ukryłeś swoje moce? Wygłupiali się jak zwykle na tylnym siedzeniu rodzinnego volvo. W radiu leciała piosenka Eda Sheerana Shape of You i Paulina podskakiwała radośnie i śpiewała z Edem, dając w ten sposób sygnał mężowi, że jest gotowa się pogodzić. Tomasz jednak miał zdiagnozowaną alergię na zbyt dobry humor żony i nie przejawiał ochoty na żadne porozumienia pokojowe. Był

milczący. Szukał miejsca do parkowania. Krążyli. Ed Sheeran skończył śpiewać, po południu zapowiadali przelotne opady, koszykarze przegrali, chociaż dali z siebie wszystko, spiker zapowiadał debatę na temat: „Donald Trump wielką zagadką dla świata”. A niebo nie wiadomo kiedy obniżyło się i zaciągnęło białymi chmurami. Częściowo. – Wiecie, ile trwa doba na Plutonie? – Antek analizował Układ Słoneczny. – Tam mogłeś zaparkować – wskazała Paulina. – Nie zauważyłeś? No widzisz, teraz już nie cofniesz! Trzeba było szybciej. Tomasz zacisnął zęby, szukał dalej. Kuba wygłupiał się z Antkiem, ale cały czas obserwował rodziców. – Wysiadamy, tylko uważajcie na drzwi, żeby nie obić. – Biorę ze sobą kosmos – stwierdził Antek, zamykając wielką księgę. – Po co ci? – zapytał Tomasz. – Przecież nie będziesz czytał przy śniadaniu. Zostaw w samochodzie. Na to Paulina fuknęła na męża, że właściwie dlaczego dzieciak nie może iść z książką, skoro chce. Kuba mrugnął do Antka i wsunął Ilustrowaną Encyklopedię Kosmosu pod pachę. – Tam bez kosmosu nie wpuszczają – wskazał restaurację z kulturą w nazwie. – Marzę o kawie – westchnęła Paulina do wnętrza swojej torebki i zwilżyła usta błyszczykiem w kolorze „bakłażan w kierunku cyklamenu”. Wysiadła. Poprawiła opadające spodnie i nagle znieruchomiała jak kolorowa jaszczurka w słońcu. Dotarło do niej, że ona się stara być naturalna i wspaniałomyślnie wybaczająca, a on wciąż jest obrażony za wczoraj, a przecież to ona ma prawo być wściekła. Spojrzała na męża i oznajmiła zaczepnym głosem, że wydawało jej się, iż mieli jechać do Słoneczników, a nie do Kulturalnej Pani Domu, na pewno to pamięta. W Słonecznikach jest lepsze jedzenie i ona jest pewna, powtarza, że ustaliliśmy, że pojedziemy do Słoneczników. Tomasz syknął, że Słoneczniki są na Żoliborzu, a jesteśmy, jeśli nie zauważyła, na Mokotowie, chyba że jest ślepa, a poza tym mogła wcześniej powiedzieć, a nie teraz, kiedy samochód jest już zaparkowany i wszyscy są głodni, i... „no chodź już wreszcie”. Paulina przez sekundę zastanawiała się, czy nie odpuścić, zrobiła nawet pół kroku w kierunku Kulturalnej Pani Domu, ale jednak zatrzymała się, bo uraziło ją to obcesowe „chyba że jest ślepa” i znowu przypomniała sobie wczorajszy wieczór. Zastygła, patrząc w dal, a po kolejnym zniecierpliwionym: „no chodźżeż”, wybuchła i podniesionym głosem zaczęła od nowa, że jaki jest sens ustalania czegoś, skoro on i tak robi, co mu się podoba, i za nic ma rodzinę, i że nigdy, ale to nigdy nie liczył się z jej zdaniem. Tomasz wiedział, o czym mówiła Paulina, ale nie miał zamiaru wracać do wczorajszej kłótni, więc trzymał się tematu zastępczego, czyli restauracji. Krzyknął więc na synów, powołując ich na sprzymierzeńców logiki, żeby potwierdzili, dokąd było ustalone, że pojedziemy na śniadanie, no dokąd, bo jeśli on nie ma alzheimera, to ustaliliśmy, że do Kulturalnej Pani Domu, prawda? Na to Paulina zaczęła machać mu przed nosem palcem, że ona wie, co on teraz robi, że sugeruje dzieciom, co mają powiedzieć, i te swoje sztuczki niech uskutecznia przed sądem, a nie w rodzinie, i poza tym po co miesza w to dzieci. Tomasz zasyczał, że dzieci od dawna w to wszystko są wmieszane, po czym zapadła cisza. Tomasz i Paulina dyszeli na siebie wewnętrznie. Złość zbierana przez lata była tuż pod powierzchnią i groziła wybuchem. Jedno i drugie jednak milczało. Cisza była dowodem, że wiedzą, iż wojna jest kosztowna, oznacza duże straty w ludziach i sprzęcie i może okazać się trudna do powstrzymania. Właśnie dlatego zwlekali. Wpatrywali się w synów. Kuba zrobił dwa kroki do przodu i zasłonił sobą brata. To był odruch. Nie chciał, żeby mały patrzył na coś wstydliwego, na coś, czego dzieci nie powinny oglądać. Akurat w dyscyplinie bycia rozjemcą swoich starych Kuba był weteranem. Wiedział, że musi powiedzieć coś, co rozładuje sytuację, w dodatku musi to zrobić szybko.

– Hedwigo, nie mogę cię wypuścić. Nie wolno mi tu korzystać z czarów – rzucił cytatem z Harry’ego Pottera, chwycił brata wpół i pobiegł z nim do restauracji, udając helikopter, byle dalej. Antek zapiszczał. Na szare brukowe płytki upadła Ilustrowana Encyklopedia Kosmosu. Kuba schylił się i go podniósł, potem pokazał rodzicom z daleka, że wejdą już do Kulturalnej Pani Domu. Tomasz i Paulina stali jeszcze chwilę, wpatrując się w siebie. Wiedzieli, że albo będą respektować zawieszenie broni, albo któreś będzie musiało się wycofać i odpuści wspólne śniadanie. – Masz papierosa? – zapytała Paulina chłodno, a Tomasz, również chłodno, podał go i przypalił żonie. Paulina zauważyła jego podrapane dłonie. – To ty zacząłeś. – Wskazała na zadrapania, tak jakby się tłumaczyła. Tomasz przez chwilę nic nie mówił, zastanawiał się. – Odkupisz mi komórkę – rzucił i tym samym przypieczętował chwilowy rozejm. Kiedy Sokołowscy weszli do restauracji, poszukali synów wzrokiem. Kuba zauważył, jak żartują z kelnerem. Z daleka wyglądali na zgrane małżeństwo. Z daleka można się było na nich nabrać, pomyślał Kuba, tylko z bliska przypominali dwa złośliwe dobermany. Nałożył sobie na talerz ze śniadaniowego szweda: sałatę, smażone kiełbaski i jajko na grzance. Antek nałożył sobie to samo. Kiedy wszyscy usiedli przy stoliku, a Tomasz zamówił napoje, Kuba wziął głębszy oddech i zrobił wstęp, że musi im coś powiedzieć. Zauważył, że nie słuchają, więc dodał, że jest to dla niego bardzo ważne. Kelner przyniósł kawy, soki i herbaty, więc zaczęło się słodzenie i mieszanie. Kiedy się uciszyło, Kuba chciał kontynuować, ale matka nagle zaczęła chichotać. Przeprosiła, że mu przerywa, ale... i wskazując w kierunku, w którym odszedł kelner, wyjaśniła, że ubawiła się, bo wcześniej kelner powiedział, że ona absolutnie nie wygląda na mamę, tylko na młodszą siostrę. Paulina zaśmiała się prawie swobodnie, pokręciła głową. – Młodszą siostrę, rozumiesz? Młodszą! Tomasz burknął coś w stylu, że kelner jest w pracy i płacą mu za to, żeby był miły, i wtedy Paulina przestała chichotać, bo poczuła się dotknięta. Kuba próbował wrócić do swojego tematu, ale wtedy matko-siostra przeistoczyła się w mamuśkę. Zastygła, wpatrując się w ich talerze. – Wziąłeś jajko na grzance? – zapytała Antka. – A nie lepszy byłby omlet z szynką? Zaczęła podrzucać chłopcom kawałki szynki czy sera. – Jedz! – powiedziała do małego – bo potem będziesz głodny. Widzisz, jak Kuba je? Chcesz być duży i silny jak Kuba? To musisz jeść! Jak zjesz, to będzie niespodzianka. Nie powiem jaka, bo wtedy to nie będzie niespodzianka. Tylko nie krusz, bo jak się je kulturalnie, to się nie kruszy. Przy drugim podejściu Kuby do tematu przerwał mu Tomasz, mówiąc do żony półgębkiem. – Nie oglądaj się, na trzeciej siedzi Waldek Kruczek. Ten, co ci mówiłem, wygrał proces o zniesławienie z rekordowym odszkodowaniem. Paulina straciła zainteresowanie apetytem Antka i rozejrzała się po sali. – Ten, co chodzi wszędzie z kochanką, bo żonę ma za grubą? – Nie, to Kuśmierczak. Paulina przechyliła się, niby szukając czegoś w torebce, ale tak naprawdę lustrowała ich kątem oka. W końcu stwierdziła, że jak na rekordowe odszkodowanie to ubrani są bez polotu i tanio. Żółtko rozlało się i spływało z grzanki na talerz, Kuba odczekał kolejną wymianę zdań pomiędzy rodzicami, odłożył sztućce, wyprostował plecy i zapytał, udając, że zwraca się do

niesfornych dzieci. – Nie zauważyliście, że próbuję wam coś powiedzieć? Cały czas mi przerywacie albo się kłócicie. – To matka cały czas gada – warknął Tomasz. – Ja cię słucham, zresztą mam podzielność uwagi. – Nie mów do mnie matka. – Paulina wycelowała w męża palcem z długim paznokciem w kolorze ciemna wiśnia. – Daj spokój – zbył ją, a potem zwrócił się znowu do syna: – Co nam chcesz powiedzieć? Kuba przełknął ślinę, spojrzał w oczy najpierw ojcu, potem matce i wtedy Paulina nie wytrzymała. – O nie! Nie! – Zaczęła kręcić głową, mówiąc teatralnym półszeptem. – Kuba, proszę cię, może nie mów tego przy Antku. – Dlaczego? Paulina wskazała na młodszego syna i nie przejmując się, że Antek ją widzi, powiedziała do Kuby bezgłośnie, że przecież to jeszcze dziecko, żeby się opamiętał, i przewracała oczami, zezując raz na Kubę, raz na Antka. Potem zwróciła się do młodszego syna, żeby przyniósł jej ciastko ze szwedzkiego stołu. Antek posłusznie wstał, choć oczywiście zauważył, że coś dziwnego dzieje się z matką, więc rzeczowo stwierdził, że może on po prostu pójdzie się wysikać, bo akurat mu się chce. – Mamo, co ty wyprawiasz? – zapytał Kuba, kiedy Antek odszedł. – No właśnie – podłączył się natychmiast Tomasz. – Co ty wyprawiasz? – Obawiam się, że wiem, co chcesz nam powiedzieć, i dlatego ci przerwałam. – Paulina kręciła głową, jakby dźwigała na ramionach cały ciężar świata. – Wiesz? Kuba w napięciu wpatrywał się w matkę, która mieszała swoją herbatę. Mieszała i mieszała. – Mamo! Paulina spojrzała znad filiżanki niezdecydowana. Tak jakby wyraz twarzy trzeba było wybrać jak smak lodów. – Chcesz nam powiedzieć, że jesteś gejem, prawda? – Paulina postawiła na minę „wyrozumiała i łagodnie otwarta”. – Co?!! – Kuba wybałuszył oczy. – Nie! Nie jestem gejem! Wtedy Sokołowska zrobiła wielkie uff i dodała, że okropnie się tego bała, bo ona oczywiście wie, że w tych czasach to nic takiego, ale jednak wolałaby, żeby nie. Tomasz z wściekłością warknął na żonę, skąd ma takie pomysły, a ona wyjaśniła, że czytała, że teraz wszyscy robią takie coming outy i szukają swojej seksualności, a poza tym zauważyła, że Kuba ostatnio wcale nie jest zaangażowany w swój związek z Weroniką, a przecież Weronika jest prawdziwą pięknością, więc dodała dwa do dwóch. – Dlaczego uważasz, że nie jestem zaangażowany? – Kuba na chwilę stracił wątek. – Dodała dwa do dwóch! – prawie krzyknął Tomasz i ciszej syknął, żeby nic więcej nie dodawała, bo tylko pogarsza sprawę, i jak mogło jej to w ogóle przyjść do głowy, że jego syn, jego syn, powtórzył, jest gejem. Wtedy Kuba miał już naprawdę dość i powiedział wreszcie to jedno zdanie, którego od tygodni nie potrafił z siebie wydusić. – Chcę wam powiedzieć, że rzucam prawo i w czerwcu zdaję do szkoły teatralnej. Przy stoliku zapadła cisza. – Co!? – To jakiś żart?

– Nie. Znowu cisza. Paulina teatralnie zaczęła masować sobie skronie. – Ja wiem – burknął w końcu Tomasz. – Pewnie chodzi o to, że jesteś przerażony sesją. Pierwszy rok jest trudny, ale nie możesz się poddawać. Kuba mu przerwał i wyłożył powoli wszystko to, co przygotowywał sobie od tak dawna. Mówił o pasji, o tym, że jego samego to zdziwiło, że nie potrafi tego wytłumaczyć, ale musi spróbować i musi to zrobić natychmiast, czyli w czerwcu, bo inaczej uschnie. Kuba mówił i mówił, i miał wrażenie, że go słuchają, nawet kiwają ze zrozumieniem głowami. Słowo „uschnie” powtórzyli kilka razy, tak jakby było ono kluczem i przekonało ich, że Kuba nie ma wyjścia. Nie było żadnej awantury, nerwów, krzyków, wyrzutów. Kuba był zdziwiony, że tak łatwo poszło. Może był nawet odrobinę zawiedziony, bo w takim razie dlaczego tak zwlekał i tak się męczył, skoro jego rodzice są tacy otwarci. Śniadanie potoczyło się dalej prawie łagodnie. Rozmawiali o planach wakacyjnych, o roślinach balkonowych, o podatkach i o meczu. – W tym roku w czerwcu? – wróciła do tematu Paulina już przy kawie. – Kubusiu, skąd ten pośpiech? Jej głos miał konsystencję drogiego kremu z dużą zawartością witamin. Kuba dobrze znał ten zdradziecki ton. Paulina zerknęła na męża, a potem przeniosła wzrok w jakiś daleki punkt za oknem. – No właśnie! Skąd ten pośpiech? – Tomasz miał identyczną minę, więc chociaż raz się ze sobą zgadzali. Zerkali na siebie, szukając rozwiązania. Spokój i długie ruchy, mówił wzrok Tomasza, a Paulina mu wewnętrznie przyznawała rację i też wewnętrznie kiwała głową. Kuba dopiero wtedy zrozumiał, że rodzice albo go w ogóle nie słuchali, albo nawet do głowy im nie przyszło brać jego słowa na poważnie. – Pyszna kawa – zachwyciła się Paulina. – Przypomina mi tę, no wiesz, świeżo paloną, wiesz gdzie... – zwróciła się do męża, a Tomasz nagle sobie przypomniał i jak najbardziej zgodził się z żoną. W ogóle byli balsamicznie uśmiechnięci do samego końca śniadania. Nawet, o dziwo, przy regulowaniu rachunku nie było dyżurnej dyskusji, kto płaci, która obowiązkowo się wywiązywała, odkąd firma Pauliny zaczęła dobrze zarabiać. W drodze powrotnej do domu jedyną osobą, która coś mówiła, był Antek. – No bo ja tego nie rozumiem... – zaczął mały, przeglądając znowu encyklopedię kosmosu. – Czego nie rozumiesz? – udał zainteresowanie Tomasz, bo uznał, że lepiej rozmawiać o kosmosie, niż myśleć o tym, że jego pierworodny syn, w którym pokładał tyle nadziei, chce wywrócić całe JEGO życie i JEGO plany do góry nogami. – Skoro nie było nic przed początkiem świata, to co wybuchło? Kuba wpatrywał się w zagłówek. Już wiedział, dlaczego nie było awantury i oskarżeń, już wiedział, że go zignorowali i teraz muszą ustalić strategię. Wiedział, że właśnie knują. Musiał przyznać sam przed sobą, że tego knucia właśnie się bał. Znowu poczuł, że jest zakładnikiem. Zakładnikiem rodziny. Był odpowiedzialny za ich miłość, za ich małżeństwo, za dom, za cały świat. Poczuł w piersiach dawną złość na starych, złość z dzieciństwa, tak wielką, że musiał ją głęboko ukryć, tak bardzo go przerażała. – Skąd oni wiedzą, że wszystko zaczęło się od wybuchu? – Antek próbował zrozumieć coś, czego nikt nie rozumiał. – To są tylko hipotezy. – Tomasz postanowił zmierzyć się z pytaniem, tłumacząc siedmioletniemu synowi, że jeśli nie ma dowodów, to nieważne, jakie mamy przekonania na dany temat, bez dowodów niczego się nie wie na pewno, więc ten wybuch, jego zdaniem, to są tylko spekulacje. Ale Antek chciał zrozumieć, jak to się stało, że przed początkiem świata nie

było NIC i to NIC wybuchło. – Ja chyba wiem, jak to było – zachrypiał Kuba, a potem odchrząknął. – No jak, jak? – To COŚ, czego niby nie było na początku, to jednak było COŚ, któremu się wydawało, że jest NICZYM, i to COŚ nagle się niewyobrażalnie wkurzyło i wybuchło. I tak powstał świat. – Przez chwilę siedzieli w ciszy. Trawili informację. – Gdyby to COŚ odrobinę mniej się wkurzyło, nie byłoby świata – ciągnął Kuba. – No więc musiało się wkurzyć maksymalnie. A maksymalne wkurzenie nazywa się wkurwieniem. – Kuba, jak ty się wyrażasz! – krzyknęła Paulina. – Świat powstał na skutek maksymalnego, niewyobrażalnego wkurwienia. – Kuba powiedział to spokojnie, dlatego efekt był mocniejszy. – Tomasz! Słyszałeś, słyszałeś? Tomasz w lusterku wstecznym zerknął na Kubę. Spotkali się wzrokiem. Kuba miał w oczach coś stanowczego i Tomasz po raz pierwszy pomyślał, że jego syn jest dorosły i właściwie może robić, co chce. Dlatego uznał, że trzeba uspokoić sytuację. – Pomijając dosadność – Tomasz pokręcił głową, znowu ignorując żonę – to jest bardzo ciekawa hipoteza. Z tym wybuchem. Dłuższą chwilę jechali w ciszy. Pomiędzy jasnymi chmurami niebo znowu błyszczało błękitem. Antek przymierzał swoją dłoń do dłoni brata. W radiu znów śpiewał Ed Sheeran i Paulina zakołysała ramionami w rytm melodii, nachyliła się, żeby zrobić głośniej. – Kuba – odwróciła się do syna profilem – ściągniesz mi to na telefon, tak żebym Shape of You miała jako dzwonek? Będzie mi się chciało tańczyć za każdym razem, kiedy ktoś zadzwoni.

4. Dochodzenie Tamtej nocy deszcz lał jak z cebra, więc podkomisarz Michał Dąbrowa marzył już tylko o tym, żeby wrócić do domu. – Pogotowie zabrało nieprzytomnego chłopaka przy alei Niepodległości – odebrał zgłoszenie. – Prawdopodobnie pobicie. Poszkodowany nie miał przy sobie dokumentów. – Cholerny dzień wagarowicza! – Dąbrowa pokręcił głową. – Dzieciakom odbija. Dąbrowa był głodny i przemoczony, jednak skręcił z Puławskiej w stronę Pola Mokotowskiego. To było prawie po drodze. Na miejscu szybko znaleźli przemoczony plecak. Nie było w nim ani dokumentów, ani komórki, ani niczego, co pomogłoby zidentyfikować właściciela. Deszcz zelżał, ale ziemia była mokra, pokreślona głębokimi śladami opon rowerowych. Roweru jednak nie znaleziono. Rano Dąbrowa pojechał do szpitala zobaczyć ofiarę i porozmawiać z lekarzem. – Nie mamy jeszcze pełnego obrazu obrażeń. Dopiero rezonans wykluczy krwiaki w mózgu – powiedział doktor Krynicki. Dodał jeszcze, że nie znaleźli we krwi ofiary ani alkoholu, ani narkotyków. Dąbrowa patrzył na spuchniętą twarz chłopaka. Po chwili zauważył tatuaż na ramieniu. Dzięki Bogu za tatuaże. W kole i kwadracie à la Leonardo da Vinci wpisany był pół ptak, pół człowiek. Dąbrowa zrobił zdjęcie i kiedy wrócił na komendę, kazał je wysłać do salonów tatuażu. Może ktoś sobie przypomni, że robił coś takiego. Potem przejrzał zawartość plecaka. Szkolne wydanie Szekspira w miękkiej okładce, zapasowa dętka rowerowa, butelka z resztką napoju izotonicznego, ołówek, zeszyt, poobijane jabłko i baton proteinowy. Zeszyt był prawie czysty, jedynie na pierwszej stronie zapisano kilka zdań. Bo moja dusza przeczuwa, że jakieś Nieszczęście, jeszcze wpośród gwiazd wiszące złowrogi bieg swój rozpocznie od daty uciech tej nocy...[1] Dąbrowa jeszcze raz przejrzał książkę, czy nie jest przypadkiem z biblioteki. Kiedyś miał podobną sprawę i dzięki numerom bibliotecznym ustalił, kim jest ofiara. Tym razem książka nie była pożyczona. Chłopaka znaleziono bez butów i kurtki. Wyglądało to na napaść na tle rabunkowym. Plecak był dobrej firmy, tak jak reszta ciuchów pobitego. Prawdopodobnie miał też niezłą komórkę, a może i laptopa. Ale równie dobrze mogło wcale nie chodzić o kradzież, tylko tak wyglądało. Pozostało czekać, aż ktoś zacznie szukać chłopaka. Takie dzieciaki jak on nie znikają bez szumu. Ostatnia dziewczyna Dąbrowy czytała dużo kryminałów Jo Nesbø. Porównywała Dąbrowę do słynnego detektywa z policji z Oslo Harry’ego Hole, co Dąbrowę oczywiście tylko śmieszyło. Na pewno sprawy, które prowadził, nie przypominały wielkich, międzynarodowych krwawych jatek, nie miał też pustki w sobie jak Hole. Było jednak coś, czym Nesbø obdarzył swojego Harry’ego Hole, i opisywał to dokładnie tak, jak odczuwał to Dąbrowa. Sprawę czuł w brzuchu albo jako mrowienie na karku. To właśnie intuicja odezwała się w Dąbrowie, kiedy patrzył na przedmioty wyciągnięte z plecaka nieprzytomnego chłopaka, pobitego w nocy w parku. Intuicja mu mówiła, że to nie jest zwykła zagadka. Niektóre sprawy dotykają tajemnicy. Po kilku dniach zadzwoniła pielęgniarka z nocnej zmiany i powiedziała, że musi się do

czegoś przyznać. Wcześniej nie chciała o tym mówić, bo postąpiła wbrew przepisom. Powiedziała, że tej pierwszej nocy, kiedy przywieźli pobitego chłopaka, ktoś próbował się do niego dostać. To musiał być ktoś, kto wiedział, kim jest chłopak, zanim jeszcze rodzina zaczęła go szukać. Być może sprawca pobicia. Mówiła, że tamtej nocy źle się czuła, chciała się zwolnić, ale że nie było zastępstwa, więc przyszła do pracy. Jednak cały czas leżała w dyżurce i dlatego słabo kontaktowała. Myślała, że chodzi o innego pacjenta, i dopiero potem zaskoczyła, że to o tego nowego, pobitego. Dąbrowa zadał pielęgniarce kilka standardowych pytań: jak wyglądał ten człowiek, czy z nim rozmawiała, czy potrafiłaby go rozpoznać. – Jak wyglądał? – zastanowiła się, powtarzając pytanie. – Miał kaptur, nie widziałam go dobrze. Był miły, ale jak wiadomo z filmów, wszyscy seryjni mordercy mogą być mili i przystojni. Choć ten raczej nie był przystojny, za to przyniósł mi czekoladki. I wtedy pielęgniarka dodała coś, co sprawiło, że Dąbrowa poczuł mrowienie na karku.

5. Lunch przy Shepherd Bush Road Metro było idealne do podglądania. Ludzie zatrzymani w czasie, w półśnie, ze słuchawkami na uszach, zapatrzeni w telefony, znudzeni nad gazetami albo pogrążeni w drzemkach. Bezbronni. Alice Green wsiadła do metra na Piccadilly Circus z Jacobem, małym mopsikiem o lekko wyłupiastych oczach, podpalanej mordzie i piaskowej sierści. Jacob był myślicielem i dlatego Alice lubiła jego towarzystwo. W metrze, jak zwykle, razem przyglądali się ludziom. Wcześniej podczas jazdy metrem lubiła rysować, ale wtedy przyciągała uwagę, bo czasami ktoś zaglądał jej przez ramię i mówił: „Ale ładnie” albo: „Ja bym tak nie potrafił”. Albo nic nie mówił, tylko patrzył na rysunek i kiwał głową. Od jakiegoś czasu Alice wolała nie rzucać się w oczy, wolała po prostu patrzeć. W jeździe metrem było coś umownego. Coś, czego nie potrafiła nazwać. Za każdym razem, kiedy zjeżdżała pod ziemię, miała wrażenie, że wchodzi do innego świata. Świata z porywistymi podmuchami wiatru, z onirycznymi odgłosami i oleistymi zapachami. Oczywiście Freud by umarł ze śmiechu, widząc, że ludzie codziennie zjeżdżają pod ziemię, wsiadają do pociągu, który ich kołysze, i zapadają w drzemki. Pewnie chętnie by zaglądał pod ich czapki, żeby się dowiedzieć, co też siedzi w głowach ludzi śniących w metrze. Alice jeszcze w dzieciństwie dowiedziała się o istnieniu podświadomości. Jej matka, Susan Green, była terapeutką. Alice schowała się kiedyś do szafy w gabinecie matki, żeby zobaczyć, jak wygląda terapia, bo niechcący usłyszała, iż zadowolony pacjent powiedział, że czuje się odmieniony i że terapia to czary. Alice postanowiła dowiedzieć się, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami gabinetu. Matka oczywiście nie pozwoliła jej siedzieć w gabinecie podczas terapii, nawet kiedy Alice zapewniała, że będzie cicho, a nawet najciszej. Nie poddała się, zdecydowała, że schowa się w szafie, i stamtąd przez wąską szczelinę z przymkniętych drzwi obserwowała gabinet; czekała na czary. Okazało się, że na terapii nic się nie dzieje. Nudy. Pacjent gadał i gadał, matka Alice nic nie czarowała, prawie w ogóle nie mówiła, czasami tylko o coś pytała. Jednak na koniec wydarzyło się coś, co okazało się ciekawe. Matka Alice narysowała na kartce duże koło i w tym wielkim kole drugie malutkie. Powiedziała pacjentowi, że to małe koło to są jego świadome myśli, a dziewięćdziesiąt pięć procent pola powierzchni – tu wskazała na wielkie koło – to podświadomość. Powiedziała też, że w dużej mierze to podświadomość rządzi naszymi decyzjami, a terapia to jest jeden ze sposobów, żeby się dowiedzieć, o co chodzi naszej podświadomości. Od tamtej pory Alice wiedziała, że ludźmi kieruje wielka i tajemnicza siła o nazwie podświadomość, i to na zawsze zmieniło jej postrzeganie świata. Wiele lat później Alice uznała, że jazda metrem ma wszelkie znamiona buszowania w nieodgadnionej podświadomości. Może chodziło o ten monotonny ruch, którego nie widać, o którym tylko wiemy, że jest. Bo w metrze trzeba wierzyć na słowo, że pociąg pod ziemią jednak jedzie. Poza tym wszystko wydawało się przypadkowe, narracja rwała się jak we śnie, pojawiali się i znikali ludzie, pojawiały się i znikały słowa i obrazy, a jednak Alice wierzyła, że z tej przypadkowości wynikają rzeczy. Czasami ważne rzeczy. Na stacji Green Park wysiadło sporo ludzi, więc zrobiło się luźniej. Zajęła wolne miejsce. Jacob zafurczał szczęśliwy. – Kto mi tu siedzi na kolanach? – zapytała w myślach Jacoba. – Ja – odpowiedział zadowolony.

– Czyli kto? – No ja. – Klops? – pytała Alice. Jacob poruszył się, ale nie odpowiedział, dając jej do zrozumienia, że nie trafiła, że pudło i że może próbować dalej. – Drops? Jacob przyjął pozę pełną chłodnego dystansu. – A może mops? Ożywił się. Milion razy już to sprawdzała. Jacob zawsze wiedział, kiedy włączyć motorek i zacząć machać nie tyle ogonem, ile całym sobą. – Mops nad mopsami? – Tak, tak! – wiercił się już na całego. Dwie kobiety siedzące obok Alice rozmawiały. Jedna miała buty sportowe, a druga czerwone na obcasach. – Wiesz, dlaczego ziarenka granatu mają w sobie coś podniecającego? Bo odmładzają. To już udowodnione – powiedziały czerwone obcasy. – Filozofię starzenia się bez barier wymyśliły babki, których nie stać na botoks. Według mnie starość to cichy zabójca, dręczy cię za życia, aż w końcu zabija. No nie jest tak? Zielone najki przytaknęły, że absolutnie się zgadzają. Jacob zerknął na Alice. Upewniał się tylko, czy przejmujemy się cichym zabójcą, czyli starością, czy nie. Alice przytuliła ciepłe i bardzo żywe trzynaście funtów piaskowej sierści, co znaczyło, że absolutnie się nie przejmujemy. Wysiedli na stacji metra Hammersmith. Na peronie było zamieszanie. Zobaczyli odblaskowe kombinezony ratowników medycznych, którzy pochylali się nad kimś, kto leżał na ławce. Jacob zamruczał żałośnie. Alice przyspieszyła kroku. Razem z falą wysiadających wyszli na ulicę. Postawiła Jacoba na chodniku, zapięła mu smycz. Musiała na niego uważać. Był zbyt pogodny, żeby uwierzyć, że samochody i motory mogą zrobić mu krzywdę. W głębi duszy był przekonany, że każdy, kto się do niego zbliża, ma ochotę wycałować jego pluszowe fałdki na mordzie, tak jak codziennie robiła to Alice. Tej niedzieli wiosna wylała na ulice i parki Londynu jak powódź. Zresztą od kilku dni było ciepło. Nikt nie mówił o niczym innym, tylko o tym zalewie słońca i odurzających zapachów. Tak jak co roku dokładnie o tej porze ludzkość półkuli północnej została przez wiosnę zaskoczona i jak zwykle była wobec niej całkowicie bezbronna. Wychodząc z metra, Alice jak zawsze zatrzymała się przy sklepie z kartkami. Weszła do środka, żeby sprawdzić, czy pojawiło się coś nowego, nowy styl rysunku albo jakiś nowy zaskakujący tekst. Pomyślała, że powinna narysować kartkę Starość to cichy zabójca, dręczy cię za życia, aż w końcu zabija. Zamyśliła się, stojąc na światłach. Potem ruszyła powoli wzdłuż Sheperd’s Bush Road. Umówiła się z matką na niedzielny uroczysty lunch. Było co świętować. Dziś mijało dokładnie pół roku od przeszczepu. Najważniejsze pół roku za nią. Jej organizm nie odrzucił przeszczepionej nerki. Codziennie budziła się z tą cudowną świadomością, że się udało. Od pół roku, dzień po dniu, powoli odzyskiwała swoje życie. Nie musiała liczyć wypijanych łyków wody czy herbaty, nie musiała uważać na każdy kęs jedzenia, zastanawiać się, jaki ma poziom kreatyniny i potasu i czy może sobie pozwolić na kęs banana. Nie musiała leżeć co dwa dni na oddziale dializ, żeby sztuczna nerka oczyściła jej ciało z toksyn. Na taką chwilę czekała od momentu, kiedy w wieku czternastu lat zemdlała na ulicy, a potem okazało się, że jej nerki są jak dwie zasuszone fasolki. Alice usiadła w Pomodoro e Basilico przy stoliku na ulicy. Jacob natychmiast położył się

na jej stopach. Ludzie nie zauważają, jak bardzo w ciągu dnia zmienia się światło. Jeśli się jeszcze trafi dzień z pędzącymi nad głową obłokami i przejaśnieniami, które wybuchają jak słoneczne bomby, to nie ma większej frajdy, niż po prostu gapić się na świat. Po chwili podszedł do niej kelner, Giuseppe. Spojrzał na nią z czającym się uśmiechem i zagadnął, że Alice wydaje mu się odmieniona, i zgadywał, że to pewnie przez miłość albo wiosnę. Alice zaczerwieniła się aż po czubki włosów i poprosiła na razie o wodę, bo z zamówieniem chce zaczekać na matkę. Czy wszyscy Włosi potrafią jednym zdaniem i spojrzeniem sprawić, że dziewczyna czuje się ładniejsza? Od jakiegoś czasu jej twarz szczęśliwie odzyskała rysy. Leki, które brała po przeszczepie, sprawiały, że była opuchnięta i przez wiele miesięcy patrzył na nią z lustra chomik, a w porywach ponton. Giuseppe odszedł, a ona z płóciennego plecaka wyciągnęła swój dziennik w angielskie różyczki. Kiedy pół roku temu obudziła się po przeszczepie i kiedy przyszły pierwsze wyniki (jak się wyraził jej nefrolog w pierwszej dobie po operacji, „nie jest źle”), wstąpiła w nią nadzieja na nowe życie. Wtedy założyła ten dziennik. Kiedy się wreszcie spotkamy, napisała na pierwszej stronie, co wyglądało jak tytuł. Bo teraz, skoro zaczynała nowe życie, to bardzo chciała, żeby to było życie we dwoje, a właściwie, razem z Jacobem, we troje. Życie miłosne Alice Green jak do tej pory było raczej skromne i rozczarowujące. Żadnych fajerwerków. Niestety. Przed wielkim trzęsieniem ziemi, czyli zanim wylądowała na oddziale nefrologicznym z przetoką do dializ na prawym przedramieniu, była normalną, chichoczącą i wkurzającą wszystkich nastolatką. Po kilku tygodniach na nefrologii zmieniła się w nieźle przeszkolonego szefa zarządu fabryki, jaką był jej organizm. Sprawy westchnień miłosnych siłą rzeczy zeszły na daleki, nieobecny plan. Potem czekały ją kolejne zawody i niechciane odkrycia; okazało się na przykład, że nastolatka, która co drugi dzień znika na parę godzin, bo jest podłączona do sztucznej nerki, nie jest dobrym materiałem ani na członka młodzieżowej paczki, ani na obiekt westchnień. Kiedy skończyła lat siedemnaście, znała swoje ciało na tyle dobrze, że zaakceptowała swoje ograniczenia i była na dobrej drodze, żeby się z ciałem dogadać. Wiedziała, że musi rygorystycznie przestrzegać wyznaczonej diety, musi się wysypiać, musi brać leki i musi uważać jeszcze na wiele, wiele innych rzeczy, ale to wszystko i tak się opłacało, bo w nagrodę jej organizm nie stwarzał dodatkowych problemów. Zaczęła wreszcie umawiać się na randki, ale szybko się okazało, że randki ją nudziły albo sprawiały, że czuła się paskudnie przygnębiona. Pierwszy chłopak Alice, tak przynajmniej o nim myślała – „mój chłopak” – mówił do niej: Ma Jolie, co brzmiało z francuska, czyli jak sobie tłumaczyła: moja śliczna, ale potem okazało się, że chodziło mu o Majooli, jakąś postać z komiksu czy mangi. Kiedy zapytała, kto to, okazało się, że to jakiś starzec, albo mędrzec pilnujący ognia w wiosce, w czasie kiedy wszyscy śpią albo walczą. Dwa czy od biedy trzy związki, jakie udało jej się w końcu stworzyć, były tak dalekie od bliskości, o jaką jej chodziło, że odpuściła. Pomyślała, że nie ma zamiaru tracić czasu na coś, co wydaje się przereklamowane. Dużo czytała. Przez jakiś czas nie rozstawała się z poezją Emily Dickinson, Walta Whitmana czy Sylvii Plath, oglądała dużo filmów i przede wszystkim oddała się temu, co ją naprawdę kręciło, czyli rysowaniu. Podczas szkicowania czy malowania zdarzały jej się chwile takiego skupienia, że zapominała o swoim ciele i szybowała gdzieś daleko, podniecona, że uczestniczy w czymś, czego nie rozumie, ale jest szczęśliwa, że to coś ją porywa. To właśnie dla tych chwil przepływu chciało jej się chcieć. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie piosenki Eda Sheerana. To wszystko przez niego. Bo któregoś dnia, gdy jak zwykle rysowała i Ed zaśpiewał: We never even tried We never even talked We never even thought in the long run