Spis treści
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Przedmowa
Prolog
Spotkanie
Para, jakich wiele
Przemiana Saddama
Zgubić się i się odnaleźć
Gotowy na wszystko
Kolejny wyjazd?
Małżeństwo na niby
Druga żona
Wojna
Ucieczka z Rijadu
Odejść od Saddama
Zmiana w relacjach
Porwanie
Więźniarki
Pomóżcie mi!
Negocjacje
Strategia
Z powodów oczywistych nazwiska postaci występujących w tej
opowieści zostały zmienione.
Przedmowa
Niektóre książki są owocem zbiegu okoliczności. Tak też było z tą historią.
W sierpniu 2010 roku Candice umówiła się z bratem na kolację w pewnej
paryskiej restauracji; była zrozpaczona, wątpiła, czy kiedykolwiek zdoła
odzyskać swą ośmioletnią córeczkę Hayę, uprowadzoną przez ojca dwa lata
wcześniej. Rozmowie przysłuchiwała się moja siedząca przy sąsiednim
stoliku znajoma. „To skandal! Ministerstwo nic nie robi! Może trzeba
zainteresować tym prasę?”, usłyszała.
„Skandal”, „prasa” – moi znajomi są szczególnie wyczuleni na takie słowa.
Nic dziwnego, że przyjaciółka natychmiast podeszła do Candice. „Znam
kogoś, kto może pani pomóc”, powiedziała i poradziła, aby kobieta
bezzwłocznie się ze mną skontaktowała.
Następnego dnia spotkałem się z Candice. Uderzyła mnie siła charakteru,
jaką wykazywała w tych ciężkich dla siebie chwilach. Energia i dzika
determinacja w walce o odzyskanie brutalnie jej odebranej córki budziły
szacunek i podziw.
Dała mi posłuchać nagrań z telefonu: „Dlaczego tu przyjechałyśmy?”,
pytała ściszonym głosem Haya. „Chcę do domu! Obiecaj, że nie wyjedziesz
stąd beze mnie”. Mała płakała i skarżyła się, że ciotka źle ją traktuje i wciąż
upokarza.
Nie mogłem pozostać głuchy na to wołanie o pomoc, zwłaszcza że
Candice była w swej walce osamotniona; rodzina opuściła ręce, widząc
bezczynność francuskich władz i bezkarność Saddama w jego kraju. Sam
jestem ojcem trojga dzieci, mam córkę w wieku Hayi, więc doskonale
rozumiałem sytuację i postanowiłem zająć się sprawą. Moje doświadczenie,
znajomości w mediach, wreszcie moja reputacja – dobra czy zła – mogły
pomóc popchnąć sprawę, która utknęła w martwym punkcie. Wnosiłem
nową energię, która zdołała przywrócić Candice nadzieję.
Historia wydała mi się zbyt tragiczna, aby ograniczyć się do kilku
artykułów w prasie, i tak zrodził się pomysł na książkę. Należało działać
szybko. Candice przyjechała więc do mnie do Normandii, gdzie do końca
lata gromadziliśmy materiały. Najpierw musieliśmy się pozbyć licznych
„pasożytów” – niekompetentnej adwokatki, tajniaka i oszustów wszelkiej
maści – co uczyniwszy, zabraliśmy się do pisania.
Podczas spędzonych wspólnie tygodni zauważyłem, że pod maską pogody
ducha Candice skrywa głęboki smutek. Koszmar ostatnich lat, poczucie
odpowiedzialności za zmarnowanie dwóch istnień wycisnęły na niej
wyraźne piętno i wciąż prześladował ją lęk, że już nigdy nie zobaczy córki.
Grzebanie w pamięci, przymus odtwarzania najdrobniejszych szczegółów
tej tragicznej historii także nie poprawiały jej nastroju. Emocje sięgnęły
szczytu, kiedy zobaczyła moją siedmioletnią córkę, jak rozbawiona
obsypywała mnie całusami – tego szczęścia nie było jej dane zaznać od
dawna.
Ze zdziwieniem stwierdziłem, że Candice błyskawicznie obdarza zaufaniem
obce osoby – w tym przypadku mnie. Po kilku zaledwie godzinach
znajomości oddała mi do dyspozycji swój komputer, nagrania wideo,
zdjęcia! Zrozumiałem, jak łatwym łupem była dla Saddama, który mógł nią
dowolnie manipulować. Niestety, kierowała się bardziej sercem niż głową!
Ktoś powie, że to karygodna naiwność, ktoś inny nazwie to wiarą
w człowieka.
W październiku 2011 roku książka została wydana i spotkała się zarówno
z żywym oddźwiękiem w prasie, jak i z zainteresowaniem opinii publicznej,
wyrażającej swe gorące poparcie – setki anonimowych wpisów pojawiły się
na internetowej stronie rendezmoimafille.com. W ciągu roku od naszego
pierwszego spotkania Candice przebyła długą drogę od zwątpienia do
nadziei.
Najważniejsze było jednak pierwsze zwycięstwo na drodze prawnej – 12
stycznia 2012 roku Sąd Okręgowy dla Miasta Paryża wreszcie rozstrzygnął
spór, potwierdzając prawo Candice do opieki nad Hayą. To był pierwszy etap
długiej walki o powrót dziecka do matki i do Francji, gdzie od urodzenia
mieszkało.
Oznaczało to bezprecedensowy wyrok przeciwko członkowi saudyjskiej
rodziny królewskiej. Saudyjski minister spraw zagranicznych, stryjeczny
dziadek Hayi, usprawiedliwiał przetrzymywanie dziecka, motywując to
wyrzeczeniem się islamu przez jego matkę i jej przejściem na judaizm.
Walka Candice była tym trudniejsza, że między Francją i Królestwem Arabii
Saudyjskiej nie istnieje żadna umowa dwustronna dotycząca ochrony praw
nieletnich. Po ogłoszeniu tego wyroku książę nie miał już wyjścia – jeśli nie
odda dziecka, wydany zostanie przeciwko niemu międzynarodowy nakaz
aresztowania.
Piętnastego sierpnia 2012 roku telefon od pełnomocniczki Candice wprawił
mnie w osłupienie. Candice znaleziono nieprzytomną pod oknami jej
mieszkania w paryskiej VIII dzielnicy. Przewieziono ją do szpitala, gdzie
kilka godzin później zmarła. Nigdy bym nie wymyślił takiego zakończenia
tej historii. W połowie września matka miała się spotkać z córką w Rijadzie –
data była już ustalona. Okoliczności śmierci Candice są dalece niejasne.
Śledztwo wreszcie zostało wdrożone i pewnego dnia poznamy prawdę.
Usilnie nad tym pracuję.
Ile czasu jeszcze upłynie, zanim Haya wróci do rodziny we Francji?
Tamtego słonecznego popołudnia, uczestnicząc w ceremonii pogrzebowej
Candice na cmentarzu na przedmieściach Paryża, znów zobaczyłem jej
uśmiech. Stałem pośród ubranych na biało żałobników, a kiedy rabin zaczął
odmawiać kadysz, Candice dała mi znak. Uśmiech tej
trzydziestopięcioletniej kobiety zostanie ze mną na zawsze. Wracają myśli
o jej pogodnym usposobieniu, dziecięcym uśmiechu, radości życia, sile,
optymizmie i nadzwyczajnej uprzejmości. Nie mogę się pogodzić
z okrucieństwem losu. Dla nas, którzyśmy ją znali, nie ma pocieszenia.
Żałuję, że ufałem instytucjom państwowym, wciąż zapewniającym
o rychłym zakończeniu sprawy, gdy tymczasem stała ona w miejscu. Żałuję,
że niewystarczająco chroniłem Candice przed niektórymi osobnikami z jej
otoczenia. Żałuję, że nie było mnie przy niej tuż przed „wypadkiem”. Żywię
głęboką nadzieję, że wyrzuty osaczą pamięć tych, którym brakło sumienia.
Na zawsze zachowam w sercu Candice, moją najlepszą przyjaciółkę, która
cierpiała, ufała i czekała długo. Płomień jej walki nigdy w nas nie zgaśnie.
Pewnego dnia Haya wróci do swoich bliskich, pojmie, jak bardzo matka ją
kochała, jak bardzo pragnęła znów ją utulić w ramionach. Tego dnia
odzyskam spokój i uznam swoją misję za skończoną.
Jean-Claude Elfassi
Prolog
Zanim opowiem Wam swoją historię, i historię mojej córki, muszę wyznać
jedno: mężczyznę, którego tu opiszę, kochałam miłością szaloną i namiętną.
Latami karmiłam się tą miłością. Żyłam dla niego i poprzez niego.
To był prawdziwy wojażer. Żeby swobodnie podążać za nim po świecie,
zrezygnowałam ze studiów, zrezygnowałam też z pracy, by w każdej chwili
być do jego dyspozycji – za-akceptowałam tym samym całkowitą zależność
finansową od ukochanego. Tak, kochałam tego mężczyznę. Dopieszczałam
go, pragnęłam być mu kochanką, przyjaciółką i siostrą. Z lęku, że mogę go
utracić, zgadzałam się na rzeczy, o które nigdy bym się nie podejrzewała. On
także mnie kochał, nawet dzisiaj nie mam co do tego wątpliwości. I dał mi
najpiękniejszy prezent – moją córkę.
A później mi ją odebrał.
Byłam bardzo młoda, kiedy się spotkaliśmy, nie skończyłam jeszcze
dwudziestu lat. Już nie nastolatka, ale jeszcze nie całkiem dorosła kobieta.
Czy to usprawiedliwia łatwowierność? Chciałabym wierzyć, że tak.
Czułabym się mniej winna i może łatwiej byłoby zrozumieć, dlaczego
popełniałam tak karygodne błędy. Czytając tę książkę, nieraz stwierdzicie,
że byłam naiwna, może nawet głupia. Uznacie, że zabrakło mi zdrowego
rozsądku. Jedni wyrzucą mi, że pozwalałam się poniżać, inni, że nie
potrafiłam ochronić własnego dziecka, jeszcze inni uznają nawet, że
zasłużyłam sobie na wszystko, co mnie spotkało. Sama siebie już o to
wszystko oskarżałam. Wielokrotnie. Długo nie mogłam uwolnić się od
poczucia winy, jednak energia, której potrzebuję do codziennej walki, jest
zbyt cenna, by ją tak rozrzutnie marnotrawić. Dzisiaj mam tylko jeden cel –
odzyskać wreszcie Hayę. Odebrano mi ją trzy lata temu.
Spotkanie
Od kilku lat ja i mój brat Salomon żyjemy w Paryżu. Wcześniej mieszkaliśmy
na południu Francji, w Juan-les-Pins. Tata ma sieć salonów fryzjerskich na
Lazurowym Wybrzeżu i w Paryżu, więc nieustannie krążył między stolicą
a południem; pewnego dnia mama miała już tego dość. Ale moich szkolnych
lat nic nie zakłócało, można powiedzieć, że miałam szczęśliwe dzieciństwo.
Tata ciężko pracował i dobrze zarabiał. Mama została w domu, poświęcając
cały swój czas mnie i mojemu bratu – klasyczna matka kwoka. Tata pochodzi
z wielodzietnej rodziny: ma trzynaścioro rodzeństwa! Mama – czworo!
Wszyscy często się widujemy. W dzieciństwie zasiadaliśmy do stołu
w gronie co najmniej piętnastu osób i do dzisiaj niewiele się pod tym
względem zmieniło. Jesteśmy niebywale rodzinni. To dla mnie bardzo
ważne. Myślę, że mimo dramatu, jaki przeżywam, właśnie te więzi, ten
mocny fundament dawał i nadal daje mi siłę do przetrwania. Co dzień
dziękuję rodzicom, że w takim właśnie duchu mnie wychowali.
W gimnazjum, a potem w liceum miałam dwie „najlepsze przyjaciółki”:
Shanę i Rachel. W drugiej klasie Rachel wybrała kierunek zawodowy
i opuściła liceum, ale widywałyśmy się w każdy weekend. W klasie
maturalnej byłam raczej grzeczną panienką – szkoła, kawiarnia
w towarzystwie koleżanek, jakiś chłopak na horyzoncie... Wiedziałam już
wtedy, że długie studia to nie dla mnie, chciałam sama na siebie zarabiać.
Aby uspokoić rodziców, po maturze zapisałam się na wieczorowe studia
prawnicze na Sorbonie, w ośrodku przy rue de Tolbiac. Po dwóch latach
nauki zdobywa się tam zawód asystentki prawnej, ale można też
kontynuować studia na poziomie licencjackim. Na początek, żeby trochę
zarobić, dwa razy w tygodniu pracowałam w salonach fryzjerskich taty,
zarejestrowałam się też w agencji hostess do obsługi różnych imprez,
kongresów, targów.
Przez cały pierwszy rok byłam bardzo rozważna, choć nie leżało to
w mojej naturze. Nie opuściłam żadnych zajęć, na pół etatu terminowałam
w salonie taty przy placu Ba-stylii i trzy razy w tygodniu uczęszczałam na
wieczorowe kursy na Sorbonie. Rzadko udawało mi się wrócić do domu
przed jedenastą wieczorem. Mniej więcej jeden weekend w miesiącu
pracowałam też jako hostessa. Mieszkałam z rodzicami, trochę zarabiałam,
a w wolne weekendy razem z Rébeką, nową koleżanką ze studiów,
powtarzałyśmy materiał w sorbońskiej bibliotece. Za wszelką cenę chciałam
zaliczyć pierwszy rok.
Na koniec roku świętowałam sukces szampanem! Byłam z siebie dumna,
podjęłam trudne studia wieczorowe, aby choć częściowo uniezależnić się od
rodziców. Nieźle dawałam sobie radę i z ufnością patrzyłam w przyszłość.
Zbliżało się lato i wreszcie mogłam korzystać z życia. W końcu miałam
niespełna dwadzieścia lat!
Rébecca była moją rówieśnicą. Na dwudzieste urodziny rodzice
zafundowali jej wyjazd do Londynu i pobyt w hotelu nieopodal
Knightsbridge. Zaproponowała, bym jej towarzyszyła. Pierwszy raz w życiu
wybierałam się z kumpelką do Londynu! Obliczyłam, że oszczędności
starczy mi na piętnaście dni. W pierwszym tygodniu lipca 1997 roku
wsiadłyśmy więc do pociągu Eurostar – wzywała nas wolność!
Tego lata pogoda w Londynie wyjątkowo nam sprzyjała. Niebo było
bezchmurne, a słońce paliło jak na Lazurowym Wybrzeżu. Pokój w hotelu
Halkin okazał się wystarczająco duży dla nas obu. Zresztą, miał nam służyć
tylko do spania! Pierwszy raz byłam w brytyjskiej stolicy. Wszystko mnie
zachwycało – butiki, bardzo szykowne albo bardzo kiczowate, w odróżnieniu
od Paryża liczne parki, w których dawało się odetchnąć... No i sami
Brytyjczycy – każdy ubrany jak mu się podoba, no i nikt się za nikim nie
oglądał na ulicy... Z wyjątkiem nas, Frenchies! Wszędzie unosił się za-pach
wolności i korzystałyśmy z niej bez umiaru. Nigdy nie wstawałyśmy przed
dwunastą. Przeważnie około pierwszej po południu budziły nas pokojowe,
które upierały się, żeby posprzątać.
Dzień zaczynałyśmy od oglądania wystaw sklepowych, przemierzając
Oxford Street i Kings Road, a potem opalałyśmy się na trawniku w Hyde
Parku. Pod wieczór wracałyśmy do hotelu, aby się przygotować, bo każdy
wieczór oznaczał kolejne wyjście. Rébecca znała w Londynie wiele osób,
gdyż w przeciwieństwie do mnie bywała tam już wcześniej. Miała liczne
grono przyjaciół, przeważnie Francuzów. To się dobrze składało, bo było
z kim pójść na dyskotekę, a raczej do klubu z parkietem na parterze i salą
restauracyjną na antresoli. Przeważnie chodziłyśmy do tych samych lokali:
Emporium w Soho, Café de Paris na Piccadilly albo do Browna na Hackney
Road. Na kolację zwykle jadłyśmy kanapki albo zamawiałyśmy ulubione
przez Anglików take away – ryby i dania wegetariańskie pakowane
w kartonowe pudełka, które opróżniałyśmy, wędrując ulicami. Potem
dołączałyśmy do paczki Rébekki. Zawsze było nas przynajmniej dziesięcioro
i zawsze panowała radosna atmosfera. Rébecca odświeżyła znajomość ze
swoim dawnym londyńskim chłopakiem – miał na imię Sofian i był
Saudyjczykiem. Rébecca jest Francuzką pochodzenia algierskiego.
W klubach przeważnie braliśmy stół kilkuosobowy i zamawialiśmy butelkę
szampana... albo dwie. Sofian też miał swoją paczkę – dziewczyny bardzo
ładne i mocno wymalowane, faceci wystrojeni w ubrania jak spod igły, sami
Saudyjczycy. Najczęściej bywaliśmy u Browna. Wszyscy mówili po
angielsku. Jeden z nich, modnie ubrany niski brunet, często do nas
podchodził. Miał na imię Dżafar i był świetnym tancerzem – istny sobowtór
Michaela Jacksona! A ja uwielbiam tańczyć, więc natychmiast ruszałam
z nim na parkiet. Nie podrywał mnie, po prostu był nadzwyczajnie uprzejmy
i zabawny. Przy jego stole prawie zawsze siedział młody, przystojny
mężczyzna o ciemnych włosach, pociągłej twarzy i wydatnym podbródku.
Witał nas skinieniem głowy i dyskretnym uśmiechem, ale nigdy nie dołączał
do tańczących. Ktoś powiedział, że należy do saudyjskiej rodziny
królewskiej. Wybuchnęłam śmiechem. Prawdziwy książę? Jak z bajki?
Później dowiedziałam się, że książę, bo istotnie nim był, zauważył mnie od
razu, już pierwszego dnia. Pewnego wieczoru postanowiłyśmy z Rébeką, że
siądziemy sobie spokojnie tylko we dwie przy stoliku na antresoli nad
parkietem. Przyglądałyśmy się z góry hałaśliwej grupie tańczących. Obie
byłyśmy zmęczone – nieprzespane noce dawały nam się we znaki. Nagle na
naszym stoliku wylądowała dwulitrowa butla różowego szampana Louis
Roederer Cristal. Kelner wyjaśnił, że wysłał nam ją książę Saddam... Od
oddalonego o jakieś dwadzieścia metrów stolika książę skinął głową w naszą
stronę i uniósł kieliszek. Trzeba przyznać, że miał klasę.
Jak łatwo się domyślić, z dnia na dzień coraz bardziej się
zaprzyjaźniałyśmy z Saudyjczykami. „Naczelnym organizatorem”
wszystkich spotkań był Dżafar. Codziennie około pierwszej po południu
dzwonił do hotelu, żeby uzgodnić plany na wieczór. Nigdy nie spotykaliśmy
się za dnia – Saudyjczycy okazali się jeszcze większymi nocnymi markami
niż my. Budzili się około południa, po czym spędzali godzinę w hotelowej
siłowni i zasiadali do lunchu, który serwowano im w pokojach. Dżafar
ustalał z nami, w którym klubie spotkamy się wieczorem, bo każdej nocy
odwiedzałyśmy kilka lokali, korzystając z kart wstępu znajomych Rébekki.
Grupie saudyjskiej przewodził rzecz jasna książę Saddam. Nad ranem
wszyscy razem lądowaliśmy przy jednym stole. Bawiliśmy się świetnie.
Zanim ich poznałam, myślałam, że Saudyjczycy nie tykają alkoholu. Szybko
jednak zobaczyłam, w jak wielkim byłam błędzie! Niektórzy nie szczędzili
sobie także innych zakazanych przez islam używek. Haszysz krążył z rąk do
rąk, i nie tylko haszysz, zdarzała się też kokaina oraz inne dragi. W każdym
razie nasze zabawy były raczej huczne. Kiedyś po wyjątkowo dużej ilości
alkoholu zamieniliśmy dyskotekę w... basen. Saudyjczycy postanowili
rozegrać bitwę wodną, a kiedy interweniował wściekły właściciel, załatwili
sprawę, stawiając całej sali kolejkę szampana. Krótko mówiąc, z nimi
wszystko szło łatwo, lekko i przyjemnie – zabawa na całego. Ale nie wdałam
się w żaden romans, z nikim się nie umawiałam. Przystojny i szykowny
Sofian nie odstępował Rébekki na krok, czasami czułam się przy nich jak
piąte koło u wozu.
Dżafar okazał się świetnym kumplem – w każdej chwili gotowy do
zabawy, wesoły, usłużny, pełen animuszu, zupełnie jednak nie w moim
typie. Spośród Saudyjczyków podobał mi się jedynie książę Saddam. Miał
uwodzicielski wygląd, wytworne maniery, ale przede wszystkim otaczała go
aura tajemnicy. Na pierwszy rzut oka widać było, że ma charyzmę,
i wystarczyło jego słówko, by wszyscy jak jeden mąż ruszyli za nim choćby
w ogień. Prawdziwy przywódca. Trzeba też dodać, że to on płacił wszystkie
rachunki, co z pewnością nie pozostawało bez wpływu na powszechny
szacunek, jakim go darzono.
Wchodząc do kolejnej dyskoteki, odruchowo się za nim rozglądałam
i bardzo często natrafiałam na jego wbite we mnie spojrzenie. Pociągał
mnie. Jest taka rozkoszna chwila, kiedy zaczynamy dostrzegać, że druga
osoba czuje to samo co my, i powoli skracamy dystans, świetnie wiedząc, iż
wkrótce nie będzie już odwrotu. To chwila, kiedy dwoje ludzi nieustannie
myśli o sobie nawzajem, ale żadne nie wykonuje pierwszego kroku.
Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że dopadnie mnie szalone i niszczące
namiętne uczucie. Zaśmiałabym się w nos każdemu, kto próbowałby mi
powiedzieć, że oto zakochuję się w Saddamie. Przecież ten muzułmański
książę nie mógł być przeznaczeniem dziewczyny ładnej wprawdzie, ale
pochodzącej z rodziny dużo skromniejszej, w dodatku kultywującej
żydowskie tradycje.
Tak czy owak, z dnia na dzień stawałam się coraz czulsza na jego wdzięki.
Pieniądze nie stanowiły dla Saddama najmniejszego problemu, ale był na
tyle taktowny, że nie próbował się nimi popisywać. Dużo rozmawialiśmy –
po angielsku, bo książę nie znał francuskiego, natomiast moja znajomość
języka angielskiego była wystarczająca i jeśli nawet popełniałam błędy, on
łagodnie mnie poprawiał. Cały czas pamiętałam jednak, że nasze
przynależności religijne czynią z nas parę dobraną najgorzej jak to tylko
możliwe. Z pokorą przyznaję, że – jak każdy z nas – jestem typowym
wytworem żydowskiej kultury i edukacji, a w każdym razie tak mi się wtedy
wydawało. Obdarzony niebezpieczną wręcz inteligencją Saddam pojął to
natychmiast, ale najwyraźniej nie zamierzał się poddać, tryskał dobrym
humorem i był uprzedzająco grzeczny. Wciąż obdarowywał wszystkie
dziewczęta kwiatami, zastrzegając przy tym, że najpiękniejsza róża „jest dla
Candice”. Starał się we wszystkim mi dogodzić, zasypywał mnie drobnymi
prezentami: płyta CD z miksem, który DJ Boy George dosłownie przed
chwilą zagrał w klubie, czapeczka z daszkiem, skarbonka w kształcie budki
telefonicznej – typowe londyńskie gadżety! Często zapraszał mnie do
restauracji, przepuszczał w drzwiach, przysuwał krzesło do stołu, kiedy
siadałam, i nigdy nie pozwalał zapłacić rachunku.
Pewnego razu miał nas zabrać z hotelu; przyjechał jaguarem z kierowcą
i... powiózł do McDonalda, a ściślej mówiąc do McDrive’a! Pasażerowie
oczekujący w kolejce natarczywie się nam przyglądali – nikt nie przyjeżdża
po big maca samochodem z kierowcą! Podobały mi się takie niedzisiejsze
zachowania – naprawdę łatwo dać się uwieść bogatemu i bardzo
uprzejmemu Don Juanowi.
Słowem, Saddam nie szczędził wysiłków, by schwytać mnie w sidła.
I powolutku zaczynało to działać, nie sposób było bowiem oprzeć się jego
niezaprzeczalnemu czarowi. W jego zachowaniu była jakaś lekkość, a jeśli
nawet czasem przesadził, autoironicznie obracał to w żart.
Nasze pierwsze tête-à-tête miało miejsce w Scalini, ulubio-nej restauracji
Lady Di. Podczas kolacji długo rozmawialiśmy, o wszystkim i o niczym.
Doskonale się rozumieliśmy, odnosiłam nawet wrażenie, że znamy się od
zawsze. Dżafar powtarzał, że książę jest we mnie zakochany, ale śmiałam się
z tych zapewnień, mając świadomość, że Saddam ma reputację kolekcjonera
romansów. Nie zmieniało to faktu, że jego towarzystwo sprawiało mi coraz
większą przyjemność. Opowiadał najrozmaitsze anegdoty ze swego życia
codziennego w Arabii Saudyjskiej, które jawiło się jako życie w przepychu,
poddane jednak rygorystycznym obyczajom.
Saddam utrzymywał się ze „stypendium” w wysokości dziesięciu tysięcy
euro miesięcznie, przyznanego mu przez Diwan, centralny urząd
finansowy. Mógł dowolnie dysponować tymi pieniędzmi, ale co dwa
miesiące miał obowiązek stawiać się przed królem. Kiedy przebywał
w Królestwie, mieszkał w jednym ze swych pałaców w Rijadzie albo
w Dżuddzie nad Morzem Czerwonym. Powiedział, że każdy z członków
rodziny królewskiej posiada co najmniej jeden czy dwa pałace; on sam
większość czasu spędza w podróżach „biznesowych”. Tłumaczył, że jest
przedstawicielem na zagranicę jednego z wielkich przedsiębiorstw
naftowych należących do rodziny królewskiej. W sprawach kontraktowych
często jeździ do Europy, przede wszystkim do Wielkiej Brytanii, ale także do
Włoch i Francji, a niekiedy do Stanów Zjednoczonych. W Londynie ma
własne mieszkanie, w którym spędza trzy miesiące w roku, poza tym
udostępnia lokum swojej siostrze Sultanie bądź któremuś z licznych
kuzynów.
Tak więc Saddam był bogaty, bardzo bogaty. I dużo podróżował. Ktoś
mógłby pomyśleć, że to „bajeczne życie” zawróciło mi w głowie. Otóż nie.
W moich oczach książę był wprawdzie zamożny, ale nie wolny – zależał od
tych, którzy go finansowali. Poza tym nie brałam tego wszystkiego zbyt
poważnie. Nie żebym mu nie wierzyła, ale jego świat był tak odległy od
mojego, od naszego, że wydawał mi się nierealny.
Za sześć dni miałam wrócić do Francji i kiedy myślałam o zbliżającym się
rozstaniu, czułam lekkie ukłucie w sercu. Ostatnio spędzaliśmy razem
prawie cały czas, a nawet się nie pocałowaliśmy!
Pewnego wieczoru Saddam zaprosił nas na kolację do swego
apartamentu naprzeciw Hyde Parku. Zamówiliśmy pizzę i parę filmów
z gatunku czarnego kina. Następnego dnia powtórka, tym razem z grami
komputerowymi – na tapecie znalazła się seria Mario Kart. Dzień później
wszyscy wybierali się do klubu, ale ani mnie, ani Saddamowi nie chciało się
wychodzić, na dworze lało jak z cebra, a w apartamencie było tak przytulnie.
Zamykając za sobą drzwi, Dżafar figlarnie mrugnął do nas okiem.
Zasiedliśmy na kanapie przed telewizorem i cicho rozmawialiśmy. Wtedy
stało się to, co miało się stać... Jego usta napotkały moje... Całowaliśmy się
namiętnie; w jego ramionach czułam się bosko i z lubością poddawałam się
chwili. Podobało mi się, że nie próbował zaciągnąć mnie do sypialni. Jeśli to
jedna z technik podrywania, to przyznaję, że bardzo skuteczna!
Do hotelu wróciłam o szóstej rano. Cichutko wślizgnęłam się do łóżka
Rébekki, ale nie mogłam zasnąć, przewra-całam się z boku na bok. Wciąż
byłam oszołomiona, choć także nieco zasmucona – świetnie wiedziałam, że
ten pocałunek niczego nie zmieniał, nie było dla nas przyszłości i nie miałam
zamiaru przywiązywać się do tego mężczyzny, księcia, w dodatku
saudyjskiego!
Po przebudzeniu kilka godzin później wiedziałam już, co robić. Kiedy
Saddam zadzwonił, rozmawiałam z nim raczej chłodno. Z tonu jego głosu
wnioskowałam, że go to zdziwiło, mimo to nie podjął tematu. Umówiliśmy
się w pubie naprzeciwko jego apartamentu.
– Posłuchaj – zaatakowałam, jak tylko się spotkaliśmy – podobasz mi się,
przyznaję, ale nie chcę przez ciebie cierpieć, więc nie możemy się posunąć
dalej. Należymy do różnych światów. Nie jestem księżniczką, za to jestem
Żydówką! Zresztą, nie ma o czym mówić... I tak pojutrze wracam do Paryża.
Muszę o tobie zapomnieć.
Głos mi nieco drżał, co nie przeszkadzało mi mówić zdecydowanym
tonem. Saddam nie przerywał, patrzył uważnie, a potem ujął moją dłoń
i pocałował.
– Powiem ci coś, czego nikomu dotąd nie mówiłem – zaczął łagodnie. –
Ale musisz mi przyrzec, że nikomu o tym nie wspomnisz. Ani przyjaciołom,
ani rodzinie, a przede wszystkim nikomu z mojego otoczenia. Tylko moja
matka, brat Talal i siostra Sultana znają tę tajemnicę, jednak nawet z nimi
nie wolno ci poruszać tego tematu. Byłoby to zbyt niebezpieczne.
Obiecujesz?
Poruszona jego podniosłym tonem, przyrzekłam zachować milczenie. Nie
wiedziałam, czego się spodziewać, czułam natomiast powagę chwili
i rozumiałam, że nie chodzi tylko o typową uwodzicielską zagrywkę w stylu
„jeszcze żadna kobieta tak mi się nie spodobała”. Po chwili wahania Saddam
kazał mi przysiąc na głowy wszystkich członków mojej rodziny, że na zawsze
dochowam tajemnicy, chyba że on sam mnie z niej zwolni.
To, co usłyszałam, wydało mi się wprost niewiarygodne – prawdziwy
sekret rodzinny, od ponad pięćdziesięciu lat pilnie strzeżony przez zaledwie
kilka osób; sekret, którego wyjawienie mogłoby wstrząsnąć całym
Królestwem Saudyjskim.
– Moja matka nie jest pochodzenia saudyjskiego, lecz syryjskiego – zaczął
Saddam. – Jej nazwisko panieńskie brzmi Samson. Jest Żydówką. Wraz
z rodzicami uciekła z Syrii w 1967 roku, podczas wojny sześciodniowej, kiedy
Izraelczycy zajęli Wzgórza Golan. Jej rodzice byli zamożnymi kupcami, ale
uciekając z kraju, wszystko porzucili. Próbowali urządzić sobie życie
w Libanie, szło im jednak ciężko. Babka miała wtedy dwadzieścia lat, tyle co
ja teraz. Sześć miesięcy później na zabój zakochała się w młodym
bejrutczyku, który odwzajemniał jej uczucie. To był książę Al-Saud, mój
dziadek. Oficjalnie małżeństwo z Żydówką nie wchodziło rzecz jasna w grę.
Uzgodnił zatem z rodziną mojej babki, że się z nią ożeni, zawiezie do Arabii
Saudyjskiej, gdzie przedstawi ją jako Syryjkę. Moi pradziadowie mieli zakaz
wjazdu do Królestwa, ale ich córka, a moja babka regularnie spotykała się
z nimi w Libanie i finansowała wszelkie ich potrzeby. Widzisz, opłaca się
poślubić Saudyjczyka – dorzucił drwiąco. – Na dworze nikt nigdy nie poznał
prawdziwego pochodzenia syryjskiej małżonki, zresztą było to tak
nieprawdopodobne, że nikomu nawet przez myśl nie przeszło, iż Al-Saud
mógłby sprowadzić na dwór Żydówkę. Mieli kilkoro dzieci, w tym moją
matkę, więc ona też jest Żydówką... Tak jak mój brat Talal i moja siostra
Sultana. Tak jak ja!
Zamarłam. Jakkolwiek niewiarygodne mogło się to wydawać, książę
Saddam, jego matka, siostra i brat byli Żydami... I nikt albo prawie nikt
z rodziny nie miał o tym pojęcia. Dziad Saddama kazał dzieciom przysiąc, że
nigdy nikomu nie ujawnią pochodzenia swojej matki, nawet własnemu
potomstwu, ponieważ nie tylko groziłoby to wygnaniem z dworu, ale
mogłoby się również skończyć więzieniem albo nawet egzekucją – bo żaden
Żyd nie ma prawa postawić stopy na saudyjskiej ziemi!
Matka Saddama naruszyła jednak zakaz. Opowiedziała o wszystkim jemu
i jego siostrze, a potem także Talalowi, kiedy byli jeszcze dziećmi.
– Wszyscy musieliśmy przysiąc, że nic nikomu nie wyjawimy. Nawet
między sobą nie mieliśmy prawa o tym wspominać! I tak byśmy się nie
odważyli, było to zbyt niebezpieczne, za bardzo baliśmy się kary.
I aż do tego dnia dotrzymywał słowa, nie rozmawiał o tym ani z siostrą,
ani z bratem. Wszyscy troje zachowywali się tak, jakby temat nie istniał.
Matka więcej o tym nie wspomniała, a oni nie ośmielili się pytać o szczegóły.
– Ale z tobą to co innego – ciągnął Saddam. – Nie mam wyboru. To
kompletne wariactwo, przeżywam katusze, odkąd tylko cię ujrzałem.
Natychmiast się w tobie zakochałem, do szaleństwa, i pomyślałem, że jeśli
nie poznasz prawdy o mnie, nie potraktujesz mnie poważnie. A ja
wiedziałem, że nic nie stoi na przeszkodzie naszej miłości, ponieważ jestem
Żydem! Wyobrażasz sobie ten dylemat: nie dochować sekretu czy cię utracić!
Zwlekałem tak długo, jak mogłem, aż do teraz.
Byłam wzruszona i nieco zbita z tropu. Rozpierała mnie duma z powodu
zaufania, jakim mnie obdarzył. Poczułam ulgę! Oboje byliśmy Żydami.
Rzeczywiście, nic nie stało nam na przeszkodzie, mogliśmy się nawet
pobrać... pewnego dnia. Wcześniej zdarzało mi się flirtować z nie-Żydami,
ale z powodów religijnych i tak nie mogłam myśleć o nich poważnie.
Zdawałam sobie sprawę, że podobne tajemnice ciążyły nad wieloma
rodzinami, zwłaszcza w pokoleniu dotkniętym wojnami z 1967 i 1973 roku.
Podczas walk o niepodległość i później często wypędzano Żydów z krajów
arabskich. Zawirowania historyczne uczyniły wygnańcami tysiące ludzi,
zmuszonych opuścić ziemie, które przecież należały także do nich.
Oczywiście obiecałam Saddamowi, że nikomu nigdy nie pisnę słowa – ani
swoim, ani jego przyjaciołom, którzy, co jasne, niczego się nie domyślali.
W głębi duszy czułam jednak, że kiedyś, jeśli nasz związek okaże się
naprawdę poważny, będę musiała oświecić swoją rodzinę. Wyznanie
Saddama miało moc oczyszczającą. Nagle poczułam, jakby podniosła się
rozdzielająca nas ołowiana kurtyna. Wreszcie ośmieliłam się przyznać, jak
bardzo podbił moje serce i jak mocno pragnęłam, aby nasza miłość
przetrwała. Ten wieczór był dla nas decydujący: Rébecca wróci do Paryża
sama, ja zostanę z Saddamem. Nie chciałam już go opuszczać, oboje nie
wyobrażaliśmy sobie rozstania. Miałam zamieszkać u niego.
Żeby rodzice niczego nie podejrzewali, naopowiadałam im, że znalazłam
pracę, która pozwoli mi pozostać w Londynie nieco dłużej. Nie lubię ich
okłamywać, ale gdybym powiedziała, że zostaję, ponieważ zakochałam się
w arabskim księciu... Mogliby wsiąść w najbliższy pociąg, żeby mnie zabrać
do domu.
Przez kolejnych piętnaście dni i czternaście nocy nie rozstawaliśmy się
z Saddamem na krok. Każda upływająca godzina coraz bardziej zbliżała nas
do siebie. Mieliśmy sobie tyle do powiedzenia! Z niemałym zdziwieniem
odkryliśmy, że mimo iż żyliśmy w całkiem innych warunkach i w odległych
krajach, w dzieciństwie śmialiśmy się na tych samych filmach rysunkowych,
a jako nastolatkowie płakaliśmy w kinie na tych samych dramatach
i uwielbialiśmy tych samych piosenkarzy. W pewnej chwili Saddam
wyciągnął ze starej walizy poplamiony szkolny zeszyt wypełniony grubym,
okrągłym pismem: R. Kelly, Whitney Houston, Babyface, Montell Jordan...
Miał na ich punkcie bzika, zupełnie jak ja! Była w tym jakaś magia.
Im dłużej na niego patrzyłam, tym bardziej mi się podobał, tym bardziej
męski i urzekający mi się wydawał. Kochałam jego smukłe i mocne dłonie,
sposób, w jaki przemierzał pokój wielkimi krokami, kołysanie ramion,
znaczące gesty, mrużenie oczu, kiedy zapalał papierosa, czułość, z jaką brał
mnie w ramiona. Kochałam jego spojrzenie, łagodniejące, gdy kierował je na
mnie. Byłam wprost zdruzgotana myślą o zbliżającym się powrocie do
Paryża. Miałam absolutną pewność, że Saddam także mnie kocha, ale bałam
się, że nasza miłość nie wytrzyma rozłąki. Myślę, że właśnie dlatego nie
chciałam ulec i się z nim kochać. Po prostu flirtowaliśmy, nic więcej. Był to
także pewien sprawdzian dla niego. Stary sposób! Ale muszę przyznać, że
Saddam był czarujący, czuły i cierpliwy, i cały czas zapewniał, że może
poczekać. Bał się tylko, że ja nie zaczekam na niego. Powstrzymywałam się
jednak od zapewnień, nie wyjawiłam, że na samą myśl o rychłym rozstaniu
pęka mi serce – czemu miałoby to służyć?
Pławiłam się w tym szczęściu aż do chwili, gdy mój pociąg ruszył
z londyńskiego dworca St Pancras. Byłam smutna. Opadły mnie czarne
myśli: beze mnie Saddam znowu podda się wirowi londyńskiego życia
i szybko o mnie zapomni; jest księciem i prowadzi burzliwe życie, a ja – cóż,
zwykła studentka z Paryża, której udało się przeżyć wakacyjną przygodę jak
z bajki. Wszystko nas dzieliło! Czyż nie wystarczający to powód, by pomału
zaczął wymazywać mnie z pamięci?
Para, jakich wiele
Po powrocie do Paryża ledwie miałam czas odczuć jego brak, nie mogłam też
narzekać na jego milczenie, ponieważ dzwonił dziesięć razy dziennie,
a każda rozmowa kończyła się zabawą wszystkich zakochanych na świecie:
„Rozłącz się pierwsza!”, „Nie, ty pierwszy!”.
Kilka dni po powrocie powinnam była potwierdzić uczestnictwo
w kursach. Zdecydowałyśmy się z Rébeką wspólnie wynająć trzypokojowe
mieszkanie przy Polach Elizejskich w VIII dzielnicy. Każda miała więc swoją
sypialnię, a kosztami dzieliłyśmy się po połowie.
Z rana, zaraz po przebudzeniu, dzwonił Saddam; robił wszystko, żeby
wstać wystarczająco wcześnie, by zamienić ze mną kilka słów, nim wyjdę
z domu. Musiał naprawdę mnie kochać, bo tylko Bóg jeden wie, jak bardzo
lubił się wylegiwać do południa, gdyż rzadko kładł się do łóżka przed trzecią,
czwartą rano. Pewnego ranka zadzwonił jak zwykle; przez pół godziny
gawędziliśmy miło, a potem powiedziałam, że muszę już kończyć, bo spieszę
się na uczelnię. Poprosił, żebym wyszła jeszcze na balkon i sprawdziła, jaka
jest pogoda.
– Słońce cudnie świeci – stwierdziłam.
– Ale spójrz trochę niżej – powiedział.
Dokładnie w tym momencie pod moim domem zatrzymała się taksówka,
z której wysiadł mężczyzna z ogromnym bukietem czerwonych róż. To był
on! A mówił, że leci z Londynu do Egiptu! Rzuciłam się schodami w dół,
omal nie przewracając się na ostatnim schodku. Padłam Saddamowi
w ramiona, a on obracał mną wkoło. Odnosiłam wrażenie, że odgrywamy
scenę z Pretty Woman, tyle że było to lepsze niż w kinie!
Nie miałam najmniejszych wątpliwości, co do mnie czuje! Tego dnia
kochaliśmy się po raz pierwszy. Inauguracja nowego roku akademickiego
musiała się obejść beze mnie. Przez następne tygodnie Saddam nie miał
obowiązków, więc został; pilność studentki prawa wyraźnie na tym
ucierpiała.
To była piękna złota jesień w Paryżu. Kusiły tarasy kafejek w przytulnych
zaułkach. Trzymając się za ręce jak zakochani turyści, wędrowaliśmy po
Mieście Świateł. Wieża Eiffla – Saddam był nią zachwycony; Pont des Arts,
Wyspa św. Ludwika, Saint-Germain-des-Prés... Jego oczami odkrywałam
miasto na nowo. Dzielnicę Łacińską znał lepiej niż ja. Cieszyliśmy się sobą –
leniwe poranki, spacery, kino, knajpki, kluby...
Przedstawiłam go swoim przyjaciołom, bratu Salomonowi i kilku innym
członkom rodziny. Wszyscy ulegli jego czarowi, podziwiali uprzejmość,
inteligencję, towarzyskość i szczodrość. Wszyscy, poza kuzynką Sarah. Nic
takiego nie powiedziała, ale od pierwszego wspólnego wieczoru czułam jej
rezerwę.
Później Sarah będzie mnie przestrzegać, ale jej nie posłucham.
I tak upływały nam tygodnie. Rodzice myśleli, że nadal jestem studentką...
Pewnego ranka, kiedy wychodziłam spod prysznica, Saddam stanął
w drzwiach łazienki.
– Kochanie – zaczął, biorąc mnie w ramiona. – Muszę niestety jechać do
Egiptu. Mam do podpisania kontrakt w Kairze. Ale jest na to rada. –
Wybuchnął śmiechem, wyciągając bilet lotniczy wystawiony na moje
nazwisko. – Jedź ze mną! Zobaczysz, Egipt jest super! Powłóczymy się po
Kairze, popływamy po Nilu.
Odmówiłam – co powiedzą rodzice?! On jednak nalegał, a propozycja była
kusząca. Ostatecznie uległam i zaczęłam obmyślać kolejne kłamstwo dla
rodziców: „Nie jestem w stanie pracować z Rébeką, pojadę do koleżanki
w Amiens, by wspólnie powtórzyć materiał do egzaminów; ona nie ma
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Przedmowa Prolog Spotkanie Para, jakich wiele Przemiana Saddama Zgubić się i się odnaleźć Gotowy na wszystko Kolejny wyjazd? Małżeństwo na niby Druga żona Wojna Ucieczka z Rijadu Odejść od Saddama Zmiana w relacjach Porwanie Więźniarki Pomóżcie mi! Negocjacje Strategia
I znów cię tracę Epilog. Życie bez ciebie
Tytuł oryginału Rendez-moi ma fille! Wydawca Magdalena Hildebrand Redaktor prowadzący Tomasz Jendryczko Redakcja Agnieszka Niegowska Korekta Marzenna Kłos Copyright © L’Archipel, 2011 Copyright © for the Polish translation by Świat Książki Sp. z o.o., Warszawa 2015 Świat Książki Warszawa 2015 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Skład i łamanie Plus 2 Witold Kuśmierczyk Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl, tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-8031-152-7 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com
Z powodów oczywistych nazwiska postaci występujących w tej opowieści zostały zmienione.
Przedmowa Niektóre książki są owocem zbiegu okoliczności. Tak też było z tą historią. W sierpniu 2010 roku Candice umówiła się z bratem na kolację w pewnej paryskiej restauracji; była zrozpaczona, wątpiła, czy kiedykolwiek zdoła odzyskać swą ośmioletnią córeczkę Hayę, uprowadzoną przez ojca dwa lata wcześniej. Rozmowie przysłuchiwała się moja siedząca przy sąsiednim stoliku znajoma. „To skandal! Ministerstwo nic nie robi! Może trzeba zainteresować tym prasę?”, usłyszała. „Skandal”, „prasa” – moi znajomi są szczególnie wyczuleni na takie słowa. Nic dziwnego, że przyjaciółka natychmiast podeszła do Candice. „Znam kogoś, kto może pani pomóc”, powiedziała i poradziła, aby kobieta bezzwłocznie się ze mną skontaktowała. Następnego dnia spotkałem się z Candice. Uderzyła mnie siła charakteru, jaką wykazywała w tych ciężkich dla siebie chwilach. Energia i dzika determinacja w walce o odzyskanie brutalnie jej odebranej córki budziły szacunek i podziw. Dała mi posłuchać nagrań z telefonu: „Dlaczego tu przyjechałyśmy?”, pytała ściszonym głosem Haya. „Chcę do domu! Obiecaj, że nie wyjedziesz stąd beze mnie”. Mała płakała i skarżyła się, że ciotka źle ją traktuje i wciąż upokarza. Nie mogłem pozostać głuchy na to wołanie o pomoc, zwłaszcza że Candice była w swej walce osamotniona; rodzina opuściła ręce, widząc bezczynność francuskich władz i bezkarność Saddama w jego kraju. Sam jestem ojcem trojga dzieci, mam córkę w wieku Hayi, więc doskonale rozumiałem sytuację i postanowiłem zająć się sprawą. Moje doświadczenie, znajomości w mediach, wreszcie moja reputacja – dobra czy zła – mogły pomóc popchnąć sprawę, która utknęła w martwym punkcie. Wnosiłem nową energię, która zdołała przywrócić Candice nadzieję. Historia wydała mi się zbyt tragiczna, aby ograniczyć się do kilku
artykułów w prasie, i tak zrodził się pomysł na książkę. Należało działać szybko. Candice przyjechała więc do mnie do Normandii, gdzie do końca lata gromadziliśmy materiały. Najpierw musieliśmy się pozbyć licznych „pasożytów” – niekompetentnej adwokatki, tajniaka i oszustów wszelkiej maści – co uczyniwszy, zabraliśmy się do pisania. Podczas spędzonych wspólnie tygodni zauważyłem, że pod maską pogody ducha Candice skrywa głęboki smutek. Koszmar ostatnich lat, poczucie odpowiedzialności za zmarnowanie dwóch istnień wycisnęły na niej wyraźne piętno i wciąż prześladował ją lęk, że już nigdy nie zobaczy córki. Grzebanie w pamięci, przymus odtwarzania najdrobniejszych szczegółów tej tragicznej historii także nie poprawiały jej nastroju. Emocje sięgnęły szczytu, kiedy zobaczyła moją siedmioletnią córkę, jak rozbawiona obsypywała mnie całusami – tego szczęścia nie było jej dane zaznać od dawna. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że Candice błyskawicznie obdarza zaufaniem obce osoby – w tym przypadku mnie. Po kilku zaledwie godzinach znajomości oddała mi do dyspozycji swój komputer, nagrania wideo, zdjęcia! Zrozumiałem, jak łatwym łupem była dla Saddama, który mógł nią dowolnie manipulować. Niestety, kierowała się bardziej sercem niż głową! Ktoś powie, że to karygodna naiwność, ktoś inny nazwie to wiarą w człowieka. W październiku 2011 roku książka została wydana i spotkała się zarówno z żywym oddźwiękiem w prasie, jak i z zainteresowaniem opinii publicznej, wyrażającej swe gorące poparcie – setki anonimowych wpisów pojawiły się na internetowej stronie rendezmoimafille.com. W ciągu roku od naszego pierwszego spotkania Candice przebyła długą drogę od zwątpienia do nadziei. Najważniejsze było jednak pierwsze zwycięstwo na drodze prawnej – 12 stycznia 2012 roku Sąd Okręgowy dla Miasta Paryża wreszcie rozstrzygnął spór, potwierdzając prawo Candice do opieki nad Hayą. To był pierwszy etap
długiej walki o powrót dziecka do matki i do Francji, gdzie od urodzenia mieszkało. Oznaczało to bezprecedensowy wyrok przeciwko członkowi saudyjskiej rodziny królewskiej. Saudyjski minister spraw zagranicznych, stryjeczny dziadek Hayi, usprawiedliwiał przetrzymywanie dziecka, motywując to wyrzeczeniem się islamu przez jego matkę i jej przejściem na judaizm. Walka Candice była tym trudniejsza, że między Francją i Królestwem Arabii Saudyjskiej nie istnieje żadna umowa dwustronna dotycząca ochrony praw nieletnich. Po ogłoszeniu tego wyroku książę nie miał już wyjścia – jeśli nie odda dziecka, wydany zostanie przeciwko niemu międzynarodowy nakaz aresztowania. Piętnastego sierpnia 2012 roku telefon od pełnomocniczki Candice wprawił mnie w osłupienie. Candice znaleziono nieprzytomną pod oknami jej mieszkania w paryskiej VIII dzielnicy. Przewieziono ją do szpitala, gdzie kilka godzin później zmarła. Nigdy bym nie wymyślił takiego zakończenia tej historii. W połowie września matka miała się spotkać z córką w Rijadzie – data była już ustalona. Okoliczności śmierci Candice są dalece niejasne. Śledztwo wreszcie zostało wdrożone i pewnego dnia poznamy prawdę. Usilnie nad tym pracuję. Ile czasu jeszcze upłynie, zanim Haya wróci do rodziny we Francji? Tamtego słonecznego popołudnia, uczestnicząc w ceremonii pogrzebowej Candice na cmentarzu na przedmieściach Paryża, znów zobaczyłem jej uśmiech. Stałem pośród ubranych na biało żałobników, a kiedy rabin zaczął odmawiać kadysz, Candice dała mi znak. Uśmiech tej trzydziestopięcioletniej kobiety zostanie ze mną na zawsze. Wracają myśli o jej pogodnym usposobieniu, dziecięcym uśmiechu, radości życia, sile, optymizmie i nadzwyczajnej uprzejmości. Nie mogę się pogodzić z okrucieństwem losu. Dla nas, którzyśmy ją znali, nie ma pocieszenia. Żałuję, że ufałem instytucjom państwowym, wciąż zapewniającym o rychłym zakończeniu sprawy, gdy tymczasem stała ona w miejscu. Żałuję,
że niewystarczająco chroniłem Candice przed niektórymi osobnikami z jej otoczenia. Żałuję, że nie było mnie przy niej tuż przed „wypadkiem”. Żywię głęboką nadzieję, że wyrzuty osaczą pamięć tych, którym brakło sumienia. Na zawsze zachowam w sercu Candice, moją najlepszą przyjaciółkę, która cierpiała, ufała i czekała długo. Płomień jej walki nigdy w nas nie zgaśnie. Pewnego dnia Haya wróci do swoich bliskich, pojmie, jak bardzo matka ją kochała, jak bardzo pragnęła znów ją utulić w ramionach. Tego dnia odzyskam spokój i uznam swoją misję za skończoną. Jean-Claude Elfassi
Prolog Zanim opowiem Wam swoją historię, i historię mojej córki, muszę wyznać jedno: mężczyznę, którego tu opiszę, kochałam miłością szaloną i namiętną. Latami karmiłam się tą miłością. Żyłam dla niego i poprzez niego. To był prawdziwy wojażer. Żeby swobodnie podążać za nim po świecie, zrezygnowałam ze studiów, zrezygnowałam też z pracy, by w każdej chwili być do jego dyspozycji – za-akceptowałam tym samym całkowitą zależność finansową od ukochanego. Tak, kochałam tego mężczyznę. Dopieszczałam go, pragnęłam być mu kochanką, przyjaciółką i siostrą. Z lęku, że mogę go utracić, zgadzałam się na rzeczy, o które nigdy bym się nie podejrzewała. On także mnie kochał, nawet dzisiaj nie mam co do tego wątpliwości. I dał mi najpiękniejszy prezent – moją córkę. A później mi ją odebrał. Byłam bardzo młoda, kiedy się spotkaliśmy, nie skończyłam jeszcze dwudziestu lat. Już nie nastolatka, ale jeszcze nie całkiem dorosła kobieta. Czy to usprawiedliwia łatwowierność? Chciałabym wierzyć, że tak. Czułabym się mniej winna i może łatwiej byłoby zrozumieć, dlaczego popełniałam tak karygodne błędy. Czytając tę książkę, nieraz stwierdzicie, że byłam naiwna, może nawet głupia. Uznacie, że zabrakło mi zdrowego rozsądku. Jedni wyrzucą mi, że pozwalałam się poniżać, inni, że nie potrafiłam ochronić własnego dziecka, jeszcze inni uznają nawet, że zasłużyłam sobie na wszystko, co mnie spotkało. Sama siebie już o to wszystko oskarżałam. Wielokrotnie. Długo nie mogłam uwolnić się od poczucia winy, jednak energia, której potrzebuję do codziennej walki, jest
zbyt cenna, by ją tak rozrzutnie marnotrawić. Dzisiaj mam tylko jeden cel – odzyskać wreszcie Hayę. Odebrano mi ją trzy lata temu.
Spotkanie Od kilku lat ja i mój brat Salomon żyjemy w Paryżu. Wcześniej mieszkaliśmy na południu Francji, w Juan-les-Pins. Tata ma sieć salonów fryzjerskich na Lazurowym Wybrzeżu i w Paryżu, więc nieustannie krążył między stolicą a południem; pewnego dnia mama miała już tego dość. Ale moich szkolnych lat nic nie zakłócało, można powiedzieć, że miałam szczęśliwe dzieciństwo. Tata ciężko pracował i dobrze zarabiał. Mama została w domu, poświęcając cały swój czas mnie i mojemu bratu – klasyczna matka kwoka. Tata pochodzi z wielodzietnej rodziny: ma trzynaścioro rodzeństwa! Mama – czworo! Wszyscy często się widujemy. W dzieciństwie zasiadaliśmy do stołu w gronie co najmniej piętnastu osób i do dzisiaj niewiele się pod tym względem zmieniło. Jesteśmy niebywale rodzinni. To dla mnie bardzo ważne. Myślę, że mimo dramatu, jaki przeżywam, właśnie te więzi, ten mocny fundament dawał i nadal daje mi siłę do przetrwania. Co dzień dziękuję rodzicom, że w takim właśnie duchu mnie wychowali. W gimnazjum, a potem w liceum miałam dwie „najlepsze przyjaciółki”: Shanę i Rachel. W drugiej klasie Rachel wybrała kierunek zawodowy i opuściła liceum, ale widywałyśmy się w każdy weekend. W klasie maturalnej byłam raczej grzeczną panienką – szkoła, kawiarnia w towarzystwie koleżanek, jakiś chłopak na horyzoncie... Wiedziałam już wtedy, że długie studia to nie dla mnie, chciałam sama na siebie zarabiać. Aby uspokoić rodziców, po maturze zapisałam się na wieczorowe studia prawnicze na Sorbonie, w ośrodku przy rue de Tolbiac. Po dwóch latach nauki zdobywa się tam zawód asystentki prawnej, ale można też
kontynuować studia na poziomie licencjackim. Na początek, żeby trochę zarobić, dwa razy w tygodniu pracowałam w salonach fryzjerskich taty, zarejestrowałam się też w agencji hostess do obsługi różnych imprez, kongresów, targów. Przez cały pierwszy rok byłam bardzo rozważna, choć nie leżało to w mojej naturze. Nie opuściłam żadnych zajęć, na pół etatu terminowałam w salonie taty przy placu Ba-stylii i trzy razy w tygodniu uczęszczałam na wieczorowe kursy na Sorbonie. Rzadko udawało mi się wrócić do domu przed jedenastą wieczorem. Mniej więcej jeden weekend w miesiącu pracowałam też jako hostessa. Mieszkałam z rodzicami, trochę zarabiałam, a w wolne weekendy razem z Rébeką, nową koleżanką ze studiów, powtarzałyśmy materiał w sorbońskiej bibliotece. Za wszelką cenę chciałam zaliczyć pierwszy rok. Na koniec roku świętowałam sukces szampanem! Byłam z siebie dumna, podjęłam trudne studia wieczorowe, aby choć częściowo uniezależnić się od rodziców. Nieźle dawałam sobie radę i z ufnością patrzyłam w przyszłość. Zbliżało się lato i wreszcie mogłam korzystać z życia. W końcu miałam niespełna dwadzieścia lat! Rébecca była moją rówieśnicą. Na dwudzieste urodziny rodzice zafundowali jej wyjazd do Londynu i pobyt w hotelu nieopodal Knightsbridge. Zaproponowała, bym jej towarzyszyła. Pierwszy raz w życiu wybierałam się z kumpelką do Londynu! Obliczyłam, że oszczędności starczy mi na piętnaście dni. W pierwszym tygodniu lipca 1997 roku wsiadłyśmy więc do pociągu Eurostar – wzywała nas wolność! Tego lata pogoda w Londynie wyjątkowo nam sprzyjała. Niebo było bezchmurne, a słońce paliło jak na Lazurowym Wybrzeżu. Pokój w hotelu Halkin okazał się wystarczająco duży dla nas obu. Zresztą, miał nam służyć tylko do spania! Pierwszy raz byłam w brytyjskiej stolicy. Wszystko mnie zachwycało – butiki, bardzo szykowne albo bardzo kiczowate, w odróżnieniu od Paryża liczne parki, w których dawało się odetchnąć... No i sami
Brytyjczycy – każdy ubrany jak mu się podoba, no i nikt się za nikim nie oglądał na ulicy... Z wyjątkiem nas, Frenchies! Wszędzie unosił się za-pach wolności i korzystałyśmy z niej bez umiaru. Nigdy nie wstawałyśmy przed dwunastą. Przeważnie około pierwszej po południu budziły nas pokojowe, które upierały się, żeby posprzątać. Dzień zaczynałyśmy od oglądania wystaw sklepowych, przemierzając Oxford Street i Kings Road, a potem opalałyśmy się na trawniku w Hyde Parku. Pod wieczór wracałyśmy do hotelu, aby się przygotować, bo każdy wieczór oznaczał kolejne wyjście. Rébecca znała w Londynie wiele osób, gdyż w przeciwieństwie do mnie bywała tam już wcześniej. Miała liczne grono przyjaciół, przeważnie Francuzów. To się dobrze składało, bo było z kim pójść na dyskotekę, a raczej do klubu z parkietem na parterze i salą restauracyjną na antresoli. Przeważnie chodziłyśmy do tych samych lokali: Emporium w Soho, Café de Paris na Piccadilly albo do Browna na Hackney Road. Na kolację zwykle jadłyśmy kanapki albo zamawiałyśmy ulubione przez Anglików take away – ryby i dania wegetariańskie pakowane w kartonowe pudełka, które opróżniałyśmy, wędrując ulicami. Potem dołączałyśmy do paczki Rébekki. Zawsze było nas przynajmniej dziesięcioro i zawsze panowała radosna atmosfera. Rébecca odświeżyła znajomość ze swoim dawnym londyńskim chłopakiem – miał na imię Sofian i był Saudyjczykiem. Rébecca jest Francuzką pochodzenia algierskiego. W klubach przeważnie braliśmy stół kilkuosobowy i zamawialiśmy butelkę szampana... albo dwie. Sofian też miał swoją paczkę – dziewczyny bardzo ładne i mocno wymalowane, faceci wystrojeni w ubrania jak spod igły, sami Saudyjczycy. Najczęściej bywaliśmy u Browna. Wszyscy mówili po angielsku. Jeden z nich, modnie ubrany niski brunet, często do nas podchodził. Miał na imię Dżafar i był świetnym tancerzem – istny sobowtór Michaela Jacksona! A ja uwielbiam tańczyć, więc natychmiast ruszałam z nim na parkiet. Nie podrywał mnie, po prostu był nadzwyczajnie uprzejmy i zabawny. Przy jego stole prawie zawsze siedział młody, przystojny mężczyzna o ciemnych włosach, pociągłej twarzy i wydatnym podbródku. Witał nas skinieniem głowy i dyskretnym uśmiechem, ale nigdy nie dołączał do tańczących. Ktoś powiedział, że należy do saudyjskiej rodziny
królewskiej. Wybuchnęłam śmiechem. Prawdziwy książę? Jak z bajki? Później dowiedziałam się, że książę, bo istotnie nim był, zauważył mnie od razu, już pierwszego dnia. Pewnego wieczoru postanowiłyśmy z Rébeką, że siądziemy sobie spokojnie tylko we dwie przy stoliku na antresoli nad parkietem. Przyglądałyśmy się z góry hałaśliwej grupie tańczących. Obie byłyśmy zmęczone – nieprzespane noce dawały nam się we znaki. Nagle na naszym stoliku wylądowała dwulitrowa butla różowego szampana Louis Roederer Cristal. Kelner wyjaśnił, że wysłał nam ją książę Saddam... Od oddalonego o jakieś dwadzieścia metrów stolika książę skinął głową w naszą stronę i uniósł kieliszek. Trzeba przyznać, że miał klasę. Jak łatwo się domyślić, z dnia na dzień coraz bardziej się zaprzyjaźniałyśmy z Saudyjczykami. „Naczelnym organizatorem” wszystkich spotkań był Dżafar. Codziennie około pierwszej po południu dzwonił do hotelu, żeby uzgodnić plany na wieczór. Nigdy nie spotykaliśmy się za dnia – Saudyjczycy okazali się jeszcze większymi nocnymi markami niż my. Budzili się około południa, po czym spędzali godzinę w hotelowej siłowni i zasiadali do lunchu, który serwowano im w pokojach. Dżafar ustalał z nami, w którym klubie spotkamy się wieczorem, bo każdej nocy odwiedzałyśmy kilka lokali, korzystając z kart wstępu znajomych Rébekki. Grupie saudyjskiej przewodził rzecz jasna książę Saddam. Nad ranem wszyscy razem lądowaliśmy przy jednym stole. Bawiliśmy się świetnie. Zanim ich poznałam, myślałam, że Saudyjczycy nie tykają alkoholu. Szybko jednak zobaczyłam, w jak wielkim byłam błędzie! Niektórzy nie szczędzili sobie także innych zakazanych przez islam używek. Haszysz krążył z rąk do rąk, i nie tylko haszysz, zdarzała się też kokaina oraz inne dragi. W każdym razie nasze zabawy były raczej huczne. Kiedyś po wyjątkowo dużej ilości alkoholu zamieniliśmy dyskotekę w... basen. Saudyjczycy postanowili rozegrać bitwę wodną, a kiedy interweniował wściekły właściciel, załatwili sprawę, stawiając całej sali kolejkę szampana. Krótko mówiąc, z nimi wszystko szło łatwo, lekko i przyjemnie – zabawa na całego. Ale nie wdałam się w żaden romans, z nikim się nie umawiałam. Przystojny i szykowny Sofian nie odstępował Rébekki na krok, czasami czułam się przy nich jak piąte koło u wozu.
Dżafar okazał się świetnym kumplem – w każdej chwili gotowy do zabawy, wesoły, usłużny, pełen animuszu, zupełnie jednak nie w moim typie. Spośród Saudyjczyków podobał mi się jedynie książę Saddam. Miał uwodzicielski wygląd, wytworne maniery, ale przede wszystkim otaczała go aura tajemnicy. Na pierwszy rzut oka widać było, że ma charyzmę, i wystarczyło jego słówko, by wszyscy jak jeden mąż ruszyli za nim choćby w ogień. Prawdziwy przywódca. Trzeba też dodać, że to on płacił wszystkie rachunki, co z pewnością nie pozostawało bez wpływu na powszechny szacunek, jakim go darzono. Wchodząc do kolejnej dyskoteki, odruchowo się za nim rozglądałam i bardzo często natrafiałam na jego wbite we mnie spojrzenie. Pociągał mnie. Jest taka rozkoszna chwila, kiedy zaczynamy dostrzegać, że druga osoba czuje to samo co my, i powoli skracamy dystans, świetnie wiedząc, iż wkrótce nie będzie już odwrotu. To chwila, kiedy dwoje ludzi nieustannie myśli o sobie nawzajem, ale żadne nie wykonuje pierwszego kroku. Wówczas nie wiedziałam jeszcze, że dopadnie mnie szalone i niszczące namiętne uczucie. Zaśmiałabym się w nos każdemu, kto próbowałby mi powiedzieć, że oto zakochuję się w Saddamie. Przecież ten muzułmański książę nie mógł być przeznaczeniem dziewczyny ładnej wprawdzie, ale pochodzącej z rodziny dużo skromniejszej, w dodatku kultywującej żydowskie tradycje. Tak czy owak, z dnia na dzień stawałam się coraz czulsza na jego wdzięki. Pieniądze nie stanowiły dla Saddama najmniejszego problemu, ale był na tyle taktowny, że nie próbował się nimi popisywać. Dużo rozmawialiśmy – po angielsku, bo książę nie znał francuskiego, natomiast moja znajomość języka angielskiego była wystarczająca i jeśli nawet popełniałam błędy, on łagodnie mnie poprawiał. Cały czas pamiętałam jednak, że nasze przynależności religijne czynią z nas parę dobraną najgorzej jak to tylko możliwe. Z pokorą przyznaję, że – jak każdy z nas – jestem typowym wytworem żydowskiej kultury i edukacji, a w każdym razie tak mi się wtedy wydawało. Obdarzony niebezpieczną wręcz inteligencją Saddam pojął to natychmiast, ale najwyraźniej nie zamierzał się poddać, tryskał dobrym humorem i był uprzedzająco grzeczny. Wciąż obdarowywał wszystkie
dziewczęta kwiatami, zastrzegając przy tym, że najpiękniejsza róża „jest dla Candice”. Starał się we wszystkim mi dogodzić, zasypywał mnie drobnymi prezentami: płyta CD z miksem, który DJ Boy George dosłownie przed chwilą zagrał w klubie, czapeczka z daszkiem, skarbonka w kształcie budki telefonicznej – typowe londyńskie gadżety! Często zapraszał mnie do restauracji, przepuszczał w drzwiach, przysuwał krzesło do stołu, kiedy siadałam, i nigdy nie pozwalał zapłacić rachunku. Pewnego razu miał nas zabrać z hotelu; przyjechał jaguarem z kierowcą i... powiózł do McDonalda, a ściślej mówiąc do McDrive’a! Pasażerowie oczekujący w kolejce natarczywie się nam przyglądali – nikt nie przyjeżdża po big maca samochodem z kierowcą! Podobały mi się takie niedzisiejsze zachowania – naprawdę łatwo dać się uwieść bogatemu i bardzo uprzejmemu Don Juanowi. Słowem, Saddam nie szczędził wysiłków, by schwytać mnie w sidła. I powolutku zaczynało to działać, nie sposób było bowiem oprzeć się jego niezaprzeczalnemu czarowi. W jego zachowaniu była jakaś lekkość, a jeśli nawet czasem przesadził, autoironicznie obracał to w żart. Nasze pierwsze tête-à-tête miało miejsce w Scalini, ulubio-nej restauracji Lady Di. Podczas kolacji długo rozmawialiśmy, o wszystkim i o niczym. Doskonale się rozumieliśmy, odnosiłam nawet wrażenie, że znamy się od zawsze. Dżafar powtarzał, że książę jest we mnie zakochany, ale śmiałam się z tych zapewnień, mając świadomość, że Saddam ma reputację kolekcjonera romansów. Nie zmieniało to faktu, że jego towarzystwo sprawiało mi coraz większą przyjemność. Opowiadał najrozmaitsze anegdoty ze swego życia codziennego w Arabii Saudyjskiej, które jawiło się jako życie w przepychu, poddane jednak rygorystycznym obyczajom. Saddam utrzymywał się ze „stypendium” w wysokości dziesięciu tysięcy euro miesięcznie, przyznanego mu przez Diwan, centralny urząd finansowy. Mógł dowolnie dysponować tymi pieniędzmi, ale co dwa miesiące miał obowiązek stawiać się przed królem. Kiedy przebywał w Królestwie, mieszkał w jednym ze swych pałaców w Rijadzie albo w Dżuddzie nad Morzem Czerwonym. Powiedział, że każdy z członków rodziny królewskiej posiada co najmniej jeden czy dwa pałace; on sam
większość czasu spędza w podróżach „biznesowych”. Tłumaczył, że jest przedstawicielem na zagranicę jednego z wielkich przedsiębiorstw naftowych należących do rodziny królewskiej. W sprawach kontraktowych często jeździ do Europy, przede wszystkim do Wielkiej Brytanii, ale także do Włoch i Francji, a niekiedy do Stanów Zjednoczonych. W Londynie ma własne mieszkanie, w którym spędza trzy miesiące w roku, poza tym udostępnia lokum swojej siostrze Sultanie bądź któremuś z licznych kuzynów. Tak więc Saddam był bogaty, bardzo bogaty. I dużo podróżował. Ktoś mógłby pomyśleć, że to „bajeczne życie” zawróciło mi w głowie. Otóż nie. W moich oczach książę był wprawdzie zamożny, ale nie wolny – zależał od tych, którzy go finansowali. Poza tym nie brałam tego wszystkiego zbyt poważnie. Nie żebym mu nie wierzyła, ale jego świat był tak odległy od mojego, od naszego, że wydawał mi się nierealny. Za sześć dni miałam wrócić do Francji i kiedy myślałam o zbliżającym się rozstaniu, czułam lekkie ukłucie w sercu. Ostatnio spędzaliśmy razem prawie cały czas, a nawet się nie pocałowaliśmy! Pewnego wieczoru Saddam zaprosił nas na kolację do swego apartamentu naprzeciw Hyde Parku. Zamówiliśmy pizzę i parę filmów z gatunku czarnego kina. Następnego dnia powtórka, tym razem z grami komputerowymi – na tapecie znalazła się seria Mario Kart. Dzień później wszyscy wybierali się do klubu, ale ani mnie, ani Saddamowi nie chciało się wychodzić, na dworze lało jak z cebra, a w apartamencie było tak przytulnie. Zamykając za sobą drzwi, Dżafar figlarnie mrugnął do nas okiem. Zasiedliśmy na kanapie przed telewizorem i cicho rozmawialiśmy. Wtedy stało się to, co miało się stać... Jego usta napotkały moje... Całowaliśmy się namiętnie; w jego ramionach czułam się bosko i z lubością poddawałam się chwili. Podobało mi się, że nie próbował zaciągnąć mnie do sypialni. Jeśli to jedna z technik podrywania, to przyznaję, że bardzo skuteczna! Do hotelu wróciłam o szóstej rano. Cichutko wślizgnęłam się do łóżka Rébekki, ale nie mogłam zasnąć, przewra-całam się z boku na bok. Wciąż byłam oszołomiona, choć także nieco zasmucona – świetnie wiedziałam, że ten pocałunek niczego nie zmieniał, nie było dla nas przyszłości i nie miałam
zamiaru przywiązywać się do tego mężczyzny, księcia, w dodatku saudyjskiego! Po przebudzeniu kilka godzin później wiedziałam już, co robić. Kiedy Saddam zadzwonił, rozmawiałam z nim raczej chłodno. Z tonu jego głosu wnioskowałam, że go to zdziwiło, mimo to nie podjął tematu. Umówiliśmy się w pubie naprzeciwko jego apartamentu. – Posłuchaj – zaatakowałam, jak tylko się spotkaliśmy – podobasz mi się, przyznaję, ale nie chcę przez ciebie cierpieć, więc nie możemy się posunąć dalej. Należymy do różnych światów. Nie jestem księżniczką, za to jestem Żydówką! Zresztą, nie ma o czym mówić... I tak pojutrze wracam do Paryża. Muszę o tobie zapomnieć. Głos mi nieco drżał, co nie przeszkadzało mi mówić zdecydowanym tonem. Saddam nie przerywał, patrzył uważnie, a potem ujął moją dłoń i pocałował. – Powiem ci coś, czego nikomu dotąd nie mówiłem – zaczął łagodnie. – Ale musisz mi przyrzec, że nikomu o tym nie wspomnisz. Ani przyjaciołom, ani rodzinie, a przede wszystkim nikomu z mojego otoczenia. Tylko moja matka, brat Talal i siostra Sultana znają tę tajemnicę, jednak nawet z nimi nie wolno ci poruszać tego tematu. Byłoby to zbyt niebezpieczne. Obiecujesz? Poruszona jego podniosłym tonem, przyrzekłam zachować milczenie. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, czułam natomiast powagę chwili i rozumiałam, że nie chodzi tylko o typową uwodzicielską zagrywkę w stylu „jeszcze żadna kobieta tak mi się nie spodobała”. Po chwili wahania Saddam kazał mi przysiąc na głowy wszystkich członków mojej rodziny, że na zawsze dochowam tajemnicy, chyba że on sam mnie z niej zwolni. To, co usłyszałam, wydało mi się wprost niewiarygodne – prawdziwy sekret rodzinny, od ponad pięćdziesięciu lat pilnie strzeżony przez zaledwie kilka osób; sekret, którego wyjawienie mogłoby wstrząsnąć całym Królestwem Saudyjskim. – Moja matka nie jest pochodzenia saudyjskiego, lecz syryjskiego – zaczął Saddam. – Jej nazwisko panieńskie brzmi Samson. Jest Żydówką. Wraz z rodzicami uciekła z Syrii w 1967 roku, podczas wojny sześciodniowej, kiedy
Izraelczycy zajęli Wzgórza Golan. Jej rodzice byli zamożnymi kupcami, ale uciekając z kraju, wszystko porzucili. Próbowali urządzić sobie życie w Libanie, szło im jednak ciężko. Babka miała wtedy dwadzieścia lat, tyle co ja teraz. Sześć miesięcy później na zabój zakochała się w młodym bejrutczyku, który odwzajemniał jej uczucie. To był książę Al-Saud, mój dziadek. Oficjalnie małżeństwo z Żydówką nie wchodziło rzecz jasna w grę. Uzgodnił zatem z rodziną mojej babki, że się z nią ożeni, zawiezie do Arabii Saudyjskiej, gdzie przedstawi ją jako Syryjkę. Moi pradziadowie mieli zakaz wjazdu do Królestwa, ale ich córka, a moja babka regularnie spotykała się z nimi w Libanie i finansowała wszelkie ich potrzeby. Widzisz, opłaca się poślubić Saudyjczyka – dorzucił drwiąco. – Na dworze nikt nigdy nie poznał prawdziwego pochodzenia syryjskiej małżonki, zresztą było to tak nieprawdopodobne, że nikomu nawet przez myśl nie przeszło, iż Al-Saud mógłby sprowadzić na dwór Żydówkę. Mieli kilkoro dzieci, w tym moją matkę, więc ona też jest Żydówką... Tak jak mój brat Talal i moja siostra Sultana. Tak jak ja! Zamarłam. Jakkolwiek niewiarygodne mogło się to wydawać, książę Saddam, jego matka, siostra i brat byli Żydami... I nikt albo prawie nikt z rodziny nie miał o tym pojęcia. Dziad Saddama kazał dzieciom przysiąc, że nigdy nikomu nie ujawnią pochodzenia swojej matki, nawet własnemu potomstwu, ponieważ nie tylko groziłoby to wygnaniem z dworu, ale mogłoby się również skończyć więzieniem albo nawet egzekucją – bo żaden Żyd nie ma prawa postawić stopy na saudyjskiej ziemi! Matka Saddama naruszyła jednak zakaz. Opowiedziała o wszystkim jemu i jego siostrze, a potem także Talalowi, kiedy byli jeszcze dziećmi. – Wszyscy musieliśmy przysiąc, że nic nikomu nie wyjawimy. Nawet między sobą nie mieliśmy prawa o tym wspominać! I tak byśmy się nie odważyli, było to zbyt niebezpieczne, za bardzo baliśmy się kary. I aż do tego dnia dotrzymywał słowa, nie rozmawiał o tym ani z siostrą, ani z bratem. Wszyscy troje zachowywali się tak, jakby temat nie istniał. Matka więcej o tym nie wspomniała, a oni nie ośmielili się pytać o szczegóły. – Ale z tobą to co innego – ciągnął Saddam. – Nie mam wyboru. To kompletne wariactwo, przeżywam katusze, odkąd tylko cię ujrzałem.
Natychmiast się w tobie zakochałem, do szaleństwa, i pomyślałem, że jeśli nie poznasz prawdy o mnie, nie potraktujesz mnie poważnie. A ja wiedziałem, że nic nie stoi na przeszkodzie naszej miłości, ponieważ jestem Żydem! Wyobrażasz sobie ten dylemat: nie dochować sekretu czy cię utracić! Zwlekałem tak długo, jak mogłem, aż do teraz. Byłam wzruszona i nieco zbita z tropu. Rozpierała mnie duma z powodu zaufania, jakim mnie obdarzył. Poczułam ulgę! Oboje byliśmy Żydami. Rzeczywiście, nic nie stało nam na przeszkodzie, mogliśmy się nawet pobrać... pewnego dnia. Wcześniej zdarzało mi się flirtować z nie-Żydami, ale z powodów religijnych i tak nie mogłam myśleć o nich poważnie. Zdawałam sobie sprawę, że podobne tajemnice ciążyły nad wieloma rodzinami, zwłaszcza w pokoleniu dotkniętym wojnami z 1967 i 1973 roku. Podczas walk o niepodległość i później często wypędzano Żydów z krajów arabskich. Zawirowania historyczne uczyniły wygnańcami tysiące ludzi, zmuszonych opuścić ziemie, które przecież należały także do nich. Oczywiście obiecałam Saddamowi, że nikomu nigdy nie pisnę słowa – ani swoim, ani jego przyjaciołom, którzy, co jasne, niczego się nie domyślali. W głębi duszy czułam jednak, że kiedyś, jeśli nasz związek okaże się naprawdę poważny, będę musiała oświecić swoją rodzinę. Wyznanie Saddama miało moc oczyszczającą. Nagle poczułam, jakby podniosła się rozdzielająca nas ołowiana kurtyna. Wreszcie ośmieliłam się przyznać, jak bardzo podbił moje serce i jak mocno pragnęłam, aby nasza miłość przetrwała. Ten wieczór był dla nas decydujący: Rébecca wróci do Paryża sama, ja zostanę z Saddamem. Nie chciałam już go opuszczać, oboje nie wyobrażaliśmy sobie rozstania. Miałam zamieszkać u niego. Żeby rodzice niczego nie podejrzewali, naopowiadałam im, że znalazłam pracę, która pozwoli mi pozostać w Londynie nieco dłużej. Nie lubię ich okłamywać, ale gdybym powiedziała, że zostaję, ponieważ zakochałam się w arabskim księciu... Mogliby wsiąść w najbliższy pociąg, żeby mnie zabrać do domu. Przez kolejnych piętnaście dni i czternaście nocy nie rozstawaliśmy się z Saddamem na krok. Każda upływająca godzina coraz bardziej zbliżała nas do siebie. Mieliśmy sobie tyle do powiedzenia! Z niemałym zdziwieniem
odkryliśmy, że mimo iż żyliśmy w całkiem innych warunkach i w odległych krajach, w dzieciństwie śmialiśmy się na tych samych filmach rysunkowych, a jako nastolatkowie płakaliśmy w kinie na tych samych dramatach i uwielbialiśmy tych samych piosenkarzy. W pewnej chwili Saddam wyciągnął ze starej walizy poplamiony szkolny zeszyt wypełniony grubym, okrągłym pismem: R. Kelly, Whitney Houston, Babyface, Montell Jordan... Miał na ich punkcie bzika, zupełnie jak ja! Była w tym jakaś magia. Im dłużej na niego patrzyłam, tym bardziej mi się podobał, tym bardziej męski i urzekający mi się wydawał. Kochałam jego smukłe i mocne dłonie, sposób, w jaki przemierzał pokój wielkimi krokami, kołysanie ramion, znaczące gesty, mrużenie oczu, kiedy zapalał papierosa, czułość, z jaką brał mnie w ramiona. Kochałam jego spojrzenie, łagodniejące, gdy kierował je na mnie. Byłam wprost zdruzgotana myślą o zbliżającym się powrocie do Paryża. Miałam absolutną pewność, że Saddam także mnie kocha, ale bałam się, że nasza miłość nie wytrzyma rozłąki. Myślę, że właśnie dlatego nie chciałam ulec i się z nim kochać. Po prostu flirtowaliśmy, nic więcej. Był to także pewien sprawdzian dla niego. Stary sposób! Ale muszę przyznać, że Saddam był czarujący, czuły i cierpliwy, i cały czas zapewniał, że może poczekać. Bał się tylko, że ja nie zaczekam na niego. Powstrzymywałam się jednak od zapewnień, nie wyjawiłam, że na samą myśl o rychłym rozstaniu pęka mi serce – czemu miałoby to służyć? Pławiłam się w tym szczęściu aż do chwili, gdy mój pociąg ruszył z londyńskiego dworca St Pancras. Byłam smutna. Opadły mnie czarne myśli: beze mnie Saddam znowu podda się wirowi londyńskiego życia i szybko o mnie zapomni; jest księciem i prowadzi burzliwe życie, a ja – cóż, zwykła studentka z Paryża, której udało się przeżyć wakacyjną przygodę jak z bajki. Wszystko nas dzieliło! Czyż nie wystarczający to powód, by pomału zaczął wymazywać mnie z pamięci?
Para, jakich wiele Po powrocie do Paryża ledwie miałam czas odczuć jego brak, nie mogłam też narzekać na jego milczenie, ponieważ dzwonił dziesięć razy dziennie, a każda rozmowa kończyła się zabawą wszystkich zakochanych na świecie: „Rozłącz się pierwsza!”, „Nie, ty pierwszy!”. Kilka dni po powrocie powinnam była potwierdzić uczestnictwo w kursach. Zdecydowałyśmy się z Rébeką wspólnie wynająć trzypokojowe mieszkanie przy Polach Elizejskich w VIII dzielnicy. Każda miała więc swoją sypialnię, a kosztami dzieliłyśmy się po połowie. Z rana, zaraz po przebudzeniu, dzwonił Saddam; robił wszystko, żeby wstać wystarczająco wcześnie, by zamienić ze mną kilka słów, nim wyjdę z domu. Musiał naprawdę mnie kochać, bo tylko Bóg jeden wie, jak bardzo lubił się wylegiwać do południa, gdyż rzadko kładł się do łóżka przed trzecią, czwartą rano. Pewnego ranka zadzwonił jak zwykle; przez pół godziny gawędziliśmy miło, a potem powiedziałam, że muszę już kończyć, bo spieszę się na uczelnię. Poprosił, żebym wyszła jeszcze na balkon i sprawdziła, jaka jest pogoda. – Słońce cudnie świeci – stwierdziłam. – Ale spójrz trochę niżej – powiedział. Dokładnie w tym momencie pod moim domem zatrzymała się taksówka, z której wysiadł mężczyzna z ogromnym bukietem czerwonych róż. To był on! A mówił, że leci z Londynu do Egiptu! Rzuciłam się schodami w dół, omal nie przewracając się na ostatnim schodku. Padłam Saddamowi w ramiona, a on obracał mną wkoło. Odnosiłam wrażenie, że odgrywamy
scenę z Pretty Woman, tyle że było to lepsze niż w kinie! Nie miałam najmniejszych wątpliwości, co do mnie czuje! Tego dnia kochaliśmy się po raz pierwszy. Inauguracja nowego roku akademickiego musiała się obejść beze mnie. Przez następne tygodnie Saddam nie miał obowiązków, więc został; pilność studentki prawa wyraźnie na tym ucierpiała. To była piękna złota jesień w Paryżu. Kusiły tarasy kafejek w przytulnych zaułkach. Trzymając się za ręce jak zakochani turyści, wędrowaliśmy po Mieście Świateł. Wieża Eiffla – Saddam był nią zachwycony; Pont des Arts, Wyspa św. Ludwika, Saint-Germain-des-Prés... Jego oczami odkrywałam miasto na nowo. Dzielnicę Łacińską znał lepiej niż ja. Cieszyliśmy się sobą – leniwe poranki, spacery, kino, knajpki, kluby... Przedstawiłam go swoim przyjaciołom, bratu Salomonowi i kilku innym członkom rodziny. Wszyscy ulegli jego czarowi, podziwiali uprzejmość, inteligencję, towarzyskość i szczodrość. Wszyscy, poza kuzynką Sarah. Nic takiego nie powiedziała, ale od pierwszego wspólnego wieczoru czułam jej rezerwę. Później Sarah będzie mnie przestrzegać, ale jej nie posłucham. I tak upływały nam tygodnie. Rodzice myśleli, że nadal jestem studentką... Pewnego ranka, kiedy wychodziłam spod prysznica, Saddam stanął w drzwiach łazienki. – Kochanie – zaczął, biorąc mnie w ramiona. – Muszę niestety jechać do Egiptu. Mam do podpisania kontrakt w Kairze. Ale jest na to rada. – Wybuchnął śmiechem, wyciągając bilet lotniczy wystawiony na moje nazwisko. – Jedź ze mną! Zobaczysz, Egipt jest super! Powłóczymy się po Kairze, popływamy po Nilu. Odmówiłam – co powiedzą rodzice?! On jednak nalegał, a propozycja była kusząca. Ostatecznie uległam i zaczęłam obmyślać kolejne kłamstwo dla rodziców: „Nie jestem w stanie pracować z Rébeką, pojadę do koleżanki w Amiens, by wspólnie powtórzyć materiał do egzaminów; ona nie ma