Dzieciom w Afryce,
które na cierpienie odpowiadają pieśnią.
I ludziom dobrej woli z całego świata,
którzy o nich nie zapominają.
Osoba jest osobą poprzez inne osoby.
Desmond Tutu
Spieczona ziemia zmieni się w pojezierze.
Prorok Izajasz
PROLOG
Jestem końcem tunelu zagubionym w swoim początku.
Dambudzo Marechera
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
D
AFRYKAŃSKA NOC
Lusaka, Zambia
Sierpień 2011 roku
ziewczynka szła samotnie pogrążoną w mroku ulicą. Wokół poruszały się światła,
reflektory przejeżdżających samochodów jaśniejące na zakurzonej jezdni, ale
zdawało się, że nikt nie zauważa dziecka ani nie martwi się, że jest samo. Chód
dziewczynki był pewny, ale kroki nierówne, gdyż jedną nogę miała krótszą. Była ubrana
w cienką sukienkę, która nie chroniła jej przed chłodem późnej zimy. Czuła zimno na
skórze, ale to zajmowało ją mniej niż puste mieszkanie, z którego wyszła.
Obejrzała się na dom, w którym mieszkała. W oknach paliły się światła. Przez
odgłosy ulicy przebijał ryk telewizorów. Trzymając za rękę swoją lalkę, spojrzała na
mieszkanie cioci przez grube szkła okularów. Nie rozumiała, dokąd poszły Bright i Giftie
ani czemu zostawiły ją samą. Nie rozumiała, czemu zapomniały zamknąć drzwi.
Odwróciła się i ruszyła dalej drogą, a lalka w jej ręce kołysała się niczym wahadło
taktomierza. W oddali rozległa się muzyka i na chwilę przykuła uwagę dziecka. Potem
dziewczynka zobaczyła po drugiej stronie ulicy grupę młodych ludzi. Palili papierosy
i głośno rozmawiali. Przypomniawszy sobie o Bright i Giftie, zrobiła krok w kierunku
jezdni, zastanawiając się, czy może oni wiedzą, dokąd poszły. Wtedy jednak zatrzymał ją
ryk klaksonu przejeżdżającego samochodu.
Przycisnęła lalkę do piersi i znów się rozejrzała, kołysząc się lekko na stopach.
W ciemnościach wszystko wyglądało dziwnie. Czasem Giftie zabierała ją do innego
domu, by się tam pobawiła, ale nie mogła sobie przypomnieć, którędy się tam idzie. Ulica
nie wyglądała tak, jak ją pamiętała. Dziewczynka zaczęła płakać. Chciała, żeby wzeszło
słońce i zabrało tę dziwność. Noc budziła w niej strach. Kiedy zapada zmrok, ludzie
przestają być mili.
Wtedy go zobaczyła – chłopca, który kopał piłkę w bocznej uliczce. Skupiła się na nim
i znów ruszyła. Bright i Giftie miały wielu znajomych. Może chłopiec jest jednym z nich.
Wolnym krokiem, powłócząc nogami, szła wzdłuż muru obwiedzionego drutem
kolczastym. Kiedy zbliżała się do uliczki, usłyszała trzask, jak odgłos smażących się
w garnku fritas. Zerknęła przez ramię i zobaczyła duży samochód, który podjechał
z tyłu, rozcierając oponami ziemię. Samochód stanął przy murze i jego światła przeszyły
oczy dziewczynki. Odwróciła się i poszukała wzrokiem chłopca z piłką. Zniknął.
Skręciła w uliczkę, nasłuchując głosu chłopca, który odbijał się echem od murów
wokół. Usłyszała, jak ponad ten głos wybija się inny – kobiecy, zagniewany.
Dziewczynka dojrzała biegnącego chłopca. Po chwili zniknął i kobieta ucichła.
Dziewczynka weszła głębiej w mrok, trzymając lalkę i szukając przerwy w murze –
miejsca, w którym zniknął chłopiec. Potknęła się o stertę kamieni i w oczach stanęły jej
łzy. Nocą nawet ziemia jest nieprzyjazna.
Spojrzała na budynki za murami. Były wysokie, jak ten, w którym mieszkała, ale
obce. Nagle wezbrał w niej strach i postanowiła pójść z powrotem do mieszkania.
Niedługo wróci ciocia i Bright i Giftie też przyjdą.
Właśnie miała zawrócić, kiedy znów usłyszała ten trzask. W jednej chwili uliczkę
zalało światło. A potem, równie szybko, zapadła ciemność. Dziewczynka spojrzała
i zobaczyła ten samochód co wcześniej. Jechał uliczką, powoli, z wyłączonymi światłami.
Z samochodu wysiadł mężczyzna i utkwił w niej wzrok. Coś w kształcie jego twarzy
sprawiło, że poczuła jednocześnie spokój i niepokój.
Mężczyzna ukląkł i wyciągnął rękę. W jego dłoni zobaczyła cukierek. Mama dawała
jej cukierki, zawsze gdy wysyłała ją na noc do łazienki. Po chwili dziewczynka
wyciągnęła rękę i włożyła sobie cukierek do buzi. Uśmiechnęła się do mężczyzny,
uznając, że to przyjaciel.
To, co się następnie wydarzyło, nie miało dla niej żadnego sensu. Nie miała pojęcia,
czemu nogi się pod nią ugięły, a palce wypuściły lalkę, czemu noc zaczęła szaleńczo
wirować, a jej głowę przeszył ból. Powieki jej opadły, potem znów się otworzyły.
Zobaczyła cień stojącego nad nią mężczyzny. Pochylił się i podniósł ją z ziemi. Zgubiła
okulary, ale kiedy ją niósł, jego twarz była blisko i dziewczynka zobaczyła jego oczy. Były
duże i okrągłe, jak oczy kota. Mama opowiadała jej historie o kotach – kotach dziko
żyjących w Afryce.
Usłyszała dźwięk – jakby otwieranych drzwi – i poczuła, jak dłonie mężczyzny
wpychają ją w ciasną przestrzeń ciemniejszą niż niebo. Dotarło do niej jeszcze tylko
dudnienie, które rozległo się pod nią i narastało, aż świat się rozpadł i nawet noc zniknęła
w ciemnościach.
Ś
PRZESŁUCHANIE W SENACIE
Waszyngton
Maj 2012 roku
wiatła nad podium oślepiały Zoe, szereg miniaturowych słońc
wycelowanych w nią, obnażających każdą niedoskonałość jej twarzy – nieco
odstające uszy, pieprzyk na szczycie lewej brwi, piegi pokrywające jasną skórę
wokół nosa – i sięgających jeszcze głębiej, jakby miały ujawnić jej myśli. Po tym,
jak obserwowała ojca w trasie kampanii wyborczej dwanaście lat temu, kiedy
kandydował do Senatu, i teraz, gdy jego celem jest Biały Dom, Zoe wiedziała, że
cała polityka to teatr i że na scenie nie ma miejsca na prywatność.
Zamknęła oczy przed oślepiającym światłem i przywołała twarz nieżyjącej
matki – uśmiech, od którego robiły jej się dołeczki w policzkach i marszczyła
skóra wokół powiek, wyraz szczerości i tajemnej radości, który sceptyków
całego świata obracał w zwolenników. Catherine Sorenson-Fleming nie sposób
się było oprzeć, bił od niej bezbrzeżny optymizm wobec tego, czym mógłby być
świat – miejscem, gdzie ubodzy nie są na ostatnim miejscu. Afryka była jej
wielką miłością i tę fascynację przekazała Zoe. Równie dobrze mogłoby to
zostać zapisane w jej testamencie. Jak ty byś to rozegrała, mamo? – pomyślała
Zoe, zmagając się z dylematem, przed którym stanęła. Przypomniało jej się coś,
co mawiała matka: „Mów prawdę, do diabła z konsekwencjami”. Ale to nie
rozwiązywało problemu. Prawda to nie wszystko.
Zoe otworzyła oczy i przyjrzała się senatorowi Paulowi Hartmanowi,
przewodniczącemu senackiej Komisji Spraw Zagranicznych, który zasiadł na
szczycie podium, pod Wielką Pieczęcią Stanów Zjednoczonych. Wokół niego po
wyłożonej drewnem sali biegali asystenci, wymachując plikami papierów.
Hartman położył przed sobą segregator i zaczął się rozglądać, aż jego oczy
spoczęły na Zoe. Uśmiechnął się lekko, jakby w odpowiedzi na jakiś ich
prywatny żart, i Zoe poczuła, jak lód w jej sercu zaczyna pękać. Jego życzliwość
pogłębiła jej dylemat. Nie miał pojęcia o jej tajemnicy ani o gniewie.
To właśnie senator Hartman sprawił, że Zoe się tu znalazła. Przeczytał jej
artykuł w „New Yorkerze” i wystosował zaproszenie. Była jednocześnie
zaintrygowana i nastawiona sceptycznie.
– Czy mój ojciec o tym wie? – spytała, kiedy pierwszy raz rozmawiali przez
telefon.
– Nie, nie podzieliłem się z nim moimi przemyśleniami – odparł Hartman.
– Jakie są szanse, że przyjdzie?
– Zważywszy, że wybory są tuż-tuż, nie jestem pewien. Ale może pani
obecność przechyli szalę.
– Innymi słowy, to przesłuchanie jest tylko na pokaz – powiedziała, badając
jego motywy. – Polityczna sztuczka na rzecz prezydenta niecałe dwa miesiące
przed wyborami.
Hartman się zawahał.
– Czy pani artykuł był tylko na pokaz?
To pytanie ją zaskoczyło.
– Napisałam go, bo trzeba było to powiedzieć.
– Może jestem staroświecki, ale też tak uważam. Jak to pani ujęła, szczodrość
wisi na szubienicy.
– A pan myśli, że przesłuchanie coś zmieni?
– Społeczeństwo kocha porządny spór. A pani taki wywołała – czy było to
pani intencją, czy nie. Jeśli to wykorzystamy, może ludzie się czegoś dowiedzą.
To ryzykowne przedsięwzięcie, pomyślała Zoe, ale może się opłacić – jemu
i mnie.
– Rozmawiałem z Friedą Caraway – ciągnął.
– Jest na pańskiej liście świadków? – spytała Zoe.
Caraway była pierwszoligową hollywoodzką gwiazdą i niemal legendą
w kręgach humanitarnych. AIDS, nielegalny handel, krwawe minerały, Wolny
Tybet – miała na swoim koncie tyleż szlachetnych inicjatyw co ról filmowych,
a mimo to tylko najwięksi cynicy kwestionowali jej intencje. Jej dziadkowie
zginęli w Auschwitz.
– Jeszcze nie – odparł Hartman – ale pracuję nad tym.
Słowa senatora podekscytowały i przeraziły Zoe. Była to zbyt kusząca okazja,
by z niej zrezygnować.
– Jeśli pozyska pan do panelu Friedę i paru ekspertów rozwoju społecznego,
ja też tam będę.
Odkładając słuchawkę, Hartman chichotał. Po tygodniu zadzwonił, żeby
przekazać jej dobre wieści i datę przesłuchania. Podał jej również adres mejlowy
Friedy Caraway.
– Ona też czytała pani artykuł – powiedział. – Nie może się doczekać, żeby
panią poznać.
– Prawniczkę non profit z Zambii czy córkę Jacka Fleminga?
Hartman się zaśmiał.
– Ma pani cięty język, po matce. Chce poznać Zoe Fleming, która stanęła do
walki z afrykańskim systemem sądowniczym i odmieniła życie dziewczynki
z zespołem Downa.
Pięć tygodni później Zoe wsiadła na pokład samolotu linii South African
z Johannesburga do Waszyngtonu. Była to jej pierwsza wizyta w Stanach
Zjednoczonych od trzech lat.
*
Pod salą przesłuchań rozległ się chór głosów i Zoe spojrzała w tamtą stronę.
Wśród zapatrzonych widzów i kamerzystów polujących na dobre ujęcie do
środka wkroczyła Frieda Caraway w towarzystwie swoich ochroniarzy.
Podobnie jak Zoe aktorka ubrana była w skromne spodnie od garnituru i bluzkę
z rozpiętym kołnierzykiem, ale z jej diamentów bił hollywoodzki blask: kolczyki
i wisior miały w sumie co najmniej dziesięć karatów.
Kiedy Frieda skierowała się do stołu świadków, Zoe wstała. Migdałowe
brązowe oczy aktorki rozbłysły.
– Moja droga Zoe, wspaniale wreszcie cię poznać.
Choć wymieniały mejle i raz rozmawiały przez Skype’a, Zoe była
nieprzygotowana na uścisk, którym została następnie obdarowana.
– Wygląda na to, że rekiny już się zebrały – szepnęła Frieda. – Jesteś gotowa?
Zoe obserwowała, jak kamerzyści ustawiają się między podium a stołem
świadków. Za nimi senatorzy z namaszczeniem przerzucali papiery, ale ich
oczy wędrowały ku aktorce, zdradzając, co jest prawdziwym przedmiotem ich
zainteresowania. Tylko jedno miejsce wciąż było puste – ojca Zoe.
– Niezły cyrk – rzuciła Zoe, siląc się na nonszalancję, do której było jej daleko.
– Nie zwracaj na to uwagi – odparła Frieda. – Istotne jest tylko to, o czym
mamy mówić.
Zoe usiadła z powrotem, podczas gdy aktorka uścisnęła ręce pozostałych
świadków przy stole: Boba Tillera, magnata komputerowego, filantropa i szefa
największej fundacji na świecie, oraz Susan Moore, prezes ogólnoświatowej
pozarządowej Organizacji na rzecz Rozwoju Międzynarodowego. Był to
gwiazdorski panel. W roku wyborów prezydenckich Hartman dokonał nie lada
sztuki.
Zoe spojrzała na swoje notatki, a potem znów na fotel ojca. Zerknęła na
zegarek. Cztery minuty po drugiej – o której to miało się rozpocząć posiedzenie.
Jeśli się nie pojawi, problem sam się rozwiąże i prawda, która od ponad
dziesięciu lat definiowała życie Zoe, pozostanie nieodkryta. Zoe nagle poczuła
ulgę. Były takie chwile, kiedy mówiła sobie, że prawda musi wyjść na jaw.
Jednakże perspektywa wypowiedzenia jej budziła w niej niepokój.
Zerknęła na brata, Trevora, siedzącego na galerii. Skinął jej głową, na jego
twarzy malowały się mieszane uczucia. Zwróciła się znów w stronę podium –
z takim poczuciem winy, że żołądek podszedł jej do gardła. Trevor był jej
ulubieńcem i do niedawna jedynym mężczyzną, którego pobudkom ufała
bezgranicznie. Był między nimi rok różnicy i rozumieli się jak nikt inny. Przez
te lata, kiedy wychowywały ich opiekunki – Jack podbijał wtedy Wall Street,
a Catherine szalała po świecie – Trevor był jej ostoją. Ale nie wiedział o duchu
zamieszkującym dom na Martha’s Vineyard. Wyjechał wtedy na Harvard, a ona
nigdy mu nie powiedziała.
Zoe skupiła się na senatorze Hartmanie, który zastukał młotkiem, prosząc
o spokój. Nagle za nim otworzyły się drzwi i pojawił się Jack Fleming
w otoczeniu starszych doradców. Zoe gwałtownie zaczerpnęła powietrza,
ledwie świadoma gwaru, który rozległ się na galerii, i kamer obracających się,
żeby uchwycić kandydata na prezydenta, przybyłego wprost z mównicy w Ohio.
Nie widziała ojca od ośmiu miesięcy. Wyglądał teraz starzej: włosy bardziej
siwe, twarz pulchniejsza, a garnitur w prążki – jego znak rozpoznawczy –
przyciasny. Zawsze szczycił się swoją sprawnością fizyczną, ale chyba
niekończąca się kampania go zmęczyła.
Pochylił się i szepnął coś Hartmanowi do ucha – przeprosiny, jak sądziła Zoe
– po czym zajął miejsce po lewej stronie podium, nie mając przy sobie nawet
skrawka papieru. Wbrew sobie Zoe niemal się uśmiechnęła. Kiedy ona i Trevor
byli dziećmi, ojciec czasem zabierał ich na zebrania zarządu Fleming Randall,
firmy inwestycyjnej, z której uczynił giganta Wall Street. Choć wykluczano ich
z wszelkich poufnych spraw, Zoe widziała wtedy dość, by zrozumieć sukces
ojca. Poza energią i niezachwianą pewnością siebie miał też fotograficzną
pamięć.
– Bardzo dziękuję senatorowi Flemingowi za przybycie – zaczął Hartman,
uciszając publiczność. – Wiem, że ma napięty grafik. Posłuchamy dziś
wybitnego panelu, ale zanim oddamy im głos, chciałbym powiedzieć kilka słów
na temat tego, co nas tu sprowadza.
Spojrzał na Zoe, potem na Friedę, a następnie przeszedł do swoich uwag.
– W czasie wielkiego kryzysu Franklin Delano Roosevelt przedstawił wizję
amerykańskiego społeczeństwa, która określiła naszą tożsamość na wiele
pokoleń. „Sprawdzianem naszego postępu nie jest to, czy pomnażamy dostatek
tych, którzy mają dużo, lecz to, czy zapewniamy dość tym, którzy mają zbyt
mało”. Teraz, w obliczu tego, co niektórzy nazywają Wielką Recesją, ta wizja jest
zagrożona.
Zoe słuchała, jak Hartman wygłasza argument, który znała na pamięć. Nie
spuszczała oczu z jego twarzy, rozmyślnie unikając wzroku ojca. Usłyszała
słowa, które Trevor wypowiedział tego ranka przy śniadaniu: „Tata cię kocha.
Naprawdę chcesz go zranić?”. Nie wiedziała, jak odpowiedzieć na to pytanie.
Ich brak kontaktu był niczym supeł, który, zdawało się, nie sposób rozplątać.
Nigdy nie wybaczyła mu tego, co zrobił. Ale też on nigdy o to nie prosił.
W pewnym momencie podniosła wzrok na pieczęć za głową Hartmana,
relief na wypolerowanym, jasnym drewnie. „E Pluribus Unum – mawiała jej
matka. – Motto dla całego świata, nie jednego narodu”. Pomyślała o Kuyei,
zapłakanej, leżącej na szpitalnej kozetce w Zambii, i o doktorze Chulu, który ją
bada, ponury, a zarazem wściekły. Naraz, w obliczu o tyleż potężniejszego zła,
jej własne cierpienie wydało się Zoe niewielkie, wręcz błahe.
Wtedy postanowiła, że Jack Fleming zasługuje na to, by zostać pokonany. Nie
dlatego, że ją zdradził, ani też dlatego, że nie nadaje się na prezydenta Stanów
Zjednoczonych – pod wieloma względami był stworzony do Gabinetu Owalnego
– ale dlatego, że w imię oszczędności budżetowych porzuciłby dzieci takie jak
Kuyeya. To właśnie z tego powodu senator Hartman chciał, by ojciec zasiadł
dziś w tym fotelu, z tego powodu sprowadził ją z Afryki, by opowiedziała swoją
historię. Nie była to kwestia partyjności ani tegorocznych wyborów. To była
kwestia sumienia.
Wreszcie spojrzała na ojca i dotknęła pierścionka na palcu, pierścionka
matki, który Somalijczycy wydobyli z wraku samolotu. Wiesz, o czym myślę,
prawda? Dziewiętnasty sierpnia dwutysięcznego roku. Wiesz, że pamiętam.
Przechylił głowę i zdawało jej się, że zobaczyła w jego oczach cień strachu.
Wtedy Zoe zrobiła coś, czego nigdy by się nie spodziewała. Uśmiechnęła się.
Prawo achillesowe, tato. Ty mnie nauczyłeś. Nikt nie jest niezwyciężony.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Noc niesie tchnienie śmierci.
Anonim
M
ROZDZIAŁ 1
Lusaka, Zambia
Sierpień 2011 roku
uzyka huczała, jak to zwykle w afrykańskich klubach. W miastach bicie
bębna – podstawę plemiennych pieśni – zastąpiło uporczywe dudnienie
basów elektrycznych, podkręconych tak, że ich rytm udzielał się całemu
otoczeniu wokół głośników – ludziom, butelkom piwa, nawet ścianom.
W czasie pierwszej wizyty Zoe na tym kontynencie – krótkiego wypadu do
Nairobi, kiedy miała sześć lat – matka powiedziała jej, że w Afryce bije serce
ludzkości. Była to prawda, którą Zoe przypominała sobie zawsze, gdy trafiała do
zambijskiego baru.
To miejsce nazywało się Hot Tropic, obecnie bardzo modny klub w mieście,
którego nocne życie stale ewoluuje. Wystrojem rządziły ogień i blask, neonowe
światła rzucały na ściany czerwone błyski, a oślepiające kule dyskotekowe
sprawiały, że wszystko wokół lśniło. W lokalu było gęsto od ciał, w większości
afrykańskich dwudziestokilkulatków, poruszających się w rytm muzyki.
Zoe siedziała przy stoliku w rogu baru, gdzie poziom decybeli był nieco
niższy. Miała na sobie dżinsy i T-shirt Hard Rock London, jej falujące blond
włosy były zebrane z tyłu i spięte. Razem z nią siedziała trójka afrykańskich
kolegów z pracy – dwaj mężczyźni i kobieta. W soboty Zoe zwykle organizowała
u siebie grilla, zwanego tutaj braai, a potem ci, którym nie dość było jeszcze
piwa i rozmowy, szli do klubu. Dziś wszystkich zaprzątały wrześniowe wybory,
w których prezydent Zambii Rupiah Banda miał się zmierzyć ze starym wygą
Michaelem Satą oraz energicznym nowicjuszem Hakainde Hichilemą, czyli „H.
H.”.
– Banda jest skończony – mówiła Niza Moyo. – Tak jak i jego partia. Rządzili
tym krajem dwadzieścia lat i co nam dali? – W jej ciemnych oczach płonęło
oburzenie. – Szpitale polowe, które zabierają lekarzy z prawdziwych placówek,
policjantów, którzy nie mogą prowadzić śledztw, bo nie mają czym jeździć;
drogi, po których mogą jeździć tylko bogaci; i korupcję na każdym szczeblu
rządu. To hańba.
Niza, podobnie jak Zoe, była młodą adwokatką pracującą dla Coalition of
International Legal Advocates, czyli CILA, londyńskiej organizacji non profit,
która walczy z łamaniem praw człowieka na całym świecie. Niza była bardziej
zadziorna i wygadana niż większość Zambijek, ale to dlatego, że należała do
ludu Szona, z Zimbabwe, a jej ojciec był dyplomatą na wygnaniu, znanym
z działalności opozycyjnej.
– Rozumiem twoje stanowisko – powiedział Joseph Kabuta, zambijski
policjant z zespołu wsparcia ofiar. Mocno zbudowany, krótko ostrzyżony,
o podłużnych, bystrych oczach, przypominał Zoe młodego Nelsona Mandelę. –
Ale Banda nadal jest popularny na obszarach wiejskich, a Michael Sata ma
kłopoty ze zdrowiem. Zambijczycy nie chcą, żeby kolejny prezydent umarł
w czasie pełnienia urzędu.
– Doniesienia prasowe o stanie zdrowia Saty są przesadzone – odezwała się
znów Niza.
– Nie mogę zrozumieć – wtrąciła się Zoe – czemu nie pozbędziecie się gości,
którzy są jedną nogą w grobie, i nie wybierzecie najlepszego kandydata.
Wszyscy kochają H.H. To urodzony przywódca i nie ma żadnego bagażu
politycznego. Ale wszyscy mówią, że na pewno nie wygra. Gdzie tu logika?
– Taki mamy sposób myślenia – powiedział Sergeant Zulu, nazywany przez
wszystkich Sarge’em. Błyskotliwy strateg, nieodmiennie przyjazny, był
głównym prawnikiem CILA i mózgiem ich kampanii przeciw napaściom
seksualnym na dzieci. – W Afryce prezydenci są jak wodzowie wiosek. Ludzie
głosują na siwe głowy.
– Czyli mówisz, że póki stara gwardia nie wymrze, reformatorzy są bez
szans? – spytała Zoe. – Nic dziwnego, że postęp przypomina tu wyrywanie
zębów.
Sarge uśmiechnął się cierpko.
– Każde pokolenie musi zaczekać na swoją kolej. – Uniósł pustą butelkę po
piwie Castle. – Ktoś chce jeszcze jedno czy tylko ja piję?
– Ja wezmę mosi – powiedział Joseph, po czym opróżnił swoją butelkę
i przesunął na środek stolika. Nagle zmarszczył brwi i sięgnął do kieszeni
dżinsów. Wyjął telefon komórkowy i zerknął na ekran. – Dzwoni Mariam –
powiedział, rzucając Sarge’owi lekko zdziwione spojrzenie.
Zoe się ożywiła. Mariam Changala była dyrektorką oddziału terenowego
CILA i matką sześciorga dzieci. Skoro dzwoni do Josepha w środku nocy,
sprawa musi być poważna.
Zoe obserwowała jego twarz, kiedy odebrał. Jego szerokie brwi się uniosły.
– Czy doktor Chulu ma dziś dyżur? Upewnij się, że jest. Będę tam za dziesięć
minut. – Schował telefon i rozejrzał się wokół stołu. – W Kanyamie zgwałcono
dziewczynkę. Właśnie wiozą ją do szpitala.
– Ile ma lat? – spytała Niza.
Joseph wzruszył ramionami.
– Mariam powiedziała tylko, że jest młoda.
– Ma jakąś rodzinę? – spytał Sarge.
– Nie wiadomo. Znaleźli ją, jak błąkała się po ulicach.
– Kto ją znalazł? – odezwała się Zoe.
– Jacyś ludzie z SCA.
– Jest niepełnosprawna? – spytała Zoe.
SCA, Special Child Advocates, to organizacja non profit, która pracuje
z dziećmi upośledzonymi umysłowo.
– Zapewne – odparł Joseph, narzucając kurtkę. – Przykro mi, że muszę
zepsuć imprezę. – Pomachał im i skierował się ku drzwiom.
Ni z tego, ni z owego Zoe postanowiła pójść za nim. Zwykle sprawy gwałtów
na dzieciach trafiały do niej w postaci akt sprzed wielu tygodni. Nigdy dotąd nie
dowiedziała się o zdarzeniu tak szybko. Rzuciła przeprosiny Sarge’owi i Nizie
i lawirując w tłumie, dogoniła Josepha.
– Nie masz nic przeciwko temu, żebym ci towarzyszyła? – spytała. – Nigdy
nie widziałam tej procedury.
Wyglądał na poirytowanego.
– Dobrze, ale nie przeszkadzaj.
*
Zoe wyszła za nim w chłodną sierpniową noc. Wsunąwszy ręce do kieszeni
kurtki, spojrzała na południe i zobaczyła Kanopusa wiszącego nisko na
horyzoncie. Nad firaną miejskich świateł widać było najjaśniejsze gwiazdy
południa. Joseph podszedł do zardzewiałej toyoty pick-upa wciśniętej między
samochody na skraju gruntowego parkingu. Można się było dostać tylko do
drzwi od strony kierowcy. Żeby usiąść na miejscu pasażera, Zoe musiała
przekroczyć drążek zmiany biegów.
Joseph zapalił silnik i samochód z rykiem wyjechał na ulicę. Jako że Hot
Tropic mieścił się na granicy między Kalingalingą, jedną z biedniejszych
dzielnic Lusaki, a Kabulongą, dzielnicą najbogatszą, w sobotnią noc na ulicach
panował kalejdoskopiczny ruch, barwna mieszanina pieszych, drogich SUV-ów
i niebieskich taksówek – vanów wypełnionych imprezowiczami.
– Jak ludzie z SCA znaleźli tę dziewczynkę? – spytała Zoe, kiedy zostawili za
sobą klub.
Joseph wpatrywał się w drogę, nie odpowiadając, i zaczęła się zastanawiać,
czy usłyszał. Przez długą chwilę przyglądała mu się w mroku. Nie wiedziała
o nim prawie nic, poza tym, że jest policjantem od ponad dziesięciu lat,
nienawidzi korupcji i niedawno ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie
Zambijskim.
– Joseph – powiedziała, żeby zwrócić jego uwagę.
Drgnął i zaczerpnął powietrza.
– Znalazła ją jedna z ich wolontariuszek – powiedział. – Niejaka Abigail.
Zobaczyła krew na nodze dziewczynki i zadzwoniła do Joy Herald. – Joy kieruje
SCA. – Joy zadzwoniła do Mariam do domu.
– To się stało w Kanyamie?
Skinął głową.
– Na wschód od Los Angeles Road, niedaleko Chibolyi.
Zoe zadrżała. Kanyama leżała na południowy zachód od Cairo Road –
handlowego centrum miasta. Patchwork bud i domów z pustaków,
w większości bez toalet ani bieżącej wody, strefa ubóstwa, alkoholizmu,
kradzieży i ognisk cholery. W roku wyborów był to też kocioł niepokojów
politycznych. Ale Kanyama miała przynajmniej swój posterunek policji.
Chibolya była taką kloaką bezprawia, że stróże prawa w ogóle się tam nie
zapuszczali.
Opuścili dobrze oświetloną dzielnicę Kabulonga i skierowali się na zachód
szeroką autostradą Los Angeles Boulevard. Objechawszy skraj Klubu Golfowego
Lusaki, skręcili w Nyerere Road – tunel dżakarand w pełnym rozkwicie, których
gęste gałęzie rozdrabniały światło księżyca na okruchy.
– Byli jacyś świadkowie? – spytała.
Westchnął i zmienił pozycję na fotelu.
– Nie mam pojęcia. Zawsze zadajesz tyle pytań?
Obruszyła się i pomyślała: A czy ty zadałbyś mi takie pytanie, gdybym była
mężczyzną? Rozważała kilka kąśliwych odpowiedzi, ale ostatecznie postanowiła
trzymać język za zębami. Jako pracownica CILA powinna budować pomosty
z policją, a nie burzyć je.
*
Po pięciu minutach przejechali przez rdzewiejącą bramę i zaparkowali pod
oddziałem pediatrii Kliniki Uniwersyteckiej, największej placówki medycznej
w Zambii. Zoe wysiadła i ruszyła za Josephem do holu. W powietrzu unosił się
gryzący zapach wybielacza. Zobaczyła Joy Herald, korpulentną Brytyjkę,
siedzącą na ławce z Zambijką w podeszłym wieku i dziewczynką o skórze
Mulatki, która wyglądała na nie więcej niż dziesięć lat. Serce podeszło Zoe do
gardła. Niewinne dziecięce oczy z fałdą nakątną, spłaszczony nos i małe uszy
zdradzały obecność dodatkowego chromosomu.
Zespół Downa.
– Gdzie jest doktor Chulu? – odezwał się Joseph.
– W drodze – odparła Joy.
– Czy ktoś badał dziecko?
Joy pokręciła głową.
– Asystentka doktora przygotowuje dokumentację.
Wkrótce do holu wkroczył doktor Emmanuel Chulu, tak dziarsko, że jego
biały fartuch łopotał z tyłu. Olbrzym o sowiej twarzy i głębokim, barytonowym
głosie, był tu szefem pediatrii, a także założycielem przychodni dla dzieci, które
padły ofiarą gwałtu – w zambijskim żargonie zostały „zhańbione”.
Doktor Chulu najpierw zwrócił się do starszej kobiety, mieszając angielski
i niandża, najpowszechniejszy w Lusace język rdzennych mieszkańców.
– Witaj, matko, muli bwange?
Kobieta spojrzała na niego, ale się nie uśmiechnęła.
– Ndili bwino.
– Jesteś jej rodziną? – spytał.
Kobieta pokręciła głową.
– Jestem Abigail, to ja ją znalazłam.
Lekarz uklęknął przed dziewczynką i zajrzał jej w oczy, jego rosłe ciało
zupełnie nieruchome. Dziecko kołysało się w przód i w tył, nucąc cicho pod
nosem.
– Jestem Manny – powiedział, szukając na jej twarzy jakiejś oznaki
zrozumienia. – Jak masz na imię?
Nucenie dziewczynki przerodziło się w jęk. Jej wzrok stracił ostrość i zaczęła
się mocniej bujać.
Lekarz próbował nawiązać z nią kontakt, przemawiając w kilku różnych
językach, ale nie odpowiadała.
– Hmm – mruknął, wyraźnie skonsternowany.
Zoe, pełna współczucia dla dziewczynki, dotknęła pierścionka matki. Nie
mogła sobie wyobrazić fizycznego bólu, jakiego doświadczyło to dziecko, ale
rozumiała, jaki to musiał być koszmar.
Niespodziewanie jęki dziewczynki osłabły, a jej oczy skupiły się na rękach
Zoe, która po chwili zrozumiała, że dziewczynka patrzy na diamenty Catherine.
Zdjęła pierścionek i uklękła przed dzieckiem.
– Należał do mojej mamusi – powiedziała. – Chciałabyś go potrzymać?
Dziewczynka zdawała się chwilę zastanawiać. Potem wyciągnęła dłoń
i przycisnęła pierścionek do piersi. Jej jęki ucichły i nie kołysała się już tak
gwałtownie.
Doktor Chulu spojrzał na Joy, a następnie na Zoe.
– Pani Fleming, prawda?
– Tak. – Zoe skinęła głową.
– Nigdy dotąd CILA nie przysyłała tu prawników. Mamy szczęście, że pani
się zjawiła. – Rozejrzał się wokół. – Czy ktoś widział moją asystentkę? Bez
dokumentacji nie mogę przeprowadzić badania.
W tej samej chwili zza drzwi z napisem „Administracja” wyszła młoda
Zambijka, trzymając w rękach papiery.
– W samą porę siostro Mbelo – powiedział Chulu, biorąc od niej podkładkę.
Spojrzał na Abigail. – Matko, funkcjonariusz Kabuta zada ci kilka pytań, ale
najpierw musi być obecny przy badaniu dziecka. Możesz zaczekać?
Abigail skinęła głową.
– Pani Herald – odezwał się znowu. – Zakładam, że pani i pani Fleming dacie
sobie radę z dziewczynką.
*
Gabinet był mały i słabo wentylowany. Światło dwóch świetlówek tworzyło
mgiełkę na krawędziach soczewek kontaktowych Zoe. Położywszy dziewczynkę
na wąskiej leżance, doktor Chulu przystąpił do badania. Jego dotyk był tak
delikatny, a zachowanie tak troskliwe jak ojca wobec córki.
Zoe oparła się o ścianę i obserwowała twarz lekarza. Sterylność pokoju
działała jej na nerwy, jakby zabieg medyczny w swoim czystym naukowym
uporządkowaniu miał oczyścić gwałt z jego obsceniczności. Przyjrzała się
oczom doktora Chulu w poszukiwaniu cienia, który zmąciłby jego
profesjonalny spokój, i odczuła głębokie zrozumienie, gdy lekarz zacisnął
szczękę. Umieścił wacik w przezroczystym pojemniczku i zamknął wszystko
w szczelnej plastikowej torebce.
Wata była poplamiona krwią.
Pobieranie próbek trwało trzydzieści minut. Potem siostra Mbelo przysunęła
przypominający robota kolposkop i doktor Chulu zaczął fotografować
obrażenia dziewczynki wbudowanym aparatem. Dziecko wytrzymało niecałą
minutę, po czym przewróciło się na bok i wydało z siebie głośny, wibrujący
dźwięk – pół krzyk, pół jęk.
Doktor Chulu spojrzał na pielęgniarkę.
– Ile mamy zdjęć?
– Pięć – odparła. – Wszystkie zewnętrzne.
Lekarz naradził się z Josephem:
– Myśli pan, że sądowi to wystarczy?
– Podpiszę raport – odrzekł cicho Joseph. – Sędzia pokoju nas wysłucha.
Doktor Chulu skinął głową i zwrócił się do Joy:
– Muszę zatrzymać ją przez noc na obserwacji. Ale nie mogę umieścić jej na
oddziale, nie wiedząc, czy nie jest seropozytywna. Musi ją pani przytrzymać,
żebym mógł przeprowadzić badanie.
– Ma pan jakąś muzykę? – spytała Joy. – To mogłoby ją uspokoić.
Lekarz spojrzał na nią zdziwiony.
– W gabinecie mam odtwarzacz CD.
– Ja mam iPhone’a – wtrąciła się Zoe, wyjmując urządzenie z kieszeni. – Może puścimy Thomasa Mapfuma?
Był to sławny artysta z Zimbabwe.
– Spróbuj – powiedziała Joy. – Twój pierścionek zdziałał cuda.
Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog Afrykańska noc Przesłuchanie w Senacie Część pierwsza Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Część druga Bella Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Część trzecia Bella Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Część czwarta Darious Rozdział 23 Rozdział 24
Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Część piąta Darious Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Rozdział 33 Rozdział 34 Od autora Podziękowania
Tytuł oryginału THE GARDEN OF BURNING SAND Wydawca Grażyna Woźniak Agnieszka Koszałka Redaktor prowadzący Katarzyna Krawczyk Redakcja Helena Klimek Korekta Marianna Filipkowska Jadwiga Przeczek Copyright © 2013 by Regulus Books, LLC. All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Dominika Lewandowska-Rodak 2016 Wszystkie postaci w tej książce, wyjąwszy osoby publiczne, są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żyjących czy zmarłych – jest całkowicie przypadkowe. Świat Książki Warszawa 2016 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Łamanie Akces, Warszawa Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-8031-209-8 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com
Dzieciom w Afryce, które na cierpienie odpowiadają pieśnią. I ludziom dobrej woli z całego świata, którzy o nich nie zapominają.
Osoba jest osobą poprzez inne osoby. Desmond Tutu Spieczona ziemia zmieni się w pojezierze. Prorok Izajasz
PROLOG Jestem końcem tunelu zagubionym w swoim początku. Dambudzo Marechera
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
D AFRYKAŃSKA NOC Lusaka, Zambia Sierpień 2011 roku ziewczynka szła samotnie pogrążoną w mroku ulicą. Wokół poruszały się światła, reflektory przejeżdżających samochodów jaśniejące na zakurzonej jezdni, ale zdawało się, że nikt nie zauważa dziecka ani nie martwi się, że jest samo. Chód dziewczynki był pewny, ale kroki nierówne, gdyż jedną nogę miała krótszą. Była ubrana w cienką sukienkę, która nie chroniła jej przed chłodem późnej zimy. Czuła zimno na skórze, ale to zajmowało ją mniej niż puste mieszkanie, z którego wyszła. Obejrzała się na dom, w którym mieszkała. W oknach paliły się światła. Przez odgłosy ulicy przebijał ryk telewizorów. Trzymając za rękę swoją lalkę, spojrzała na mieszkanie cioci przez grube szkła okularów. Nie rozumiała, dokąd poszły Bright i Giftie ani czemu zostawiły ją samą. Nie rozumiała, czemu zapomniały zamknąć drzwi. Odwróciła się i ruszyła dalej drogą, a lalka w jej ręce kołysała się niczym wahadło taktomierza. W oddali rozległa się muzyka i na chwilę przykuła uwagę dziecka. Potem dziewczynka zobaczyła po drugiej stronie ulicy grupę młodych ludzi. Palili papierosy i głośno rozmawiali. Przypomniawszy sobie o Bright i Giftie, zrobiła krok w kierunku jezdni, zastanawiając się, czy może oni wiedzą, dokąd poszły. Wtedy jednak zatrzymał ją ryk klaksonu przejeżdżającego samochodu. Przycisnęła lalkę do piersi i znów się rozejrzała, kołysząc się lekko na stopach. W ciemnościach wszystko wyglądało dziwnie. Czasem Giftie zabierała ją do innego domu, by się tam pobawiła, ale nie mogła sobie przypomnieć, którędy się tam idzie. Ulica nie wyglądała tak, jak ją pamiętała. Dziewczynka zaczęła płakać. Chciała, żeby wzeszło słońce i zabrało tę dziwność. Noc budziła w niej strach. Kiedy zapada zmrok, ludzie przestają być mili. Wtedy go zobaczyła – chłopca, który kopał piłkę w bocznej uliczce. Skupiła się na nim i znów ruszyła. Bright i Giftie miały wielu znajomych. Może chłopiec jest jednym z nich. Wolnym krokiem, powłócząc nogami, szła wzdłuż muru obwiedzionego drutem kolczastym. Kiedy zbliżała się do uliczki, usłyszała trzask, jak odgłos smażących się
w garnku fritas. Zerknęła przez ramię i zobaczyła duży samochód, który podjechał z tyłu, rozcierając oponami ziemię. Samochód stanął przy murze i jego światła przeszyły oczy dziewczynki. Odwróciła się i poszukała wzrokiem chłopca z piłką. Zniknął. Skręciła w uliczkę, nasłuchując głosu chłopca, który odbijał się echem od murów wokół. Usłyszała, jak ponad ten głos wybija się inny – kobiecy, zagniewany. Dziewczynka dojrzała biegnącego chłopca. Po chwili zniknął i kobieta ucichła. Dziewczynka weszła głębiej w mrok, trzymając lalkę i szukając przerwy w murze – miejsca, w którym zniknął chłopiec. Potknęła się o stertę kamieni i w oczach stanęły jej łzy. Nocą nawet ziemia jest nieprzyjazna. Spojrzała na budynki za murami. Były wysokie, jak ten, w którym mieszkała, ale obce. Nagle wezbrał w niej strach i postanowiła pójść z powrotem do mieszkania. Niedługo wróci ciocia i Bright i Giftie też przyjdą. Właśnie miała zawrócić, kiedy znów usłyszała ten trzask. W jednej chwili uliczkę zalało światło. A potem, równie szybko, zapadła ciemność. Dziewczynka spojrzała i zobaczyła ten samochód co wcześniej. Jechał uliczką, powoli, z wyłączonymi światłami. Z samochodu wysiadł mężczyzna i utkwił w niej wzrok. Coś w kształcie jego twarzy sprawiło, że poczuła jednocześnie spokój i niepokój. Mężczyzna ukląkł i wyciągnął rękę. W jego dłoni zobaczyła cukierek. Mama dawała jej cukierki, zawsze gdy wysyłała ją na noc do łazienki. Po chwili dziewczynka wyciągnęła rękę i włożyła sobie cukierek do buzi. Uśmiechnęła się do mężczyzny, uznając, że to przyjaciel. To, co się następnie wydarzyło, nie miało dla niej żadnego sensu. Nie miała pojęcia, czemu nogi się pod nią ugięły, a palce wypuściły lalkę, czemu noc zaczęła szaleńczo wirować, a jej głowę przeszył ból. Powieki jej opadły, potem znów się otworzyły. Zobaczyła cień stojącego nad nią mężczyzny. Pochylił się i podniósł ją z ziemi. Zgubiła okulary, ale kiedy ją niósł, jego twarz była blisko i dziewczynka zobaczyła jego oczy. Były duże i okrągłe, jak oczy kota. Mama opowiadała jej historie o kotach – kotach dziko żyjących w Afryce. Usłyszała dźwięk – jakby otwieranych drzwi – i poczuła, jak dłonie mężczyzny wpychają ją w ciasną przestrzeń ciemniejszą niż niebo. Dotarło do niej jeszcze tylko dudnienie, które rozległo się pod nią i narastało, aż świat się rozpadł i nawet noc zniknęła w ciemnościach.
Ś PRZESŁUCHANIE W SENACIE Waszyngton Maj 2012 roku wiatła nad podium oślepiały Zoe, szereg miniaturowych słońc wycelowanych w nią, obnażających każdą niedoskonałość jej twarzy – nieco odstające uszy, pieprzyk na szczycie lewej brwi, piegi pokrywające jasną skórę wokół nosa – i sięgających jeszcze głębiej, jakby miały ujawnić jej myśli. Po tym, jak obserwowała ojca w trasie kampanii wyborczej dwanaście lat temu, kiedy kandydował do Senatu, i teraz, gdy jego celem jest Biały Dom, Zoe wiedziała, że cała polityka to teatr i że na scenie nie ma miejsca na prywatność. Zamknęła oczy przed oślepiającym światłem i przywołała twarz nieżyjącej matki – uśmiech, od którego robiły jej się dołeczki w policzkach i marszczyła skóra wokół powiek, wyraz szczerości i tajemnej radości, który sceptyków całego świata obracał w zwolenników. Catherine Sorenson-Fleming nie sposób się było oprzeć, bił od niej bezbrzeżny optymizm wobec tego, czym mógłby być świat – miejscem, gdzie ubodzy nie są na ostatnim miejscu. Afryka była jej wielką miłością i tę fascynację przekazała Zoe. Równie dobrze mogłoby to zostać zapisane w jej testamencie. Jak ty byś to rozegrała, mamo? – pomyślała Zoe, zmagając się z dylematem, przed którym stanęła. Przypomniało jej się coś, co mawiała matka: „Mów prawdę, do diabła z konsekwencjami”. Ale to nie rozwiązywało problemu. Prawda to nie wszystko. Zoe otworzyła oczy i przyjrzała się senatorowi Paulowi Hartmanowi, przewodniczącemu senackiej Komisji Spraw Zagranicznych, który zasiadł na szczycie podium, pod Wielką Pieczęcią Stanów Zjednoczonych. Wokół niego po wyłożonej drewnem sali biegali asystenci, wymachując plikami papierów. Hartman położył przed sobą segregator i zaczął się rozglądać, aż jego oczy spoczęły na Zoe. Uśmiechnął się lekko, jakby w odpowiedzi na jakiś ich prywatny żart, i Zoe poczuła, jak lód w jej sercu zaczyna pękać. Jego życzliwość pogłębiła jej dylemat. Nie miał pojęcia o jej tajemnicy ani o gniewie.
To właśnie senator Hartman sprawił, że Zoe się tu znalazła. Przeczytał jej artykuł w „New Yorkerze” i wystosował zaproszenie. Była jednocześnie zaintrygowana i nastawiona sceptycznie. – Czy mój ojciec o tym wie? – spytała, kiedy pierwszy raz rozmawiali przez telefon. – Nie, nie podzieliłem się z nim moimi przemyśleniami – odparł Hartman. – Jakie są szanse, że przyjdzie? – Zważywszy, że wybory są tuż-tuż, nie jestem pewien. Ale może pani obecność przechyli szalę. – Innymi słowy, to przesłuchanie jest tylko na pokaz – powiedziała, badając jego motywy. – Polityczna sztuczka na rzecz prezydenta niecałe dwa miesiące przed wyborami. Hartman się zawahał. – Czy pani artykuł był tylko na pokaz? To pytanie ją zaskoczyło. – Napisałam go, bo trzeba było to powiedzieć. – Może jestem staroświecki, ale też tak uważam. Jak to pani ujęła, szczodrość wisi na szubienicy. – A pan myśli, że przesłuchanie coś zmieni? – Społeczeństwo kocha porządny spór. A pani taki wywołała – czy było to pani intencją, czy nie. Jeśli to wykorzystamy, może ludzie się czegoś dowiedzą. To ryzykowne przedsięwzięcie, pomyślała Zoe, ale może się opłacić – jemu i mnie. – Rozmawiałem z Friedą Caraway – ciągnął. – Jest na pańskiej liście świadków? – spytała Zoe. Caraway była pierwszoligową hollywoodzką gwiazdą i niemal legendą w kręgach humanitarnych. AIDS, nielegalny handel, krwawe minerały, Wolny Tybet – miała na swoim koncie tyleż szlachetnych inicjatyw co ról filmowych, a mimo to tylko najwięksi cynicy kwestionowali jej intencje. Jej dziadkowie zginęli w Auschwitz. – Jeszcze nie – odparł Hartman – ale pracuję nad tym. Słowa senatora podekscytowały i przeraziły Zoe. Była to zbyt kusząca okazja, by z niej zrezygnować. – Jeśli pozyska pan do panelu Friedę i paru ekspertów rozwoju społecznego,
ja też tam będę. Odkładając słuchawkę, Hartman chichotał. Po tygodniu zadzwonił, żeby przekazać jej dobre wieści i datę przesłuchania. Podał jej również adres mejlowy Friedy Caraway. – Ona też czytała pani artykuł – powiedział. – Nie może się doczekać, żeby panią poznać. – Prawniczkę non profit z Zambii czy córkę Jacka Fleminga? Hartman się zaśmiał. – Ma pani cięty język, po matce. Chce poznać Zoe Fleming, która stanęła do walki z afrykańskim systemem sądowniczym i odmieniła życie dziewczynki z zespołem Downa. Pięć tygodni później Zoe wsiadła na pokład samolotu linii South African z Johannesburga do Waszyngtonu. Była to jej pierwsza wizyta w Stanach Zjednoczonych od trzech lat. * Pod salą przesłuchań rozległ się chór głosów i Zoe spojrzała w tamtą stronę. Wśród zapatrzonych widzów i kamerzystów polujących na dobre ujęcie do środka wkroczyła Frieda Caraway w towarzystwie swoich ochroniarzy. Podobnie jak Zoe aktorka ubrana była w skromne spodnie od garnituru i bluzkę z rozpiętym kołnierzykiem, ale z jej diamentów bił hollywoodzki blask: kolczyki i wisior miały w sumie co najmniej dziesięć karatów. Kiedy Frieda skierowała się do stołu świadków, Zoe wstała. Migdałowe brązowe oczy aktorki rozbłysły. – Moja droga Zoe, wspaniale wreszcie cię poznać. Choć wymieniały mejle i raz rozmawiały przez Skype’a, Zoe była nieprzygotowana na uścisk, którym została następnie obdarowana. – Wygląda na to, że rekiny już się zebrały – szepnęła Frieda. – Jesteś gotowa? Zoe obserwowała, jak kamerzyści ustawiają się między podium a stołem świadków. Za nimi senatorzy z namaszczeniem przerzucali papiery, ale ich oczy wędrowały ku aktorce, zdradzając, co jest prawdziwym przedmiotem ich zainteresowania. Tylko jedno miejsce wciąż było puste – ojca Zoe. – Niezły cyrk – rzuciła Zoe, siląc się na nonszalancję, do której było jej daleko. – Nie zwracaj na to uwagi – odparła Frieda. – Istotne jest tylko to, o czym mamy mówić.
Zoe usiadła z powrotem, podczas gdy aktorka uścisnęła ręce pozostałych świadków przy stole: Boba Tillera, magnata komputerowego, filantropa i szefa największej fundacji na świecie, oraz Susan Moore, prezes ogólnoświatowej pozarządowej Organizacji na rzecz Rozwoju Międzynarodowego. Był to gwiazdorski panel. W roku wyborów prezydenckich Hartman dokonał nie lada sztuki. Zoe spojrzała na swoje notatki, a potem znów na fotel ojca. Zerknęła na zegarek. Cztery minuty po drugiej – o której to miało się rozpocząć posiedzenie. Jeśli się nie pojawi, problem sam się rozwiąże i prawda, która od ponad dziesięciu lat definiowała życie Zoe, pozostanie nieodkryta. Zoe nagle poczuła ulgę. Były takie chwile, kiedy mówiła sobie, że prawda musi wyjść na jaw. Jednakże perspektywa wypowiedzenia jej budziła w niej niepokój. Zerknęła na brata, Trevora, siedzącego na galerii. Skinął jej głową, na jego twarzy malowały się mieszane uczucia. Zwróciła się znów w stronę podium – z takim poczuciem winy, że żołądek podszedł jej do gardła. Trevor był jej ulubieńcem i do niedawna jedynym mężczyzną, którego pobudkom ufała bezgranicznie. Był między nimi rok różnicy i rozumieli się jak nikt inny. Przez te lata, kiedy wychowywały ich opiekunki – Jack podbijał wtedy Wall Street, a Catherine szalała po świecie – Trevor był jej ostoją. Ale nie wiedział o duchu zamieszkującym dom na Martha’s Vineyard. Wyjechał wtedy na Harvard, a ona nigdy mu nie powiedziała. Zoe skupiła się na senatorze Hartmanie, który zastukał młotkiem, prosząc o spokój. Nagle za nim otworzyły się drzwi i pojawił się Jack Fleming w otoczeniu starszych doradców. Zoe gwałtownie zaczerpnęła powietrza, ledwie świadoma gwaru, który rozległ się na galerii, i kamer obracających się, żeby uchwycić kandydata na prezydenta, przybyłego wprost z mównicy w Ohio. Nie widziała ojca od ośmiu miesięcy. Wyglądał teraz starzej: włosy bardziej siwe, twarz pulchniejsza, a garnitur w prążki – jego znak rozpoznawczy – przyciasny. Zawsze szczycił się swoją sprawnością fizyczną, ale chyba niekończąca się kampania go zmęczyła. Pochylił się i szepnął coś Hartmanowi do ucha – przeprosiny, jak sądziła Zoe – po czym zajął miejsce po lewej stronie podium, nie mając przy sobie nawet skrawka papieru. Wbrew sobie Zoe niemal się uśmiechnęła. Kiedy ona i Trevor byli dziećmi, ojciec czasem zabierał ich na zebrania zarządu Fleming Randall,
firmy inwestycyjnej, z której uczynił giganta Wall Street. Choć wykluczano ich z wszelkich poufnych spraw, Zoe widziała wtedy dość, by zrozumieć sukces ojca. Poza energią i niezachwianą pewnością siebie miał też fotograficzną pamięć. – Bardzo dziękuję senatorowi Flemingowi za przybycie – zaczął Hartman, uciszając publiczność. – Wiem, że ma napięty grafik. Posłuchamy dziś wybitnego panelu, ale zanim oddamy im głos, chciałbym powiedzieć kilka słów na temat tego, co nas tu sprowadza. Spojrzał na Zoe, potem na Friedę, a następnie przeszedł do swoich uwag. – W czasie wielkiego kryzysu Franklin Delano Roosevelt przedstawił wizję amerykańskiego społeczeństwa, która określiła naszą tożsamość na wiele pokoleń. „Sprawdzianem naszego postępu nie jest to, czy pomnażamy dostatek tych, którzy mają dużo, lecz to, czy zapewniamy dość tym, którzy mają zbyt mało”. Teraz, w obliczu tego, co niektórzy nazywają Wielką Recesją, ta wizja jest zagrożona. Zoe słuchała, jak Hartman wygłasza argument, który znała na pamięć. Nie spuszczała oczu z jego twarzy, rozmyślnie unikając wzroku ojca. Usłyszała słowa, które Trevor wypowiedział tego ranka przy śniadaniu: „Tata cię kocha. Naprawdę chcesz go zranić?”. Nie wiedziała, jak odpowiedzieć na to pytanie. Ich brak kontaktu był niczym supeł, który, zdawało się, nie sposób rozplątać. Nigdy nie wybaczyła mu tego, co zrobił. Ale też on nigdy o to nie prosił. W pewnym momencie podniosła wzrok na pieczęć za głową Hartmana, relief na wypolerowanym, jasnym drewnie. „E Pluribus Unum – mawiała jej matka. – Motto dla całego świata, nie jednego narodu”. Pomyślała o Kuyei, zapłakanej, leżącej na szpitalnej kozetce w Zambii, i o doktorze Chulu, który ją bada, ponury, a zarazem wściekły. Naraz, w obliczu o tyleż potężniejszego zła, jej własne cierpienie wydało się Zoe niewielkie, wręcz błahe. Wtedy postanowiła, że Jack Fleming zasługuje na to, by zostać pokonany. Nie dlatego, że ją zdradził, ani też dlatego, że nie nadaje się na prezydenta Stanów Zjednoczonych – pod wieloma względami był stworzony do Gabinetu Owalnego – ale dlatego, że w imię oszczędności budżetowych porzuciłby dzieci takie jak Kuyeya. To właśnie z tego powodu senator Hartman chciał, by ojciec zasiadł dziś w tym fotelu, z tego powodu sprowadził ją z Afryki, by opowiedziała swoją historię. Nie była to kwestia partyjności ani tegorocznych wyborów. To była
kwestia sumienia. Wreszcie spojrzała na ojca i dotknęła pierścionka na palcu, pierścionka matki, który Somalijczycy wydobyli z wraku samolotu. Wiesz, o czym myślę, prawda? Dziewiętnasty sierpnia dwutysięcznego roku. Wiesz, że pamiętam. Przechylił głowę i zdawało jej się, że zobaczyła w jego oczach cień strachu. Wtedy Zoe zrobiła coś, czego nigdy by się nie spodziewała. Uśmiechnęła się. Prawo achillesowe, tato. Ty mnie nauczyłeś. Nikt nie jest niezwyciężony.
CZĘŚĆ PIERWSZA Noc niesie tchnienie śmierci. Anonim
M ROZDZIAŁ 1 Lusaka, Zambia Sierpień 2011 roku uzyka huczała, jak to zwykle w afrykańskich klubach. W miastach bicie bębna – podstawę plemiennych pieśni – zastąpiło uporczywe dudnienie basów elektrycznych, podkręconych tak, że ich rytm udzielał się całemu otoczeniu wokół głośników – ludziom, butelkom piwa, nawet ścianom. W czasie pierwszej wizyty Zoe na tym kontynencie – krótkiego wypadu do Nairobi, kiedy miała sześć lat – matka powiedziała jej, że w Afryce bije serce ludzkości. Była to prawda, którą Zoe przypominała sobie zawsze, gdy trafiała do zambijskiego baru. To miejsce nazywało się Hot Tropic, obecnie bardzo modny klub w mieście, którego nocne życie stale ewoluuje. Wystrojem rządziły ogień i blask, neonowe światła rzucały na ściany czerwone błyski, a oślepiające kule dyskotekowe sprawiały, że wszystko wokół lśniło. W lokalu było gęsto od ciał, w większości afrykańskich dwudziestokilkulatków, poruszających się w rytm muzyki. Zoe siedziała przy stoliku w rogu baru, gdzie poziom decybeli był nieco niższy. Miała na sobie dżinsy i T-shirt Hard Rock London, jej falujące blond włosy były zebrane z tyłu i spięte. Razem z nią siedziała trójka afrykańskich kolegów z pracy – dwaj mężczyźni i kobieta. W soboty Zoe zwykle organizowała u siebie grilla, zwanego tutaj braai, a potem ci, którym nie dość było jeszcze piwa i rozmowy, szli do klubu. Dziś wszystkich zaprzątały wrześniowe wybory, w których prezydent Zambii Rupiah Banda miał się zmierzyć ze starym wygą Michaelem Satą oraz energicznym nowicjuszem Hakainde Hichilemą, czyli „H. H.”. – Banda jest skończony – mówiła Niza Moyo. – Tak jak i jego partia. Rządzili tym krajem dwadzieścia lat i co nam dali? – W jej ciemnych oczach płonęło oburzenie. – Szpitale polowe, które zabierają lekarzy z prawdziwych placówek, policjantów, którzy nie mogą prowadzić śledztw, bo nie mają czym jeździć;
drogi, po których mogą jeździć tylko bogaci; i korupcję na każdym szczeblu rządu. To hańba. Niza, podobnie jak Zoe, była młodą adwokatką pracującą dla Coalition of International Legal Advocates, czyli CILA, londyńskiej organizacji non profit, która walczy z łamaniem praw człowieka na całym świecie. Niza była bardziej zadziorna i wygadana niż większość Zambijek, ale to dlatego, że należała do ludu Szona, z Zimbabwe, a jej ojciec był dyplomatą na wygnaniu, znanym z działalności opozycyjnej. – Rozumiem twoje stanowisko – powiedział Joseph Kabuta, zambijski policjant z zespołu wsparcia ofiar. Mocno zbudowany, krótko ostrzyżony, o podłużnych, bystrych oczach, przypominał Zoe młodego Nelsona Mandelę. – Ale Banda nadal jest popularny na obszarach wiejskich, a Michael Sata ma kłopoty ze zdrowiem. Zambijczycy nie chcą, żeby kolejny prezydent umarł w czasie pełnienia urzędu. – Doniesienia prasowe o stanie zdrowia Saty są przesadzone – odezwała się znów Niza. – Nie mogę zrozumieć – wtrąciła się Zoe – czemu nie pozbędziecie się gości, którzy są jedną nogą w grobie, i nie wybierzecie najlepszego kandydata. Wszyscy kochają H.H. To urodzony przywódca i nie ma żadnego bagażu politycznego. Ale wszyscy mówią, że na pewno nie wygra. Gdzie tu logika? – Taki mamy sposób myślenia – powiedział Sergeant Zulu, nazywany przez wszystkich Sarge’em. Błyskotliwy strateg, nieodmiennie przyjazny, był głównym prawnikiem CILA i mózgiem ich kampanii przeciw napaściom seksualnym na dzieci. – W Afryce prezydenci są jak wodzowie wiosek. Ludzie głosują na siwe głowy. – Czyli mówisz, że póki stara gwardia nie wymrze, reformatorzy są bez szans? – spytała Zoe. – Nic dziwnego, że postęp przypomina tu wyrywanie zębów. Sarge uśmiechnął się cierpko. – Każde pokolenie musi zaczekać na swoją kolej. – Uniósł pustą butelkę po piwie Castle. – Ktoś chce jeszcze jedno czy tylko ja piję? – Ja wezmę mosi – powiedział Joseph, po czym opróżnił swoją butelkę i przesunął na środek stolika. Nagle zmarszczył brwi i sięgnął do kieszeni dżinsów. Wyjął telefon komórkowy i zerknął na ekran. – Dzwoni Mariam –
powiedział, rzucając Sarge’owi lekko zdziwione spojrzenie. Zoe się ożywiła. Mariam Changala była dyrektorką oddziału terenowego CILA i matką sześciorga dzieci. Skoro dzwoni do Josepha w środku nocy, sprawa musi być poważna. Zoe obserwowała jego twarz, kiedy odebrał. Jego szerokie brwi się uniosły. – Czy doktor Chulu ma dziś dyżur? Upewnij się, że jest. Będę tam za dziesięć minut. – Schował telefon i rozejrzał się wokół stołu. – W Kanyamie zgwałcono dziewczynkę. Właśnie wiozą ją do szpitala. – Ile ma lat? – spytała Niza. Joseph wzruszył ramionami. – Mariam powiedziała tylko, że jest młoda. – Ma jakąś rodzinę? – spytał Sarge. – Nie wiadomo. Znaleźli ją, jak błąkała się po ulicach. – Kto ją znalazł? – odezwała się Zoe. – Jacyś ludzie z SCA. – Jest niepełnosprawna? – spytała Zoe. SCA, Special Child Advocates, to organizacja non profit, która pracuje z dziećmi upośledzonymi umysłowo. – Zapewne – odparł Joseph, narzucając kurtkę. – Przykro mi, że muszę zepsuć imprezę. – Pomachał im i skierował się ku drzwiom. Ni z tego, ni z owego Zoe postanowiła pójść za nim. Zwykle sprawy gwałtów na dzieciach trafiały do niej w postaci akt sprzed wielu tygodni. Nigdy dotąd nie dowiedziała się o zdarzeniu tak szybko. Rzuciła przeprosiny Sarge’owi i Nizie i lawirując w tłumie, dogoniła Josepha. – Nie masz nic przeciwko temu, żebym ci towarzyszyła? – spytała. – Nigdy nie widziałam tej procedury. Wyglądał na poirytowanego. – Dobrze, ale nie przeszkadzaj. * Zoe wyszła za nim w chłodną sierpniową noc. Wsunąwszy ręce do kieszeni kurtki, spojrzała na południe i zobaczyła Kanopusa wiszącego nisko na horyzoncie. Nad firaną miejskich świateł widać było najjaśniejsze gwiazdy południa. Joseph podszedł do zardzewiałej toyoty pick-upa wciśniętej między samochody na skraju gruntowego parkingu. Można się było dostać tylko do
drzwi od strony kierowcy. Żeby usiąść na miejscu pasażera, Zoe musiała przekroczyć drążek zmiany biegów. Joseph zapalił silnik i samochód z rykiem wyjechał na ulicę. Jako że Hot Tropic mieścił się na granicy między Kalingalingą, jedną z biedniejszych dzielnic Lusaki, a Kabulongą, dzielnicą najbogatszą, w sobotnią noc na ulicach panował kalejdoskopiczny ruch, barwna mieszanina pieszych, drogich SUV-ów i niebieskich taksówek – vanów wypełnionych imprezowiczami. – Jak ludzie z SCA znaleźli tę dziewczynkę? – spytała Zoe, kiedy zostawili za sobą klub. Joseph wpatrywał się w drogę, nie odpowiadając, i zaczęła się zastanawiać, czy usłyszał. Przez długą chwilę przyglądała mu się w mroku. Nie wiedziała o nim prawie nic, poza tym, że jest policjantem od ponad dziesięciu lat, nienawidzi korupcji i niedawno ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Zambijskim. – Joseph – powiedziała, żeby zwrócić jego uwagę. Drgnął i zaczerpnął powietrza. – Znalazła ją jedna z ich wolontariuszek – powiedział. – Niejaka Abigail. Zobaczyła krew na nodze dziewczynki i zadzwoniła do Joy Herald. – Joy kieruje SCA. – Joy zadzwoniła do Mariam do domu. – To się stało w Kanyamie? Skinął głową. – Na wschód od Los Angeles Road, niedaleko Chibolyi. Zoe zadrżała. Kanyama leżała na południowy zachód od Cairo Road – handlowego centrum miasta. Patchwork bud i domów z pustaków, w większości bez toalet ani bieżącej wody, strefa ubóstwa, alkoholizmu, kradzieży i ognisk cholery. W roku wyborów był to też kocioł niepokojów politycznych. Ale Kanyama miała przynajmniej swój posterunek policji. Chibolya była taką kloaką bezprawia, że stróże prawa w ogóle się tam nie zapuszczali. Opuścili dobrze oświetloną dzielnicę Kabulonga i skierowali się na zachód szeroką autostradą Los Angeles Boulevard. Objechawszy skraj Klubu Golfowego Lusaki, skręcili w Nyerere Road – tunel dżakarand w pełnym rozkwicie, których gęste gałęzie rozdrabniały światło księżyca na okruchy. – Byli jacyś świadkowie? – spytała.
Westchnął i zmienił pozycję na fotelu. – Nie mam pojęcia. Zawsze zadajesz tyle pytań? Obruszyła się i pomyślała: A czy ty zadałbyś mi takie pytanie, gdybym była mężczyzną? Rozważała kilka kąśliwych odpowiedzi, ale ostatecznie postanowiła trzymać język za zębami. Jako pracownica CILA powinna budować pomosty z policją, a nie burzyć je. * Po pięciu minutach przejechali przez rdzewiejącą bramę i zaparkowali pod oddziałem pediatrii Kliniki Uniwersyteckiej, największej placówki medycznej w Zambii. Zoe wysiadła i ruszyła za Josephem do holu. W powietrzu unosił się gryzący zapach wybielacza. Zobaczyła Joy Herald, korpulentną Brytyjkę, siedzącą na ławce z Zambijką w podeszłym wieku i dziewczynką o skórze Mulatki, która wyglądała na nie więcej niż dziesięć lat. Serce podeszło Zoe do gardła. Niewinne dziecięce oczy z fałdą nakątną, spłaszczony nos i małe uszy zdradzały obecność dodatkowego chromosomu. Zespół Downa. – Gdzie jest doktor Chulu? – odezwał się Joseph. – W drodze – odparła Joy. – Czy ktoś badał dziecko? Joy pokręciła głową. – Asystentka doktora przygotowuje dokumentację. Wkrótce do holu wkroczył doktor Emmanuel Chulu, tak dziarsko, że jego biały fartuch łopotał z tyłu. Olbrzym o sowiej twarzy i głębokim, barytonowym głosie, był tu szefem pediatrii, a także założycielem przychodni dla dzieci, które padły ofiarą gwałtu – w zambijskim żargonie zostały „zhańbione”. Doktor Chulu najpierw zwrócił się do starszej kobiety, mieszając angielski i niandża, najpowszechniejszy w Lusace język rdzennych mieszkańców. – Witaj, matko, muli bwange? Kobieta spojrzała na niego, ale się nie uśmiechnęła. – Ndili bwino. – Jesteś jej rodziną? – spytał. Kobieta pokręciła głową. – Jestem Abigail, to ja ją znalazłam. Lekarz uklęknął przed dziewczynką i zajrzał jej w oczy, jego rosłe ciało
zupełnie nieruchome. Dziecko kołysało się w przód i w tył, nucąc cicho pod nosem. – Jestem Manny – powiedział, szukając na jej twarzy jakiejś oznaki zrozumienia. – Jak masz na imię? Nucenie dziewczynki przerodziło się w jęk. Jej wzrok stracił ostrość i zaczęła się mocniej bujać. Lekarz próbował nawiązać z nią kontakt, przemawiając w kilku różnych językach, ale nie odpowiadała. – Hmm – mruknął, wyraźnie skonsternowany. Zoe, pełna współczucia dla dziewczynki, dotknęła pierścionka matki. Nie mogła sobie wyobrazić fizycznego bólu, jakiego doświadczyło to dziecko, ale rozumiała, jaki to musiał być koszmar. Niespodziewanie jęki dziewczynki osłabły, a jej oczy skupiły się na rękach Zoe, która po chwili zrozumiała, że dziewczynka patrzy na diamenty Catherine. Zdjęła pierścionek i uklękła przed dzieckiem. – Należał do mojej mamusi – powiedziała. – Chciałabyś go potrzymać? Dziewczynka zdawała się chwilę zastanawiać. Potem wyciągnęła dłoń i przycisnęła pierścionek do piersi. Jej jęki ucichły i nie kołysała się już tak gwałtownie. Doktor Chulu spojrzał na Joy, a następnie na Zoe. – Pani Fleming, prawda? – Tak. – Zoe skinęła głową. – Nigdy dotąd CILA nie przysyłała tu prawników. Mamy szczęście, że pani się zjawiła. – Rozejrzał się wokół. – Czy ktoś widział moją asystentkę? Bez dokumentacji nie mogę przeprowadzić badania. W tej samej chwili zza drzwi z napisem „Administracja” wyszła młoda Zambijka, trzymając w rękach papiery. – W samą porę siostro Mbelo – powiedział Chulu, biorąc od niej podkładkę. Spojrzał na Abigail. – Matko, funkcjonariusz Kabuta zada ci kilka pytań, ale najpierw musi być obecny przy badaniu dziecka. Możesz zaczekać? Abigail skinęła głową. – Pani Herald – odezwał się znowu. – Zakładam, że pani i pani Fleming dacie sobie radę z dziewczynką. *
Gabinet był mały i słabo wentylowany. Światło dwóch świetlówek tworzyło mgiełkę na krawędziach soczewek kontaktowych Zoe. Położywszy dziewczynkę na wąskiej leżance, doktor Chulu przystąpił do badania. Jego dotyk był tak delikatny, a zachowanie tak troskliwe jak ojca wobec córki. Zoe oparła się o ścianę i obserwowała twarz lekarza. Sterylność pokoju działała jej na nerwy, jakby zabieg medyczny w swoim czystym naukowym uporządkowaniu miał oczyścić gwałt z jego obsceniczności. Przyjrzała się oczom doktora Chulu w poszukiwaniu cienia, który zmąciłby jego profesjonalny spokój, i odczuła głębokie zrozumienie, gdy lekarz zacisnął szczękę. Umieścił wacik w przezroczystym pojemniczku i zamknął wszystko w szczelnej plastikowej torebce. Wata była poplamiona krwią. Pobieranie próbek trwało trzydzieści minut. Potem siostra Mbelo przysunęła przypominający robota kolposkop i doktor Chulu zaczął fotografować obrażenia dziewczynki wbudowanym aparatem. Dziecko wytrzymało niecałą minutę, po czym przewróciło się na bok i wydało z siebie głośny, wibrujący dźwięk – pół krzyk, pół jęk. Doktor Chulu spojrzał na pielęgniarkę. – Ile mamy zdjęć? – Pięć – odparła. – Wszystkie zewnętrzne. Lekarz naradził się z Josephem: – Myśli pan, że sądowi to wystarczy? – Podpiszę raport – odrzekł cicho Joseph. – Sędzia pokoju nas wysłucha. Doktor Chulu skinął głową i zwrócił się do Joy: – Muszę zatrzymać ją przez noc na obserwacji. Ale nie mogę umieścić jej na oddziale, nie wiedząc, czy nie jest seropozytywna. Musi ją pani przytrzymać, żebym mógł przeprowadzić badanie. – Ma pan jakąś muzykę? – spytała Joy. – To mogłoby ją uspokoić. Lekarz spojrzał na nią zdziwiony. – W gabinecie mam odtwarzacz CD. – Ja mam iPhone’a – wtrąciła się Zoe, wyjmując urządzenie z kieszeni. – Może puścimy Thomasa Mapfuma? Był to sławny artysta z Zimbabwe. – Spróbuj – powiedziała Joy. – Twój pierścionek zdziałał cuda.