Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony785 785
  • Obserwuję576
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań528 849

Ogrod Zuzanny. Tom 2. Odwaz sie kochac - Jagna Kaczanowska Justyna Bednarek

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-J-

Ogrod Zuzanny. Tom 2. Odwaz sie kochac - Jagna Kaczanowska Justyna Bednarek.pdf

Filbana EBooki Książki -J- Justyna Bednarek
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 185 stron)

Justyna Bednarek Jagna Kaczanowska OGRÓD ZUZANNY Tom 2: Odważ się kochać

Copyright © by Justyna Bednarek, MMXVIII Copyright © by Jagna Kaczanowska, MMXVIII Wydanie I Warszawa, MMXVIII

Spis treści I II III IV V VI VII VIII IX X XI XII XIII

I A jeszcze rano zapowiadali słoneczną pogodę! Tymczasem niebo nad Starą Leśną wyraźnie się zachmurzyło. Szare obłoki kłębiły się, nawarstwiały i wyglądało na to, że lada moment lunie. Wioletta Migas westchnęła ponuro. Uwierzyła w nieomylność eksperta od pogody redaktora Tomasza Zubilewicza i miała za swoje. Wiatr szarpał jej cienką, jedwabną sukienką na ramiączkach. Nie wzięła nawet parasola! Może zdąży jeszcze podbiec do domu przed umówionym spotkaniem? – Panno Migas – rozległ się chłodny, nieprzyjemny głos. Wiola westchnęła: głos należał do Beaty Kacprzyckiej, szefowej Wioli i właścicielki salonu urody U Dalili. Wioletta doskonale znała ten ton – rozkazujący, nieznoszący sprzeciwu, zdradzający poczucie wyższości, jakie towarzyszyło Kacprzyckiej podczas rozmów z pracownicami, a zwłaszcza – z panną Migas. Kacprzycka nie omieszkała kłaść akcentu na słowie „panna”, jakby szczególnie zależało jej na podkreśleniu faktu, że Wioletta, w przeciwieństwie do niej i zastępu fryzjerek, kosmetyczek i stylistek paznokci U Dalili, nie była zamężna. – Panno Migas, a dokąd to? Zdaje się, że dzisiaj jest pani kolej na zrobienie porządków w kantorku z farbami? – Beata uśmiechnęła się na pozór niewinnie, ale Wioletta nie miała wątpliwości: był to uśmiech bazyliszka osaczającego ofiarę. – Pani Beato, dzisiaj kolej na Basię – próbowała się jeszcze bronić, ale bezskutecznie. – Pani Barbara ma rocznicę ślubu. Już w zeszłym tygodniu prosiła mnie o zmianę i oczywiście naniosłam ją na plan. Na przyszłość proszę uważniej przyglądać się grafikowi dyżurów, to przecież obowiązek każdej pracownicy – wycedziła Kacprzycka, świdrując Wiolę lodowatym spojrzeniem. Ta bez słowa zawróciła i pobiegła do kantorka z farbami. Załamała ręce: pootwierane pudełka rozrzucone bezładnie po podłodze, miseczki z zaschniętą rozrobioną farbą, rozsypane lokówki. Zabrała się do sprzątania. Z szefową dyskutować nie potrafiła. Wiedziała, że Kacprzycka nie ma racji, po chaosie panującym w składziku poznała, że poprzedniego dnia nikt w nim nie sprzątał, a wypadał dyżur Joli. Szefowa jej nigdy jednak nie goniła do pracy, Jolka potrafiła odpysknąć i wyjść, trzaskając drzwiami. Kacprzycka nie wszczynała wojny z kimś, kto potrafił jej się przeciwstawić. A Wiola tego nie umiała. Udało jej się doprowadzić kantorek do ładu w niespełna pół godziny. Była już poważnie spóźniona na spotkanie z przyjaciółkami, ale wiedziała, że nie będą do niej miały pretensji. Tak bardzo się spieszyła, że nawet siąpiący deszczyk jej nie przeszkadzał. Do cukierni Stanisława Grzybka dotarła przemoczona. – Wioletta! Jesteś cała mokra! Dziewczyno, czy ty nie masz parasola?! – wykrzyknęła na jej widok Kazia Leszczyńska. – Daj jej spokój. Masz moją kurtkę, otul się. Żebyś się tylko nie przeziębiła! Poproszę pana Staszka, żeby zaparzył ci herbatę malinową, dobrze ci zrobi – powiedziała ciepłym głosem Zuzanna Czaplicz, druga z przyjaciółek. Wiola uśmiechnęła się do niej z wdzięcznością. Od przedszkola, bo tak długo się znały, wiedziała, że zawsze może liczyć na dobre serce Zuzy. Po chwili wszystkie trzy piły aromatyczny napar z malin.Dzień, wbrew zapowiedziom różnej płci speców od pogody, był raczej chłodny, zwłaszcza jak na sierpień. Przed każdą z przyjaciółek stał talerzyk z pokaźnym ptysiem wypełnionym najwyższej jakości bitą śmietaną. Wiola lekko oblizała wargi. Uwielbiała słodycze. – Zuza, opowiadaj. Jak było w Anglii? Naprawdę takie piękne są ich ogrody? – zdążyła

zapytać, zanim wzięła pierwszy kęs ciastka. Słodkie, tłuste, przepyszne – jak wszystkie wypieki wychodzące spod ręki pana Stanisława. – Adam zrobił mi naprawdę cudowną niespodziankę – odparła przyjaciółka. – Mieliśmy tylko tydzień wolnego, a nie jest to dużo na angielskie ogrody… Zresztą, co tak gadam po próżnicy, pokażę wam zdjęcia… – Wyciągnęła smartfon i po chwili zgodnie pochylały głowy nad maleńkimi fotografiami. – O, tu magnolie w Trebah Garden. Tu my w Eden Project w Kornwalii. Widzicie, główna część ogrodu mieści się pod ogromną kopułą, Adam był zachwycony – jak to inżynier. Mają tu rośliny z całego świata, przechodzisz z lasu deszczowego na kalifornijskie piaski, potem do Afryki Południowej… – Zuzanna wprawnie przerzucała zdjęcia palcem. – No, ale ty chyba najbardziej marzyłaś o tym trującym ogrodzie, tym w… zapomniałam nazwę. Gdzie to było, Zuzka? – zapytała Kazia między jednym kęsem ptysia a drugim. – W Alnwick. W zamku kręcono część zdjęć do Harry’ego Pottera, żałowałam, że nie ma z nami Wojtka… Chociaż on już chyba za stary na to, ma kawaler trzynaście lat. Ale twoja Klara, Kaziu, byłaby zauroczona. Kolekcja trujących roślin wprost powalająca. Przywiozłam stamtąd kilka pamiątek, na przykład nasiona Strychnos nux-vomica, spróbuję hodować ją w doniczce. Akurat kiedy byliśmy w Alnwick, wydarzył się wypadek, dwoje turystów zasłabło obok grządki z lulkiem czarnym! Wyobrażacie sobie, chwilę wcześniej go mijaliśmy, a tu taka historia! Było bardzo gorąco, a lulek wytwarza olejki eteryczne, które mogą sprowadzić na człowieka sen – Zuzanna była w swoim żywiole. – Niezła historia. Wiesz, ja to się dziwię tej twojej pasji do trujących roślin. Wyglądasz normalnie, zwykła kobitka, a masz zainteresowania jak psychopatyczny morderca! – powiedziała lekko zniesmaczona Kazia. – Oj, mówisz tak, bo nic nie wiesz o trujących roślinach. W niewielkich dawkach mają właściwości lecznicze, a taki lulek na przykład był niezbędnym składnikiem średniowiecznej „maści do latania”, dzięki której czarownice dostawały się na swoje zloty na różnych Łysych Górach i w innych przeklętych miejscach – zaśmiała się Zuzanna. – Naprawdę? – zdziwiła się Wiola. Nos miała umazany w bitej śmietanie. Zuzanna troskliwie wytarła go serwetką i westchnęła. – Niestety, latać to on nie pomaga, a sama bym czasem polatała. Albo wysmarowałabym lulkiem Kozaka, żeby odleciał w siną dal. Wiecie, że mój szef zupełnie sfiksował przez ciążę Moniczki? Jest nie do życia, nie wiem, co będzie, jak te dzieci się urodzą. Lulek powoduje tylko halucynacje, specyficzne, masz wrażenie, że oddzielasz się od swojego ciała. A poza tym… – Zuzanna zamierzała kontynuować swoją opowieść o niezwykłych właściwościach lulka czarnego, ale znudzona tematem ogrodniczym Kazia (w której domu nawet kaktusy usychały z braku wody) przerwała jej w pół zdania stanowczym gestem dłoni. – Dobra, skończmy z tym zielnikiem. Jak tam Wojtek na obozie żeglarskim? Moja Klara już chce wracać z kolonii, popłakała się przez telefon. Ludwik jak zwykle zmiękł i chciał ją odebrać, a pojechała przecież trzy dni temu! Powiedziałam mu: „Ani się waż!”. – Kazia pogroziła palcem, a Wiola i Zuzanna parsknęły śmiechem. Oczyma wyobraźni widziały Ludwika, męża Kazi, którego ten gest zawsze skłaniał do wycofania się na z góry upatrzone pozycje, czyli do gabinetu koło kuchni. – Wojtek wspaniale, dzwoni raz na tydzień, nie do mnie, ale do Adama, rozumiecie… Nikt by się nie zorientował, że znają się ledwie półtora roku… Ech, wydoroślał nam chłopak. Boże, ale ze mnie gapa! – Zuzanna pacnęła się dłonią w czoło. – Gadamy o wakacjach, koloniach, a ja mam przecież list od Cecylii do naszej trójki, miałam wam przeczytać, ale… – nie

zdążyła skończyć, bo rozległy się entuzjastyczne okrzyki: „Czytaj, czytaj!”. Zuzanna uśmiechnęła się promiennie i sięgnęła do torby po grubą kopertę od babki, opatrzoną znaczkami poczty lotniczej. Kochane Moje Dziewczynki! Zamierzałam wysłać do Was maila albo umówić się na Skypie – tak, tak, choć mam przeszło dziewięćdziesiąt lat, takie cuda techniki są mi niestraszne. Ale ponieważ cała moja podróż do Kanady to wyprawa do przeszłości, uznałam, że list znacznie lepiej pasuje. Wyprawa, podróż do przeszłości… W tamtej chwili, na sylwestra, kiedy dowiedziałam się, że mój ukochany Daniło przeżył wojnę, miałam takie wrażenie, jakby wszystko, co było między nami kiedyś, odrodziło się. Miłość, tęsknota, ta sama chęć ujrzenia drogiego mężczyzny, którą czułam ponad siedemdziesiąt lat temu. Wiem, że i on czuł podobnie. Nasza pierwsza rozmowa po tylu dekadach rozłąki była bardzo wzruszająca. Same wiecie, że niemalże znów trzeba było wzywać pogotowie. Ale słów, które padły, nie przytoczę. Niech to zostanie między nim a mną. W każdym razie, gdy osiem miesięcy później lądowałam w Toronto, czekał na mnie w hali przylotów wnuk mojego Daniły. Wykapany dziadek. Przywitał się serdecznie, powiedział łamaną polszczyzną – bo jego żona ma polskie korzenie – że dziadek czeka na mnie w domu. Nie chciał przyjechać, bał się, że emocje wezmą górę nad rozsądkiem i zapłacze rzewnymi łzami na lotnisku. Rozumiałam to doskonale, bo i we mnie kłębiły się uczucia: radość, wyczekiwanie, ale i smutek, że los i historia nas podzieliły, i strach, że czekające nas spotkanie nie ugasi starych pragnień, lecz jedynie roznieci nowe tęsknoty. W pewnym sensie tak właśnie się stało. Gdy dojechaliśmy do Bloor West Village, sympatycznej dzielnicy niewysokich segmentów, zamieszkanej głównie przez Ukraińców, i gdy naprzeciw wyszedł starzec siwy jak gołąbeczek, w którego oczach bezskutecznie usiłowałam dopatrzeć się chabrowego błękitu oczu mojego Daniły, zrozumiałam, że chciałam wejść do rzeki, której już nie ma. I na moment poczułam rozpacz, jakby całe moje życie poszło na zmarnowanie. Ale gdy uśmiechnął się na mój widok i powiedział: „A więc pamiętałaś, żeby założyć dla mnie błękitną sukienkę…” – ból minął, jak ręką odjął. Bo to był uśmiech mojego ukochanego chłopaka, tego, z którym jako nastolatka biegałam nad rzekę, na łąki, który mówił, że prawdziwa miłość jest na zawsze. Miał rację. Usiedliśmy w salonie i jednocześnie prawie sięgnęliśmy – ja do torebki, Daniło do leżącego na stoliku albumu – po zdjęcia. Moje przedstawiało Brunona, a jego – Alonę, kobietę, którą poznał w Kijowie, z którą się ożenił, doczekali razem dzieci, którą pielęgnował w chorobie i żegnał ze łzami w oczach, gdy umierała, piętnaście lat przed moją wizytą w Kanadzie. Naprawdę nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki. I chyba dobrze. Kochaliśmy się, ale wojna nas rzuciła w różne strony świata. Nigdy nie zapomnieliśmy jedno o drugim, ale ułożyliśmy sobie życia. Dobre życia. Daniło ma dwóch synów i córkę, wnuczęta, prawnuczęta. Ja mam cudownego prawnuka Wojtka, kochaną córkę Krysię i Ciebie, Zuzanko, najwspanialszą wnuczkę. A dzięki Tobie – Was, Kochane Dziewczynki.

Chcę Wam powiedzieć, że dopiero tu, w Toronto, zrozumiałam, jakie miałam szczęście, że nie zamknęłam serca i wpuściłam do niego Brunona. Bez niego, zatopiona w smutnych wspomnieniach, płacząca nad utraconą miłością, zmarnowałabym życie. A tak, z perspektywy moich prawie dziewięćdziesięciu jeden lat, mogę powiedzieć: wycisnęłam je do ostatniej kropli. I jestem szczęśliwa. Wiem, że Daniło podziela to uczucie. Zabawnie: tęskniliśmy do siebie tyle lat, a okazało się, że właściwie nasze losy nie mogłyby się potoczyć lepiej. Czasem widać tak jest: marzysz o czymś innym, co innego dostajesz, i jeśli to weźmiesz, wygrasz. Mnie się udało – choć, Bóg mi świadkiem, chyba żadna w tym moja zasługa. Wczoraj pojechaliśmy z Daniłą na wycieczkę nad jezioro Ontario. Zawiózł nas jego wnuk. Powietrze było chłodne, rześkie, świetliste. Niebo bez jednej chmurki, a mimo to czuć było jesień. Chodziliśmy po lesie, a Daniło mówił: „Czasem, gdy się tu przechadzam, na chwilę tracę poczucie czasu i przestrzeni, i wydaje mi się, że znów jestem na Wołyniu. Tak jak tam, i tu rosną brzozy, klony. Ale tam brzozy były białe, strzeliste, a te mają korę szarą, są niższe. Tam klony złociły się jesienią, a tu są czerwone jak owoce głogu. Wtedy przypominam sobie, że to Kanada, a ja jestem już taki stary!”. Rozumiałam go. Stanęliśmy pod wysokim świerkiem i wzięliśmy się za ręce. „Wiesz, Daniło? Te brzozy i klony też są piękne. Może nawet piękniejsze niż wołyńskie?”. Ale nie piękniejsze niż nasze polskie. Tęsknię do Starej Leśnej, tęsknię do Was. Cieszę się, że pojechałam do Kanady, nie zrozumcie mnie źle. Tyle osób odradzało mi tę podróż, że nie na moje lata, za duże wzruszenia, i po cóż jątrzyć stare rany, lepiej zapomnieć. Nie, pamiętać zawsze trzeba, pamiętać, co dobre. Zdobyć się na odwagę, wyjść życiu naprzeciw. Wtedy widać, jakie jest piękne. Mówię to do całej Waszej trójki, ale zwłaszcza do jednej z Was. Ona wie, że to o niej mowa. Całuję, Dziewczyny, bardzo mocno. Niedługo uściskam Was osobiście, ale pozwólcie mi jeszcze pocieszyć się tym powrotem do przeszłości. Biorąc pod uwagę moją metrykę – chyba już ostatnim. Wasza Cecylia Znów wyszło słońce. Wiola szła aleją Lipową w kierunku ulicy Jelenia, przy której mieszkała. Wolała nadłożyć drogi, żeby przespacerować się i obejrzeć najpiękniejsze ogrody Starej Leśnej. Krople złociły się w promieniach zachodzącego słońca na fioletowych i karminowych kwiatach hibiskusa, zwanego też chińską różą. Dumnie wyciągały się ku górze dostojne kłosy mieczyków – Wiola najbardziej lubiła odmiany dwubarwne, biało-różowe albo żółto-czerwone. Gdzieniegdzie wciąż dało się zobaczyć ostatnie liliowce, zwane liliami jednego dnia – bo każdy z pięknych, delikatnych kwiatów rozwijał się tylko na jeden dzień, po czym zamykał płatki, kurczył się, usychał i opadał. Westchnęła. Przystanęła przy niskim, drewnianym ogrodzeniu i wciągnęła głęboko powietrze. Oszałamiająco pachniała macierzanka. Ten aromat natychmiast przywołał wspomnienie Cecylii i jej leczniczych herbatek – i Wioli zrobiło się smutno i tęskno. To do niej zwracała się w liście Cecylia, babcia Zuzanny. Znała ją, odkąd Wiola

skończyła pięć lat, karmiła, przytulała, zastępowała matkę, która, zniszczona psychicznie przez męża alkoholika, nie poświęcała jedynej córce wiele czasu i troski. To ona, po śmierci mamy Wioli, pocieszała ją, radziła, jak ma sobie ułożyć życie osierocona młoda kobieta bez żadnej rodziny (ciotkę, siostrę ojca, Wiola widziała ostatni raz w wieku siedmiu lat). Ona pomogła jej znaleźć pracę w salonie U Dalili – Beata Kacprzycka szanowała seniorkę rodziny Czapliczów i nie śmiałaby się sprzeciwić zatrudnieniu polecanej przez nią absolwentki szkoły fryzjerskiej, jak zresztą mało kto w Starej Leśnej. Ona wreszcie ocierała Wioli łzy po kolejnym miłosnym rozczarowaniu. Znała ją jak nikt i wiedziała, że największym marzeniem dziewczyny jest znaleźć miłość i założyć rodzinę. Ale to się nie udawało, bo Wiola wiąż wpadała w objęcia nieodpowiednich mężczyzn. Żonatych, oszustów, damskich bokserów. Teraz Wioli przypomniały się słowa Cecylii, wypowiedziane tuż przed odjazdem na lotnisko: „Wyrzucam sobie, że wcześniej cię na to nie namówiłam. Nie wiem, dlaczego wyobrażałam sobie, że uda mi się pomóc ci rozwiązać stare sprawy sprzed lat. Teraz jestem prawie pewna, że nie dałam rady. Wiolu, kochana moja dziewczynko, musisz pomyśleć o terapii. Słyszałam o grupach dla DDA, dorosłych dzieci alkoholików. Klucz do twojej szczęśliwej przyszłości leży w przeszłości. Musisz się nią zająć, zamknąć tamte drzwi, tylko wtedy otworzysz nowe”. Wiola się zadumała. Cecylia namawiała w liście do odwagi, do tego, by śmiało brać sprawy w swoje ręce, nie czekać, nie zamartwiać się. Ale chyba miała rację: Wiola nie wiedziała, jak tego dokonać. Zrobiła jeszcze kilka kroków. W kolejnym ogrodzie, tuż przy parkanie, pyszniły się krzewy budlei – liliowy, biały i fioletowy. Ich niespecjalnie ładne grona kwiatów były oblepione owadami. Królowały wśród nich motyle. Wiola przyglądała im się z uśmiechem. Cecylia miała rację: świat jest piękny. Nie wolno się poddawać, zamykać na życie. A przecież Wiola zawsze myślała o sobie, że jest odważna. Potrafiła na przykład rzucić się z pięściami na pijanego ojca, gdy zamachnął się na matkę, choć strasznie się go bała. Teraz też stała przed decyzją, która wymagała od niej odwagi. „Zrobię tak, jak radzi Cecylia. Chce dla mnie dobrze. Poszukam terapeuty dla siebie. Próbowałam już wszystkiego, ale wciąż tkwię w tym samym miejscu. A muszę coś zrobić, zmienić swoje życie. Tak. Zmienię je na lepsze!” – Wiola zacisnęła pięści i dziarsko uniosła głowę. – Panienka czegoś potrzebuje? – zapytał z głębi ogrodu podejrzliwy głos należący do starszej kobiety, która od kilku chwil obserwowała czarnowłosą postać przyglądającą się budlejom i strojącą dziwne miny. – Nie. To znaczy tak, ale nie od pani. Przepraszam, do widzenia – spłoszyła się Wiola i szybkim krokiem ruszyła w kierunku ulicy Jelenia. Nagle jakby naszła ją jakaś myśl, więc odwróciła się i zupełnie innym, stanowczym tonem powiedziała: – I nie jestem żadną panienką. Proszę na przyszłość tak mnie nie nazywać. Po czym dostojnie oddaliła się w stronę domu. Była z siebie bardzo zadowolona. * * * „To jest moja ulubiona pora roku – pomyślała Kazia Leszczyńska, wkładając klucz do zamka w drzwiach księgarni Kubuś Puchatek. Było piętnaście po czwartej. Na „panią księgarkę” – jak lubiła o sobie mówić – czekało długie sobotnie popołudnie i cała niedziela. – Jak duża, jeszcze nietknięta porcja lodów!” – cieszyła się. Ostatnim spojrzeniem omiotła półkę z nowościami. Stały tam, ustawione równymi, kolorowymi rzędami, podręczniki szkolne i lektury. Kazia była z siebie dumna: tuż po końcu

roku poszła do wszystkich nauczycieli w Starej Leśnej, żeby się dowiedzieć, z jakich książek będą korzystać od września. I zamówiła dokładnie to, czego było im trzeba, taka była sprytna! Dzięki inwestycyjnemu wsparciu Jana Marii Sochackiego, nowego wspólnika, który nad wyraz hojnie sypnął groszem, sprowadziła więcej książek niż w ubiegłym roku. Dla nikogo tym razem nie powinno ich zabraknąć. Kazia spodziewała się, że już w przyszłym tygodniu rozpocznie się szturm matek pragnących zapewnić pociechom wyprawki. Być może trzeba będzie zostać w przyszłą sobotę odrobinę dłużej… ale nie dziś. Dziś zamierzała „zmarnować” trochę czasu na słodkim nicnierobieniu. Dolce far niente, jak mawiają Włosi. Do tego białe półwytrawne wino. Dobrze schłodzone, sączone powoli w hamaku zawieszonym na grubej gałęzi starej lipy... Jurko, chłopak jej córki, zainstalował im w ogródku takie kolorowe cudo, w którym można się było wylegiwać, korzystając z błogosławionego lipowego cienia. Rozmarzyła się. Złote sierpniowe słońce sprawiało, że uliczki Starej Leśnej wyglądały jak wycięte z sepiowej fotografii. „To idealny moment. – Uśmiechnęła się do swojego lewego sandałka. Najpiękniejszego, jaki w życiu miała. – Jestem naprawdę szczęśliwą kobietą! Mam cudowną rodzinę, pracę, którą kocham, i jeszcze te szałowe buty!”. – Witam, pani Kaziu – rozległo się nagle tuż obok. Odwróciła się zaskoczona. – Ależ mnie pan przestraszył, panie Janie! Dzień dobry, miło pana widzieć! Jan Maria Sochacki skłonił się z powagą, a potem zdjął z głowy biały kapelusz panama i zaczął się nim wachlować. – Straszny dziś mamy skwar, nie uważa pani? – To prawda, jak to dobrze, że założyliśmy w księgarni klimatyzację, dzięki temu da się wytrzymać… – Klimatyzację, fiu, fiu! – Sochacki podniósł brwi i spojrzał na Kazię… jakby z naganą? Nie bardzo umiała zinterpretować tę jego minę, przecież to on sam namówił ją na tę inwestycję. – W czym mogę panu pomóc? – No cóż, mamy dziś trzynastego, prawda? – Tak? Ale przecież zapłaciłam panu przed terminem, dziesiątego – dokładnie tak samo jak co miesiąc… – Kazia wciąż nie wiedziała, do czego pije biznesmen. Ten westchnął i wyciągnął ze skórzanej teczki plik papierów. – Obawiam się, pani Kazimiero, że musimy poważnie porozmawiać. Mam tu wyciąg z firmowego konta. W tym miesiącu księgarnia przyniesie stratę, podobnie jak w ubiegłym… – Ależ panie Janie, oczywiście! Jak co roku! Są wakacje! Wszystko, co tracimy latem, nadrabiamy jesienią z nawiązką! Dzieci i rodzice kupują podręczniki i lektury! – Pani Kaziu, my się chyba nie rozumiemy… Ja oczywiście bardzo szanuję pani zapał, ale jestem poważnym biznesmenem. Włożyłem w tę księgarnię dużo, bardzo dużo pieniędzy. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby przez dwa miesiące mój kapitał był zamrożony. – Ale… przecież pan sam chciał mi pomóc! A ja niczego nie ukrywałam! Pokazywałam panu księgi i… – głos Kazi zaczął delikatnie drżeć. Sochacki uśmiechnął się smutno i pokręcił głową. Patrzył na nią jakoś dziwnie. Jak… kot na mysz? Wilk na jagnię? Jak jej teściowa? – Co… co pan zamierza? – zapytała po kilku chwilach. Biznesmen wyjął z jej dłoni klucze i otworzył drzwi księgarni. A następnie szarmanckim gestem, jakby to on tu był gospodarzem, zaprosił ją do środka… * * *

Dwie godziny później zapuchnięta od płaczu Kazia leżała na kanapie z nogami opartymi na trzech poduszkach i z mokrym ręcznikiem na czole. Wyraźnie przestraszony Ludwik serwował jej… nie, nie schłodzone białe wino, ale zaparzoną melisę z miodem od Stanisława Grzybka. Kazi przemknęło przez myśl, że gdyby ktoś postawił ją teraz obok tej kobiety, która chwilę temu wychodziła z pracy do domu, pomyślałby, że to różne osoby. Tamta wprost tryskała optymizmem, była wyprostowana, energiczna, gotowa porwać świat w ramiona… Ta tutaj to ludzki strzępek o poszarzałym obliczu, zapadnięty w sobie, nieszczęśliwy do szpiku kości. Strzępek, któremu chcą podstępem odebrać ukochane dziecko! Sochacki wyraźnie to powiedział: będę musiał przejąć kontrolę nad księgarnią. – A mówiłem ci, że nie wolno ufać temu człowiekowi! – westchnął Ludwik. – Dlaczego podpisałaś z nim umowę, nie konsultując niczego z prawnikiem?! Kazia, choć przybita nieszczęściem, podskoczyła na kanapie. – Czy ja cię proszę, Ludwiku, żebyś mi prawił morały?! Co mi przyjdzie z tego, że zaczniesz teraz lamentować i wypominać mi, co zrobiłam, a czego nie zrobiłam. Wcale mnie tym nie pocieszasz – przeciwnie, wdeptujesz mnie coraz mocniej w glebę. Właśnie tak, wdeptujesz! – Kazia duszkiem wypiła prawie całą melisę. – Dobre! Co to? – Melisa – odparł Ludwik, zerkając na żonę z nadzieją. Być może zielone listki zadziałają zgodnie z opisem na torebce… Niestety. – Co to ja mówiłam? – zwróciła się Kazia do męża po chwili milczenia. – Że melisa dobra – podsunął usłużnie. – Nieee… Już mam! Ależ z ciebie osioł! Mówiłam, że tym swoim gadaniem nie popchniesz spraw naprzód. Wiesz, ja ci się dziwię, Ludwiku, że zawsze się skupiasz na takich… zupełnie nieskutecznych działaniach. Gadasz i gadasz. Że niby ja jestem nieostrożna, nierozsądna… A może sobie przypomnisz, mój chodzący rozsądku, kto podpalił komórkę na narzędzia?! I pomyśleć, że ty masz doktorat! W dodatku chciałeś zabrać Klarę z wakacji po jednym żałosnym telefonie. Co ty, życia nie znasz? Dzieci zawsze na początku trochę tęsknią, a potem nie chcą wracać. I proszę! Jak zwykle wyszło na moje. Nie pozwoliłam, a ona teraz mówi, że w przyszłym roku chce znowu na ten obóz… – Kaziu… – Ale dlaczego ty mi ciągle przerywasz? Zawsze mi wchodzisz w słowo! Zrezygnowany Ludwik klapnął na fotel i ponuro patrzył w ścianę. Wiedział, że jest zupełnie bez szans. Tymczasem wyrzucenie z siebie pewnej porcji słów podziałało na Kazię ożywczo. I jakby… regenerująco. Wstała z kanapy, przeciągnęła się jak bokser, który schodzi z ringu po niezbyt intensywnym sparingu, westchnęła, wzięła ostatni łyk melisy, a potem zwróciła się do męża. – No dobrze, mów! – rozkazała. – Ale co ja mam teraz mówić? – przestraszył się Ludwik. – No, to, co zacząłeś mówić… Że sobie damy radę. Że znajdziemy dobrego prawnika, który pomoże nam się wyplątać z umowy z Sochackim. A jeśli nie… to już ty się z nim policzysz! Doktor fizyki Ludwik Leszczyński wgapiał się w swoją połowicę z mieszaniną podziwu i przerażenia. – Wiesz… – Kazia już mościła się na jego kolanach, tak że wiekowy fotel zaczął niebezpiecznie trzeszczeć. – Gdyby nie ty, nie wiem, jak bym sobie dała radę w życiu. Owszem, czasem coś tak powiesz, że człowiekowi w pięty pójdzie, ale zaraz potem podsuniesz dobre

rozwiązanie. Ja wiem, że ty nikomu nie pozwolisz, żeby odebrał mi księgarnię. Kocham cię! – Ja też cię kocham – szepnął zduszonym głosem Ludwik Leszczyński. – Wszystko bym dla ciebie zrobił! I była to absolutna prawda. * * * Każdy, kto znał nieco lepiej rodzinę Leszczyńskich – z Wiolą i paniami Czaplicz na czele – doskonale wiedział, że wprawdzie kłótnie zdarzały im się dość często i bywały gwałtowne jak majowe burze, jednak zawsze kończyły się całkowitym pogodzeniem. Ludwik uważał Kazię za najmądrzejszą i najbardziej seksowną kobietę świata, ona zaś, odkąd go sobie wypatrzyła we wczesnostudenckich latach, nie wyobrażała sobie życia u boku innego mężczyzny. Miał wady, owszem, i ona mogła mu je czasem wypomnieć w cztery oczy, ale nie daj Bóg, żeby ktoś w jej obecności powiedział złe słowo o ukochanym Ludwiczku. Atakowała jak rozjuszony bulterier, a wtedy nieszczęśnik, który odważył się zażartować z pewnego, jak by to powiedzieć, życiowego zagubienia doktora Leszczyńskiego, kończył z przegryzioną tętnicą szyjną. Oczywiście, w przenośni. Córki Leszczyńskich, czyli powoli zbliżająca się do pełnoletności Malwina, Klara – dziewczę wkraczające w okres burzy i naporu, oraz pięcioletni słodziak i przylepa o imieniu Różyczka, doskonale znały „cykl bitewny rodziców”, jak to nazwała kiedyś Malwiśka. Najpierw matka mówiła coś pozornie niewinnego, potem ojciec wtrącał jakieś nieroztropne słówko, które sprawiało, że w matczynym aparacie mowy uruchamiał się tryb najwyższych obrotów, tak że zaczynała wyrzucać z siebie słowa coraz szybciej i coraz głośniej, aż wreszcie, gdy osiągnęła wartość krytyczną, gwałtownie cichła – i już było po awanturze. Chwilę później nie pamiętała, o co jej chodziło. Zupełnie inaczej niż Ludwik, który dochodził do siebie przez kilka ładnych godzin. Na szczęście robił to w cichości swego gabinetu. Dziewczynki były wystarczająco sprytne, by zorientować się, że gdy rodzice się kłócą, one nie powinny znajdować się w pobliżu. Istniało bowiem ryzyko, że główny wątek dysputy zostanie poszerzony o wątki poboczne – na przykład ich stopnie albo jakiś nadzwyczajny wybryk… I wtedy wszystkie pretensje Kazi mogły zostać przekierowane na jedną z nich. Albo dwie. Albo i wszystkie naraz. Dlatego gdy tylko Kazia zaczęła oskarżać Ludwika o całe zło tego świata, najstarsza z panien Leszczyńskich wyciągnęła siostry do ogrodu, żeby pohuśtać się na zmianę na hamaku. To znaczy – dwie bujały, a jedna leżała i pałaszowała „prawdziwe domowe lody”, kupowane w cukierni Stanisława Grzybka. Pilnie przy tym uważały na zegarek, żeby przypadkiem którejś z nich nie przypadła w udziale większa porcja przyjemności. A żeby było uczciwie, ciągnęły na początku karteczki z numerkami i tak ustalały, która będzie huśtana jako pierwsza. – To niesprawiedliwe – wyburczała Klara, spoglądając na swoją trójkę. – Zawsze mam najgorzej. – Widać los tak chciał. – Malwina wzruszyła ramionami, pomagając pulchniutkiej Różyczce ułożyć się wygodnie w hamaku. Gdy nadeszła kolej ostatniej z sióstr, ceremoniał bujania został zakłócony przez dzwonek przy furtce. Najstarsza córka Leszczyńskich od razu rozpoznała przybysza. – Dzień dobry, panie Krzysztofie! – zawołała do Bielskiego, odchodząc od hamaka. Przybysz miał pociągłą twarz i dość smutne, duże oczy, które w tej chwili kryły się za ciemnymi okularami. Był wysoki, smukły i wysportowany, chociaż nigdy nie grał w squasha z kolegami z banku. Swoją nienaganną sylwetkę zawdzięczał codziennemu porannemu treningowi na basenie. Nie uprawiał sportu dla przyjemności ani nawet nie po to, by się dobrze prezentować. Zwyczaj ten, wyniesiony z dzieciństwa, stał się po prostu częścią jego osobowości. Ćwiczył – bo musiał. „Mężczyzna ma być silny” – wciąż brzmiały mu w uszach słowa ojca. Nie

lubił siebie za to, że nie potrafi odpuścić, nawet na moment. I rzucić wszystkiego w diabły, dać sobie odrobiny luzu. Tego dnia, choć było upalne lato, a on od tygodnia miał urlop, wyglądał prawie tak samo jak wtedy, gdy po raz pierwszy zjawił się w domu Leszczyńskich. Miał na sobie elegancki garnitur, zupełnie niepasujący do aury ani okoliczności. Tak jakby traktował go jak mundur, a może pancerz, którego nie wolno nigdy zdejmować, bo jeszcze się człowiek rozpadnie na kawałki. – Czy rodzice są w domu? – zapytał. – Są, ale… trochę zajęci i… – Malwina próbowała jakoś wybrnąć z sytuacji. – Mama krzyczy na tatę – wyjaśniła rzeczowo najmłodsza siostra. – Nie wolno jej przeszkadzać, bo jak sobie nie pokrzyczy, to ją potem boli głowa! – Oczywiście – speszył się Bielski i już zamierzał odejść, kiedy zatrzymało go pytanie Różyczki. – A… dlaczego pan tak dziwnie idzie? Rzeczywiście powłóczył odrobinę lewą nogą. Urodził się ze zniekształconą stopą, którą mu w dzieciństwie w zasadzie z sukcesem zoperowano. Na co dzień prawie nic nie było widać, bo chodził wyjątkowo równo. Czasem tylko, kiedy się zapomniał, albo właśnie tak jak teraz – speszył, wykonywał jakiś niezgrabny ruch. Noga, choć trenowana od lat, była jednak odrobinę słabsza. To kolejny powód, dla którego musiał się stale kontrolować. Żeby zawsze iść równo jak żołnierz! Pytanie dziewczynki trafiło go w serce małą, ostrą igiełką. Skrzywił się. Nie myślał o swoim defekcie, jednak czasem, zwykle przypadkiem, ktoś – jak Różyczka teraz – otwierał pudełko ze złymi wspomnieniami. Siedziały tam kpiny kolegów z podwórka, przezwiska: kulawy i kulas, samotność małego chłopca i surowość taty. A do tego choroba mamy… Ojciec Krzysztofa, oficer, całą czułość i delikatność, jaką miał, zarezerwował dla chorej żony. To o nią się troszczył, ją pielęgnował, po niej wreszcie płakał i za nią tęsknił, gdy choroba ostatecznie ją zabrała. Krzysztofa natomiast musztrował. „Nie maż się jak baba. Zaciśnij zęby. Nie daj się!” – to były jego ulubione komendy. No i zawsze stawiał chłopca na drugim miejscu. Gdy jakiś czas po operacji mały Krzyś czekał w szpitalu na odwiedziny, ojciec – owszem, przyjechał do szpitala, ale tego, w którym leżała żona. Na próżno chłopiec wypatrywał znajomej sylwetki pułkownika Bielskiego. Jak zawsze w dniu spodziewanej wizyty zakładał okulary – żeby tata wiedział, jakim jest dobrym i posłusznym synem. Nie znosił tych obrzydliwych cyngli, jednak rodzice wymagali, by je nosił. Kiedy jednak nie było ich w pobliżu, chował je do futerału. Tamtego dnia miał okulary na nosie. Zdjął je dopiero wieczorem, gdy było wiadomo, że nikt już nie przyjdzie. Kazia Leszczyńska – wtedy jeszcze mała Kazia Terlecka – zapamiętała ten pełen rezygnacji gest. Leżała wtedy ze złamaną nogą w sąsiedniej sali. Już jako dziecko była bardzo operatywną, ale jednocześnie czułą dziewczynką. Wyciągnęła więc do Krzysztofa pomocną dłoń uzbrojoną w butelkę oranżady i czekoladki, których jej nigdy nie brakowało, bo codziennie przychodziła do niej cała pielgrzymka odwiedzających. I tak się poznali, a potem trochę nawet zaprzyjaźnili. Znajomość trwała, dopóki pułkownik Bielski nie został skierowany do Lublina. Wyjechał tam razem z synem… Kazia odnowiła znajomość z dawnym kolegą dopiero parę miesięcy temu, bo Krzysztof po latach zdecydował się powrócić w rodzinne strony. Zabrała go nawet na sylwestra, pierwszą imprezę w nowym domu Zuzanny Czaplicz i jej świeżo odzyskanej miłości sprzed lat, Adama Przygodzkiego, oraz ich syna Wojtka. – Powiedzcie mamie, że byłem – rzucił Bielski w kierunku okupujących hamak dziewczynek, a potem oddalił się wypracowanym, równym krokiem. Nie powłóczył już nogą ani trochę.

* * * Był późny wieczór. Świerszcz albo inny cykacz, który parę tygodni temu zainstalował się pod progiem, zaczął swój koncert. W powietrzu unosił się zapach dymu. Ktoś, nie bacząc na zagrożenie pożarowe, postanowił urządzić ognisko w gorący, suchy, sierpniowy wieczór. Wielebny August Fąfara, proboszcz parafii Świętych Aniołów Stróżów, starannie zamknął za sobą drzwi zakrystii, a potem głośno wypuścił powietrze. Zaiste był to piękny dzień. Chwała Panu, że już się skończył! – Spraw, żeby z tego nie było kłopotów – szepnął, zadzierając głowę w stronę rozgwieżdżonego nieba. Przechadzający się po ogrodzie paw zatrzymał się i jakby w odpowiedzi Fąfarze wydał przenikliwy okrzyk, a potem pięknie rozłożył ogon, chcąc się przypodobać gospodarzowi miejsca. Proboszcz jednak całkowicie zlekceważył ptaka. Miał swoje zmartwienia. Od paru miesięcy parafia przygotowywała się na wizytę biskupa Kota – kolegi wielebnego Fąfary jeszcze z czasów seminarium. Właśnie dziś, z okazji Matki Boskiej Zielnej, biskup obiecał odprawić mszę świętą i poświęcić bukiety, które – trzeba to przyznać – były w tym roku imponujące. Trudno powiedzieć, kto miał piękniejszy: czy Zuzanna Czaplicz, która do wiązanki ziołowej dołożyła drobne białe różyczki i dorodne naparstnice, czy Irena Sławińska, która przygotowała piękny kosz pełen różnokolorowych georginii. Biskup Kot był serdecznym człowiekiem, obdarzonym ogromnym poczuciem humoru. W dawnych czasach – Fąfara pamiętał to doskonale – był z niego niezły kawalarz. No i znali się naprawdę długo… Dlatego proboszcz, oprócz oficjalnego powitania, przygotował także część nieoficjalną. Poprosił Jacka Wtorka – absolwenta Akademii Sztuk Pięknych i byłego członka grupy artystycznej Warzywo – aby namalował piękny obraz przedstawiający rudego kocura (biskup Kot miał rude włosy), w mircie, ornacie i z pastorałem w dłoni. Słowem, w pełnym biskupim rynsztunku. Plan był taki, że gdy gość wejdzie do zakrystii, wtajemniczona grupa parafian wniesie „portret” i ofiaruje go dostojnikowi. Ale to nie wszystko. Prezentacji obrazu miał towarzyszyć śpiew scholi, która na tę okoliczność przygotowała Duetto buffo di due gatti – arię, składającą się z melodyjnego miauczenia kotów. Wszystko było dopięte na ostatni guzik. Problem w tym, że biskup Kot w ostatniej chwili się rozchorował i w jego zastępstwie parafię odwiedził, bez zapowiedzi, biskup Andrzejczyk, człowiek bardzo zasadniczy i całkowicie pozbawiony poczucia humoru. Nim się proboszcz Fąfara zorientował, nim zdążył interweniować, katastrofa już się dokonała. Rozjuszony Andrzejczyk wygłosił potem krótkie, treściwe kazanie na temat mąk piekielnych, a przyniesione bukiety poświęcił tak hojnie i ochoczo chlapiąc wodą święconą, że stojąca tuż przy ołtarzu Irena Sławińska wyszła z kościoła mokrzusieńka. Wszystko na szczęście ma swój kres, także trudne chwile, więc i wizyta biskupa Andrzejczyka dobiegła końca. Nim jednak Fąfara ochłonął, minęło ładnych parę godzin. Wracał teraz do domu, łudząc się, że może jakaś miłosierna dłoń przygotowała dla niego kolację… Dobre jedzenie zawsze poprawiało mu humor. Był więc pewien, że gdyby ktoś postawił przed nim porcję pierogów z jagodami, bardzo by to pomogło. Zaczął sobie wizualizować te pierożki, rzecz jasna w celach terapeutycznych… na języku czuł słodycz śmietany z domieszką jagodowego soku. Głośno przełknął ślinę. W tym samym momencie ktoś położył mu dłoń na ramieniu, brutalnie odganiając tę jakże smakowitą wizję. – A niech mnie, Gwidon! – ryknął Fąfara. – Coś ty zrobił! Gdzie twoje włosy! Faktycznie! Gwidon Kozłowski, który od czasów młodości nosił opadającą na kark plerezę, niekiedy związaną w kitkę, teraz prezentował się jak rekrut. Nieco podstarzały, ale ścięty na równego jeżyka i… taki jakiś elegancki? Jak nie on.

– Doszedłem do wniosku, że muszę zmienić moje życie – oświadczył. – Posprzątać. Tak jak moją chałupę i ogród. Pousuwać wszystkie chwasty… – I zacząłeś od włosów, tak po męsku. – Pokiwał głową z uznaniem proboszcz. – A wiesz, świetnie się składa, pewnie będziesz jechał do Kozaka. Czy ja cię mogę prosić o przysługę, Gwidonie? – Do Kozaka? Po co mam jechać do Kozaka? – zdziwił się lekko Gwidon. – No, do Kozak Gardens, do sklepu ogrodniczego, po jakieś tam preparaty chwastobójcze czy coś. Nie znam się na roślinach, ale ty już wiesz, czego ci trzeba, więc czy przy okazji… – Aaaa! Preparaty chwastobójcze, jasne, teraz załapałem. Ta, no, jadę tam, co chcesz? – Gwidon uśmiechnął się, choć jakby z przymusem. – Zawiózłbyś owoce róży dla Zuzanny Czaplicz, prosiła mnie… – w tym momencie jednak Kozłowski przerwał Fąfarze, wskazując okno plebanii, z którego wydobywały się kłęby dymu. – Ty, Dziki, chyba się u ciebie pali! – krzyknął. Fąfara dwoma susami znalazł się przy plebanii i szarpnął za klamkę. Niestety, było zamknięte. – Ktoś jest w środku? – zaniepokoił się Gwidon. – Nie wiem – wysapał wielebny, a potem wziął rozpęd z zamiarem rzucenia się na drzwi, ale te w ostatniej chwili otworzyły się i proboszcz wpadł do środka w poszukiwaniu źródła ognia. Tymczasem w progu plebanii stanęła kobieta. Kasztanowe włosy miała jak u stylizowanego punka, a ubrana była w obcisłe czarne dżinsy i wydekoltowany T-shirt ozdobiony sercem z czerwonych cekinów. W wieczornym mroku trudno było określić jej wiek, ale figurę miała rewelacyjną. Zalotnym gestem poprawiła fryzurę. Gwidon Kozłowski cofnął się speszony… – Najmocniej przepraszam – mruknął, jakby przyłapał damę na intymnej czynności. – To ty, Gwidonku? Nie poznałam cię w pierwszej chwili! – pisnęła radośnie kobieta. – Mój Boże, tyle lat! – Pani… Aldona? – wykrztusił Kozłowski z niedowierzaniem. – Tak, to ja! – rozchichotała się nieznajoma i pociągnęła Gwidona za rękaw. Ten posłusznie wszedł do środka. Z mroków plebanii na powrót wyłonił się zaś August Fąfara. – Ja się pytam, co to jest?! – Zamachał metalową puszką, z której wydobywały się kłęby dymu. – No jak to, kadzidło – odpowiedziała kobieta, wzruszając ramionami. – A czy ja nie mówiłem, że mszalnego wina, kadzidła ani świec nie wolno ruszać? Po twoim sprzątaniu niczego nie mogę znaleźć! – To nie jest twoje kadzidło, tylko moje. Biała szałwia, kupiłam przez internet – oświadczyła pani Aldona, dumnie biorąc się pod boki. – Co to znowu za diabelstwo, ta biała szałwia?! – rozzłościł się wielebny. – Bardzo cenna roślina, od wieków używana przez Indian w Ameryce Południowej. Zapewnia domowi dobrą aurę. – Kobieta wyjęła puszkę z rąk Fąfary i postawiła na parapecie. – Powdychaj trochę, może się uspokoisz. W końcu dziś mamy Matki Boskiej Zielnej. Powiedz mi, czy święcenie dziurawca jest jakoś lepsze od okadzania białą szałwią? Ja nie widzę różnicy, a jak nie widać różnicy, to po co przepłacać! Fąfara westchnął. Miał na podobne okoliczności bardzo sensowne wytłumaczenie. Kiedy indziej wszystko by pięknie wyłuszczył. Ale nie dziś. Niechże ten dzień wreszcie się skończy. Najpierw wpadka z biskupem, teraz pogański rytuał na plebanii… – Jestem taki zmęczony – jęknął żałośnie. – I taki głodny…

– A to się świetnie składa – ucieszyła się pani Aldona. – Bo ulepiłam dla ciebie pierogi z jagodami! W wielebnego jakby wstąpił nowy duch. Poderwał się na równe nogi i ucałował kobietę w oba policzki. – Za te pierogi wszystko ci wybaczę! Skąd wiedziałaś, że właśnie na nie mam ochotę?! – No jak to, Auguścik… przecież każda kochająca matka wie, czego potrzeba jej dziecku! * * * Była już północ, gdy Kozłowski opuścił plebanię i ruszył do domu uliczkami Starej Leśnej. Mrok rozświetlały latarnie stylizowane na gazowe i księżyc, który prawie osiągnął pełnię. W pewnej chwili Gwidon usłyszał stukanie końskich kopyt. Odwrócił się i zobaczył stylową dorożkę ciągniętą przez białego konia. Nie zdziwił się. W jednej z pobliskich kamienic mieszkała wielopokoleniowa dorożkarska rodzina, wszyscy ich znali. Nie wozili już warszawiaków, bo siwek o imieniu Bolero był za stary na codzienną pracę – ale co drugi dzień jego właściciel zaprzęgał konia do dorożki, bo ten inaczej smutniał, przestawał jeść... Dorożka przypominała zwierzakowi najpiękniejsze lata, gdy był młody, miał znacznie ciemniejszą sierść i ciągle chciało mu się brykać. Czasem fiakier, też na emeryturze jak jego koń, wybierał się na przejażdżkę drogą wzdłuż linii kolejki i bywało, że zabierał pasażerów. „Zaczarowana dorożka, zaczarowany dorożkarz, zaczarowany koń…” – wyrecytował Kozłowski w myślach fragment znanego wiersza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Dawno temu recytował komuś ten wiersz. Noc była wtedy równie gorąca… Szybko skarcił się za ten sentymentalizm. Miał przed sobą zadanie, które wymagało zdecydowania. Żadnej czułostkowości. Wyprostował się i z przyzwyczajenia przejechał ręką po głowie. No tak… nie miał już długich włosów, które trzeba było uładzać, gest był zbyteczny. Przyspieszył, a potem zniknął w jednej z bocznych uliczek. Gdyby nie skręcił, zobaczyłby jeszcze, jak z dorożki wysiada brudny, obdarty mężczyzna. Od razu było widać, że to bezdomny. Fiakier pomachał mu przyjaźnie na pożegnanie. – Niestety, dalej nie jadę! – Tym lepiej, zostanę tutaj. – Brodacz się uśmiechnął. – Miejsce dobre jak każde inne. I dziękuję panu. Nawet dobrze się złożyło, że mnie wyrzucili z kolejki. Jeszcze nigdy nie jechałem dorożką. Chyba… Potem poczłapał w kierunku przeciwnym niż ten, w którym podążył Gwidon. Zatrzymał się przy miejskim śmietniku. Zajrzał do środka. Pod ścianą stała tekturowa walizka pochodząca zapewne z tego samego czasu co dorożki. „Coś w sam raz dla mnie!” – uśmiechnął się do siebie, biorąc ją do ręki. A potem poczłapał dalej. Dość szybko znalazł wygodną ławkę. Nim się na niej umościł, wsunął pod spód walizkę. Noc zapowiadała się pogodnie. * * * Roberta Kozaka, właściciela firmy projektującej ogrody i sklepu ogrodniczego Kozak Gardens, obudziły jakieś dziwne dźwięki. Stukoty, szuranie, a potem postękiwanie. – Cicho bądź, ty świnio! – rzucił przez sen w kierunku Ryjka, różowej maciory, pupilki jego żony. Ryjek co wieczór staczała zwycięską bitwę z Azą, ukochaną wilczycą Roberta, o to, kto zajmie na noc wygodny, puchowy materac, leżący tuż koło wodnego łoża king size w sypialni państwa Kozaków. Aza, sporo mniejsza od Ryjka, zawsze zmuszana była do kapitulacji i w

rezultacie spała na wycieraczce z włókien kokosowych w holu. W chwili gdy Kozak wypowiedział słowa niezbyt grzecznego napomnienia do Ryjka, poczuł, że coś ciężkiego ląduje mu na nosie. To poducha, którą zdzieliła go żona Moniczka. Otworzył oczy i w świetle księżycowej poświaty dostrzegł ją tuż nad głową. Właśnie robiła drugi zamach. Pac! Po chwili Robert znów oberwał poduszką. – Świnio? Świnio? Jak noszę twoje dwie dziedziczki we własnym brzuchu, nic dziwnego, że mam takie rozmiary! Sam jesteś świnia, to twoja wina, i jeszcze mi ubliżasz, ty… – Moniczka po raz kolejny wzięła zamach, ale tym razem Robert uchylił się przed ciosem. – Monisiu, kochanie, no co też ty… Ja przecież nie do ciebie, wracaj do łóżka, jeszcze sobie zaszkodzisz – prosił, teraz całkiem rozbudzony. – Oueechhh… Ajajaj… Ouć. Robert. Nie gadaj mi teraz. Marsz po kluczyki. I to już – stęknęła Kozakowa. Objęła pokaźnych rozmiarów brzuch, usiadła na łóżku i zaczęła miarowo kołysać się w przód i w tył. – Co już? Jak już? JUŻ? – spanikował Robert Kozak. Wprawdzie myślał o tej chwili od pół roku, od kiedy żona podzieliła się z nim radosną nowiną o ciąży, ale teraz poczuł kompletną pustkę w głowie. Wyskoczył z łóżka i wsunął na stopy skórzane laczki. Ruszył pędem w kierunku schodów na parter, potknął się o zakończoną kształtną raciczką nogę Ryjka, prawie się przewrócił, ale w ostatniej chwili złapał równowagę i runął w dół. Gdzie, do cholery, zostawił wczoraj komórkę? Może koło barku? Jest! Trzeba natychmiast dzwonić do Szpitala MedicumCare, luksusowego, prywatnego ośrodka, w którym porody odbierano w iście hollywoodzkiej oprawie: z armią położnych, muzyką Bacha sączącą się z głośników i z ogromnymi bukietami kwiatów w jednoosobowych pokojach. – Halo? Tu Kozak, Robert Kozak. Mam wykupiony dla żony pakiet Mega Premium Lux Gold, a ona właśnie rodzi, chciałem zawiadomić, że jedziemy, proszę przygotować ekipę! – ryknął w słuchawce, gdy tylko usłyszał w niej dźwięczny głosik recepcjonistki: „MedicumCare, luksus dla elit, słucham?”. – Szanowny panie, niestety, muszę poinformować o chwilowej niedostępności naszego ośrodka z powodu awarii systemu wodno-kanalizacyjnego – wydukał beznamiętnie głosik w słuchawce. – Że co?! – wrzasnął Kozak, który zapewne z powodu szoku nic z tego komunikatu nie pojął. – Szambo nam wybiło. Nie przyjmujemy rodzących, niech jedzie do Szpitala Zachodniego, to rejonowy – wycedził głosik teraz już mniej grzecznie i zdecydowanie bardziej zrozumiale. – Do rejonowego?! Publicznego?! – zawył Robert. Tego typu propozycja przekraczała granice jego wyobraźni. Jego żona ma rodzić dwie dziedziczki rodu Kozaków w publicznej placówce finansowanej przez NFZ? Jak pospólstwo? – Tak. Pozostałymi kwestiami zajmie się dział reklamacji i finansów, czynny w godzinach dziewiąta – osiemnasta. – I rozległ się trzask odkładanej słuchawki. Robert złapał się za głowę. Odruchowo sięgnął po butelkę whisky, pacnął się w czoło i odstawił alkohol na półkę. Zrobił trzy głębokie oddechy i popędził na górę, do sypialni, w której Moniczka jęczała coraz głośniej i bardziej rozdzierająco. – Kochanie, musisz się powstrzymać. Pooddychaj czy coś, wy, kobiety, macie jakieś swoje sposoby. Szpital jest chwilowo zamknięty, jakaś awaria… No, jednym słowem, dziedziczki muszą zaczekać. Kładźmy się – zakomenderował, starając się ze wszystkich sił, by jego głos zabrzmiał zdecydowanie i spokojnie, a nawet – władczo.

Jednak jeden rzut oka na twarz żony, zbielałą z wściekłości, uświadomił mu bezsens tych wysiłków. Moniczka otwierała usta i nabierała powietrza, a Kozak z doświadczenia wiedział, co następuje później. Dzika awantura. – Dobra, rozumiem, nic nie mów, nie przemęczaj się! Już przyprowadzam auto, torba spakowana, czeka w bagażniku. Jedziemy do Szpitala Zachodniego! – krzyknął i schylił się przed nadlatującą poduszką. – Ostatni raz rodzę ci dzieci, Kozak – wysapała Moniczka. – Oooołouuł! Zerwała się z łóżka i w tym samym momencie rozległ się plusk. U stóp pani Kozakowej, na posadzce z włoskiego marmuru, widniała sporych rozmiarów kałuża. Kozak wpatrywał się w nią tępym wzrokiem. – No, idź po ten samochód, idioto. Odeszły mi wody – powiedziała Moniczka całkiem już spokojnym głosem. – Rodzę.

II Co prawda był już wrzesień, ale słońce świeciło jeszcze sierpniowo. Jurko pomyślał, że jednak nie da się zwieść: złote pasma na zielonej brzozowej koronie zdradzały, że idzie ku jesieni. Chłopak maszerował dziarsko ulicą, z rękami w kieszeni, wesoło pogwizdując. Czuł się szczęśliwy, choć zmęczony. Cały dzień przerzucał pudła z cebulkami tulipanów, które jego szef – mister Kozak – sprowadził z eksperymentalnej uprawy w Holandii. Nie, tym razem nie chodziło o to, by obsadzić nimi jakiś nowy, ekskluzywny ogród w Starej Leśnej. Parę dni temu pan Robert wpadł na pomysł, by uczcić narodziny dwóch dziedziczek fortuny Kozaków pięknym gazonem przed wejściem do własnego domu. W swojej wczesnowiosennej odsłonie gazon ów miał buchnąć tysiącem tulipanowych barw – i właśnie dlatego mister Kozak, chyba po raz pierwszy w życiu, kupił coś naprawdę najwyższej jakości, za naprawdę ogromne pieniądze. – Ja bym jednak przełamał czymś tę monotonię – Jurko postanowił podzielić się z Zuzanną swoimi obiekcjami. Kochał wszystkie kwiaty, ale tulipany jakby najmniej… – Moglibyśmy na przykład posadzić na środku gazonu tę roślinkę o pięknych liściach, którą pani przywiozła z wakacji w Anglii. O, tę, w tej doniczce pod ścianą! Zuzanna pokręciła głową. – To nie jest dobry pomysł, żeby umieszczać kulczybę wronie oko wśród niewinnych tulipanów sprowadzonych na cześć narodzin bliźniaczek. Co prawda wiktoriańska mowa kwiatów nie podsuwa tu wyraźnie złowrogich interpretacji, ale jednak sadzenie trującego krzaka wśród radosnych, kolorowych pąków ma w sobie coś… złowrogiego. Już ja pomyślę, co jeszcze dodać, żeby nie było pstrokato. Niech cię o to, Jurko, głowa nie boli… Więc Jurko już się tym dłużej nie zajmował. To znaczy zajmował o tyle, że w chwili przerwy usiadł do służbowego komputera firmy Kozak Gardens i wstukał hasło: „kulczyba wronie oko”. Ze zdziwieniem odkrył, że niewinnie wyglądająca krzewinka potrafi dorosnąć do wysokości kilkunastu metrów i że produkuje nasiona zawierające strychninę wykorzystywaną między innymi do produkcji trutek na szczury. Zdarzyło się jednak w dziewiętnastym wieku, że pewien mężczyzna, Thomas Neill Cream, postanowił wykorzystać niezwykłe właściwości Stychnos nux-vomica, by pozbywać się kobiet, których towarzystwo mu się znudziło. Najpierw w niewyjaśnionych okolicznościach zmarła kochanka Creama, jeszcze za czasów jego studiów w szkole medycznej. Potem równie tajemniczo zeszła jego żona, a wreszcie – kilka młodych kobiet lekkich obyczajów, które spotykały się z doktorem Creamem i piły przyrządzane przez niego drinki. Jak się okazało, dodawał do nich sproszkowane nasiona kulczyby, bowiem one były najbardziej trujące. Jurko zapisał tę informację w głowie – nie zastanawiając się szczególnie, do czego może mu się przydać. Miał rodzinną łatwość zapamiętywania wszystkiego, co dotyczyło roślin oraz wszelakich skomplikowanych substancji – był w końcu synem chemiczki. Mama… będzie musiał ją odwiedzić. Biedaczka, przechorowała całą wiosnę i lato, ale na szczęście wracała do zdrowia. Cieszyło ją, że syn ma wreszcie oficjalne pozwolenie na pobyt i pracę. I że zdecydował się zacząć studia w Warszawie. Nie udałoby się to wszystko bez pomocy pań Czaplicz, które zachęcały i wspierały Jurka we wszystkich jego staraniach. Także tych urzędowych. Tajemnicą pozostaje, w jaki sposób Cecylia przekonała pana Roberta do wystąpienia o prawo do formalnego zatrudnienia Jurka. Początkowo właściciel Kozak Gardens wił się jak piskorz, tak bardzo nie chciał wejść na drogę urzędową. – Ja mu mogę nawet jeszcze coś dopłacić, niech będzie moja strata, ale – na miły Bóg! – nie zmuszajcie mnie do pójścia do urzędów! Ani mój ojciec, ani dziad nie robili niczego

„formalnie”! Jak człowiek raz się gdzieś zjawi, w dobrej wierze, to go potem prześladują na wszystkie możliwe sposoby! Ja nie chcę, by w ogóle wiedzieli, że ktoś taki jak Robert Kozak istnieje! Cecylia dzierżyła jednak w swojej drobnej upierścienionej dłoni klucz do sumienia mister Kozaka i któregoś pięknego dnia po prostu wsiedli razem do srebrnej limuzyny, Mirelli – czyli tego „lepszego” Kozakowego wozu (i jedynego, któremu nadał imię) – i w ciągu ledwie kwadransa załatwili niezbędne formalności. Dlatego teraz Jurko spieszący w kierunku domu Leszczyńskich miał mnóstwo obiektywnych powodów do zadowolenia. Powody te w jednej sekundzie stały się jednak całkowicie nieistotne, gdy zobaczył swoją ukochaną Malwinę Leszczyńską, córkę Kazi i Ludwika, siedzącą w ogrodzie na hamaku w stanie najwyższej rozpaczy. Dziewczyna chowała twarz w dłoniach, a jej szczupłymi plecami wstrząsał szloch. Jurko poczuł, że wokół serca robi mu się lodowato. Rzucił się w stronę wejścia, pchnął furtkę i już po chwili klęczał u stóp Malwiny. – Dziewczyno moja najdroższa! Malwiśka! – zaczął, ale ona spojrzała na niego ze złością. – Dlaczego ty zawsze musisz tak śmiesznie mówić! Jakbyś recytował jakiś wiersz! Kto tak mówi, Jurko! „Dziewczyno moja najdroższa”?! Jak z przedwojennej telenoweli! Naucz się wreszcie! A potem zerwała się z hamaka i ruszyła w kierunku domu. Jurko chciał powiedzieć, że telenowela przed wojną raczej nie istniała, przez moment stał jednak zdezorientowany, bo Malwina nigdy nie zachowywała się w ten sposób. Ale zaraz znów był przy niej. – Mów szybko, co się stało! Malwina, w której na moment żałość ustąpiła irracjonalnej złości, natychmiast znów zmieniła się w kupkę rozpaczy i bezradnie zawisła na ramieniu chłopaka. – Wszystko skończone. Ten potwór nas wykończy! – Jaki potwór, Malwina? O co chodzi? – Jurkowi trudno było ukryć zniecierpliwienie. – Jan Maria Sochacki. Pamiętasz, zaoferował mamie parę miesięcy temu pomoc w rozwoju księgarni, tymczasem okazało się, że to wszystko był podstęp! On chce zabrać tę księgarnię, choć w sumie nie wiadomo dlaczego, bo kasy ma jak lodu. – Uspokój się, Malwiśka! Przecież nie można ludziom zabierać ich własności, ot tak! Na pewno jest jakiś sposób, prawnicy… – No właśnie, prawnicy! Dziś rodzice byli u adwokata i okazuje się, że nic nie można zrobić. Mama się ucieszyła, że będzie mogła rozwinąć swoją księgarnię, i podpisała z Sochackim jakąś straszną umowę – że w razie gdy nie wypracuje sensownego zysku, inwestor może przejąć interes. I teraz on zrobi, co zechce. – Ale… przecież to podobno dobry człowiek jest! Sama mi mówiłaś, że często pomaga, że funduje operacje chorym dzieciom, że… – To była pomyłka, Jurko. Myśmy się wszyscy co do niego pomylili. – I co zamierzacie? – zapytał chłopak, czując, że krew odpływa mu z twarzy. – Jakby tego było mało, rodzice przed wakacjami wzięli pożyczkę na remont domu. Teraz nie utrzymamy się z samej pensji taty. Nie ma wyjścia z tej sytuacji. Nigdy nie widziałam rodziców tak smutnych… Jurko spojrzał posępnie przed siebie, a potem zacisnął pięści. Jeszcze nie wiedział, co zrobi, ale jednego był pewien: póki żyje, nie dopuści, żeby Malwina, jego cudowna, wspaniała, najukochańsza Malwina, wylewała łzy z powodu jakiegoś drania. Ani żeby ludzi, z którymi się zżył, spotkała krzywda. Na pewno musiał być sposób, by powstrzymać Jana Marię Sochackiego. I on, Jurko, zamierzał go znaleźć. Jak najszybciej.

* * * „Stacja Stara Leśna Główna” – z głośnika popłynął aksamitny baryton. Wiola poderwała się z siedzenia. Była tak zatopiona w myślach, że przegapiłaby przystanek! Wracała z grupy terapeutycznej DDA, dorosłych dzieci alkoholików. Spotykali się co tydzień, to była już trzecia sesja. Wiola zdziwiła się, jak łatwo dostała się na terapię – zawsze myślała, że jej na to nie będzie stać, a okazało się, że terapię można było odbyć za darmo przy ośrodku dla alkoholików. Wiola znała to miejsce: stary szpital psychiatryczny, jej ojca dwa razy przywożono tu na odtruwanie… Ale na leczeniu nigdy nie został. Po tygodniu wracał do domu, do niej i mamy, i picie zaczynało się od nowa. Mama… Wiola zauważyła, że od kiedy zaczęła chodzić na sesje, coraz częściej myślała o mamie Adriannie. Od starszych przyjaciół – głównie Cecylii – usłyszała smutną historię jej miłości. Adrianna była śliczną dziewczyną, choć trochę trzpiotką, jedynaczką. Uczyła się w liceum w Starej Leśnej. Niezbyt dobrze jej szło, nauczyciele uważali, że nie ma szans dostać się na studia, na świadectwie miała trójki od góry do dołu, z wyjątkiem jednego przedmiotu – plastyki. Była wyjątkowo uzdolniona. W klasie maturalnej ktoś namówił ją, żeby pozowała na zajęciach z rysunku w Akademii Sztuk Pięknych. I tak się zaczęło – Adrianna, filigranowa, zgrabna i z burzą czarnych loków, szybko stała się obiektem westchnień wielu studentów. Zapraszali ją na kawę do Amatorskiej, na kolację do Lotosu, na dancing do Mozaiki. To był koniec lat siedemdziesiątych, w kilku restauracjach i kawiarniach skupiało się życie towarzyskie stolicy. Jego nieodłącznym elementem był Zbyszek – birbant, kobieciarz, niedoszły malarz, który żył z nie do końca jasnych i legalnych interesów. Adrianna od razu wpadła mu w oko. A on jej się spodobał – wysoki, barczysty, prawił komplementy, opowiadał o obrazach Picassa i fotografiach Tiny Modotti. Imponował młodziutkiej dziewczynie, szybko się zadurzyła. Równie szybko zaszła w ciążę. Dlaczego Zbyszek, niezbyt przejmujący się konwenansami, zdecydował się oświadczyć Adriannie, nie było jasne. Może na swój sposób ją kochał? Może wydawało mu się, że gdy założy rodzinę, wreszcie odnajdzie w życiu sens, którego zawsze mu brakowało? A może chciał zostać ojcem, uważał, że sprawdzi się w tej roli? Tak się jednak nie stało. Przez kilka miesięcy po urodzeniu Wioli w domu Migasów panowała sielanka. On przynosił rano świeże bułeczki i mleko, ona opiekowała się córeczką. A potem Zbyszek zaczął znikać wieczorami. Wracał na rauszu. Po kilku miesiącach przepadał już na całe noce. Jeszcze później ona, z córeczką w wózku, wsiadała w pociąg, jeździła, szukała go po Warszawie, a potem pijanego holowała do domu. Dziecka nie było z kim zostawić – babcia Wioli, mama Adrianny, zmarła na zawał, dziadkowie ze strony ojca mieszkali nad morzem. Zbyszek szybko stoczył się na dno. Już nie jeździł do Warszawy, żeby pić z kumplami w Mozaice czy Lotosie. Pił w domu, na umór. Był z nimi coraz częściej, ale coraz głośniejszy i bardziej agresywny. A Adrianna… znikała. Wiola dobrze pamiętała to znikanie. Schudła, jej oczy straciły dawny blask i jeszcze tylko włosy, bujne, lśniące, przypominały, kim była dawniej: śliczną, wesołą dziewczyną. Wiola wspominała ten dzień: mama przyszła do niej do przedszkola, a ona jej nie poznała. Obcięła włosy! Wyglądała w krótkich szaro, nijako, smutno i brzydko! Wiola poczuła, że się jej wstydzi. Nie chciała podejść, objąć jej, choć widziała, że na twarzy mamy odmalowała się przykrość. Nie chciała wziąć jej za rękę. Była obrażona, że mama zrobiła coś takiego, że tak się oszpeciła i odebrała jedyną rzecz, z której Wiola mogła być dumna. Możliwość powiedzenia koleżankom z przedszkola: „A moja mama jest ładniejsza od twojej!”. Teraz usiadła na ławce na dworcu, pod wspartym na drewnianych kolumnach daszkiem. Zadumała się. Gdyby mogła cofnąć czas, z całych sił przytuliłaby tę mamę w krótkich włosach,

wtedy, ponad trzydzieści lat temu. Powiedziałaby jej: „Mamo, kocham cię, jesteś najpiękniejszą z mam, bo moją…”. Westchnęła. – Pani Wiolu? Pani Wiolu, zapraszam do środka. Co też tak pani tu siedzi sama. Mamy makaron z dynią i gorgonzolą. – Uśmiechnęła się do niej Irena Sławińska. – Posili się pani, humor się poprawi, pani taka samotna! – rozczuliła się właścicielka baru Pociąg do Pappardelle. Wiola odwzajemniła uśmiech. Jaka miła ta pani Irenka! Przypomniało jej się, jak w zeszłym roku wróżyła pani Irenie z kart i z trudem powstrzymała chichot. Nieźle namieszała wtedy tą wróżbą, ale wszystko dobrze się skończyło. Pani Irenie udało się zdobyć serce aptekarza Wiesława Koczocika, do którego wzdychała bezskutecznie od dłuższego czasu. Wszyscy wokół mieli kogoś do kochania, przytulania, tylko Wiola była sama jak palec. Miała trzydzieści siedem lat i żadnych widoków na założenie rodziny. – Dziękuję, pani Irenko. Na pewno pyszny ten makaron, i jaki jesienny! Wpadnę w weekend spróbować, ale teraz już polecę. Chciałam się przespacerować, bardzo lubię spacery! – powiedziała Wiola, pomachała pani Irenie na pożegnanie i ruszyła w stronę ulicy Akacjowej. Zamierzała dostać się nią w kwartał uliczek „zwierzęcych”: Króliczej, Lisiej, Kreciej – by wpaść do swojej przyjaciółki Zuzanny mieszkającej w drewnianej, starej willi Kurza Stopka przy ulicy Jeża. Gdy doszła na róg Akacjowej i Króliczej, usłyszała dźwięk piły łańcuchowej, potem ktoś ryknął: „Uwaga!” i rozległ się łoskot drzewa padającego na ziemię. Po chwili oczom Wioli ukazał się dziwny widok: na jezdni leżał ścięty niezbyt wysoki, kolumnowy grab, którego połamanej już teraz koronie bacznie przyglądało się czterech robotników w pomarańczowych kufajkach. – Jest, o, tam się rusza, gadzina! – krzyknął jeden z nich, wskazując palcem coś ukrytego w żółknącym już listowiu. Wiola najpierw przystanęła zszokowana, a potem szybkim krokiem ruszyła w stronę pomarańczowej grupki. Intuicja podpowiadała jej, że określenie „gadzina” mogło się odnosić do jakiegoś stworzenia – a Wiola kochała wszystkie istoty pierzaste, futrzaste, a nawet pokryte łuską. – A co panowie tu mają? – zapytała najbardziej niewinnym i beztroskim tonem, na jaki było ją stać. – Sroczycę. Gadziny uwiły gniazdo w drzewie, a ci państwo, o! – machnął ręką jeden z pomarańczowych w stronę białego gargamela pokrytego niebieską blachodachówką – nie życzą sobie takich pasożytów. Kazali ściąć drzewo i pozbyć się robactwa. Wiola aż otworzyła usta ze zdumienia. – Kazali ściąć drzewo, takie piękne, żeby pozbyć się gniazda? A co im przeszkadzają sroki? – zapytała. – A tam, piękne. Drzewo jak drzewo, a co, mało ich jest? Tego kwiatu to pół światu – zarechotał pomarańczowy. – A sroki to bezużyteczne gadziny, trzeba je wszystkie wybić. Drze to mordę, kradnie psom z misek jedzenie, w ogóle pożytku dla człowieka z tego paskudztwa żadnego. Wiola poczuła, że ze złości krew napływa jej do twarzy. Co za bzdury! Już miała wygarnąć robotnikom, co myśli o nich i właścicielach gargamela, gdy z korony ściętego grabu, spośród gałęzi, dobiegło ją żałosne skrzeczenie. Rzuciła się natychmiast pomiędzy liście, zaczęła rozgarniać gałęzie i po chwili wydobyła stamtąd maleńką sroczkę, ledwo upierzoną. Sroczka rozpaczliwie darła pazurami i machała skrzydełkami, rozglądała się naokoło, jakby spodziewała się, że matka przybędzie jej na ratunek.

– A gdzie dorosłe sroki? – zapytała Wiola, wciąż wściekła. Postanowiła jednak, że nie będzie tracić czasu i energii na awantury, które i tak nic nie wniosą. Pomarańczowi sprawiali wrażenie niereformowalnych jednokomórkowców, a właścicieli posesji, którzy ścięli drzewo z powodu gniazda srok, Wiola natychmiast zaklasyfikowała jako bezmyślnych okrutników. – A, tamte? Tamte to próbowały nas odstraszyć, tośmy rzucali w nie kamieniami. Jedną trafiłeś, nie, Janusz? – zarechotał facet w kufajce. – No i odleciały. Ale to było z godzinę temu, już nie wrócą. To to też można zadeptać. – Wskazał na trzymane przez Wiolę sroczątko. – Co? Co? Żebym ja panów nie zadeptała! Ręce precz od pisklaka, bo pożałujecie! – syknęła Wiola. Musiała być nader przekonująca, bo pomarańczowi cofnęli się zaskoczeni, co Wiola wykorzystała do natychmiastowej ewakuacji z miejsca zdarzenia. Jeśli przerażone sroki odleciały, to raczej na pewno nie wrócą. „Ale co w tej sytuacji, co z pisklakiem? – myślała, idąc ulicą Króliczą. Przeszła przez tory koło stacji Stara Leśna Wschodnia. – No jasne! Paweł Stasiński! Przecież mieszka niedaleko, na Borsuczej!” – olśniło ją. Tak, weterynarz na pewno powie, co zrobić z ptaszkiem. * * * Paweł Stasiński, szpakowaty brunet z resztkami dawnej urody, stał na środku swojego gabinetu i krytycznym wzrokiem spoglądał na żyrandol zwisający z sufitu. Trzeba się będzie tego pozbyć. Gdy adaptował domek na potrzeby gabinetu weterynaryjnego (sam mieszkał w dwóch pokojach z kuchnią z tyłu budynku), nie miał pieniędzy na profesjonalne wyposażenie, więc zostawił mnóstwo starych, mieszczańskich mebli – i przyjmował pacjentów, siedząc w obdartym, mięsistym fotelu, za biureczkiem z wiśni, a za szafę na leki służył mu bielony kredensik z kolorowymi szybkami w drzwiach. No i wisiał w gabinecie sześcioramienny żyrandol, spadek po zmarłej ciotce! Naprawdę było tu kuriozalnie. Ale teraz sytuacja była inna. Od ponad pół roku Stasiński prowadził w szkole podstawowej specjalne zajęcia dla uczniów zainteresowanych przyrodą. Z jajeczek wyhodowali jedwabniki, mieli akwarium morskie z rybkami z rafy koralowej, latem uratowali kilka ropuch – jedną z ogrodu Roberta Kozaka. Moniczka, kosząc trawnik, najechała na śliczną ropuszkę i zraniła ją w nogę – Stasińskiemu udało się ropuchę uratować, bo wszczepił jej tytanowy pręcik, który zastąpił zgruchotaną kość. Dzięki sympatii najmłodszych mieszkańców Starej Leśnej klienci do lecznicy walili drzwiami i oknami, a weterynarz zanotował przyjemny i nader niespodziewany przypływ gotówki. Mógł więc zdecydować się na szereg inwestycji: oddał (choć łza mu się w oku zakręciła) na szrot swój ukochany samochód, dwudziestoletnią Błękitną Strzałę, na którą kiedyś podrywał dziewczyny, i kupił stateczną skodę. A teraz planował remont gabinetu. Właśnie dumał nad rozplanowaniem wnętrza i w myślach ustawiał stół operacyjny w kącie pokoju za przepierzeniem, gdy rozległo się donośne pukanie. – Proszę! – ryknął Stasiński, niezbyt zadowolony. W taki spokojny dzień chciał trochę poleniuchować, a tu znowu jakaś historia, pewnie kolejna mysz poraniona przez kota albo pies z grzybicą. W progu stanęła wysoka, czarnowłosa kobieta o trójkątnej twarzy, na oko – dobrze po trzydziestce, ale na pewno przed czterdziestką. Znał ją z widzenia – chyba Jola? Pamiętał, że w zeszłym roku kilka razy przyjeżdżała do niego w sprawie kury pań Czaplicz – przygarnęły one bowiem potrącone przez motocykl ptaszysko, które… na skutek wstrząsu hormonalnego

spowodowanego wypadkiem prawie przeistoczyło się w koguta. W przyrodzie były rzeczy, o których nie śniło się filozofom, a co dopiero Pawłowi Stasińskiemu. Potem spotkał tę brunetkę na sylwestrze u Adama Przygodzkiego i Zuzanny Czaplicz. Chyba nawet z nią tańczył jive’a? Nie, bzdura, przecież nie umiał tańczyć jive’a, pewnie wywijał nogami na wszystkie możliwe strony jak wiatrak. No tak, był pijany, bardzo pijany. Czy nie przystawiał się do tej… Joli? Na pewno, to ładna kobieta. Wprawnym okiem omiótł jej postać: długie nogi, szczupłe kostki, Stasiński uwielbiał takie gazele. A na serdecznym palcu brak pierścionka. Taaaak, na pewno ją rwał. Ale chyba do niczego nie doszło? Ona w tej sprawie? Matko jedyna, przecież od sylwestra minęło osiem miesięcy, a ona… No tak, miała brzuch! Palto w okolicach talii wyraźnie odstawało. – Dzień dobry. Mam coś dla ciebie – powiedziała czarnowłosa. A więc byli na „ty”! Stasińskim owładnęły najgorsze przeczucia. Instynktownie cofnął się o krok. – Ja… ja nie mam z tym nic wspólnego! Nie masz żadnych dowodów, zażądam wyników badań DNA! – powiedział dziwnie piskliwym głosem, bo kobieta zaczęła powoli rozpinać palto. – Paweł, źle się czujesz? – zapytała, wieszając płaszcz na wieszaku. Stasiński dopiero teraz dostrzegł, że czarnowłosa miała na sobie sukienkę kangurkę dresową, a w ogromnej kieszeni na wysokości brzucha coś się… ruszało. Otarł czoło. No nie, to na pewno nie dziecko, ich się nie nosi w kieszeniach. – Przepraszam cię, ja… chyba wczoraj za dużo wypiłem, mam stany lękowe. No, co tam, miło cię widzieć, Jolka! – Uśmiechnął się szeroko i otworzył ramiona, jakby chciał przytulić i wycałować gościa. Tym razem ona się cofnęła. – Mam na imię Wiola, mógłbyś zapamiętać. Przetańczyliśmy całego sylwestra! – powiedziała głosem pełnym pretensji, którego Stasiński nie lubił u kobiet. – No wybacz, Wiola, ja po prostu wypieram z pamięci wszystkie tańce. No, co tam, co tam chowasz w tym kangurku? – postanowił przejść na grunt spraw weterynaryjnych, co zdecydowanie było jego bajką. Ku jego zdumieniu Wiola wyciągnęła z przepastnej kieszeni… małe sroczątko. Stasiński gwizdnął przeciągle. – No, no… O czymś takim nie słyszałem. Ten maluch ma jakieś dwa tygodnie, a sroki niosą się w maju albo czerwcu, wrzesień to zdecydowanie za późno… Skąd ją masz? – zaczął badać dłońmi ptaszka. Wiola w skrócie opowiedziała mu zajście z pomarańczowymi. Stasiński znowu gwizdnął, ale inaczej, ze złością. Jak jego wkurzała ludzka bezmyślność! Zniszczyć drzewo, bo komuś przeszkadzało skrzeczenie srok. Poczuł przypływ sympatii dla Wioli, a jednocześnie ulgę, że nie spełniła się ta absurdalna obawa o ciążę. Wpadł w paranoję, a przecież kobiety nie zachodzą w ciążę ot tak, a między nimi chyba jednak nic nie było – znał się na kobietach i wiedział, że te, z którymi zawarł bliższą znajomość, zachowywały się potem w sposób zauważalnie inny od tych, których nie udało mu się oczarować. Wszystko to sprawiło, że zaczął przyglądać się Wioli uważniej. Naprawdę była niebrzydka. Może twarz miała trochę za wąską, ale w ogóle – niezła z niej laska. Stasiński wciągnął brzuch i wyprostował się, żeby w pełnej krasie zaprezentować swoją sylwetkę. Kiedyś grał w kosza, był dobrze umięśniony i w ogóle, ale zbliżał się do pięćdziesiątki i niestety, trochę się zaokrąglił tu i ówdzie. – Ze sroką wszystko w porządku. To chyba samica. Jeśli robotnicy przepłoszyli rodziców, już nie wrócą, choć sroki to ptaki wyjątkowo odważne i bardzo przywiązane do potomstwa.

Ciekawe, że mała była sama… Tak czy siak – nie udałoby się jej odchować przez jesień na tyle, żeby przetrwała zimę. Padłaby i tak. Więc może lepiej, że ją znalazłaś. Masz ją gdzie trzymać? – zapytał. – Ja? – Wiolę zatkało. – Ja myślałam, że ty ją weźmiesz, przecież kochasz zwierzęta… Ja… nie mam co z nią zrobić, wynajmuję kawalerkę, cały dzień jestem w pracy. – No coś ty, nie będę brał wszystkich zwierząt, które mi tu znoszą. Skończyłbym jak stary Noe. Ty ją znalazłaś, to ją weź. Chyba że chcesz, żebym ją zawiózł do ptasiego azylu, no, ale tam to będzie mieszkała do końca swojego smutnego życia. A ty mogłabyś ją zdziczyć. – Zdzi… co? – zdumiała się Wiola. – Dzikie zwierzęta się udomawia, żeby mogły z nami mieszkać. Sroka u ciebie się udomowi. Ale potem możesz ją zdziczyć i przywrócić naturze. Jeśli ci się uda, sroka znajdzie wiosną partnera, zbuduje gniazdo i złoży jajka – rozgadał się Stasiński. Wiola, która z początku była całkowicie przeciwna pomysłowi zajmowania się małą sroką, nagle spojrzała na to inaczej. Uratuje pisklę, a potem da mu szczęście, sprawi, że to stworzonko skrzywdzone przez ludzi będzie wiodło satysfakcjonujące, srocze życie. – Tak! Dobra! Zaopiekuję się nią, a potem ją zdziczę! – zadeklarowała z entuzjazmem. Stasiński przyglądał jej się przez chwilę. Jaka jednak była ładna, ta Wiolka, a jak się ślicznie cieszyła – jak dziecko. Urzekające. – Pomogę ci. Chcesz? – zapytał, dotykając lekko trzymanej przez Wiolę sroczki, a mimochodem także jej dłoni. Wiola podniosła na niego rozgwieżdżone oczy i się uśmiechnęła. * * * Końcówka lata okazała się dla Jacka Wtorka wyjątkowo łaskawa. Portret, który wykonał dla biskupa Kota, nie znalazł wprawdzie uznania w oczach jego zastępcy, natomiast zaowocował wielce lukratywnym zleceniem. Na sławetnej mszy z okazji święta Matki Boskiej Zielnej obecna była bowiem pani Eugenia, właścicielka kawiarni Kocie Sprawki. Portretem kota w biskupich szatach zachwyciła się do tego stopnia, że postanowiła uwiecznić w podobnej manierze wszystkie swoje mruczące czworonogi, których było aż dwanaście! Obrazy miały być duże, za każdy płaciła gotówką. A jak wiadomo, nic tak artyście nie poprawia humoru jak pewność, że przez najbliższe dwanaście miesięcy będzie miał co włożyć do garnka. – Wobec takiej hossy pewnie nie rozśmieszy cię już najkrótszy dowcip świata… – August Fąfara udał szczery żal, wysłuchawszy entuzjastycznej opowieści Wtorka, który właśnie odniósł pierwsze malowidło do swojej kociej mecenas i postanowił opowiedzieć o swoim farcie przyjacielowi (po cichu liczył też na jakiś obiadek podsunięty przez panią Aldonę – matka proboszcza była dziwna, ale nie można jej było odmówić tego, że umiała dobrze gotować). – Jaki to znów najkrótszy dowcip? – zdziwił się artysta. – Oto on: idzie malarz do bankomatu. – Fąfara zatarł ręce, rechocząc rubasznie. – No… idzie i co? – I koniec! – Proboszcz parafii Świętych Aniołów Stróżów zanosił się śmiechem. – Nie rozumiem. – Były członek grupy artystycznej Warzywo zmarszczył brwi, próbując wyłuskać choćby gram humoru z żartu wielebnego. – Oj, Jacuś, ty taki mało lotny jesteś. – Fąfara podrapał się po zarośniętej szczęce. – Chodzi o to, że biedny malarz nie ma co robić przed bankomatem. Że malarz i bankomat to takie światy, które się nie stykają! Samo zestawienie ich w jednym zdaniu jest bardzo zabawne! Wtorek machnął ręką i postanowił tego nie komentować. Już dawno zauważył, że Fąfara najbardziej lubi się śmiać z własnych dowcipów, i to głupawych. Trudno, taki jest i już. Weszli