Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony751 239
  • Obserwuję554
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań512 954

Paul Tremblay - Głowa pełna duchów

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Paul Tremblay - Głowa pełna duchów.pdf

Filbana EBooki Książki -P- Paul Tremblay
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 227 osób, 181 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 278 stron)

Spis treści TYTUŁ TYTUŁOWA MOTTO CZĘŚĆ. PIERWSZA 01. 02. 03. 04. 05. 06. 07. 08. 09. 10. 11. 12. 13. CZĘŚĆ. DRUGA 14. 15. 16. 17.

18. 19. 20. 21. 22. CZĘŚĆ. TRZECIA 23. 24. 25. 26. Podziękowania

- WIEM, że to musi być dla ciebie bardzo trudne, Meredith. Bestsellerowa pisarka Rachel Neville ubrana jest w idealny strój na jesień: ciemnoniebieski kapelusz pasujący do spódnicy i beżowa wełniana marynarka o guzikach wielkich jak głowy kociaków. Ostrożnie kroczy po nierównym chodniku. Kamienie łupkowe wystają krzywo z ziemi, poruszając się pod podeszwami butów niczym chwiejące się mleczaki w dziąsłach sześciolatka. Gdy byłam małą dziewczynką, owijałam sobie mleczaki czerwoną nicią dentystyczną, która zwisała mi potem z ust, dopóki ząb sam nie wypadł. Marjorie twierdziła, że tylko ją tym drażnię, i goniła za mną po całym domu, próbując ciągnąć za nić, ja zaś płakałam i wrzeszczałam wniebogłosy, bo z jednej strony była to świetna zabawa, ale z drugiej bałam się, że jeśli choć raz ustąpię siostrze, ona wyrwie mi nie tylko ten jeden ząb, lecz wszystkie za jednym zamachem. Czy aż tyle lat minęło od czasów, kiedy tu mieszkaliśmy? Skończyłam dopiero dwadzieścia trzy lata, jednak gdy mnie

pytają, mówię, że mam ćwierć wieku minus dwa. Lubię patrzyć na miny rozmówców, którzy muszą nagle zmagać się z matmą. Trzymam się z dala od bruku, idąc przez zaniedbane podwórko, które wiosną i latem zazwyczaj przypomina bujną dżunglę, teraz zaś, wraz z pierwszymi falami jesiennych chłodów, zaczyna wyraźnie marnieć. Liście i chwasty łaskoczą mnie po łydkach, wczepiają się w tenisówki. Gdyby Marjorie tu była, może uraczyłaby mnie jakąś opowieścią o robakach, pająkach i myszach czających się pośród zgniłej zieleni, gotowych do zaatakowania każdej głupiutkiej dziewczyny, która nie trzyma się wyznaczonej ścieżki. Rachel pierwsza przechodzi przez próg. Ona ma klucz, ja nie. Stoję więc z tyłu, odrywam z drzwi płat białej farby, a potem wkładam ją do kieszeni jeansów. Czemu nie miałabym wziąć sobie jakiejś pamiątki? Z tego, co widzę, wielu innych zrobiło dokładnie to samo. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo tęskniłam za tym miejscem. Teraz wydaje się zupełnie szare. A może zawsze takie było? Powoli zakradam się do środka, opierając się plecami o drzwi. Stojąc na wytartym parkiecie foyer, zamykam oczy, by móc zestawić wszystkie tkwiące w pamięci fotografie z rzeczywistością powrotu córy marnotrawnej: sufity tak wysokie, że nigdy nie mogłam niczego dosięgnąć, niezniszczalne kaloryfery czające się w kątach tych wszystkich pokoi, łaknące tylko tego, by znów parzyć dłonie nieostrożnych dzieci; przede mną jadalnia, dalej kuchnia, tu nie trzeba nawet zwalniać kroku, potem korytarz, prosta droga wiodąca ku drzwiom na tyłach; na prawo salon, kolejne korytarze, szprychy kół, pode mną, pod podłogą, piwnica i chłód jej betonowej posadzki, od którego nawet teraz drętwieją mi palce stóp. Po lewej klatka schodowa, niczym rozdziawiona paszcza fortepianu: białe poręcze i czarne stopnie. By dotrzeć na górę, trzeba pokonać aż dwa półpiętra. Wygląda to tak: sześć stopni, półpiętro, skręcasz w prawo, potem jeszcze pięć stopni, znów obracasz się w prawo i już tylko sześć schodów dzieli cię od korytarza. Najbardziej podobało mi się to,

że docierając na górę, musisz wykonać pełen obrót wokół własnej osi, ale z drugiej strony nigdy nie przestałam narzekać na ten jeden brakujący stopień w połowie wspinaczki. Otwieram oczy. Wszystko jest stare i zaniedbane, ale pod pewnym względem dokładnie takie samo jak wtedy, przed laty. Kurz, pajęczyny, spękany tynk i odłażące tapety wydają się nieprawdziwe. Dowody na upływ czasu są niczym rekwizyty na potrzeby opowieści, powtarzanej już tyle razy, że straciła znaczenie, nawet dla nas - tych, którzy byli jej bohaterami. Rachel siedzi na skraju podłużnej kanapy stojącej w niemal pustym salonie. Narzuta chroni ją przed każdym, kto okaże się na tyle nieostrożny, by na niej usiąść. A może to właśnie Rachel jest chroniona, może to ona dzięki narzucie nie musi martwić się o bezpośredni kontakt z pleśniejącym meblem? Kapelusz na jej kolanach wygląda niczym kruchy pisklak przepędzony z gniazda. W końcu postanawiam skomentować jej stwierdzenie, mimo że już pewnie o nim zapomniała. - Tak, to dla mnie trudne. I proszę, nie mów do mnie Meredith. Wolę po prostu Merry. - Przepraszam, Merry. Może nasza wizyta tutaj wcale nie była dobrym pomysłem. - Rachel wstaje, kapelusz spada na podłogę, jej dłonie znikają w kieszeniach marynarki. Ciekawe, czy ona także ma swoje łuski wyschniętej farby, skrawki tapet albo inne pamiątki świadczące o przeszłości tego miejsca. - Możemy przeprowadzić wywiad gdzie indziej, gdzie ci tylko pasuje. - Nie, nie ma problemu. Zgodziłam się przecież. Rzecz w tym, że... - Jesteś zdenerwowana. To oczywiste. - Nie - odpowiadam melodyjnym głosem własnej matki. - Chodzi dokładnie o to, że... Jestem przeciwieństwem osoby zdenerwowanej. Niemal przytłacza mnie myśl, jak świetnie się tutaj czuję. Może dziwnie to zabrzmi, ale cieszę się, że wróciłam do domu. Nie wiem, czy to ma dla ciebie jakikolwiek sens, zazwyczaj nie jestem też taka gadatliwa, więc może i trochę się denerwuję, ale proszę, usiądź, za moment do ciebie dołączę.

Rachel znów siada na kanapie i mówi dalej: - Merry, wiem, że nie znamy się zbyt dobrze, ale naprawdę możesz mi zaufać. Potraktuję twoją opowieść z całym szacunkiem i troską, na jakie zasługuje. - Dziękuję, nawet przez chwilę w to nie wątpiłam - odpowiadam, siadając na przeciwnym, miękkim jak kapelusz muchomora, skraju kanapy. Całe szczęście, że siedzę na tej narzucie. - Ale ja nie ufam samej opowieści. Bo to na pewno nie jest moja opowieść. Nie należy do mnie. I ciężko mi będzie ciągnąć ją przez niezbadane wcześniej obszary. - Uśmiecham się, dumna z tej nieoczekiwanej metafory. - Traktuj mnie zatem jako towarzyszącego ci odkrywcę. - Szczery uśmiech przychodzi jej łatwiej niż mnie. - Jak go zdobyłaś? - pytam. - Jak co zdobyłam, Merry? - Klucz. Kupiłaś ten dom? To wcale nie byłby taki zły pomysł. To prawda, że oprowadzanie ludzi po niesławnym domu Barrettów nie przyniosło poprzedniemu właścicielowi wielkich korzyści finansowych, lecz to nie musi znaczyć, że teraz będzie podobnie. Przy okazji to byłaby całkiem niezła promocja twojej książki. Ty albo twój agent moglibyście pozałatwiać kolejne spotkania autorskie. Odczyty i autografy w tej jadalni z pewnością stanowiłyby miły smaczek. Można by tu nawet otworzyć stoisko z różnymi przerażającymi pamiątkami, jako dodatek do sprzedaży książek. Mogłabym pomóc w przygotowywaniu inscenizacji w pokojach na górze. Jako - jakiego słowa użyto w umowie? - „konsultant kreatywny”, mogłabym dawać ludziom odpowiednie wskazówki... - zatraciłam się w czymś, co miało być zwykłym żartem, a teraz nie mogło się skończyć. Kiedy wreszcie przestałam bełkotać, uniosłam kciuki i palce wskazujące, jakbym chciała zamknąć twarz Rachel w wyobrażonym kadrze. Śmiała się uprzejmie po każdym wypowiedzianym przeze mnie zdaniu. - Wyjaśnijmy to sobie od razu, Merry, moja najdroższa konsultantko kreatywna, ja wcale nie kupiłam waszego domu.

Mówiłam szybko, nie będąc w stanie zatrzymać słów dla siebie: - Tak, to chyba najrozsądniejsze. Nie chodzi wcale o wygląd tego miejsca. Ale jest takie powiedzenie: kupując dom, kupujesz też problemy jego dawnych mieszkańców. - Dzięki twojemu bardzo rozsądnemu żądaniu, by nikt więcej nam dzisiaj nie towarzyszył, zdołałam namówić agenta nieruchomości, żeby pożyczył mi klucz i dał trochę czasu. - To z pewnością pogwałcenie jakiegoś przepisu, ale nikomu nie zdradzę twojego sekretu. - Dochowywanie tajemnic jest twoją mocną stroną? - Nie jestem w tym najgorsza... - Na moment zamilkłam. - Jednak częściej to tajemnice rządzą mną, a nie ja nimi - dodałam, chyba tylko dlatego, że chciałam być zwięzła i zabrzmieć zagadkowo. - Nie będzie ci przeszkadzać, Merry, jeśli włączę teraz nagrywanie? - Co, nie będziesz robić notatek? A ja już wyobrażałam sobie ciebie z piórem i małym czarnym notesem, zawsze ukrytym w kieszeni. Miał być pełen kolorowych oznaczeń i zakładek, dzielących kartki na te z researchem, krótkimi charakterystykami i losowymi, choć przejmującymi, obserwacjami na temat miłości oraz życia jako takiego. - Ha! To zupełnie nie w moim stylu. - Rachel wyraźnie się odprężyła, a potem wyciągnęła rękę i złapała mnie za łokieć. - Jeśli mogę, podzielę się kolejnym sekretem: nawet ja sama nie jestem w stanie odszyfrować moich bazgrołów. Sądzę, że jedną z moich głównych motywacji, by zostać pisarką, była chęć odegrania się na nauczycielach i dzieciakach zawsze wyśmiewających mój charakter pisma. - Jej uśmiech był szczery i momentalnie sprawił, że polubiłam ją jeszcze bardziej. Podobało mi się też to, że nie farbowała włosów, by ukrywać siwiznę, że trzymała się prosto, ale nie była sztywniarą, że zakładała sobie lewą stopę na prawą, że jej uszy nie były za wielkie w stosunku do twarzy i że nie skomentowała dotąd faktu, jak niepokojący i pusty stał się dom, w którym spędziłam dzieciństwo. - Ach, słodka zemsta! - zaśmiałam się. - Twoją przyszłą

autobiografię nazwiemy „Metoda Palmera musi umrzeć!” a potem wyślemy egzemplarze do tych wszystkich zdezorientowanych i pewnie już emerytowanych nauczycieli, a każda książka będzie oczywiście zawierała nabazgrany na czerwono autograf. Rachel rozpina marynarkę i wyciąga smartfona. Schylam się, żeby podnieść jej niebieski kapelusz. Uprzejmie otrzepując go z kurzu, zamaszystym ruchem kładę sobie na głowie. Ale jest na mnie za mały. - Ta-dam! - Wyglądasz w nim dużo lepiej ode mnie. - Naprawdę tak sądzisz? Rachel znów się uśmiecha. Tym razem nie potrafię odczytać jej uśmiechu. Stuka palcami w ekran telefonu, a pustą przestrzeń salonu wypełnia donośny, piskliwy odgłos. To okropny dźwięk, pobrzmiewa w nim jakiś chłód, jakaś stateczność. - Może zaczniemy od tego - znów odzywa się Rachel - że opowiesz mi o Marjorie i o tym wszystkim, co działo się wcześniej. Zdejmuję kapelusz z głowy, kręcąc nim na palcu. Siła odśrodkowa albo go utrzyma, albo pośle w przestrzeń. Po chwili zwycięża ta druga opcja, a ja zaczynam się zastanawiać, gdzie też on wyląduje w tym wielkim pustym domu. - Moja Marjorie - zaczynam, lecz momentalnie milknę, bo nie mam pojęcia, jak wyjaśnić to, że przez te piętnaście lat moja starsza siostra wcale się nie postarzała. I nigdy tak naprawdę nie było żadnego wcześniej.

OSTATNIA DZIEWCZYNA Racja, to tylko zwykły BLOG! (ależ retro!) Ale być może to właśnie Ostatnia Dziewczyna jest najlepszym blogiem w dziejach!?!? Zajmuję się tutaj wyłącznie rzeczami okropnymi, okropniejszymi oraz najokropniejszymi. Książki! Komiksy! Gry wideo! Filmy! Liceum! Od najbardziej kiczowatych flakofestów aż po wyszukane móóózgi w sosie własnym, serwowane wyłącznie w kinach studyjnych. Uwaga na spoilery! Zamierzam się nieźle zabawić, ale bez obaw, was też będę rozpieszczać!!!! BIO: Karen Brissette Poniedziałek, 14 listopada, 20XX Opętanie, piętnaście lat później: odcinek pierwszy (część pierwsza) Tak, wiem, ciężko uwierzyć, że nasz (a już na pewno mój) ulubiony program reality show Opętanie był emitowany aż piętnaście lat temu. Cholercia, półtorej dekady, dacie wiarę? Ach, te oszałamiające dni podsłuchów, torrentów, zrzutek społecznościowych i gospodarki przedkryzysowej!

Jeśli zamierzacie wpłynąć na wzburzone wody mojej wielkiej dekonstrukcji wszystkich sześciu odcinków programu, zdecydowanie będziecie potrzebować większej łodzi. Mam wam tyle do opowiedzenia. Na temat samego pilota można by walnąć całą dysertację! Dłużej już tego nie zniosę! Wy dłużej już tego nie zniesiecie! Karen, błagamy, przestań nas drażniiiić!!!! Wyobraźcie sobie, że kolejne słowa wypowiada władczy głos: Jeśli w pierwszej dekadzie drugiego tysiąclecia jakiś program był w sezonie jesienno - świątecznym zamieniany na inny, znaczyło to, że ten pierwszy już na wieki wyląduje w koszu. Jednak po sukcesie Duck Dynasty i całej reszty tak zwanych „wieśniackich reality show", dowolny program reality mógł stać się hitem bez względu na porę roku, w jakiej był nadawany. (Swoją drogą to całe „wieśniackie reality" - nazwa ewidentnie nadana przez burżujów, o ile tacy jeszcze w ogóle istnieją - wypełniło lukę pomiędzy sitcomami i dramatami przeznaczonymi dla zastępów niebieskich kołnierzyków... pamiętacie jeszcze Diuków hazardu albo Green Acres? Eee, ja też nie). Discovery Channel postawił na Opętanie, choć na pierwszy rzut oka była to rzecz niespecjalnie wieśniacka. Program rozgrywał się w (tak, użyłam czasownika „rozgrywał się", jakby to była fikcja, i zrobiłam to specjalnie, bo każdy reality show jest przecież ustawką, to oczywista oczywistość, drodzy państwo) na przedmieściach Beverly, w stanie Massachusetts. Wielka szkoda, że Barrettowie nie kupili chaty w sąsiednim Salem, gdzie, jak każdy wie, dawno, dawno temu z ogniem poszły liczne tak zwane wiedźmy. Zatem błagam: jak sequel, to tylko w Salem! Oczywiście żartuję, ale czemu niby nie mogli tego nakręcić gdzieś, gdzie już wcześniej torturowano i skazywano młode niepokorne dziewczyny na śmierć? Nie odbiegając jednak od tematu... Owszem, na pierwszy rzut oka w programie nie było wieśniaków, zaściankowości, bajorek pełnych wkurwionych żółwi, żadnego tak zwanego chłopskiego rozumu i tłustych brodaczy w za dużych kombinezonach roboczych. Barrettowie byli wręcz stereotypową rodziną z klasy średniej, w czasach gdy

klasa średnia była już skazana na wymarcie. Jednak to właśnie ta ich średnioklasowość stała się istnym magnesem dla wszystkich niebieskich kołnierzyków zasiadających przed telewizorami. Tak wielu Amerykanów uważa się przecież za część klasy średniej, nawet kiedy z całą pewnością do niej nie należą, i pragnie w nią wierzyć tak samo mocno, jak we wszystkie kapitalistyczne wartości. A więc pojawiła się tutaj ta rodzina jak z sitcomów z lat osiemdziesiątych (w stylu Family Ties, Who's the Boss czy Growing Pains) , napastowana przez potężne siły zewnętrzne (zarówno realne, jak też fikcyjne) , jednak Opętanie szczególnie mocno trafiło do wszystkich niebieskich kołnierzyków dzięki postaci Johna. Barretta, bezrobotnego ojca po czterdziestce. Finanse rodziny - zresztą nie tylko tej - legły w gruzach, łagodnie mówiąc. Barrett przez dziewiętnaście lat pracował w fabryce zabawek Barter Brothers, ale stracił robotę, gdy tylko Hasbro przejęło firmę, likwidując zarazem istniejącą od ośmiu dekad fabrykę w Salem (Znowu to Salem! Gdy się podziewają wszystkie moje wiedźmy?) John nie skończył studiów, w fabryce siedział od dziewiętnastego roku życia, zaczynając przy taśmie, a potem wspinając się po zabawkowej drabinie aż do momentu, gdy został kierownikiem działu korespondencji. Po niemal dwóch przepracowanych w firmie dekadach dostał na odchodne wynagrodzenie za trzydzieści osiem tygodni pracy, dzięki czemu był w stanie się utrzymać przez kolejne półtora roku. Dłużej się nie dało, zważywszy, że Barrettowie mieli dwie córki na utrzymaniu i duży dom do spłacenia, nawet nie licząc już tych wszystkich tęsknot, marzeń i obietnic charakterystycznych dla stylu życia klasy średniej. Pilotowy odcinek zaczyna się właśnie opowieścią o kłopotach Johna. Ależ genialny pomysł autorów/producentów/ twórców tego programu! Rozpoczynanie serii od samego opętania i jego inscenizacji byłoby zbyt banalne i - mówiąc szczerze - trochę głupawe. Zamiast tego dostaliśmy ziarnisty czarno-biały montaż chwil, które John spędził w fabryce, produkując gumowe zabawki w czasach starego dobrego prosperity. Potem nastąpiło

cięcie i przez ekrany przemknęło kilka do zwariowania szybkich migawek: politycy z Waszyngtonu, ruch Occupy Wall Street, wiece Tea-party, wykresy wzrostu bezrobocia, chaos sal sądowych, kolejne gadające głowy, a na końcu ludzie ze łzami w oczach wychodzący z fabryki, która przez tyle lat zapewniała im utrzymanie. Już w pierwszych minutach stajemy się świadkami tak dobrze nam znanej amerykańskiej tragedii gospodarczej. Program zyskuje odpowiedni ciężar, a ziarna niepokoju zasiewa w nas oddana z pełnym realizmem historia Johna Barretta: wykastrowanego postmilenijnego samca, żywego symbolu załamania się patriarchalnego modelu społeczeństwa i jeszcze - do jasnej cholerci - facet całkiem nieźle uosabiał to wszystko, nie uważacie? Ech, nie zamierzałam wcale zaczynać mojego opisu serii wpisem poświęconym akurat polityce. Obiecuję, że później przejdziemy do krwawej jatki, ale najpierw musicie być dla mnie nieco pobłażliwi. BO KAREN WAM TAK KAŻE!!! Jeśli Opętanie miało naśladować dziesiątki ultrakonserwatywnych filmów na temat przypadków opętania i ogólnie całej reszty poprzedzających ten program horrorów, musiało to robić, wspierając się na zgarbionym grzbiecie pana domu. Przesłanie było oczywiste. Tatuś Barrett nie miał pracy, a zarówno rodzina jako jednostka społeczna, jak też całe społeczeństwo jako takie znajdowały się już w daleko posuniętym stadium rozkładu. Biedna mamuśka, Sarah Barrett (lojalna kasjerka bankowa) podczas otwarcia pojawia się wyłącznie w tle. O fakcie, że to właśnie ona utrzymuje rodzinę, wspomina się dopiero w ostatnich minutach pilota, gdy kobieta sama opowiada o swojej pracy w jednym z wywiadów. Oglądając czołówkę, możemy widzieć Sarah ledwie przez ułamek sekundy, przy szybkim montażu zdjęć ślubnych i tych z dwiema córkami, Merry i Marjorie. Na zdjęciach wszyscy są uśmiechnięci, jednak w tle gra złowieszcza muzyka... (dum, dum, DUM!) .

POWIEDZIAŁAM RACHEL, że to, co przydarzyło się Marjorie i naszej rodzinie, nie miało określonego początku ani żadnego punktu startowego. A jeśli nawet taki istniał, w wieku lat ośmiu nie byłam tego świadoma, szczególnie że nawet ta mająca już niemal ćwierć wieku „ja” też nie potrafi go dostrzec z dystansu. Co gorsza, moje wspomnienia wymieszały się z koszmarami, z ekstrapolacją, z opowieściami moich dziadków, ciotek i wujków, z wszystkimi miejskimi legendami i kłamstwami rozsiewanymi przez media, z popkulturą, z niekończącym się strumieniem internetowych stron/blogów/kanałów YouTube'a, które poświęcono naszemu „reality show” (a nie mogę ukryć faktu, że czytam i oglądam te rzeczy częściej, niż powinnam). No i wszystko to splątało się z tym, co wiedziałam wtedy, i tym, co wiem teraz, tworząc mi pod czaszką jeden wielki węzeł. Pod pewnymi względami moja osobista historia przestała być moja, ponieważ była dosłownie i w przenośni nawiedzona przez

siły zewnętrzne, co zdaje się niemal tak przerażające jak to, co się wydarzyło. Niemal. Zanim zacznę, dam wam mały przykład. Kiedy miałam cztery lata, rodzice wybrali się na dwa zorganizowane przez Kościół weekendy tak zwanego Zbliżenia Małżeńskiego. Z drugiej, trzeciej i czwartej ręki dowiedziałam się, że tata mocno nalegał na wzięcie udziału w tym przedsięwzięciu, licząc, że dzięki temu pokonają rozmaite przeszkody, które pojawiły się w ich małżeństwie, a jeszcze na dodatek na nowo odkryją Boga - zarówno w swoim związku, jak i w życiu. W tamtym okresie mama nie była już katoliczką, w ogóle nie była tak zwaną osobą wierzącą-praktykującą, toteż mocno sprzeciwiała się temu pomysłowi. Ale koniec końców i tak się zgodziła. Można jedynie spekulować, czemu tak się stało, bo nigdy nikomu tego nie wyjaśniła, mnie także. Już sam fakt, że o tym wspominam, mocno by ją zawstydził. Pierwszy weekend nawet im się udał, nocowali w drewnianej chacie, były spacery po lesie, dyskusje w grupach, dialogi w parach, każdy spisywał swoje pytania i odpowiedzi dotyczące szeroko pojętego małżeństwa, a potem dyskutowano je w kontekście wybranego fragmentu Biblii. Najwyraźniej za drugim razem nie poszło już szczególnie dobrze, mama ponoć poszła sobie stamtąd w cholerę, gdy tymczasem tata przed całym zgromadzeniem cytował starotestamentowy fragment na temat tego, jak to żona musi być posłuszna mężowi. Całkiem zresztą możliwe, że ta historia o mamie w gniewie opuszczającej zgromadzenie jest przesadzona, oparta jednak na kilku solidnych filarach: moi rodzice naprawdę skrócili ten drugi weekend i noc spędzili w kasynie w Connecticut, i choć ojciec - gdy już byłyśmy starsze - stał się bardziej wierzący, czy może bardziej gorliwy, przez wszystkie te lata poprzedzające egzorcyzm ani on, ani my nie chodziliśmy do żadnego kościoła. Wspominam o tym, by mówić zarazem precyzyjnie i niczego nie pomijać, a także wskazać wam, że tak naprawdę tata wcale nie cytował wtedy Biblii, mimo że wiele osób chciałoby w to wierzyć. Nie próbuję przez to powiedzieć, że tata nie mógłby skierować

do mamy żadnego obraźliwego cytatu, wręcz przeciwnie, to do niego bardzo podobne. Zresztą i dalszą część tej opowieści nietrudno sobie wyobrazić: mama wybiega z chatki, tata stara się ją dogonić, błagając o wybaczenie, próbując jakoś jej to wszystko wynagrodzić i zabierając ją koniec końców do kasyna. Ale tak naprawdę z tych całych Zbliżeń Małżeńskich pamiętam tylko to, że rodzice wyjechali gdzieś, mówiąc nam, że niedługo wrócą. Gdzieś było jedynym słowem, które jako czterolatka zdołałam zapamiętać. Nie znałam koncepcji czasu czy odległości. Wiedziałam więc tylko, że są gdzieś, co brzmiało nieco groźnie, niczym pojęcie zapożyczone prosto z bajek Ezopa. Byłam przekonana, że mieli dość tego, że zawsze wyjadam ze spaghetti sam makaron bez sosu, więc w końcu sobie wyjechali już na dobre. Tata zawsze narzekał, że nie wierzy, że ten sos mi nie smakuje, skoro dodał mi nawet specjalnie masełka i pieprzu. Kiedy ich nie było, mną i Marjorie opiekowała się młodsza siostra taty, ciocia Erin. Marjorie się nie przejmowała, ale ja tak strasznie się bałam, że nie mogłam zasnąć. Zbudowałam sobie twierdzę z pluszaków, a ciotka bez końca śpiewała mi różne piosenki. Dla niej nie miało znaczenia, jakie to piosenki, skoro pewnie i tak słyszałam je wcześniej w radiu. No dobrze, obiecuję, że nie będę umieszczała w przypisach wszystkich źródeł (obojętne, czy sprzecznych z moją wersją, czy też ją potwierdzających). Tylko tutaj, na samym początku całej opowieści, chciałam podkreślić, jaki to śliski temat, a potem może być nawet gorzej. Szczerze mówiąc, pomijając w tym momencie wszystkie zewnętrzne wpływy na moją historię, niektóre rzeczy nadal pamiętam w każdym przerażającym szczególe, i to tak wyraźnie, że boję się zagubić w labiryncie własnych wspomnień. Pozostają też jednak kwestie niejasne, równie niepoznawalne jak umysł drugiej osoby, i obawiam się, że w mojej głowie niektóre rzeczy zlały się ze sobą, a inne trwały krócej, niż miało to miejsce w rzeczywistości. Zatem, mając to wszystko na uwadze, możemy znowu wrócić na właściwy tor.

W całym tym przydługim wstępie staram się po prostu znaleźć najodpowiedniejszy moment, od którego powinnam zacząć. Choć z drugiej strony, przecież już zaczęłam, nieprawdaż?

NA ŚRODKU SYPIALNI miałam taki kartonowy domek do zabawy. Był biały, z czarnym zarysem dachówek, zaś pod okienkami znajdowały się rysunki kolorowych kwiatów w doniczkach. Z dachu wyrastał gruby komin z cegieł, zbyt mały, by przelazł przez niego Święty Mikołaj - nie, żebym wierzyła jeszcze wtedy w Mikołaja, udawałam jednak, że wierzę, żeby nikomu nie zrobiło się przykro. Teoretycznie powinnam pokolorować cały domek, jednak tego nie zrobiłam. Podobał mi się fakt, że pozostał biały, a niebieskie ściany mojej sypialni przypominały niebo. Więc zamiast ozdabiać go z zewnątrz, wypełniłam domek pluszakami, gniazdem uwitym z kocyków, a wewnętrzne ściany pokryłam rysunkami mnie samej i mojej rodziny, w rozmaitych sceneriach i pozach, często przedstawiając Marjorie jako wojowniczą księżniczkę. Najczęściej przesiadywałam w moim kartonowym domu -

okna zamknięte, drzwi zatrzaśnięte - z książeczką na kolanach i rozkładaną lampką w dłoni. Nigdy specjalnie nie obchodziły mnie świnki i ten ich idiotyczny piknik. Nie interesował mnie żaden durny bananowy pojazd, ani samochód zrobiony z ogórka czy nawet z hot doga. Szaleńcza jazda Psa Dingo i niekończące się pościgi Oficera Flossy'ego tylko mnie drażniły Szukałam jedynie wzrokiem tego łobuza Goldbuga, mimo że już znaczniej wcześniej odnalazłam go na każdej stronie i nawet zapamiętałam, gdzie się ukrywał. Na okładce kierował żółtym buldożerem, a na kartach książki skrył się na tylnym siedzeniu koziej ciężarówki, siedział też za kierownicą czerwonego garbusa, który wisiał w powietrzu na linie holowniczej. Zazwyczaj jednak był tylko parą żółtych ślepi gapiących się na mnie zza szyby samochodu. Tata powiedział, że kiedy byłam bardzo mała, dostawałam wścieklizny, jeśli nie udało mi się znaleźć Goldbuga. Uwierzyłam mu, nie wiedząc nawet, co oznacza słowo „wścieklizna”. Miałam osiem lat, co oznacza, że byłam już zbyt dorosła, by czytać książkę Richarda Scarry'ego Samochody, ciężarówki oraz inne jeżdżące rzeczy, o czym nieustannie przypominali mi rodzice. To, co czytałam i czego nie czytałam, nagle okazało się istotne i stanowiło jedną z głównych przyczyn wybuchów gniewu w rodzinie Barrettów, oczywiście w czasach poprzedzających to, co przytrafiło się Marjorie. Rodzice martwili się - mimo uspokajających zapewnień lekarza -że moje lewe oko wcale nie robi się silniejsze, nie jest w stanie dogonić swojego towarzysza z sąsiedniego oczodołu, i to właśnie dlatego miałam dosyć przeciętne wyniki w nauce i nie czytałam książek odpowiednich dla mojego wieku. Czytałam oczywiście całkiem nieźle, jednak bardziej interesowały mnie opowieści, które wymyślałyśmy razem z siostrą. Aby nieco ich udobruchać, nosiłam pod pachą rozmaite tak zwane „książki z rozdziałami” - jak nazywała je moja nauczycielka w drugiej klasie, pani Hulbig - udając, że czytam coś, co czyta się w starszych klasach. Zazwyczaj te moje udawane lektury były banalnymi książkami przygodowymi. Ich uproszczona fabuła sprowadzała się do

rozwinięcia tego, co było w tytule, i niemal zawsze na ich kartach pojawiała się jakaś magiczna bestia. Zatem odpowiedzi na pytania mamy, o czym była dana książka, wcale nie należały do trudnych. A mówiąc szczerze, wcale nie czytałam w kółko Samochodów i ciężarówek... Poszukiwania Goldbuga były po prostu moim rytuałem, gdy czekałam, aż ja i Marjorie zabierzemy się do spisania własnych opowieści. Dodawałyśmy do książki dziesiątki historii, niemal każdy, nawet najmniej ważny bohater Scarry'ego miał własną, spisaną na kartkach historię. Oczywiście nie pamiętam ich wszystkich, ale jedną na przykład poświęciłyśmy kocicy jeżdżącej samochodem, która utknęła w kałuży melasy. Brązowe ohydztwo wyciekło z cysterny, która na zbiorniku miała wielki, wykonany czarnymi literami napis MELASA. Na twarzy kotki dorysowałam kwadratowe okulary w czarnej oprawie, podobne do tych, które sama nosiłam (dorysowywałam je zresztą każdemu bohaterowi naszych opowiadań). W przestrzeni między nią a cysterną, zapisałam maczkiem (choć z błędami) następującą opowieść: „Kocica Merry spóźniła się do pracy w fabryce butów, ponieważ utknęła w kałuży kleistej melasy. Była tak wściekła, że aż zleciał jej z łebka kapelusz! Utknęła na dobre, na cały dzień i całą noc. Tkwiła na środku drogi przez długie, długie dni, aż przyszły zaprzyjaźnione mrówki i wyjadły całą melasę. Kocica Merry nagrodziła je owacją na stojąco, a potem zaprosiła do domu. Zbudowała dla nich wielkie mrowisko, żeby mogły u niej zamieszkać. Merry ciągle z nimi rozmawiała, każdej mrówce nadała imię zaczynające się na literę A i karmiła ulubionym przysmakiem: melasą!”. Wszystkie opowiadania były krótkie i dziwne, no i miały oryginalne - choć raczej szczęśliwe -zakończenia. Pomysły najczęściej pochodziły od Marjorie, ona też zadecydowała, by wszystkie zwierzęta nosiły moje imię. Po odnalezieniu Goldbuga na ostatniej ilustracji chwyciłam książkę, a potem wyprułam z kartonowego domku, wybiegając z mojego pokoju i pędząc korytarzem prosto do sypialni Marjorie. Biegłam boso, stukając stopami o drewnianą podłogę, specjalnie,

żeby było mnie słychać. Lepiej, by siostra wiedziała, że się zbliżam. Jesienią ustanowiono w domu nowe protokoły zachowania prywatności. Marjorie zaczęła zamykać drzwi sypialni, co znaczyło: „Merry, trzymaj się z daleka albo popamiętasz!”. Zazwyczaj zamykała się, gdy musiała odrabiać lekcje i nad ranem, gdy ubierała się przed wyjściem do szkoły. Marjorie miała czternaście lat i była w pierwszej klasie. Ta nowa, licealistka potrzebowała znacznie więcej czasu na przygotowanie się do wyjścia niż młodociana gimnazjalistka, którą jeszcze nie tak dawno była. Siostra całkowicie zmonopolizowała przesiadywanie w łazience na piętrze, a potem jeszcze tkwiła w pokoju tak długo, aż mama w końcu zaczynała krzyczeć, że spóźnimy się do szkoły albo na jakieś inne zaplanowane spotkanie, ponieważ Marjorie jest taka samolubna łamane przez smarkata. Po słowie samolubna zazwyczaj chichotałam, bo mama czasami wykrzykiwała słowa zbyt szybko, by język mógł nadążyć, i brzmiało to jakby jej zdaniem Marjorie była szambolubna. Byłam potem nieco rozczarowana, gdy Marjorie schodziła po schodach jako zwykła dziewczyna, a nie jakiś szambolubny stwór z mackami. Tamten dzień był jednak typową leniwą sobotą, nie spodziewałam się więc, że drzwi sypialni siostry będą zamknięte. Respektowałam wprowadzone przez Marjorie zasady prywatności w takim stopniu, jak każda młodsza siostra, ale Marjorie pewnie usłyszała moje tupanie w korytarzu. Dysząc, stanęłam pod jej drzwiami - jedynymi w całym naszym starym domu, których jeszcze nie wymieniono. Solidny dąb, pociągnięty ciemną, pasującą do podłogi farbą, był na tyle gruby, by powstrzymać barbarzyńskie ataki młodszego rodzeństwa. Te drzwi były zupełnie niepodobne do moich tanich drzwiczek ze sklejki, po których za zgodą rodziców mogłam bazgrać i dekorować je tak, jak mi się tylko podobało. Dębowe, zębowe! Była sobota, miałam więc pełne, wynegocjowane wcześniej prawo zapukać do drzwi Marjorie, i tak też zrobiłam. A potem zwinęłam palce w trąbkę i krzyknęłam