Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony782 290
  • Obserwuję571
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań527 012

Piotr Tederko - Włóczęga w pięciu smakach. Bazary i odludzia

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :18.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Piotr Tederko - Włóczęga w pięciu smakach. Bazary i odludzia.pdf

Filbana EBooki Książki -P- Piotr Tederko
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 144 stron)

Piotr Tederko WÓCZĘGA W PIĘCIU SMAKACH Bazary i odludzia

© Copyright by Piotr Tederko Projekt okładki: Piotr Tederko Zdjęcie na okładce: Marian Rusek Ilustracje: Marian Rusek, Paweł Górski, Dominika Borkowska oraz Piotr Tederko Konsultacje lingwistyczne: Dominika Borkowska ISBN 978-83-272-3778-1 Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji zabronione bez pisemnej zgody autora. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści Wstęp 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8. 9. 10. 11. 12. 13. 14. 15. 16. 17. 18. 19. 20.

21. 22. 23. 24. 25. 26. 27. 28. 29. 30. Fotografie O autorze Przypisy

Wstęp Xinjiang, Shinjang, Sinciang, Sinkjang, , ‫ئ‬‫ﺎ‬‫ﭘ‬‫ﺘ‬‫ﻮ‬‫ﻧ‬‫ﻮ‬‫ﻡ‬ ‫ئ‬‫ﯘ‬‫ﻳ‬‫ﻐ‬‫ﯘ‬‫ﺭ‬ ‫ى‬‫ﻨ‬‫ﺠ‬‫ﺎ‬‫ﯓ‬ ‫ﺭ‬‫ﺍ‬‫ﻳ‬‫ﻮ‬‫ﻥ‬ , Chiński Turkiestan, Ujgurstan, Autonomiczny Okręg Ujgurski. Marka piwa. Najrozleglejsza prowincja Chin. Zajmuje 1,6 miliona kilometrów kwadratowych, czyli jest sześciokrotnie większy od Polski. Obecna nazwa w chińskim tłumaczeniu brzmi Nowa Granica. Egzotyczny i niełatwy obszar na rozdrożu właściwych Chin, Mongolii, Kazachstanu, Kirgizji, Pakistanu, Indii i Tybetu. Na obrzeżach dzikie góry: Tien-Szan, Kun-Lun, Pamir, w środku: rozgałęziający się Jedwabny Szlak, jadeity z Kotliny Tarymskiej, geograficzny środek Azji. Taklamakan – pustynia o sławie jednego z najbardziej niegościnnych obszarów na Ziemi – przechowuje duchy zaginionych karawan i zasypane antyczne miasta. Na północnych obrzeżach pustyni, u stóp Tien-Szanu w tektonicznej studni Kotlina Turfańska sięga 154 metrów poniżej poziomu morza. Jest to jedno z najgorętszych, i najsuchszych miejsc na świecie. W sercu tej pustki i na dnie depresji leży oaza wokół Jeziora Księżycowego (Aydingkol). Natrafisz tam na bajeczne ogrody, fenomenalne uprawy i najsłodsze w całej Azji owoce. Napijesz się słynnych turfańskich win. Cesarstwo Chińskie wykazywało zainteresowanie Xinjiangiem już od dwóch tysiącleci. Obszar przez setki lat przechodził z rąk do rąk. Znajdował się pod panowaniem Chińczyków, Persów, Mongołów,

Turków, Ojratów, Rosjan. Jedwabny Szlak – jedno z bogactw regionu – przyczynił się do rozwoju miast, z których część pochłonęła pustynia, inne są wciąż dumne z historii liczącej nieraz tysiące lat. Bogata tradycja kultury to jednak nie tylko efekt tysiąca lat wpływów cywilizacji Islamu i obecności na tych ziemiach wyznawców Proroka, ale i daleko starsze wpływy buddyzmu, a nawet chrześcijańskich nestorian. W środku Azji unosi się delikatny zapaszek środkowej Europy. Ujgurowie uważają się za kuzynów Hungarów. Węgrzy są więc tutaj podejmowani ze szczególną atencją, a skoro Polak, Wegier – dwa bratanki, więc czemu z tego nie skorzystać? Największą jednak atrakcją Xinjiangu są ludzie. Rdzenni mieszkańcy to Ujgurowie – muzułmański naród pochodzenia tureckiego. Stanowią najliczniejsza grupę narodową w Xinjiangu (45% spośród 22 milionów), jednak intensywny napływ Chińczyków narodowości Han może wkrótce znieść ich dominację. Smagli, o wyraźnie niechińskich rysach. Nieraz spotkasz wśród nich blondyna o niebieskich oczach. Odznaczają się gościnnością, znakomitą kuchnią (baranina, makarony, warzywa, owoce, placki pszenne), krewkim charakterem, muzycznym talentem oraz nieprzejednaną awersją do chińskiej administracji państwowej. Zakorzenionych tradycji rebelianckich nie jest w stanie zdusić policyjny system narzucony przez chińskie władze, więc co chwila słyszymy o rozruchach w Urumqi lub Kashgarze. Dominika – znawczyni i smakoszka Chin – nie miała istotnych kłopotów z przekonaniem nas do konieczności podjęcia trudu odwiedzenia Xinjiangu. Początkowo jednak wyrażała wątpliwości co do pomysłu wyprawy w tak szczególnym okresie jak Olimpiada w Pekinie w 2008 roku:

- Wszędzie pełno policji, problemy z transportem, wszystko trzy razy droższe niż zwykle… Na co nam to? Okazało się jednak, że stan wyjątkowy związany ze światową imprezą sportową może stworzyć zaskakujące okoliczności szczególnie istotne dla włóczęgów takich jak my. Olimpiada to przede wszystkim najazd zagranicznych gości, którym trzeba zapewnić bezpieczeństwo i zarazem nie budować wizerunku dyktatorskiej tyranii. Dla przyzwyczajonego do wszechwładzy chińskiego policjanta nastał trudny okres bycia przynajmniej zewnętrznie życzliwym i tolerancyjnym. Można więc powiedzieć, że na czas balu demon przywdziewa uśmiechniętą maskę. Nawet w najbardziej zapadłej dziurze, gdzie przez myśl mu nie przejdzie mu wizyta zagranicznych gości. Na podstawowy środek lokomocji wybraliśmy rowery, co pozwoliło dotrzeć w zakamarki, w które nie prowadzi żadna turystyczna trasa opisana w przewodniku, a większość z mieszkańców nie widziała białego przybysza jeszcze nigdy. Za chwile rozpoczniesz poznawanie magicznych Zachodnich (i nie tylko) Chin naszymi oczami. Czas więc na parę słów na temat osób pośredniczących w akcie poznania: Dominika – wytrawna podróżniczka, świetna znawczyni kultury i języka Chin – w Xinjiangu nieraz daje się zaskoczyć. Marian – fizyk teoretyk cierpiący na obsesję uściślania świata według teorii mechaniki kwantowej. W tym szaleństwie miewa przebłyski i widzi sedno sprawy Paweł – gawędziarz spod znaku grupy opowiadaczy zwanej Studnią O. niezrównany bajarz i bajerant. Urodą odpowiada przedstawicielom antycznego narodu Bai – niebieskookich,

jasnowłosch mieszkańców Kotliny Tarymskiej, za północno-zachodnią granicą starożytnych Chin. Piszący te słowa – spisujący szczegóły i ulotne wypowiedzi, uczestnik wielu fascynujących włóczęg Mapka trasy:

1. Moskiewskie lotnisko Szeremietiewo-2, mimo pierestrojki i wszelkiego dalszego zamętu, nie traci nic z imażu wyreżyserowanego przez twórców dojrzałego socrealizmu. Pierwsze, co rzuca się w oczy, to brak miejsc siedzących. Zatęchłe powietrze i zmęczony tłum przelewający się korytarzykiem uwikłanym wśród sklepów i straganów. Smród z toalet miesza się z odorem bijącym od kałuży wypływającej spod stoiska z napojami. Zdejmujemy buty przed kontrolą bagażową i atmosfera gęstnieje jeszcze bardziej. Burzowe chmury zwierają się nad moskiewskim niebem za brudną szybą i robi się nastrój jak w piosence Wysockiego „Moskwa – Odessa”. Na szczęście dziś Пекин открыт i usadowiwszy się w samolocie, możemy spokojnie trawić dziesięć tysięcy li dzielące nas od chińskiej stolicy. Podróżujący na sąsiednich fotelach młodzi Amerykanie niecierpliwie dopominają się alkoholu, który w Aerofłocie doprawiony jest słonymi cenami. Tym przyjemniej zaskakuje nas smaczna i obfita kolacja z pieczoną rybą. Duchowej strawy dopełniają serwowane na plazmowych ekranach legendarne hollywoodzkie i mosfilmowe produkcje archiwalne, których niezawodność w sklejaniu powiek jest również legendarna.

2. Czy można nazwać śniadaniem posiłek podany o 22.30 domowego czasu, a złożony z samotnej bułeczki z dżemem okraszonej gorzką kawą i krwistym niebem nad mongolskimi stepami? W Pekinie jeszcze nie jesień, choć w kolorze nieba dominuje żółć pyłu znad Gobi. Daje się jednak wyczuć bliskość olimpiady. – Państwo na igrzyska? Witamy sportowców! – wykrzykuje urzędnik obsługujący bramkę wyjściową, obmacując wzrokiem kształty rowerów okręconych taśmą streczową. Ze względu na bliskość międzynarodowej pompy wydano okólnik zobowiązujący przedstawicieli mniejszości narodowych do opuszczenia stolicy na okres igrzysk – dowiaduje się Dominika w lotniskowym przedstawicielstwie kolei. Nic więc dziwnego, że bilety na nieliczne pociągi do Xinjiangu i Mongolii Wewnętrznej wyprzedano na kilka dni do przodu. Automat do wymiany pieniędzy, poczęstowany solidną dawką dolarów, odzywa się narodowym hymnem. Wykrzykuje po chińsku: - Naprzód, naprzód, NAPRZÓD!!! - po czym wypluwa fury zmiętych chińskich banknotów. Podjąwszy błyskawiczną decyzję, inwestujemy lwią część (1600 juanówi od osoby) posiadanej gotówki w ostatnie miejsca na odlatujący za godzinę Boeing 777 linii East China do Urumqi. Z ledwością przepychamy rowery przez rentgenowską

bramkę do bagażu nadwymiarowego, do której inni pasażerowie pchają wypchane sizalowe torby, drewniane skrzynie, a nawet oszalałego z przerażenia psa. Nie zdążywszy odetkać uszu po długim locie z Moskwy, znów wznosimy się w przestworza. – Czy wiecie, że czyste niebo nad Chinami to prawdziwa rzadkość? – mówi Dominika, usiłując przebić wzrokiem otaczające nas brudnożółte chmury. – Nie jest to powodowane klimatem, jak oficjalnie podaje się w mediach, tylko dymami z tysięcy fabryk otwieranych tu każdego roku. Po krótkiej drzemce czas na pierwszą przekąskę na chińskiej ziemi, a właściwie na chińskim niebie. W czasie serwowania posiłku milkną rozmowy, a samolot wypełnia się przypominającym szmer leśnego strumienia chóralnym mlaskiem setek ust. Ryż z mięsem marynowanym z fasolą i marchewką, z wyczuwalnym posmakiem glutaminianu pomaga trawić egzotyczne mordobicie emitowane bite dwie godziny z samolotowych ekranów. Mija film, dwie drzemki i 1510 mil. Podchodzimy do lądowania. Pasażerowie nawykli do nieziemskich upałów drżą na wiadomość, że w stolicy Xinjiangu jest tylko 21°C. Urumqi rozciąga się na zalanej deszczem pustyni i migocze setkami kałuż szybko parującymi w południowym skwarze. Rowery odczuły trudy transportu. Marian ma złamany bagażnik, zaś Paweł uszkodzony pancerz linki hamulca. Nasze pierwsze kroki kierujemy więc do zakładu mechanicznego. – Jesteście Francuzami? – szefowa przyzwoicie wyglądającego podmiejskiego sklepu rowerowego podejmuje nas arbuzami. Mieszkańcy przeżywają niedawny przejazd grupy kilkuset kolarzy zmierzających z Paryża do Pekinu przez Urumqi i przez skrzyżowanie,

przy którym właśnie stoimy. Urumqi jest miastem najdalej na Ziemi oddalonym od morza. Składa się z szerokich ulic, blokowisk rozrzuconych bezładnie w stepie. Rdzenni mieszkańcy to Ujgurowie, Kazachowie i Mongołowie. Najwięcej jest jednak napływowych Chińczyków, którzy, jak wszędzie, uważają się za rasę wyższą. Pokonanie 35 kilometrów dzielących dworzec lotniczy od autobusowego zabiera nam 8 godzin przedzierania się przez zagmatwane centrum, zakorkowane autostrady i apokaliptyczne blokowiska. Szczególnie skutecznie opóźniają nas zawiesiste zapachy dobiegające z knajpy otoczonej stołami bilardowymi pod dziurawym brezentem. Za 49 juanów dostajemy miskę wybornej jagnięciny z ostrymi paprykami, sałatkę z wąskich liści o niezidentyfikowanej nazwie, znakomity ogórek z czosnkiem, półmisek pieczonej ryby w ostrym sosie i czajnik lurowatej herbaty. Jedzenia starcza dla czworga i jeszcze zostaje. Poposiłkowa ociężałość daje się we znaki. Tymczasem w centrum miasta trzeba zdwoić uwagę. Jesteśmy zmuszeni do przemieszczania się autostradą. Poruszanie się po chińskich drogach potrafi postawić włos na głowie nawet najbardziej opanowanym kierowcom. Dla Chińczyka za kółkiem dać się wyprzedzić to poważny afront. Jazda autostradą to wieczne wyścigi i nieustanne zajeżdżanie sobie drogi. Dworzec autobusowy znajduje się na południowych krańcach miasta, wśród starej zabudowy i straganów spiętrzonych stosami melonów i arbuzów. Biały budynek dworca ozdobiony wieżyczkami bierzemy za meczet. Autobus do Hotanu odchodzi o 20.00 czasu ogólnochińskiego, co sprawia, że na formalności związane z biletamiii pozostaje nam pół godziny. Mimo to zdążamy się jeszcze zaopatrzyć

w wodę i owoce (przed nami 22-godzinna podróż przez pustynię Taklamakan), spokojnie złożyć rowery i przepuścić je przez aparat rentgenowski obecny tu niemal w każdym publicznym przybytku. Chińskie autobusy dalekobieżne zamiast foteli mają rzędy piętrowych prycz i podłogę wyłożoną dywanem. – W środkowych Chinach podróże takimi autobusami są okropne – mówi Dominika, moszcząc się pod wzorzystym kocykiem. – Powietrze stoi, a Chińczycy palą i wymiotują. Najgorsze jest jednak, jak ściągną buty. Tutaj używa się takich tanich plastikowych skarpetek, a zwyczaj mycia nie dotyczy części ciała poniżej pasa. Jednak tym razem mamy szczęście. Większość pasażerów to Ujgurowie. Schludni mężczyźni o kaukaskich lub tureckich rysach przyobleczeni w białe koszule i islamskie czapeczki porozumiewają się gardłowo-syczącą mową. Obwieszone złotem kobiety zazwyczaj milczą. Nikt nie pali w czasie jazdy. Warkot motoru częściej niż rozmowy przerywają telefony komórkowe emitujące nostalgiczne orientalne melodie. Paweł rozłamuje aromatyczny placek nan i częstuje śliwkami. Zapada czerwony zmierzch nad żwirowymi przedpolami pustyni i dalekimi łańcuchami Tien-Szanu. Przed nami i za nami opustoszała wstążka drogi.

3. Godzinny postój w sercu pustyni, pośród wydm zasypujących drogę. Sfalowany piach po horyzont. Potomkowie nomadów nie mają żadnych skrupułów przed śmieceniem. Pobocza przyozdobione warstwą polietylenowych torebek, opakowań po napojach przemieszanych z organicznymi pozostałościami po tysiącach podróżnych, którzy jak my się tu zatrzymali. Na południowych krańcach pustyni zaczynają się rzadkie oazy ulepione z glinianych domostw, skrawków anemicznej roślinności wsysanej przez piach i nieprzebrane zwały śmieci. Młoda dziewczyna jadąca do Niya uczy nas podstawowych ujgurskich zwrotów. Ja sim sys – witam; jahmed – dziękuję. Wraz ze zbliżaniem się gór Kun Lun pustynia traci surowe oblicze, przystrajając się w pola kukurydzy, elektryczne trakcje, zakola rzek o kolorze cementu lub mlecznej kawy. Na jednym z przystanków za miasteczkiem Keria rozpoczyna się exodus pasażerów do latryn ustawionych na żwirowisku. Po drodze wszyscy zostają wylegitymowani przez policję. Skośnooki patrol zbliża się do autobusu. Szperamy w poszukiwaniu paszportów, ale funkcjonariusze na nasz widok machają rękami. Sprawdzaniu tożsamości podlegają jedynie miejscowi. Na terenach objętych niepokojami etnicznymi i ujgurskim ruchem separatystycznym chińskie władze wprowadziły

poważne ograniczenia w prawach przemieszczania się przedstawicieli mniejszości narodowych. Postój w Keria. Na miejscowym bazarze wywołujemy zbiegowisko. Wystarcza, że Paweł wręcza wiekowemu żebrakowi pomiętego juana. Ten wyciąga z przepastnych kieszeni ubłoconego płaszcza wielkie jak dłoń fałszowane starożytne monety, jakieś bransoletki. Bazarowi włóczędzy chcą zobaczyć, co ma w rękach stary, inni pchają się, przyciągnięci zbiegowiskiem. W geometrycznym tempie gromadzą się ciekawscy w lnianych czapeczkach, brodaci mężczyźni, dzieci. Po paru minutach jest taki ścisk, że z trudem udaje się wydostać z ciżby. Marian kupuje ujgurską czapeczkę, w której wygląda jak proboszcz. Brak mu jedynie gustownego pomponika. Hotan to pogrążone w gorącej kurzawie miasto z gwarnymi bazarami, żółtym niebem i strzelistymi minaretami zdobnymi w kolorowe mozaiki. Zatrzymujemy się we wzmiankowanym w przewodniku Lonley Planet hotelu Hetian Ying Binguan, oddalonym o parę przecznic od dworca autobusowego. Po zainstalowaniu się w pokoju (pięcioosobowy narożny pokój bez łazienki za 120 juanów) udajemy się na wieczorną przechadzkę. Koloryty kuchenne. Miejsce ryżu typowego dla Hanów zajmuje makaron tradycyjnie przyrządzany przez muzułmańskich mieszkańców Chin – Huiówiii i Ujgurów. Kunszt kucharzy na poczekaniu ręcznie przyrządzających porcje makaronu w przydrożnych jadłodajniach jest zaskakujący. Do tego najczęściej podawana jest duszona jagnięcina i warzywa. Wszędzie dostaniesz tłuste szaszłyki. Jedzenie ma łagodniejszy smak niż w centralnych Chinach, zaś bezpłatna herbata – beznadziejna. Mimo braku ulicznego oświetlenia życie na ulicach Hotanu tętni do

późnych godzin. Po zapadnięciu ciemności piesi poruszają się niemal wyłącznie jezdnią, mimo nieustającego ruchu rowerów i riksz. Strach pomyśleć, w co można wdepnąć na nieoświetlonych chodnikach. Marian jednak w coś wdepnął, co potwierdzają oględziny i obwąchiwanie obuwia. Nie jest jasne, czy lepki ślad jest pamiątką z Hotanu czy z szaletu w okolicach Keria. Zielona herbata i piwo „Sinkijang” kołyszą do snu wśród tropikalnego skwaru, który nie chce odpuścić mimo nocy.

4. Ogólnochińska godzina szósta nie jest tu najszczęśliwszym momentem wstawania. Wymarłe ulice zroszoną nawierzchnią odbijają słabą poświatę rzadkich latarń. Cisza, tylko odległy głos muezina napomina do modlitwy. 08.30, szary świt. Ujgurski wyszynk, stoły z grubą zatłuszczoną ceratą, wokół opustoszały jeszcze bazar. Znakomity świeżo ugnieciony makaron ze smażonymi kiełkami, warzywa i lurowata herbata to nasza śniadaniowa uczta. Zataczając się z obżarstwa, ruszamy w powolny obchód sklepów i bazarów, robiąc gigantyczne zakupy, na które, prócz góry jedzeniaiv , składa się tandetny niklowany garnek z cieniutkiej blachy, kilka metrów badziewnego sznurka i para zapalniczek niedających iskry. Najwięcej zachodu zabiera przemyślne przysznurowanie do opasłego bagażu góry placków nanv . Nie tylko ze względu na konieczność zastosowania takich splotów, które nie zniszczą gorącego jeszcze ciasta, ale na narastające w zawrotnym tempie zbiegowisko tworzące się wokół naszych rowerów. Młodzi mężczyźni, starcy, brodaci, wąsaci, chłopcy i malcy w kolorowych czapeczkach - po zatamowaniu ruchu na ulicy, wśród rikszowych dzwonków i porykiwania klaksonów, każdy pcha się dotknąć, pomacać sakwy, uszczypać lakier marianowego Gianta. Wreszcie, po wysiłku, jakiego wymagało przerwanie gęstniejącego

kordonu, obieramy kierunek zachodni i suniemy wzdłuż zawalonych odpadami rynsztoków na wyścigi z dymiącymi autobusami, oślimi dwukółkami, i motorikszami pełnymi rozwianych białych koszul oblekających brodate postacie. U wylotu z Hotanu Marian łapie gumę. Robimy postój na stwardniałym rudym błocie przy wielkim ośmioramiennym skrzyżowaniu, gdzie po raz pierwszy rzeczywistość geograficzna, poparta relacjami zagadniętych szoferów, wchodzi w sprzeczność z rzeczywistością map „dwusetek” rodem ze Sztabu Generalnego Armii Czerwonej, zdobytych za pośrednictwem Biblioteki Miejskiej w Berlinie. Kierując się na Karakasz, porzucamy główną szosę. Trafiamy do barwnych podmiejskich osad. Drewniane i gliniane rudery, malownicze kramy wkomponowane w zeschły gaj. Wszystko, nawet niebo i ciekawskie spojrzenia oglądających się za nami dzieci i starców, pokrywa żółtawy pył z pustyni. Dwie godziny jedziemy po przyzwoicie wyasfaltowanym trakcie. W Sajszambebazar, znęceni gęstym zapachem pieczonego mięsa, stajemy przy zatłoczonym kramie pełniącym obowiązki miejscowej jadłodajni, a zarazem kulturalnego centrum wsi. Krzykliwe zbiegowisko tworzy się w momencie, gdy dotykamy stopami pylistej ziemi. Zasiadamy przy niskim stole pod drewnianym daszkiem, w który już dawno nie bębnił deszcz. Nad zakopconym piecem katedra dymu. Poczerniały od ognia Ujgur, manipulując wielkimi patelniami, co chwila pieści ręką zwisający z sufitu talizman czy fetysz w kształcie koziej stópki. Czary? Młodzi mężczyźni pędzą ku nam, porzuciwszy wyścigowe motory. Spod pach dorosłych wyrastają dzieci i milczą wpatrzone w nasze zakurzone twarze. Jednak nikt nie żebrze, za ubrania nie ciągnie.

Największe zainteresowanie budzi powstający właśnie rękopis niniejszej relacji. Ktoś z szacunkiem ujmuje w twarde dłonie zeszycik rozmiarów książeczki do nabożeństwa i z trudem odcyfrowuje: – ...powieki... – Po wieki niech Allach pochwalony będzie. Ktoś, kto włada szczątkowym chińskim, objaśnia Dominice: – Nie bójcie się tego zbiegowiska. Ci tutaj to spokojni, przyjaźni ludzie. Tylko nigdy jeszcze nie widzieli białego człowieka. Chyba, że na filmach. Fakt ten trochę zaskakuje. Jesteśmy przecież na starożytnym południowym Jedwabnym Szlaku. Czyżby posiekanie Azji granicami doszczętnie odebrało tej drodze historyczne znaczenie pomostu między Wschodem i Zachodem? Paweł stara się odbudować kulturową przepaść, inaugurując polsko-ujgurski towarzyski mecz piłkarski przed sklepem. Wtroiwszy cztery miski makaronu z podsmażaną jagnięciną, kilka butli miejscowego piwa ze śnieżnymi szczytami na etykietkach i pół kubeczka paprykowej przyprawy (wcale nie tak ostrej, jak by sobie tego życzył Marian), ruszamy w dalszą drogę. Małe meczety, wozy pokryte wzorzystymi dywanami, śnieżnobiałe tuniki, skwar, gnijące melony, stado gęsi w sizalowych workach, zakurzone osły, rozbebeszone ciężarówki, ryk motorów, przydrożne składy węgla, rozwalone parkany... Droga gubi się w koleinach zaschłego błota i po 10 kilometrach wyprowadza na skraj pustyni. Zarośla i cień urywają się nagle. Kilkaset metrów za wypełnionym błotnistą kawą kanałem irygacyjnym wegetują jeszcze zmięte zasiewy, aż wszystko przegrywa walkę ze słońcem, by ustąpić gorącemu żwirowi. Przed nami po horyzont słońce zmierzające na

zachód, czyli zaglądające coraz śmielej w oczy, piach, rude tumany pyłu wznoszące się jak baszty i wszechpotężny skwar. Sfalowane pustkowie przestrzelone po horyzont lśniącą czarną wstęgą rzadko niepokojoną przez ciężarówki, jeszcze rzadziej – spocone autobusy. Przejeżdżamy 50 kilometrów wśród żaru pustyni. Słońce jeszcze wysoko i wcale nie robi się chłodniej, choć na zegarze dwudziesta. Zabudowania na horyzoncie. Keria. Na mapie oznaczona jest jako wioska, ale czy wioską nazwać można stację benzynową, posterunek milicji i parę ruder zrozpaczonych samotnością? Niewątpliwie tak. Na setkach kilometrów pustkowia taka Keria to prawdziwa atrakcja, która przyciągnie niemal każdego szofera zapachem podsmażonych bakłażanów, krągłościami melonów, i nie tylko melonów. Z tego (a być może i innych) względu nasza obecność w ubożuchnej jadłodajni przy porżniętym stole nikogo nie dziwi. Nieliczni bywalcy odklejają na chwilę wzrok od rozkrzyczanego krwawą rąbanką telewizora. Mierzą nas nieprzeniknione spojrzenia spod zmierzwionych czupryn. Wokół kobiety szczelnie okutanej wełnianym zawojem wirują nitki makaronu – w niknącym świetle zmierzchu roznosi się magia. Paweł jest zachwycony i prosi o jeszcze. Piszący te słowa wyrusza na poszukiwanie hydrantu. Jedyne tutejsze ujęcie wody to rura z zardzewiałym kurkiem obficie rzygająca wodą koloru mlecznej kawy, o zapachu ropy, z kleistym osadem mułu i piasku. Woda pochodzi z rowu irygacyjnego. Po skromnej kolacji paroma gestami udaje się nakłonić leciwą sprzedawczynię melonów do udzielenia noclegu. Dostajemy do dyspozycji obszerne łoże wyłożone dywanami. Gospodyni w geście gościnności skrapia klepisko herbatą z czajnika, byśmy nie podusili się pyłem unoszącym się gęstą chmurą przy każdym kroku.

Do Dominiki przyczepia się śniady skośnooki młodzian w przepoconej koszuli barwy amerykańskiej zieleni. Zasypuje serią pytań o cel wyprawy, planowaną trasę, noclegi, pochodzenie. Nietrudno wyczuć profesjonalne zainteresowanie agenta bezpieki. 22:00. Szkarłaty zmierzch nad pustynią. Nachodzi chęć zanurzyć umęczone ciało w nieprzejrzystym odmęcie ciepławego strumienia, zaś dusze w głębinie ciężkiego snu.

5. O pierwszym brzasku odbijamy od głównej szosy na południe. Po kilkunastu kilometrach drogi nr 725 wjeżdżamy w przedgórze Kun Lun. Pustynia zaczyna falować, a nadzwyczajnie gładka szosa wbija się w dolinki między coraz wyraźniej zarysowanymi grzbietami. Niektóre z piaszczystych kopców wieńczą żłobione przez erozję skały w kolorze spłukanej umbry. Powoli wspinamy się asfaltem zasypywanym przez piach. Łysą i wiatrem omiecioną równinę niespodziewanie zastępuje zadrzewione obniżenie z taflą sztucznie spiętrzonego jeziora. Widok to na pustyni Taklamakan niezwykły. Szlaban ozdobiony kolorowymi flagami wpuszcza nas do sennej wioski Lamus. Z budki obitej folią szczerzy resztki zębów nieogolony Ujgur w wytartym wojskowym mundurze. Droga mija gaje, poletka nadludzkim wysiłkiem wyrwane pustyni. Wzdłuż drogi ciągnie się rynsztok namiękły błotem spływającym z ogródków, chylą się drewniane i gliniane baraczki. Na drodze nieliczne ośle dwukółki. Kobiety okutane we wzorzyste chusty i brodaci mężczyźni w rytualnych czapeczkach odprowadzają nas długimi spojrzeniami. Około południa, gdy słońce i wspinanie się zaczynają już doskwierać, przystajemy w Dauievi i za dwa juany kupujemy pięknego melona. Na straganiku wśród pomidorów, w tekturowym pudełku, drzemie kura. Rozsiadamy się na wysokim

brzegu strumienia na posiłek. Owoc był śmiesznie tani, ale ta decyzja będzie nas sporo kosztować. Przez długą chwilę bacznie przyglądają nam się dwaj nieźle ubrani miejscowi. Ale ich wzrok jest wyraźnie inny od maślanego wgapiania się uprawianego przez miejscową gawiedź (która tutaj nie robi żadnego zbiegowiska). Po chwili starszy z mężczyzn nerwowo wyciąga komórkę, krzyczy coś w swym kaszlącym ostrym języku, po czym daje wyraźne znaki, że powinniśmy już jechać dalej. Gestem pokazuje dalszą drogę pod górę. Kończymy spokojnie melona mimo niecierpliwym nagabywań. Sytuacja wyjaśnia się za kilka kilometrów, u wjazdu do centrum wsi. U bramy na miejscowy posterunek milicji stoi śniady jegomość w białej koszuli. Gestem jednej ręki zaprasza do zmiany marszruty, drugą dłoń wyciągając po paszporty. Dalej jest duszne i zakopcone papierosami wnętrze komisariatu wypełnionego wytartymi meblami rodem z lat 70. ubiegłego wieku. Główny policjant wertuje nasze paszporty, na wieść, że jesteśmy z Polski (skąd?), długo przegląda atlasy, poradniki dla policjantów, książki z wzorami paszportów, po czym na wiele minut zawisa na telefonie, dzwoniąc w różne miejsca i wdając się w szekspirowskie dialogi. Podziwiamy facjaty miejscowych stróżów prawa zgromadzonych z nami na przedpotopowej kanapie – niektóre powykręcane i asymetryczne jak blizny po uciętych konarach starej wierzby, inne zupełnie europejskie. Mijają niepowtarzalne godziny naszej podróży, a my zmieniamy jedynie pokoje oczekiwań i jako aresztanci wypuszczamy się jedynie do smrodliwego wychodka. Pojadamy śliwki przyniesione przez wszędobylskie dzieci. Ze ścian przyglądają się nam zapyziali przywódcy Mao, Deng i jeszcze jakieś w monstrum w okularach spawacza. Pojawia się spocony jegomość sprzed sklepu z melonem

(ten z komórką). Jak się okazuje, mieliśmy nie lada zaszczyt, bo doniósł na nas sam sołtys. Zaczyna się niezdarne przesłuchanie za pośrednictwem młodej dziewczyny, gimnazjalistki może, która duka kilka słów po angielsku. Dominika nabiera śliwek w usta, zapominając chiński. Pamięta za to, jak dociekliwi i wnikliwi potrafią być funkcjonariusze specjalnie szkoleni w technice pozyskiwania informacji. Rozmowa nie posuwa się do przodu, śliwki znikają z talerza, przed budynkiem bawią się dzieci. Po dwóch godzinach zajeżdża czarna limuzyna bez numerów rejestracyjnych. Wytacza się policyjna elita. Delegacji przewodniczy śniady i milczący naczelnik okręgu z Pishanu. Funkcjonariusze przyjeżdżają w towarzystwie dzieci i tłumacza. Główny funkcjonariusz zajmuje biurko sołtysa i procedura przesłuchania zaczyna się od nowa. Atmosferę beznadziei i poniżenia podkreślają te same powtarzane w kółko pytania: kim jesteśmy, co tu robimy, po co, dlaczego nie jedziemy główną drogą. Daje się we znaki narastający z godziny na godzinę głód oraz fatalny angielski młodego tłumacza w bojówkach w panterkę. Wreszcie zapada wyrok: mamy natychmiast zawrócić i udać się w kierunku głównej drogi, i jechać na zachód, i zameldować się w hotelu w Pishanie akredytowanym dla turystów dewizowych. Jak daleko? Niedaleko, 100, może 150 kilometrów, ale na pewno mniej, 50 może. Droga prosta, dojedziecie w dwie godziny. Powód? Nie trzeba pytać. Dla waszego bezpieczeństwa. Tu jest bardzo, ale to bardzo niebezpiecznie. No i pogoda przecież załamuje się. Na sugestie piszącego te słowa, że jesteśmy osłabieni i z pewnością o suchym pysku nie damy rady, i dla nas to stanowczo za daleko, pada nieoczekiwana odpowiedź: