Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony752 317
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 367

Pocalunek kata - Mons Kallentoft

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki
Książki
-M-

Pocalunek kata - Mons Kallentoft.pdf

Filbana EBooki Książki -M- Mons Kallentoft
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 261 osób, 195 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 385 stron)

Prolog Podejmuję to tam, gdzie on skończył. Tyle mi pozostało. Słuchano mnie. Widzę to. Słuchały miliony. Trzymam w ręce tabletkę. Twoje usta są zamknięte, wargi kurczowo się zaciskają. Może tak jak ja zastanawiasz się, jakie to uczucie umierać? Jakie to uczucie, kiedy narząd po narządzie poddaje się jak linia frontu, która załamuje się w najgłębszym bólu, a każde okaleczane ciało należy do ciebie? Jakie to uczucie być ściskanym, miażdżonym, łamanym, opuszczanym? Być samotnym, naprawdę samotnym. Kiedy miłość jest nienawiścią, kiedy nie ma dokąd uciec. Wiem, jakie to uczucie. Nikt nie krzyczał głośniej ode mnie. I czemu to służyło? Niczemu. Nikt nie słyszał moich protestów. Nikt nie słuchał moich skarg. Dotykało mnie piękno tego świata i piękno słów: „Kocham cię”. Ale potem wszystko mi odebrano. I znów, wciąż od nowa, i można marzyć o sprawiedliwości, ale wszystko jest przypadkiem, rzutem kośćmi, loterią.

Teraz wybieram ciebie. Umrzesz. On wybrał cię jako pierwszy i było kilka powodów, by podjąć to po tym, jak jemu się nie udało. Właściwie nikt nie ma prawa dokonywać takiego wyboru. Ani oni, ani ty, ani ja. A jednak to robimy. Teraz odzyskuję kontrolę. A więc otwórz buzię, dziewczyno. Poczuj, jak moje palce szarpią kąciki twoich ust. Jesteś zmęczona. Widzę to. Wszyscy to widzą. Ale nikt nie przybędzie ci na ratunek, nie wiedzą przecież, gdzie jesteśmy. Mojej transmisji i moich linków zasadniczo nie da się namierzyć. Przyjmij śmierć. Może ona dobrze ci życzy. Policjant jęczy na podłodze, ale nie przeżyje. Jedno doprowadziło go tam, drugie – poprzez tysiące wyborów – tu, na tę kamienną podłogę. Zastanawiasz się, dlaczego robię to, co robię. Istnieje powód, ale mimo wszystko… Czy ten świat da się tak łatwo wyjaśnić? Wiem tylko jedno: Kiedy człowiek ma umrzeć, pieszczota jest bolesna, ale mocny ucisk w jednym punkcie uspokaja. Zupełnie jakbyśmy zbierali nasze życie, zanim nas opuści.

CZĘŚĆ I PORANEK TAKI JAK WSZYSTKIE

1 PONIEDZIAŁEK, 10 KWIETNIA 2017 Wielorybi brzuch samolotu jest pomalowany na szaro. Granatowa linia oddziela go od górnej części, która pomalowana jest na pastelowo niebieski kolor i sprawia, że cała maszyna wygląda, jakby pragnęła dążyć w górę, jakby przy zaledwie odrobinie mocy silników mogła sprzeciwić się prawom fizyki i aerodynamiki i stać się jednością z niebem. Ale dzisiaj nie ma nieba, tylko gęsta szara mgła, jakby ktoś rozpłatał gigantyczną baranią czaszkę i wylał zawartość. Zimny kwiecień, wciąż czuć zimowy chłód, od którego drżą nawet kości w ciele. Samolot porusza się powoli po asfaltowej drodze prowadzącej na pas startowy Linköping City Airport. Nad polami wokół unosi się gęsty opar i kadłub samolotu lśni w ledwie dostrzegalnej mżawce. Wszystko wskazuje na to, że boeing 737-700, mogący pomieścić stu trzydziestu dwóch pasażerów, lot KLM KL982 do Amsterdamu, wystartuje planowo o 07.10; czterdzieści miejsc jest zajętych. Obite niebieską tkaniną siedzenia zajmują biznesmeni, którzy później polecą dalej do innych, ważniejszych niż Amsterdam metropolii finansowych, oraz turyści, którzy udadzą się dalej ku słońcu i morzu, blisko i daleko. Ktoś odwiedzi coffeeshops i dzielnice czerwonych latarni, jakaś dziewiętnastoletnia dziewczyna zamierza podjąć pracę au pair w Szanghaju, dwójka niemogących usiedzieć na miejscu dzieci nie ma pojęcia, dokąd lecą, jakieś niemowlę doszło do wniosku, że to jest piekło na ziemi, a jego matka udająca

się do męża w Katarze się z nim zgadza. W kokpicie kapitan Tim De Hoynt upija łyk kawy. Czuje ciepło na języku i to mu poprawia samopoczucie, ale kawa nie jest wystarczająco gorąca i smaczna, by to miłe uczucie trwało długo. Stewardesa – ma chyba na imię Beatrice – najwyraźniej nie wie, jaka kawa mu najbardziej smakuje. Wczoraj zatrzymali się w hotelu nad Stångån, załoga wypiła w barze kilka kieliszków wina, a potem wcześnie położyli się spać. Tima właściwie nie powinno tutaj być, zamienił się na lot do Nowego Jorku z młodszym kolegą, który potrzebuje godzin na nowym airbusie, żeby móc się przenieść na dobrze płatną posadę w Singapore Airlines. Ta zamiana daje Timowi prawie cały dodatkowy dzień, który będzie mógł spędzić z synkiem, a to dobrze, bo widują się o wiele za rzadko. Wydaje się, że chłopczyk ma o to żal, a Tim też jest przekonany, że on i Wim zbyt wiele czasu spędzają z dala od siebie. Obejmuje dłonią kubek z kawą i wyobraża sobie, że to ciepły kark synka w jeden z tych poranków, gdy słońce świeci przez drzwi balkonowe, a chłopczyk jeszcze się nie obudził. Tim kiwa głową do drugiego pilota i słychać, jak z wieży kontroler mówi: Clear to go. Tim popycha drążek do przodu i samolot posłusznie reaguje. Z rosnącą prędkością mijają trzy zaparkowane myśliwce wielozadaniowe JAS – dumny szwedzki projekt. Tim zaczynał jako pilot bojowy w lotnictwie holenderskim i na widok tych samolotów tęskni za tym, by siła ciążenia aż wgniatała go w fotel i wyciskała powietrze z płuc. Ale to było w innym czasie. W innym życiu. Trochę dalej widzi szare hangary; nijaka falista konstrukcja dachów fabryki zbrojeniowej Saaba usiłuje przebić się przez opary mgły, ale staje się tylko kolejnym odcieniem szarości.

W kabinie część pasażerów już zasnęła, inni są podekscytowani, tęsknią za pierwszym piwem na urlopie, chcą jak najszybciej wznieść się w powietrze. Stewardesy, Beatrice Eriksson i Isabelle Sander, zajęły swoje miejsca, Beatrice z przodu, Isabelle z tyłu. Beatrice obciąga spódniczkę, żeby siedzący w pierwszych rzędach biznesmeni nie widzieli za dużo ud. W rzędzie piętnastym jakiś mężczyzna mocno, powoli pociera palce. Potem nieruchomieje, drga mu tylko jedna noga, nie potrafi nad tym zapanować, bez względu na to, jak bardzo się stara. Męczy się z pasami, musi je rozpiąć. Trzeba to zrobić. Najpierw ciągnie sprzączkę w niewłaściwą stronę, ale zaraz orientuje się, na czym polega błąd, robił to już setki razy, ciągnie ją w odwrotną stronę i pas się rozpina. Wstaje. Widzi go stewardesa przy kokpicie, dość młoda blondynka o długich włosach upiętych w surowy kok i ustach zaciśniętych w kreskę, tak wąskich, że prawie nie widać warg, i mężczyzna słyszy jej wołanie: – Sit down, sit down! Ale on nie zamierza siadać. Sięga do schowka na bagaż, chwyta klamkę i ją naciska, czuje ciepły, sztucznie szorstki plastik pod palcami, a potem powoli schowek się otwiera i drzwiczki zatrzymują się na dobrze dopasowanej wysokości. – Sit down! Stewardesa mówi coś do interkomu, mężczyzna to widzi. Torba. Jego duża, czarna nylonowa torba kupiona miesiąc temu w Ö&B. Ciągnie ją, musi ją opuścić na siedzenie. Kobieta mówi coś teraz przez głośniki.

Czy samolot zwalnia? Ktoś zbliża się do niego od tyłu, czuje pod podeszwami wibracje kroków na podłodze kabiny. To ta druga stewardesa? Odwraca się i widzi, że kobieta w granatowym uniformie zbliża się do niego, trzeba teraz działać szybko, a za oknem trawa jest mokra, świat jest szarą masywną nicością i nie będzie miał żadnych problemów z opuszczeniem go, jeśli przyjdzie co do czego. Pasażerowie wokół. Niemowlę wreszcie przestało wrzeszczeć. Kilka osób odwróciło się w jego stronę, inni są sparaliżowani, jakiś mężczyzna w drugim rzędzie krzyczy niskim głosem: – Siadaj, do diabła! Ale nikt nawet nie próbuje wstać. Jest już blisko. Stewardesa o rudych włosach. Mężczyzna ściąga torbę na siedzenie, rozpina zamek błyskawiczny; ona jest już tylko kilka rzędów od niego, ale nie zdąży. Wyjmuje pęk granatów. Jest ich siedem, zielonych, lśniących, złowrogich, splecionych drutem w jedną potężną bombę, zawleczki są połączone tak, że wystarczy jeden drobny ruch palca, żeby je wszystkie zdetonować. Samolot się zatrzymuje, ruda stewardesa nieruchomieje na widok upiornych owoców w jego ręce. A on unosi je pod sufit i widzi, jak całe jej ciało zadaje sobie pytanie: czy to w tej sekundzie skończy się moje życie? Trzyma nad głową granaty w jednej ręce, palec wskazujący jest wsunięty w pierścień jednej z zawleczek. – Porwanie! – krzyczy. – To jest porwanie. This is a hijacking. Nobody fucking moves. A jeśli zobaczę kogoś z komórką albo innym gównem, od razu wylecicie w powietrze.

2 Granat dźwigający pozostałe sześć jest zimny w mojej dłoni, jak śliwka, która wciąż wisi na drzewie w chłodny jesienny poranek. Kiedy kupiliśmy dom, śliwa była już dorosła, zasadzono ją kiedyś dawno temu w zachodnim kącie zarośniętego ogrodu. Jesienią podnosiłem cię, Josefine, do owoców, kiedy śliwki z kwaśnych i żółtych stawały się czerwone i słodkie, patrzyłem, jak wyciągasz w górę rączki, tak jak ja teraz, wysilasz się, próbujesz stać się większa, a ja unosiłem cię trochę wyżej, powoli, żebyś mogła ich dosięgnąć. Myślę o tym, jak w tej chwili naśladuję twój ruch, jak nasze ruchy naśladują się nawzajem, i dziwi mnie to, jak przejrzyste wydają się moje myśli, jak adrenalina sprawia, że mózg wykorzystuje więcej swoich możliwości niż zwykle. Śliwka, jabłko albo granat. Palec w pierścieniu zawleczki. Gdybym teraz dostał mocnego ataku kaszlu, samolot rozerwałoby na części, bo jeśli pierścień z zawleczką się wysunie albo puszczę łyżkę, nie będzie już odwrotu, wtedy powietrze się zagęści, skondensuje, eksploduje. Jasnoszare ściany kabiny wydają się wibrować przed moimi oczami i słyszę, jak ludzie płaczą, szepczą, ale nikt nie krzyczy, nikt nie wypowiada żadnych zrozumiałych słów, a stewardesy wycofały się na swoje miejsca. Ta niemal bez warg, na samym przodzie. Ruda znów jest za mną. Zdaję sobie sprawę, że na mnie patrzą. Stewardesy, wielu z pasażerów.

Próbuję ignorować ich spojrzenia, ale nie potrafię. Wiem, że muszę trzymać się myśli o tym, że są mięsem. Widzę, jak się kulą na niebieskich siedzeniach, jakie mają napięte ramiona, a jakaś matka próbuje uspokoić dziecko, pięcioletnią dziewczynkę w bluzeczce w różowe paski, która nie chce spokojnie siedzieć, nie rozumie, co się dzieje, czuje, że mama jest bliska płaczu, i zastanawia się, co jest nie tak. Dziewczynka w bluzeczce w różowe paski cichnie, wpatruje się w gazetę, ty też miałaś podobną bluzeczkę, kiedy byłaś mała, Josefine, i wiem, dlaczego to robię. Wiem, że muszę zostawić za sobą ten świat i wszystko, co zawiera. Jesteśmy niczym, Josefine. To właśnie ci pokazali, że byłaś niczym. I dlatego muszę to zrobić. Robię to ze względu na ciebie. Przychodzisz do mnie w snach. Prosisz, żebym podniósł cię do śliwek, ale nigdy nie jestem w stanie podsadzić cię wystarczająco wysoko i odchodzisz z zawiedzioną miną, a ja zostaję sam, bardziej samotny, niż sądziłem, że człowiek może być. Właściwie nie chcę zabijać niewinnych ludzi, jeśli nie będę naprawdę musiał, ale tylko taki sposób wymyśliłem. Drzwi do kokpitu są zamknięte, nie sposób ich sforsować, ale nie muszę się przez nie przedostać, w każdym razie nie teraz. Jeśli wystartują i będą chcieli mnie oszukać, mogę spróbować. Po sprawie tamtego szalonego pilota z Germanwings zamki takich drzwi są potężniejsze niż w bramie, którą mordercy wchodzą do nieba. Samolot stoi nieruchomo na pasie startowym. Mijają kolejne minuty i wkrótce zadzwonię na policję, powiem, czego chcę. Mam ich numer, jej numer. Ona tu przyjedzie, ciągnie ją do śmierci jak muchę do miodu.

Powiem, że wysadzę w powietrze siebie i wszystkich na pokładzie, jeśli nie zrobią tego, czego chcę. Być może nie jestem w stanie tego zrobić, ale będą musieli mnie wysłuchać, zrobić rachunek zysków i strat, bo przecież chyba potrafią liczyć. Czym jest życie czterdziestu osób w porównaniu z życiem trzech? Czterdziestu czterech, jeśli liczyć pilota, drugiego pilota i stewardesy, a trzech. Czuję pod żebrami bijące serce. Nie tłucze się tak jak z początku, działa jak stabilna maszyna, mięsień, który pracuje dalej, bo nie zna niczego innego. Powinienem panikować i oczywiście się boję, ale może wkrótce wszyscy zginą i zabiorą ze sobą pozostałych. Ktoś musi posłuchać. Wyrwali mi oddech z piersi i uszło im to na sucho. Zabili tą, którą najbardziej kochałem, i nie spotkała ich żadna kara. Za arogancję. Bezwzględność. Nie miałaś siły żyć, Josefine. Jedynym, co żyje, jest tęsknota za tobą, bo wszystkie obrazy, którym próbuję nadać jakiś porządek, znaleźć w nich chronologię, chronologię miłości, stają się tęsknotą. Zrozumieniem, że uczuciom nie da się nadać hierarchii, połączyć ich w coś, co miałoby znaczenie. Pierścień zawleczki. Jeden ruch palcem wskazującym i w kilka sekund wszystko się skończy. Może wtedy będziemy mogli być razem. Ale w to nie wierzę. Myślę, że wszystko stanie się po prostu ciszą i czernią. W kabinie panuje w tej chwili absolutna cisza i zastanawiam się, jak to wygląda w kokpicie, czy mają bezpośredni kontakt z wieżą kontroli lotów,

o czym myśli pilot, co uważa za swój obowiązek w takiej sytuacji jak ta, kto będzie za nim tęsknił, jeśli dojdzie do najgorszego. Nie myśl o nich jak o ludziach. Rób tak, jak oni zrobili z Josefine. Mgła za oknami teraz się unosi i trawa jest pełna wiary w przyszłość. Dla człowieka, który jest w żałobie, świat to drwina. Jakie to będzie miało znaczenie, jeśli wszyscy ci przerażeni ludzie wokół mnie znikną, zostaną starci z powierzchni ziemi? Może tego tak naprawdę chcą, może taki jest cel ludzkości? Internet, Twitter, WhatsApp, streaming, Periscope, Snapchat, drony, prywatne loty w kosmos, nowi demagodzy. Może to pierwsze przedśmiertne drgawki ludzkości, coś takiego jak ta choroba, stwardnienie zanikowe boczne całego naszego dysfunkcyjnego gatunku. Powoli się degenerujemy i wiemy o tym, ale nic nie możemy na to poradzić. Ale nie chcę, żeby sprawy posunęły się aż tak daleko. Śliwka, granat. Poruszam palcem, czuję pierścień zawleczki, jest jak niedopasowany, luźny pierścionek zaręczynowy.

3 Inspektor policji kryminalnej Malin Fors przewraca się z boku na bok, wyciąga rękę, chce poczuć ciało leżące obok niej, ale nikogo tam nie ma, tylko zimne i wilgotne sprane prześcieradło, samotność i rezygnacja, które przejawiają się tym, że nie cofa ręki pod pościel, choć dłoń szybko marznie. Nie ma Aroona, jej tajskiego kochanka, który został ciśnięty w wieczną ciemność niecały rok temu. Tutaj, tego ranka, dominuje samotność. Samotność zastąpiła moją duszę, myśli Malin, zostało tylko bycie twardą i tęsknota, tęsknota za jego dłońmi na mojej skórze, jego palce na moich plecach były jak ciepły deszcz. – Aroon – szepcze. – Gdzie jesteś? I w porannym mroku sypialni próbuje usłyszeć jego odpowiedź, ale nie dobiegają do niej żadne słowa, tylko cisza, która nic nie znaczy, a chłód na dłoni to jego martwa dłoń, i Malin cofa rękę z powrotem pod kołdrę. Powinna wstać. Wziąć prysznic, doprowadzić się do porządku, zacząć kolejny dzień. Liczyć na to, że coś się stanie. Że ktoś zostanie zamordowany albo zgwałcony, bo wtedy ona i jej koledzy z wydziału zabójstw w Linköpingu będą mogli sensownie spożytkować umiejętności. Zima w mieście była dość spokojna, ale na wiosnę przemoc zwykle kiełkuje wraz z konwaliami i zawilcami. Słyszy sąsiadów piętro wyżej. A może dźwięk dochodzi z jeszcze wyższych pięter, z mieszkania, które zajmowała z Danielem Högfeldtem, tego ze lśniącą lodówką z nierdzewnej stali i wyłożonym kamieniami

tarasem, z mieszkania, którego wynajem kosztował siedemnaście tysięcy pięćset koron na miesiąc. Odzyskała swoje dawne mieszkanie. Jedyną zmianą wprowadzoną przez poprzedniego najemcę było pomalowanie ścian w dużym pokoju na neonoworóżowy kolor. Z początku Malin chciała je przemalować, ale zostawiła je jako przypomnienie, że nie ma sensu ufać miłości. Do diabła z Danielem. Teraz mieszka w Hjulsbro, w willi na przedmieściu, ze swoją młodą partnerką i małą córeczką. Wciąż pracuje w „Corren” jako dziennikarz i przybyło mu parę szpecących kilogramów. Widziała go raz z rodziną na mieście, Daniel mocno trzymał uchwyt wózka i chciało jej się rzygać, miała ochotę do nich podbiec i zwymiotować, prosto do wózka, utopić ich dziecko w kwaśnej, śmierdzącej mazi. Zamiast tego poszła do domu. Przebrała się w strój do ćwiczeń i popędziła na siłownię, podnosiła te żałosne ciężary, aż pękła jej mała żyłka na skroni i teraz ją tam widać – cienką fioletową kreskę, symbol wszystkich jej porażek. Göran Möller, szef wydziału zabójstw, chciał, żeby po kilku miesiącach, jakie spędziła jako oficer łącznikowy przy ambasadzie w Bangkoku, poszła na terapię. Ale Malin czuła w sobie dziwny spokój, jakby Bangkok był kumulacją wszystkich powrotów do nałogu, i miała wrażenie, że teraz długo wytrzyma w trzeźwości. Wie jednak, że Zeke, jej partner, ma ją na oku. Jej córka Tove również. Zsuwa kołdrę, idzie do łazienki i widzi swoje odbicie w lustrze. Skóra napina się na kościach policzkowych, twarz odzyskała trochę zdrowych kolorów po chlaniu i panice w Bangkoku, ale oczy wciąż mają tę zieloną

barwę jak u alkoholików, którą ostatecznie tam przybrały. Zapuściła włosy i teraz opadają jej na ramiona cienkimi jasnymi pasemkami. Lubi czuć włosy na skórze, jak delikatną pieszczotę. Ciało jest równie jędrne jak zawsze, nie zdradza, jak bardzo w rzeczywistości jest wyniszczone i zdegenerowane; jedynie małe, wściekle czerwone blizny znaczą miejsce, gdzie macica powinna mieć jeszcze ostatnią szansę, by dać schronienie rosnącemu życiu – tyle tylko, że u niej jest tam czarna dziura. Malin obraca głowę. Widzi pękniętą żyłkę na skroni, jak cienką nitkę pod jeszcze cieńszą skórą, i przesuwa po niej palcem, ale czuje tylko ciepło, ciepło własnego ciała, które mimo wszystko pulsuje życiem. Wchodzi pod prysznic, pozwala, by woda ją obudziła. Ubiera się. Zegar z wyświetlacza mikrofalówki informuje ją, że jest spóźniona, pokazuje, że jest już 07.35, a koło siódmej powinna być na komisariacie. Spogląda na wieżę S:t Larskyrkan, na mgłę spowijającą iglicę i na ciemne niebo ponad nią. Wokół wieży krąży kilka gawronów, zmieniają się w kruki, które dziobią martwego chłopca leżącego na łące jakieś dwadzieścia metrów od skraju lasu. Nierozwiązana sprawa z zeszłego roku nie daje jej spokoju, zamordowany chłopiec, leżał tam jakby zrzucony z nieba. Robi sobie espresso w nowym ekspresie do kawy, ustępstwie na rzecz kobiety z niższej klasy średniej, która żyje w niej od czasu spędzonego w mieszkaniu kilka pięter wyżej, kobiety, która za czymś tęskni, ale nie rozumie za czym. Zamyka oczy. Widzi w wyobraźni Tove. Studiuje teraz czwarty semestr w Wyższej Szkole Handlowej w Sztokholmie i jest najlepsza na roku. Malin chce, żeby

jej córka porzuciła idealizm, zapuściła się w świat finansjery i w krótkim czasie zarobiła miliard, dostała choć trochę z tych pieniędzy, które inaczej trafiłyby do bogatych wieprzów. Tove w szarym kostiumie i drapiących rajstopach. Tove przed ekranem w sali konferencyjnej, prezentująca kalkulacje naburmuszonym facetom w trzyczęściowych garniturach. Otwiera oczy. Widzi kuchnię w całej jej mizerności. Zniszczone białe szafki z Ikei, korkowa wykładzina na podłodze. Ale kawa jest mocna i gorąca. Wygląda na to, że ekspres wciąż pracuje z zapałem początkującego. Malin robi sobie drugą filiżankę, pije, chce włączyć laptop stojący na stole w kuchni i sprawdzić, co się wydarzyło w coraz bardziej chorym świecie, w którym przyszło jej żyć. Co mogło się wydarzyć w nocy? Kolejny zamach terrorystyczny w Paryżu? W Sztokholmie? Postanawia nie otwierać laptopa. Bierze głęboki oddech. Jest on wolny od tęsknoty i wiary w przyszłość, od zainteresowania okolicznościami i ludzkimi poczynaniami. To odruchowy oddech, który po prostu jest, więc nie ma znaczenia, który to z kolei. Chciałaby, żeby jej oddech oznaczał coś więcej, żeby istniała w nim resztka czegoś, ostatnia iskierka nadziei na jakiś sens, jakąś treść, która mogłaby usprawiedliwić albo przynajmniej wyjaśnić cały ból, z jakim wiąże się ludzkie życie. Jest pewna, że nikt nie wybiera swojego życia. I że równocześnie wszyscy to robimy. Że wszystko jest przypadkiem i że nic nim nie jest. Ściga morderców, dlatego że potrafi, bo to wypełnia nieskończoną liczbę godzin jej ciała, świadomości i duszy. Ma nadzieję, że wszystko to, co jest nią, zniknie

w chwili śmierci, i Malin się uśmiecha, bo niespecjalnie wiele by zniknęło, a studenci medycyny ze Szpitala Uniwersyteckiego byliby przerażeni, gdyby podczas sekcji obejrzeli sobie jej wątrobę. Pora ruszać. Słyszy, jak sąsiedzi z góry wychodzą z mieszkania. Czeka w przedpokoju na dźwięk zatrzaskujących się drzwi na klatkę. Wkłada żółty płaszcz przeciwdeszczowy, dziś będzie potrzebny, według prognozy po południu ma padać ulewny deszcz. Porządne sportowe buty na nogach. Para czarnych adidasów. I wtedy dzwoni komórka. Göran Möller. Wydaje się zdenerwowany. – Coś się stało – mówi. – Coś popierdolonego na lotnisku, Malin. Pospiesz się. Mamy pieprzone porwanie.

4 Ostatnie magiczne smugi mgły odpływają z lotniska, odrywają się od ziemi jak niespokojne anioły i znikają, ale niebo na horyzoncie wciąż jest ciężkie i szare, cicho padający deszcz pozostawia przezroczyste bąbelki na szybach wieży kontroli lotów. Malin patrzy na samolot stojący na pasie startowym. Jest ciężki i niezdarny, jak foka bez wody, sparaliżowany ptak, który spadł z nieba, bomba rurowa, która w każdej chwili może eksplodować, rozrzucając daleko ostre odłamki. Cały ruch lotniczy został wstrzymany, ewakuowano ludzi z budynków w pobliżu samolotu. Spokojny głos pilota Tima De Hoynta z głośników wieży kontroli lotów, tuż po tym, jak ona, Zeke i Göran tu przyjechali. Powiedział po angielsku: „Nie wiem nic oprócz tego, co już powiedziałem. Ma co najmniej siedem granatów. To wystarczy, żeby wysadzić w powietrze samolot. I wygląda na Szweda. Siedzi na miejscu 15A, ale nie wiem, czy to faktycznie jego miejsce. Stewardesy nie zdążyły sprawdzić listy pasażerów, zanim zaczęliśmy kołować”. To było kwadrans temu, teraz jest 08.15 i porwanie trwa od godziny. Z komputerem w hali odlotów były jakieś problemy, więc nie otrzymali jeszcze listy pasażerów. Niedługo ludzie w samolocie będą musieli skorzystać z toalety, napić się wody, coś zjeść, wziąć leki. To dziwne, ale z samolotu nie wyciekły żadne

wiadomości, nikt nic nie zamieścił na portalach społecznościowych ani nie zadzwonił do rodziny. Porywacz musiał im zagrozić, zastraszyć ich, żeby milczeli. Jak, u diabła, wniósł na pokład granaty? Asfaltowy pas startowy jest szarą żyłą w trawie pod ogromnymi oknami wieży kontroli lotów i Malin widzi, że pokryte papą dachy hangarów przydałoby się naprawić. Półtora kilometra dalej, przed samotnym budynkiem z wielkimi szklanymi drzwiami stoją w gotowości dwa wozy strażackie, przy nich kręcą się strażacy. W drodze są karetki i kolejne wozy strażackie, radiowozy, oddział antyterrorystów z Okręgu Policyjnego Wschód, wkrótce pewnie też z jednostek ogólnokrajowych, wszystko, co wiąże się z taką sytuacją jak ta. Czuje dreszczyk oczekiwania w brzuchu, tak jak często jej się to zdarza, gdy musi się skonfrontować z nieznanym i wie, że powinna się bać. We wnętrzu tego szaro-niebieskiego sarkofagu są czterdzieści trzy osoby i porywacz, ale nie potrafi myśleć w ten sposób. Ich życie nie od niej zależy, ona może tylko wykonywać swoją pracę. To, w czym ponoć jest taka dobra – być policjantką, łapać przestępców, nie dopuszczać do tego, by łamali prawo. Wokół niej mrugają ekrany, kilka metrów dalej siedzi dwóch kontrolerów lotu, w białych koszulach i słuchawkach na głowach, czekają na kolejne oznaki życia z wnętrza samolotu. System głośników nadal jest włączony, więc Malin, Zeke i Göran słyszą wszystko, co dzieje się w kokpicie. Na komisariacie czekają koledzy: Waldemar Ekenberg, Johan Jakobsson, Börje Svärd i Elin Sand. Göran przechadza się w tę i z powrotem korytarzem otaczającym wieżę kontroli lotów, przesuwa ręką po dębowych panelach. Ma na sobie szary

garnitur, który stapia się z niebem na zewnątrz, jego policzki są niemal różowe i Malin widzi, że jest zestresowany, widzi, jak Göran pociera gładko ogolone policzki i przesuwa rękę wyżej, do oczu, które z każdym rokiem coraz bardziej nikną pod ciężkimi powiekami. Zack stoi w milczeniu obok niej. Utkwił wzrok w samolocie. Wydaje się jakiś niedokończony w T-shircie, niebieskim swetrze i czarnych dżinsach. Jakby dziś rano pozbierał do kupy samego siebie i pozwolił, by było tak, jak jest. Bardziej szkic niż gotowy człowiek. Ale plecy trzyma prosto. Malin wie, że zaczął trenować tajski boks. Może to nieświadomy sposób, by zbliżyć się do azjatyckich korzeni adoptowanej córeczki Tess, ale tak czy inaczej, boks dobrze mu robi. Malin znów spogląda w dół na samolot. W każdej chwili eksplozja może go rozerwać na pół. W każdej chwili ogłuszający dźwięk może sprawić, że popękają bębenki w ich uszach. Płomienie mogą pożreć świat. Czy szyby wokół nich wytrzymają? A może odłamki szkła wpadną do wieży kontroli lotów i ich oślepią? Szyby muszą wytrzymać, myśli Malin. Jesteśmy prawie pięćset metrów od samolotu, a większość impetu wychwyci kadłub. Pasażerowie zostaną starci na proch, spłoną i nikt nie będzie w stanie ich rozpoznać, a tam w środku są dzieci i one nie mogą zginąć, nie tutaj, nie teraz. Woła do nich jeden z kontrolerów. Wszyscy do niego podchodzą, a on wskazuje na monitor i mówi: – Właśnie ze stanowiska odprawy dostałem e-mail z ostateczną listą pasażerów. Na miejscu 15A siedzi niejaki Petrus Holmberg, urodzony w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim. Czy to on jest porywaczem? – To on? – pyta Malin.

– Nie sposób powiedzieć – odpowiada mężczyzna. – W samolocie było prawie sto wolnych miejsc, więc ludzie mogli siadać, gdzie mieli ochotę. Malin wyjmuje komórkę, dzwoni do Johana, prosi go, żeby sprawdził tego Petrusa Holmberga, zobaczył, co uda mu się znaleźć. Potem prosi kontrolera lotów, żeby wysłał mailem Johanowi całą listę pasażerów; pisze esemesa: Kiedy skończysz z Holmbergiem, sprawdź pozostałych. Widzi, jak w głębi lotniska furgonetki z oddziałem antyterrorystycznym Okręgu Policyjnego Wschód powoli zajeżdżają na miejsce obok wozów strażackich. Antyterroryści wysiadają i trzech mężczyzn z karabinami w pokrowcach mija biegiem wieżę kontroli lotów i kieruje się dalej w stronę hangarów. – Snajperzy – mówi Göran. – Mamy dwóch, którzy przeszli specjalne szkolenie. Teraz mają okazję pokazać, czego się nauczyli, jeśli namierzą go przez któreś z okien samolotu. Z boeinga nadal nie wydostają się na zewnątrz żadne informacje. Porywacz, kimkolwiek jest, nie nawiązał jeszcze kontaktu. W każdym razie wygląda na to, że to nie żaden dżihadysta. – Karim skontaktował się ze Służbą Bezpieczeństwa – mówi Göran. – Ale na razie to nasza sprawa. Malin patrzy na niego z wdzięcznością. Chce, żeby sami to rozwiązali. Porwanie. Kiedy ostatnio mieliśmy w Szwecji jakiś wielki dramat z udziałem zakładników? Ambasada RFN okupowana w latach siedemdziesiątych? Bank przy Norrmalmstorg? Na kursie, na który chodziła ostatniej zimy, dowiedziała się, że porywacz albo osoba biorąca zakładników zawsze powinna jako pierwsza nawiązać kontakt. Potem trzeba próbować negocjować, grać na czas, na ile to możliwe

wyjść naprzeciw żądaniom porywacza. Jak na razie Göran zrobił wszystko jak należy. Podjął podstawowe środki, nie działa pochopnie i każe im czekać na informację, czego chce porywacz, jeżeli w ogóle czegokolwiek chce. Ale z reguły oni wszyscy czegoś chcą. Pasażerowie. Muszą być wystraszeni, wielu na pewno jest w szoku. Malin ma nadzieję, że nikt nie dostał zawału serca, nie wpadł w panikę. Bo to mogłoby oznaczać dla nich wszystkich koniec. Ile dzieci jest na pokładzie? Ostre, rozżarzone odłamki. Ręce i nogi odrywane od dziecięcych ciałek. Ale to się jeszcze nie dzieje i nie wolno nam dotrzeć do tego punktu.

5 Ile dzieci znajduje się na pokładzie samolotu? – Malin rzuca to pytanie, nie zwracając się do nikogo konkretnego, a Göran mówi do kontrolera lotów: – Może pan to sprawdzić? Ten, skoncentrowany, wpatruje się w monitor. – Siedmioro. W tym samym momencie otwierają się drzwi windy i do pomieszczenia kontrolnego wchodzi starszy mężczyzna w granatowym garniturze, niebieskiej koszuli i czerwonym, władczym krawacie. Jest wysoki i chudy, z twarzą jak u żyrafy, o dużych nozdrzach, wąskich policzkach i cofniętym podbródku. Podchodzi do nich, przesadnie mocno ściska im dłonie i przedstawia się jako Hampus Lundelius, dyrektor lotniska. Jest dziwnie spokojny. Mówi: – Sprawdziłem listę pasażerów. Na pokładzie nie ma żadnych Arabów, więc pewnie się to jakoś ułoży. Jest kilku Chorwatów, a oni w sumie mogą być muzułmanami, ale z tego, co wiem, zwykle nie są wojowniczo nastawieni. Kiedy Malin to słyszy, ma ochotę mu przywalić, ale spogląda tylko w jego wodniste, jasnobrązowe oczy i mówi: – W tej chwili analizujemy listę, ale na tym etapie nie możemy jeszcze wyciągać żadnych wniosków. A już zwłaszcza na podstawie rasistowskich przesłanek. Hampus Lundelius wzrusza ramionami, idzie do wnęki kuchennej

i słyszą, jak poirytowany tłucze się tam, robiąc sobie kawę. Malin go ignoruje i przegląda listę pasażerów na monitorze kontrolera lotów. Zdaje mu się nie przeszkadzać, że czyta mu nad ramieniem, sama nie znosi, kiedy ktoś to robi. Żadne z nazwisk nie brzmi znajomo, żadne nie wydaje się podejrzane. Ale czy jedno z czymś jej się nie kojarzy? Petrus Holmberg. Coś mi to mówi. Ale jeśli jest w nim coś szczególnego, Johan Jakobsson powinien już do tego dojść. – Czy ktoś spoza listy pasażerów mógł się dostać na pokład? – pyta Zeke. – Dopóki się nie dowiemy, co zaszło, wszystko jest możliwe – odpowiada Göran. – Petrus Holmberg – mówi Malin. – Kojarzysz to nazwisko, Zeke? Zeke przesuwa językiem po górnej wardze, przez co jego twarz jeszcze bardziej niż zwykle przypomina trupią czaszkę, potem głaszcze się po ogolonej głowie i mówi. – Szczerze mówiąc, nie. – Niedługo powinien przedstawić jakieś żądania – stwierdza Göran. – I można by się zastanowić nad tym, jak, u diabła, wniósł na pokład te granaty. Lundelius znów do nich podchodzi, przeżuwając jakieś zaschnięte ciastko, które musiał znaleźć we wnęce kuchennej, i rozkłada ręce. – Nie wiem – mówi. – Zabezpieczenia na lotnisku spełniają najwyższe międzynarodowe standardy. – No jak widać – rzuca Malin. – Niech pani nie będzie taka – odpowiada przemądrzale Lundelius.