Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony751 847
  • Obserwuję555
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań513 221

Pochyłe niebo. Pajęczyna cz.2 - Ewa Cielesz

Dodano: 4 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 4 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Pochyłe niebo. Pajęczyna cz.2 - Ewa Cielesz .pdf

Filbana EBooki Książki -E- Ewa Cielesz
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 4 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 207 osób, 181 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 272 stron)

Copyright © 2019 by Ewa Cielesz Copyright for this edition © 2019 by Axis Mundi REDAKTOR PROWADZĄCY: Marta Szelichowska REDAKCJA I KOREKTA: Agnieszka Sabak KOREKTA TECHNICZNA: Basia Borowska PROJEKT OKŁADKI: Borys Borowski SKŁAD: Positive Studio WYDANIE I ISBN E-BOOK: 978-83-64980-85-5 Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być wykorzystana bez zgody wydawcy. SKŁAD WERSJI ELEKTRONICZNEJ: Kamil Raczyński konwersja.virtualo.pl

Spis treści 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30

31 32 33 34 35 Przypisy

S 1 łońce nad lasem podejmowało nieudolną próbę zaistnienia ponad unoszącą się poranną mgłą. Na wpół ogołocone drzewa chyba przestały już wierzyć w łaskawość natury. W dreszczach od chłodnego wiatru strząsały zrudziałe liście, wyścielając drogę wiodącą między dawno uprzątniętymi polami a zdziczałym sadem. Brnęliśmy w milczeniu przez kępy pożółkłej, pokrytej rosą trawy ocalałej spod kół nielicznie przejeżdżających tędy ciągników i furmanek. Nigdy wcześniej nie słyszałam o Kozinkach, miejscu ukrytym wśród łagodnych wzniesień beskidzkich gór. Szłam pierwsza, prowadząc za rękę moją sześcioletnią córkę Sonię. Tuż za plecami słyszałam ciężki oddech męża i turkot kółek drewnianego wózka, który Michał ciągnął z wysiłkiem. Dawniej pojazd ten służył do przewożenia drewna, teraz mieścił się na nim cały nasz dobytek. Zza wzgórza wyłoniły się pierwsze zabudowania, budząc nadzieję na rychły odpoczynek. Sonia powłóczyła nogami ze zmęczenia, potykała się o liczne bruzdy, ale nie marudziła. Trzeba przyznać, że po całonocnej podróży pociągiem, zerwana skoro świt do dalszej wędrówki, była niezwykle dzielna. Michał szedł krok w krok za nami, wsłuchując się w każdy dźwięk. Ostrzegałam go przed przeszkodami na drodze, żeby nie potknął się i nie przewrócił. Wędrowaliśmy do miejsca, którym jako dziecko był zauroczony, teraz jednak, ze względu na utratę wzroku, nie dane mu było go oglądać. Mimo to był szczęśliwy, że zamieszka w starym domu po dziadkach. Ja natomiast bałam się zmian, które nas czekały. Ściskałam kurczowo rączkę Soni, rozglądając się po okolicy. Niewątpliwie

widok sięgający horyzontu zapierał dech w piersiach. Otaczały nas góry zdobne w jesienne barwy, przemieszane z odcieniami wiecznie zielonych świerków i sosen. Schodząc ze wzgórza, pomagałam Michałowi sprowadzić wózek, żeby siłą rozpędu nie potoczył się w dół. Przed nami roztaczał się niezwykle malowniczy obraz wyrastających spośród wzgórz drewnianych domków przetykanych chwiejącymi się na wietrze drzewami. Aż przystanęłam z zachwytu. – Mówiłeś, że to wieś, a to całkiem pokaźne miasteczko – powiedziałam zaskoczona tym widokiem. – Być może jako dziecko odbierałem to inaczej – odparł Michał. – Najbardziej zapamiętałem rzekę i chlapiącą się w niej dzieciarnię. Prawda, że tutaj jest pięknie? – Owszem – potwierdziłam lakonicznie. Nie chciałam dawać mu nadziei, że akceptuję miejsce, w którym nie chciałam zostawać na stałe. – Czy możesz jeszcze raz opisać dom dziadków? Nie wiem, czego powinnam wypatrywać. – Niski, drewniany. Zdaje się, że był na kamiennej podmurówce, ale nie pamiętam. Wiem na pewno, że miał szary dach kryty gontem – odparł, ciężko sapiąc. – A jakaś weranda? Płot? Było coś takiego? – dociekałam, rozglądając się dokoła. – Płot tak. Ale weranda? – Michał zatrzymał się i wolną ręką podrapał się po głowie. – Z przodu był tylko ganek. Przed nim stała ławeczka. Taka zwykła deska wsparta na dwóch pieńkach, nic szczególnego. Na podwórzu była jeszcze szopa, ale nie wiem, czy jeszcze tam jest. Chata stoi na wzgórzu. Musimy przejść przez całą osadę. – Przez rzekę też? – Też, kochanie. – Mam nadzieję, że będzie tam jakaś kładka. Droga rozwidlała się, zwodziła, biegła między fałdami niewielkich, łagodnych wzniesień, za którymi kryły się drewniane domki. Prawie wszystkie pasowały do opisu Michała. Przenikaliśmy przez rzednącą mgłę listopadowego poranka, która osiadała na włosach i policzkach chłodną wilgocią. Marzyłam o gorącej herbacie i rozprostowaniu nóg w wygodnym łóżku. Rzeka, która teraz bardziej przypominała potok, była leniwa, a w tym miejscu zupełnie płytka. Bez wózka można było przejść po dużych płaskich kamieniach,

wynurzających się nad powierzchnię wody. Na szczęście nie było takiej potrzeby. Ktoś zadbał o zbudowanie tu szerokiej, solidnej kładki. To był pierwszy i na razie jedyny powód do radości od czasu opuszczenia domu w Samotworze. Kozinki były smutne. Ciche i szare jak ta mgła snująca się po umierających ogrodach. Bezludne zaułki oddychały niepokojącą atmosferą jakiejś straty i zapomnienia. Ale to chyba tylko wczesna niedzielna pora i ponura aura tworzyły wrażenie opuszczenia. Czasem ciszę rozdarło pianie koguta albo szczekanie podwórzowych kundli, co nasuwało skojarzenie bardziej wsi niż miasteczka. Minęliśmy sklep GS o słodkiej nazwie „Elżbietka”, barak pomalowany niebieską farbą, szumnie nazwany ośrodkiem kultury, pocztę, do której wchodziło się po kilku kamiennych schodkach, szkołę z czerwonej cegły oraz kościółek ze strzelistą wieżą i przysadzistą dzwonnicą na dziedzińcu. Nie chciałam teraz myśleć, jak będzie tu wyglądało nasze życie, gdzie znajdę pracę i jak poradzi sobie Michał. Być może jego milczenie wynikało z podobnych obaw. Żałowałam pochopnie podjętej decyzji. Mogliśmy po utracie domu w Samotworze zacisnąć zęby, zostać we Wrocławiu i tam wynająć jakiś kąt dla siebie. Miałam przecież pracę, a Michał wsparcie przyjaciół, przy pomocy których łatwiej by mu było zorganizować dla siebie pracownię. Ale on zdecydował inaczej. Budynki były coraz rzadsze, a droga wspinała się z lekka na płaskowzgórze, gdzie majaczyły parterowe zabudowania. Prawdopodobnie Michał zapamiętał to miejsce z czasów, gdy był jeszcze niedużym chłopcem, bo wzniesienie nie było znów takie wysokie. U jego stóp po prawej stronie rozciągały się okazałe domy z bali należące być może do zamożniejszych mieszkańców miasteczka, z lewej zaś, wtulona w świerkowy zagajnik, wyłaniała się lecznica. – Chyba jesteśmy na miejscu – oznajmiłam i rozejrzałam się ciekawie, gdy dobrnęliśmy wreszcie do celu. Witały nas przechylone sztachety walącego się płotu i szopa na podwórku. Chałupa osłonięta była świerkami, z tej odległości nie mogłam ocenić, w jakim jest stanie. Furtka stała otworem, a porzucone butelki po „czystej stołowej” wskazywały na nieproszonych gości. Michał wydobył z kieszeni duży klucz przechowywany dotąd z pietyzmem w szufladzie z pamiątkami. Na jego twarzy malowało się wzruszenie. Zacisnęłam jego dłoń z tym chłodnym kawałkiem metalu, dając mu do zrozumienia, że czuję podobnie jak on. Potem wyjęłam klucz z jego ręki i ruszyłam dalej. Po kilku kolejnych krokach już wiedziałam, że nie był do niczego potrzebny. Drzwi nie było. To znaczy były, ale kołysały

się na jednym zawiasie, odsłaniając zrujnowane wnętrze. Brakowało także okna, nie licząc ramy straszącej ostrymi sztyletami szkła. – Zostańcie tu – poleciłam z przejęciem, sama zaś przestąpiłam próg, za którym od dziś mieliśmy rozniecać ognisko domowe. Przez zawaloną gratami, dość obszerną sień przeszłam obojętnie, lecz ledwo powstrzymałam łzy, gdy wodziłam wzrokiem po zadeptanej, lepiącej się podłodze, brudnych ścianach, poprzewracanych i zniszczonych sprzętach w kuchni. Wszystko wyglądało tak, jakby ktoś zrobił z tego miejsca pijacką melinę. – Kochanie, jak tam? – dobiegł mnie głos z zewnątrz. Chciałam coś odpowiedzieć, ale dławiący ucisk w gardle nie pozwolił mi wykrztusić ani słowa. – Anita, jesteś? – zniecierpliwił się Michał i wraz z Sonią, która mocno trzymała go za rękę, stanął w drzwiach. – Jestem – rzuciłam, starając się zapanować nad głosem. Nie chciałam się przy nich rozklejać, to pogorszyłoby tylko i tak beznadziejną sytuację. Sonia nadal stała w progu i nie śmiała zrobić ani jednego kroku dalej. Chyba nigdy nie widziała czegoś tak odrażającego. – Michał, nie możemy tu mieszkać – odezwałam się rzeczowo. – Wiem, że to, co powiem, zabrzmi okrutnie, ale ciesz się, że tego nie widzisz. – Co ty mówisz? – Michał wyraźnie zbladł, wyciągnął rękę i niepewnie ruszył przed siebie. Usiłował dotknąć tego wszystkiego, co zachował w pamięci. – Jesteśmy w kuchni? – upewniał się. – Na to wygląda. Jest tu kuchenka, taka na węgiel, i zarzucony śmieciami zlewozmywak. Wszystko powywracane do góry nogami. – Spokojnie, zobaczmy pokoje – rzekł, biorąc mnie za rękę. Chciał tu zostać, bez względu na wszystko, pewnie dlatego liczył, że coś mnie jednak w tej chałupie zachwyci. – Musimy wrócić do sieni – dodał, wycofując się. Pozostawione tu rupiecie broniły wejścia, które w scenerii mrocznego korytarza jawiło się tajemniczo. Trzeba było przesunąć liczne kartony i utykający na jedną nogę stół, by dostać się do dużej, ponurej izby. Doświetlały ją dwa okienka, malutkie oczka, wciśnięte w wyłożone drewnem ściany. Sosnowa podłoga stękała pod każdym krokiem, wypluwała ze szpar szare kłębuszki kurzu i paprochów. W lewym rogu pokoju panoszył się przysadzisty piec zbudowany z brunatnych kafli. Sprzęty zsunięto na środek pokoju i zabezpieczono przed upływem czasu lnianymi prześcieradłami. Przypuszczalnie zrobił to ojciec Michała, pan Gawęda. Nawet obrazy zostały zdjęte ze ścian,

pozostawiając po sobie ciemniejsze prostokątne plamy i sterczące gwoździe. Stojący między oknami zegar, którego wskazówki zatrzymały wieczność na godzinie czwartej, był jedynym nieosłoniętym sprzętem, a zrzucone prześcieradło ścieliło się w poszarzałych fałdach u jego podstawy. Pomyślałam o niezniszczalności czasu, który nie znosi żadnych granic, nawet tego prześcieradła. Rozglądając się, nabierałam przekonania, że intruzom, którzy bywali w tym domu, nie zależało na zgromadzonych przedmiotach, bo radio stojące w kuchni, gdzie przebywali, również pozostało na swoim miejscu. Sonia dawnym zwyczajem przykleiła się do mojej nogi, robiła tak zawsze, gdy czuła się onieśmielona albo przestraszona. – I jak? – dopytywał się Michał. – Czy pokój wygląda lepiej? – Lepiej – przyznałam. – Widocznie wandalom nie chciało się przesuwać gratów w sieni. A gdzie drugi? Mówiłeś o dwóch izbach. – Po przeciwnej stronie. Węższe, wciśnięte w róg tuż przy kuchni drzwi, w dodatku ukryte za stertą wypchanych czymś parcianych worków, trudno było dostrzec w mroku korytarza. Pokój, do którego prowadziły, znacznie mniejszy od poprzedniego, usytuowany od wschodu, jaśniał zaglądającym w maleńkie okna, spowitym w listopadowe mgły słońcem. Oświetlone tak drewniane ściany wyglądały jak skąpane w morzu bursztyny. Nie licząc stojącego na samym środku sprężynowego łóżka, pieca i walających się po kątach starych gazet, był zupełnie pusty. – To była sypialnia – wyrwał mnie z zadumy Michał. – Sypiali tu dziadkowie i mój ojciec, kiedy był dzieckiem. Później nawet ja, gdy przyjeżdżałem w odwiedziny. – Przytulny pokoik – zauważyłam. – Jeśli się zgodzisz, umieścimy tu Sonię. Michał podszedł do mnie i ogarnął ramionami. – A więc zostajemy – stwierdził, oddychając z ulgą. – Kocham cię za to. – Za to, że zostajemy? – Za to, że nie boisz się przeciwności, pracy, która nas tutaj czeka, zanim doprowadzimy dom do porządku. Nie podzielałam jego entuzjazmu. – Michał, kto powiedział, że się nie boję? – odparłam z przekąsem. – Jestem przerażona. Sam wiesz, jak bardzo nie chciałam tu przyjeżdżać. Chyba rozczarowałam go odpowiedzią, bo odsunął się i ruszył pewnym krokiem w stronę okna. Rozróżniał ciemne i jaśniejsze plamy. – Mamusiu, jestem głodna – odezwała się nagle Sonia i spojrzała na mnie z

wyrzutem. Michał w tym czasie mocował się z oknem, by wpuścić do zatęchłego wnętrza trochę świeżego powietrza. – Dobrze, kochanie. Zaraz coś zorganizujemy – rzekłam skruszona, że nie pomyślałam o tym wcześniej. Uszczupliliśmy zapasy przywiezione z Samotworu, po czym zakasaliśmy rękawy i zabraliśmy się do roboty. Sonia, której zmęczenie ulotniło się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wybiegła na podwórko, co było mi nawet na rękę. Poleciłam jej zbieranie gałązek na rozpałkę, sama zaś pomogłam Michałowi osadzić drzwi na zawiasach, następnie zajęłam się zasłanianiem kartonami wybitego okna, żeby nie wdzierał się do środka wilgotny chłód. Trudności piętrzyły się na każdym kroku. Brakowało prądu, więc i wody zasilanej przez hydrofor. Kawał dnia zajęło mi poszukiwanie wiadra, którym Michał mógłby czerpać wodę ze studni. Nie miałam szczotki do zamiatania, zatem podłogi w pokojach sprzątnęłam z grubsza wierzbową miotłą znalezioną w szopie, a kurz zebrałam mokrą ścierką. Wraz z Michałem ustawiałam meble, które potem czyściłam zapamiętale w czasie, gdy on rozpalał w piecach gazetami i szczątkami zniszczonych drewnianych sprzętów. W kuchni opadły mi ręce. Tutaj było najgorzej, a ja słaniałam się ze zmęczenia. Postanowiłam odłożyć tę pracę na następny dzień. Zgodnie z prawem jesieni zmrok zapadł szybko. Z braku prądu, a nawet świec, niemal po omacku, wspierając się jedynie wątłym światełkiem latarki, ułożyłam Sonię na jakimś baranim kożuchu wygrzebanym z parcianego worka. – To nie ma sensu, Michał – stwierdziłam z ponurą rezygnacją, wychodząc na palcach z pokoju Soni. – Nie damy rady. Wracajmy. Nie odpowiedział, tylko zapadł się gdzieś głęboko w siebie, włożył kurtkę i wyszedł na ganek. Wiedziałam, że nie odpuści. Sen przyniósł komfort przebywania w jakimś cudownym niebycie, pochłonął troski i lęk przed jutrem. Przyniósł ciszę i ciemność.

B 2 yła drobna i skurczona jak suszona śliwka. Szła szybko, podpierając się mocnym kijem, choć na samej górze musiała przystanąć dla złapania oddechu. Nie od razu mnie dostrzegła, mimo że stałam przy szopie, szykując się do następnego uderzenia miotłą w chodnik rozwieszony na opartej o ścianę desce. Obrzuciła wzrokiem podwórko, dom, wreszcie jej przenikliwe oczy spoczęły na mojej twarzy i prześwidrowały ją na wskroś. Obejrzałam się, szukając wsparcia w Michale lub choćby w Soni, ale żadne z nich nie kwapiło się do wyjścia na rześką wilgoć poranka. Tymczasem ona patrzyła, a powietrze między nami gęstniało, tkane pajęczyną domysłów. – Pani do nas? – zapytałam niepewnym głosem, tylko po to, by powiedzieć cokolwiek, ocenić realność tej przybyłej z innego świata kobiety. – Nie znam ciebie – odparła i zmrużyła oczy. Potem uniosła kij i machnąwszy nim w stronę chałupy, dodała: – Tu mieszkali Gawędowie. – Tak, wiem – potwierdziłam. – Ja też nazywam się Gawęda. – Tak, Gawęda. On dawno umarł, a ciebie nie znam – rzekła oskarżycielsko. – Ja też jestem Gawęda – powtórzyłam głośniej. – Anita Gawęda. Mieszkam tu. Nie skomentowała, więc nie byłam pewna, czy tym razem dosłyszała, co mówię. Rzuciła tylko okiem na dywanik, który starałam się wytrzepać z wieloletniego kurzu. – Ona go tkała – oznajmiła, wskazując chodnik palcem. – Gawędowa. A on ten dom budował. Mieli takiego chłopaczka – wskazała dłonią odległość od

ziemi nie większą niż pół metra. – Ja go bawiłam. Sama miałam niewiele ponad dziesięć lat. August. Augustek – uśmiechnęła się rzewnie. – Jestem żoną jego syna – poinformowałam głośno staruszkę. Machnęła ręką, jakby ją to wcale nie interesowało. – Mój stary tu pilnował. – Pani mąż pilnował tego domu? – upewniałam się, bo Michał nie wspomniał, że dom pozostał pod czyjąś opieką. – A tak. Przychodził tu, przepalał w piecach i doglądał. Inaczej deska na desce by nie została. August go o to prosił. Czasem przyjeżdżał tu latem, dawał staremu pieniądze, ale potem przestał. – Sam przyjeżdżał? – Przyjeżdżał. Płacił staremu, a potem przestał. Toć mówię – zniecierpliwiła się. – Umarł. – Ano umarł, biedaczysko – westchnęła. – Rok minął, jak go pochowałam. Teraz ja tu za dnia zaglądam. Po ciemku strach, różni się kręcą. Niedawno młodszego Orczyka wołałam, bo tego starszego posadzili za Solidarność, to tego młodszego prosiłam, żeby przyszedł i pijusów pogonił, bo drzwi wyłamali. I tak czekam, ale August nie przyjeżdża. – Umarł! August też umarł! – podniosłam głos, bo staruszka głucha była jak pień. Dotarło do niej wreszcie, bo pobladła i przeżegnała się szeroko. – W imię Ojca i Syna… Toć on był młody jeszcze. Dawno umarł? – Dawno. – To co teraz będzie z chałupą? – Nic. Nie trzeba już pilnować. Dziękuję. – Ty będziesz pilnować? – Tak. Dziękuję. Pragnęłam, żeby już sobie poszła, ale ona nie pozwoliła się tak łatwo zbyć. – August prosił mojego starego, żeby pilnował. Ja nie potrzebuję, żeby on teraz z grobu wstawał i z pretensjami przychodził. Ciebie wcale nie znam. Coś ty za jedna? Odstawiłam miotłę i ruchem głowy wskazałam jej drzwi prowadzące do domu. – Zapraszam do środka – powiedziałam bez cienia serdeczności. Ruszyła posłusznie przodem, oglądając się na mnie co chwilę. Michał stał nad kaflową kuchnią i grzebał patykiem w okrągłych otworach. Fajerki leżały na podłodze, obok nich stało wiadro, do którego wrzucał

wydobyte z pieca śmieci. Prócz starych gazet były tam puszki po konserwach, słoiki po musztardzie i resztki spleśniałego chleba. – Nie chcę nawet myśleć, co tutaj się działo – zawołał, słysząc, że otwieram wejściowe drzwi. – Ktoś tu urządzał libacje! Słowa przeznaczone były dla mnie, ale nim zdążyłam odpowiedzieć, odezwała się przybyła ze mną kobieta. – A toć pijusy tu były! Najmłodszy Orczyk pogonił, to więcej nie przychodzą. Gdyby nie ja i mój stary, to figa z makiem by została. Mogli nawet chałupę spalić. Zaskoczony Michał zastygł z twarzą zwróconą w kierunku drzwi, skąd dobiegał głos starej. – Anita? – zapytał niepewnie. – Jesteś tu? – Jestem, Michał, ale nie sama. Jest tu ze mną pani, która na polecenie twojego ojca pilnowała naszego domu. Pewnie dzięki temu wandale nie zdewastowali go do końca. – O! – ucieszył się. – Dziękuję pani. Wytarł ręce o spodnie i wyciągnął dłoń w stronę naszych głosów. – Nie potrzeba mi dziękować – burknęła i nie podała dłoni. – Nie podoba mi się, że się tu kręcicie. Nie chcę, żeby August z tamtego świata mi wyrzekał. Michał roześmiał się rozbawiony. – Spokojnie, nikt nie będzie wyrzekał. August to mój ojciec. Byłby dumny, że zechcieliśmy tu przyjechać. Kochał ten dom. Staruszka pochyliła się ku Michałowi i aż zmrużyła oczy, starając się nie uronić ani słowa. – Co mówisz? Ojciec? – zdziwiła się. – Ty jesteś ten chłopaczek, co on z nim przyjeżdżał? Michaś? – Michaś, Michaś – potwierdził z jakąś pobłażliwością w głosie. Przemawiał, jak do dziecka. – To ty mnie nie poznajesz? Nie poznajesz starej Jadwiśki? Nie pamiętasz, jak ci świeżutkie jajeczka przynosiłam? Pewnie, stary koń teraz z ciebie, dlatego nie pamiętasz. Michał stał przez chwilę z wyrazem zdumienia na twarzy. – A to pani Jadwisia? Boże, powinienem głos rozpoznać… To pani śpiewała mi te wszystkie piosenki, „Zamiatała baba izbę” i takie tam… No, pamiętam! Pewnie, że pamiętam. – To ja taka stara już jestem, że ty patrzysz i nie poznajesz?! – zawołała kokieteryjnie i zachichotała frywolnie, natomiast uśmiech na twarzy Michała

zgasł, jakby go ktoś zdmuchnął. – Nie widzę – powiedział ze złością. Zawsze się denerwował, gdy o tym mówił. – Straciłem wzrok. Jadwiśka przyłożyła dłoń do ucha i już miała prosić, by powtórzył, ale dotarło do niej chyba, bo opuściła rękę, spoważniała i kiwając ze smutkiem głową, westchnęła: – Ech, bidoku ty, bidoku… Toć pamiętam, zawsze oczy miałeś słabe. Taka boża wola, co zrobić… – Pani Jadwisiu – ożywił się nagle Michał i sprytnie zmienił temat. – Czy zna pani może jakiegoś szklarza w Kozinkach? Ktoś nam wytłukł okno, trzeba wstawić. – A gdzie tam szklarz w Kozinkach? W mieście to tak, ale tutaj ludzie sami sobie radzą. Stary Walerek chałupę rozbierał, co się zeszłego lata paliła. Okna osmalone, ale szyby całe. Stoją u niego pod płotem. Można wyjąć z tamtych okien i wstawić tutaj. Kitem się oblepi i będzie dobrze. – A gdzie ten Walerek mieszka? – Za sklepem ma chałupę. Tylko pies tam groźny, trzeba uważać. – Dobrze, przejdziemy się z żoną. Dziękuję – powiedział Michał, po czym zwrócił się do mnie: – Weźmiemy wózek, łatwiej będzie przetransportować. – Mamusiu! – Do kuchni wtargnęła nagle Sonia i zatrzymawszy się w drzwiach, spoglądała niepewnie na Jadwiśkę. – Przywitaj się z panią – upomniałam ją, a ona dygnąwszy grzecznie, wymamrotała nieśmiałe powitanie. – W pokoju z kąta wyszło takie czarne, okrągłe… – dokończyła zaczętą przed chwilą myśl. – Co czarne, okrągłe? – dopytywałam z niepokojem, bo bałam się wszelkiego robactwa. – A, to u was jeszcze dziewczynka jest – zauważyła Jadwiśka i uśmiechnęła się do małej. – Chodzisz już do szkoły? – Nie, pójdzie w przyszłym roku – pospieszyłam z odpowiedzią. – Do mojej Krystynki pójdzie – ucieszyła się Jadwiśka. – To synowa – wyjaśniła. – Jest kierowniczką szkoły – dodała z dumą. – Mamusiu… to wyszło… – przypomniała mała, oglądając się na drzwi prowadzące do sieni i przestępując niecierpliwie z nogi na nogę. – Moja żona jest nauczycielką – wtrącił Michał. – Może znajdzie się dla niej miejsce – wyraził nadzieję. – A co ma się nie znaleźć. Wszystkie dzieci z Kozinek się zmieszczą, to i ona

też. – Ale ja o żonie mówię – powtórzył głośniej. – Jest nauczycielką, chciałaby uczyć. – A tego to ja już nie wiem. Z synową trzeba gadać – zbyła go Jadwiśka i zakręciła się niecierpliwie. – No, pójdę. Robotę mam w domu. A świeżych jajeczek nie chcecie? Przyjdźcie, sprzedam. U mnie kury dobrze się niosą. Jak zejdziecie z góry, to pierwsza chałupa przy drodze, naprzeciwko ośrodka zdrowia. – Mamusiu… – jęczała Sonia. – Już idę, już – zwróciłam się do małej, a następnie do Jadwiśki: – Po jajka przyjdziemy, dziękuję. W kącie siedział pająk. Gruby i czarny, z obrzydliwie owłosionymi nogami. Skrzywiłam się. – Co to, mamusiu? – dopytywało się moje dziecko, stojąc w bezpiecznej odległości, przy samych drzwiach. – Pająk. Nie widziałaś nigdy pająka? – Widziałam, ale chudego, z nogami, jak nitki. – A ten jest gruby i kudłaty. Przynieś mi słoik i gazetę, wyniosę go na dwór. – Mamusiu, czy pająki są złe? – pytała mała, przyglądając się, jak nakrywam go słoikiem i ostrożnie podsuwam gazetę. – Nie, takie, jak ten nie są groźne, chociaż budzą odrazę. Są bardzo pożyteczne, nie trzeba się ich bać – odparłam, wyrzucając kudłatego stwora za drzwi. Drżałam, że wydostanie się z pułapki i wlezie mi na rękę. – A dla kogo są złe? – Dla owadów. Pająki zjadają szkodniki. – Muchy? – dociekała. – Tak, muchy też – mówiłam, rozglądając się po ścianach i podłodze w obawie, że jest ich tu więcej. Nienawidziłam pająków. – A jak je łapią? Nogami? – zaciekawiła się Sonia. – Na pewno nie nogami – uśmiechnęłam się rozbawiona. – Niektóre z nich skaczą na swoją ofiarę i wstrzykują jej taki lepki płyn, który paraliżuje… – Co to znaczy paraliżuje? – To znaczy… – Obezwładnia – zawołał z kuchni Michał, który miał bardzo wyostrzony słuch i widocznie przysłuchiwał się naszej rozmowie. – No tak. Obezwładnia – zgodziłam się. – To znaczy, że taki owad nie może się ruszyć, nie może uciec, rozumiesz?

– Tak – odparła z przejęciem Sonia. – A inne zastawiają sieci, czyli pajęczyny. Jak mucha wpadnie w takie sieci, już się nie uwolni. – Twoja mama wpadła w takie sieci – zażartował Michał, który wszedł właśnie do pokoju. Podeszłam do niego, a on przytulił mnie mocno i pocałował w ucho. Osiągnął jednak przeciwny skutek do zamierzonego. Nie rozbawił Soni. – W czyje sieci? Pająka? – zapytała z przerażeniem. – Nie pająka, tylko moje – roześmiał się, a wyczuwając, że dziewczynka potraktowała to bardzo poważnie, szybko zmienił temat. – Skończyłem z tym piecem. Zejdziemy do wsi po szyby? – Zejdziemy. I po chleb do sklepu. I po jajka do Jadwiśki – powiedziałam, zastanawiając się, na jak długo wystarczy nam pieniędzy.

D 3 ruga noc w tym domu. Zimna, nieprzyjazna jak czarna otchłań. Leżałam z otwartymi oczami, w których zapisane były obrazy stamtąd. Wymykały się przez uchylone powieki, znikały, jakby chciały udowodnić, że nie było żadnej przeszłości. Próbowałam nazwać je tęsknotą, ale to nie była tęsknota, a rozpaczliwa chęć wyrwania się stąd, powrotu do tamtych miejsc, z których brutalnie zostaliśmy wyrzuceni przez moją własną siostrę. Leżąc w zagłębieniu ramienia Michała, które było tu jedynym źródłem ciepła, marzyłam, by wiatr wyjący za oknem wtargnął przez komin i rozsypał dzieło starego Gawędy jak studnię z zapałek. Jedynie to mogłoby skłonić mojego męża do zmiany decyzji, do powrotu. Tymczasem Michał kochał tę chałupę bezwarunkowo, nie zważając na realia, w jakich przyszło nam żyć. I nie chciał o tym rozmawiać. Tańczyliśmy więc urwane tango niedomówień, udając przed sobą, że wszystko jest w porządku, tylko po to, by nie rozniecić ognia kłótni, a w efekcie nienawiści. Póki co szłam na kompromis, choć moje wnętrze kipiało buntem. Brakowało przecież wszystkiego: pieniędzy, pracy, jedzenia, drewna na opał, podstawowych domowych sprzętów, a przede wszystkim nadziei, że coś zmieni się na lepsze. Zdawałam sobie sprawę, że odpowiedzialność spocznie na moich barkach. Michał może coś wymyśli, pomoże, bo nigdy nie odmawiał pomocy, ale przypuszczalnie to ja będę jego przewodnikiem. Ranek przyniósł śnieg. Na jego widok Sonia oszalała z radości. Nie mogła oderwać oczu od tych białych, misternie zaaranżowanych dla zachwytu płatków, osiadających miękko na świerkach. Położyłam na parapecie kuchennego okna

poduszkę i pozwoliłam jej napawać się tym widokiem do woli. Byłam rozgniewana na niefrasobliwość Michała, który w obliczu nadejścia wczesnej zimy, zamiast zastanowić się nad zdobyciem opału, wybrał się na poranną przechadzkę. Dlatego nie słuchałam jego słów, które rzucił, zanim trzasnął drzwiami. Podałam dziecku śniadanie i zajęłam się organizacją domu. Skupienie na tego typu zajęciach zwykle koiło nerwy. Czyściłam, porządkowałam, upiększałam kuchnię, żeby choć trochę zatuszować zniszczenia po pijackich libacjach. Na podłodze ułożyłam dywanik, który nie tylko zakrył ubytki w deskach ale sprawił, że w stopy było znacznie cieplej. Na tle zaplamionej ściany ustawiłam czyszczony kilka godzin kredens, a w jego miejsce przesunęłam stół, nad którym zawiesiłam znalezioną w pokoju akwarelkę przedstawiającą rozrzucone na serwecie jabłka. W oknie zawisła krótka firaneczka wykonana ręcznie przypuszczalnie przez babcię Gawędową. W sieni, między rupieciami znalazłam mnóstwo wiklinowych koszy i koszyków, przeznaczając je w duchu na jajka, jabłka, orzechy, cebulę i co tam jeszcze uda mi się zdobyć. Kuchnia była duża i przy odrobinie fantazji można było ciekawie ją zagospodarować, wykorzystując to, co było w domu. Sonia oderwała się wreszcie od okna, zjadła porządną porcję jajecznicy z wiejskim chlebem i włączyła się w myszkowanie wśród tłumoków zgromadzonych w sieni. W parcianych workach odkryłyśmy poduszki, koce, pierzyny, bieliznę i starą odzież, wszystko przesiąknięte zapachem naftaliny. W drewnianej skrzynce były natomiast sztućce i naczynia pamiętające chyba jeszcze lata czterdzieste i pięćdziesiąte. Nie miało to jednak znaczenia, w sklepach i tak nic nie było, poza tym nie miałam pieniędzy na nowe. Myłyśmy więc w misce i ustawiałyśmy w kredensie fajansowe kubki i talerze, wietrzyłyśmy pościel, przeglądałyśmy odzież, oceniając, co można przerobić, a co przeznaczyć na ścierki do sprzątania, bo przy naszych marnych zasobach finansowych nic nie powinno się zmarnować. W mojej głowie pojawiło się niechciane wspomnienie dobrobytu, jakiego doznałam, mieszkając z Aleksandrem we Wrocławiu. – Ludzkie decyzje są nieprzewidywalne – westchnęłam i zapatrzyłam się w okno, za którym powoli skradał się zmierzch, a pojedyncze płatki śniegu, nie wiadomo kiedy, zmieniły się w gęstą śnieżycę. Nagle dotarło do mnie, że minęło kilka godzin od wyjścia Michała z domu. Lęk sparaliżował mnie od stóp do głów. Siedziałam wciąż na podłodze, otoczona fatałaszkami, w których, wesoło szczebiocząc, przebierała Sonia, i gorączkowo zastanawiałam się, co robić. Pół biedy, jeśli Michał wybrał się do

miasteczka. Nawet jeśli zabłądzi, prędzej czy później ktoś udzieli mu wskazówek, jak wrócić, albo nawet podprowadzi do domu. Ale równie dobrze mógł wejść do pobliskiego lasu, stracić orientację i obrać jakiś nieznany kierunek. – Mamusiu, uszyjesz mi z tego spódniczkę? – pytała Sonia, podtykając mi pod nos jakąś wzorzystą kieckę. – Nie potrafię szyć – odparłam jak automat i podniosłam się z podłogi. – Umiesz. Widziałam, jak szyłaś moją skarpetkę. – Cerowałam ją – sprostowałam i podeszłam do okna. Twarzą niemal dotykałam szyby w nadziei, że ujrzę Michała. Ale za oknem ciemniało z minuty na minutę, a jego nie było. Sonia podbiegła do mnie i ponownie wpadła w zachwyt na widok tak dużej ilości śniegu. – Ulepimy jutro bałwanka, mamusiu? – pytała, podskakując i klaszcząc w ręce. W kuchni było już zupełnie ciemno, więc nie zauważyła wyrazu mojej twarzy. – Tak, Soniu, ulepimy – obiecałam, błądząc myślami po nieznanych Michałowych ścieżkach. – A tatuś? Nazywała Michała tatusiem, choć nosiła moje panieńskie nazwisko. – Co tatuś? – odezwałam się niecierpliwie. – Będzie z nami lepił? – Na pewno, Soniu. – A gdzie on jest teraz? – zaskoczona rozejrzała się po kuchni, jakby dopiero teraz zauważyła jego nieobecność. Nie chciałam jej denerwować, więc starając się panować nad głosem, odpowiedziałam oględnie: – Na pewno zaraz wróci. Moje zapewnienie przyjęła ze spokojem. Nie oszukiwałam jej nigdy, więc ufała, że tak właśnie będzie. Wszystkie późniejsze czynności wykonywałam mechanicznie. Dołożyłam drewno do kuchennego pieca, przygotowałam Soni kolację i wodę do mycia. Rozgrzałam jej łóżko butelkami z wrzątkiem i ułożyłam dziecko do snu, otulając pierzyną po starych Gawędach. W pokoju panował ziąb nie do opisania. Zastanawiałam się, czy nie powinnam przenieść małej do kuchni, jedynego miejsca, gdzie temperatura była znośna, ale tu z kolei nie było łóżka. Zegarek, na który wciąż zerkałam, niespiesznie przesunął wskazówkę na

godzinę dwudziestą. Tkwiłam z nosem przy szybie, wsłuchując się w ciszę i zaklinając niebiosa, by zakłócił ją odgłos kroków Michała. Pół godziny później, z latarką w ręku, zajrzałam do śpiącej Soni, naciągnęłam jej pierzynę po samą brodę, wróciłam do kuchni i zaczęłam się ubierać. Czapka, szalik, buty… Nigdy nie byłam tak rozdarta. Z jednej strony śpiące dziecko, które w każdej chwili mogło się przebudzić, z drugiej bezradnie błądzący gdzieś Michał. Wybór jest loterią. Zawsze coś można stracić, a coś zyskać. W tym wypadku mogłam zaprzepaścić zaufanie Soni, jeśli przebudzi się i stwierdzi, że jest sama. Mogłam odebrać jej poczucie bezpieczeństwa i wewnętrznego spokoju, ryzykowałam też, że założy buty i ruszy na poszukiwanie matki. Na samą myśl przeszył mnie dreszcz. Co natomiast mogłam zyskać? Michała. W całości. Trzeba było podjąć decyzję, wypośrodkować ryzyko i ulec złudzeniu, że coś się zrobiło. – Michaaaał! – krzyknęłam najgłośniej, jak potrafiłam, odchodząc kilka metrów od chaty. – Michaaaał! Hop hoooop! Cisza. Tylko echo wydarło mój głos prosto z piersi i poniosło het, po górach. – Michaaaał! Gdzieś daleko rozszczekał się pies. Ujadał przez chwilę, potem i on umilkł. Spojrzałam w stronę lasu i aż wzdrygnęłam się na myśl, że powinnam tam wejść, przedzierać się przez drapieżne świerki, wołać do utraty tchu. – Michaaaał! – krzyknęłam jeszcze raz, po czym zdeterminowana, uzbrojona w latarkę ruszyłam w kierunku nieprzeniknionej czerni. Podchodziłam ostrożnie, jak do dzikiego zwierza. Bałam się, ale z każdym krokiem odradzała się we mnie moc, która kiedyś wznieciła uczucie do Michała, przypominała o wszystkim, co między nami wielkie, co miało znaczenie. Potęgowała lęk o niego, silniejszy niż o mnie samą. – Anita! – usłyszałam nagle daleki głos Michała, który zatrzymał mnie w pół kroku. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie jest ułudą, pobożnym życzeniem, ale gdy się powtórzył, nie miałam już wątpliwości. Zrobiłam w tył zwrot i potykając się o zarośla ukryte pod śniegiem, pędziłam na oślep, jakby w obawie, że ulotni się, zniknie. – Boże, Michał! – dyszałam, wpadając mu w ramiona. – Gdzieś ty był? Omal nie umarłam ze strachu o ciebie. Michał… – Uspokój się, kochanie – odezwał się zaskoczony. – Jak to, gdzie byłem? Przecież mówiłem ci, wychodząc, dokąd idę. Zapomniałaś? – Tulił mnie i ocierał się policzkiem o moją twarz jak kot. – Nie mówiłeś. – Może zapomniałaś. Zawsze mówię, dokąd się wybieram, prawda?

– No tak – zgodziłam się. – Ale teraz… – Teraz też. Wychodząc, powiedziałem, że idę do starej Jadwiśki rąbać drewno. Widocznie nie słuchałaś. – Może nie słuchałam – przyznałam ze skruchą. – Ale od dawna jest ciemno. Rąbałeś po ciemku? – A co to dla mnie za różnica? – zaśmiał się gorzko. – Rąbałem tak długo, aż skończyłem. – Zapłaciła ci? – W naturze – roześmiał się. – Tylko sobie za dużo nie wyobrażaj. Pod domem stoi wózek, zobacz. Pobiegłam natychmiast. Wózek wyładowany był po brzegi drewnem. Obok stał wypełniony czymś worek. – I sam to ciągnąłeś pod górę? – zdumiałam się. – Nie, skąd. Pomógł mi Marek, syn Jadwiśki. Ciągnął wózek, a ja niosłem worek. – To syn nie mógł narąbać matce drewna? – Rąbał. Jadwiśka ma drewutnię zapełnioną po sufit. Podzieli się z nami. Górale powiedzieliby, że idą siarczyste mrozy, skoro ludzie tak się do zimy szykują – zażartował. Zrobiło mi się wstyd. Byłam niesprawiedliwa, sądząc, że beze mnie sobie nie poradzi. Przytuliłam się do niego, przepraszając go w duchu. W kieszeni jego kurtki wyczułam butelkę. – Co ty przyniosłeś? Wódkę? – zdziwiłam się. – Nie, wycyganiłem od nich naftę do lamp, które znalazłem w szopie. Zanim podłączą nam prąd, dobre i to. Jeśli masz latarkę, znajdziesz dwie po prawej stronie pod ścianą. Poszłam natychmiast. Wchodziłam tu wcześniej, ale ich nie zauważyłam. Michał mimo niesprawności był bardzo wnikliwy. – Cieszysz się, że już jestem? – zapytał z kokieterią i popchnął mnie lekko w kierunku domu. – Wejdźmy, chciałbym odpocząć, narobiłem się. – Cieszę się. Bardzo się cieszę – powiedziałam z westchnieniem ulgi. – Odpoczywaj, a ja przygotuję ci kolację. – O właśnie – przypomniał sobie. – Zabiorę z ganku worek! W domu było niewiele cieplej niż na dworze. Michał zatarł ręce i zamiast odpoczywać, zabrał się za palenie w piecach. Ja w tym czasie zapaliłam lampy i rozpakowałam podarunki od starej Jadwiśki. Pomyślałam z rozbawieniem, że koszyki wiklinowe znalazły się w samą porę. Bo czego tam nie było! Ziemniaki,

cebula, buraki, kapusta, a nawet warkocz czosnku, który natychmiast zawisł na wystającym ze ściany haku. Stara Jadwiśka dołożyła też ze dwa tuziny jajek, które owinięte w kawałki gazet, zapakowała do wiaderka. Żadne się nie stłukło. Przy takich zapasach kuchnia stała się prawdziwą kuchnią. Piece i lampy zrobiły swoje. Wnętrze chaty otulonej blaskiem lamp, ogrzane płonącym drewnem nabrało zupełnie innego charakteru. Po kolacji przeszliśmy do pokoju, który teraz wcale nie wydawał się ponury. Drewniane ściany i tykanie starego zegara tworzyły w półmroku niepowtarzalny klimat. Wielkie stare łoże, wyposażone w puchowe poduchy i pierzynę, zachęcało do spoczynku. Najbardziej doskwierał brak łazienki, bo trzeba było się myć w wielkiej emaliowanej miednicy, w wydzielonym kuchennym kącie. Michał, na którego patrzyłam teraz dużo łaskawszym okiem, z uczuciem ulgi zanurzył się w pościeli. – Och… Tego mi było trzeba – jęknął. – Wszystkie kości mnie bolą. Dawno się tak nie napracowałem. – Chciałam ci powiedzieć – zaczęłam, wtulając się w niego – że jestem z ciebie bardzo dumna. Pięknie się spisałeś. Mamy co jeść i nie marzniemy. – Może teraz nie będziesz chciała stąd uciekać – uderzył we wrażliwą strunę. Nie chciałam robić mu przykrości, więc wolałam to przemilczeć. Ale Michał był uparty. – Co? Nadal chcesz tam wrócić? – Michał, jedna jaskółka nie czyni wiosny. To, że dziś pracowałeś, a Jadwiśka doceniła twój wysiłek i szczodrze cię obdarowała, nie znaczy jeszcze, że tak będzie zawsze. Zresztą nie chcesz chyba do końca życia rąbać drewna. Potrzebujesz pracowni, materiałów… Poza tym ja też muszę znaleźć sobie zajęcie. – A, właśnie! Nie powiedziałem ci najważniejszego – ożywił się. – Rozmawiałem z synową Jadwiśki. Wiesz, tą kierowniczką ze szkoły. Pytałem, czy nie znajdzie się u niej posada. – I co? – zapytałam niecierpliwie, podrywając się z miejsca. – Ma coś dla mnie? – Niestety. Tutaj nie potrzebują nauczycielki. – Ech, zacząłeś z takim entuzjazmem. Już myślałam, że będę miała pracę. Po co mi to wobec tego mówisz? – Chciałem cię uprzedzić, żebyś nie miała złudzeń. Trzeba pomyśleć o czymś innym. – O czym innym? Gdzie ja tu cokolwiek znajdę? Co innego w dużym mieście, ale tutaj?

– Zastanowimy się nad tym jutro, dobrze? Dziś jestem bardzo zmęczony. Późno już, śpijmy – rzucił szybko, jakby w obawie, że znowu będę robić mu wyrzuty. Odwróciłam się do niego plecami i zatopiłam się we własnych myślach. Sen nie przychodził. – A ta Jadwiśka – odezwałam się, słysząc, że Michał też nie śpi – wydawała mi się taka oschła, ale to chyba dobra kobieta. – Jadwiśka? – ziewnął szeroko i przyciągnął mnie do siebie. – Na nią trzeba patrzeć jak przez okno. – Nie rozumiem – obruszyłam się. – Mów po ludzku. – Mówię po ludzku. Spróbuj spojrzeć przez to samo okno na zewnątrz, gdzie panuje mróz, a potem z dworu do środka, do tego ciepłego pokoju. Będzie różnica? – Oczywiście, będzie. – No właśnie. Tak jest z Jadwiśką.

T 4 ydzień później po śniegu nie było ani śladu. Michał od rana dziwnie podekscytowany otwierał wciąż drzwi w sieni i w samej koszuli wychodził na podwórko. – Przeziębisz się – upominałam go. – Co ty właściwie robisz? Wyglądasz, jakbyś kogoś oczekiwał. – Czekam na Barnabę, kochanie – wyjaśnił. – Umówiłem się z nim przed naszym wyjazdem, że przywiezie mi koło garncarskie. Obiecał też glinę. – O niczym mi nie wspominałeś – powiedziałam z wyrzutem. – Jeszcze zaczęłabyś się szykować do powrotu – zażartował, a moja dusza aż jęknęła na taką ewentualność. – Barnaba wpadnie i wypadnie, nie ma o czym mówić. – Jak to wpadnie i wypadnie? Na pewno będzie chciał odpocząć, muszę mu przygotować coś do jedzenia. Może zechce przenocować, jak tak można? Robi ci przysługę, jedzie taki szmat drogi, a ty mówisz, że wpadnie i wypadnie – zrzędziłam. – Nie przesadzaj. Nie jedzie tu specjalnie dla mnie. Poprosiłem go, bo w tych dniach zamierzał wybrać się do Cieszyna. To po drodze. – No, chyba że tak – mruknęłam udobruchana i zaraz dodałam: – A wiesz, że ostatnio myślałam o tym kole i zastanawiałam się, jak zabrać je z Samotworu? – No widzisz. Problem się rozwiązał – rzekł z roztargnieniem i znów wyszedł przed dom nasłuchiwać, czy przypadkiem nie warczy jakiś samochód. Usiadłam na kuchennym krześle pod samym oknem, żeby złapać choć