Spis treści
Karta tytułowa 5 maja 1985 roku 30 lat później. Grudzień Kolor czerwony. To koniec czy
początek? Gorąco, słodko, gorzko Blisko, tuż za ścianą... Wypadki, przypadki i wpadki Zdjęcie
spada ze ściany, a sen się urzeczywistnia Znowu 5 maja, tylko 2016 roku Kamienie
w pierścionkach i inne… Sen znów się spełnia. Tym razem niezapowiedzianie Dotyk Prawda
wyzwala, życie zatacza koło Karta redakcyjna
5 maja 1985 roku
Rodziła. Kolejne skurcze przychodziły bez ostrzeżenia, spinając bólem całe ciało.
Przerwy między nimi skracały się w zawrotnym tempie odwrotnie do bólu, który narastał.
Z trudnością łapała oddech.
Nie chciała tego dziecka.
Gdyby w porę zorientowała się, że nic nieznacząca przygoda na obozie studenckim nie
pozostała bez skutków, w ogóle by go nie było. Ale splot pechowych okoliczności spowodował,
że dowiedziała się o ciąży zbyt późno, żeby zmienić bieg zdarzeń.
Zebrała siły. Nie mogła się doczekać, kiedy płód opuści jej ciało i uwolni ją od siebie raz
na zawsze. Jeszcze parę skurczów i będzie mogła wyjechać na planowany od dawna
i z niecierpliwością oczekiwany staż za granicę. Te plany omal nie legły w gruzach, bo gdyby
starzy się dowiedzieli o ciąży, nie pozwoliliby jej na wyjazd. Mogła oczywiście to zrobić bez ich
zgody, była dorosła, ale potrzebowała ich wsparcia finansowego, a to by na pewno cofnęli.
Celem jej wyjazdu była praca naukowa, a nie zmywanie garnków, żeby zarobić na utrzymanie,
na to szkoda takiego talentu jak jej.
Kolejny skurcz przerwał tok myśli.
Uff, ten był bardzo długi… w końcu odetchnęła.
Udało się, rodzice się nie dowiedzieli. W tej sprawie również splótł się cały łańcuch
nieprawdopodobnych wydarzeń, tym razem jednak dla niej szczęśliwych. Dodatkowym
pomocnym zrządzeniem losu teraz akurat byli na sympozjum w Hiszpanii. Kiedy wrócą, ona już
będzie za oceanem. Sama.
Ból przerwał myśli.
– Proszę mocno przeć. – Lekarz oparł się całym ciężarem na jej brzuchu, pomagając
wypchnąć dziecko. Tym razem nie mogła powstrzymać krzyku.
– Dziewczynka! – poinformował ją lekarz
Położna umieściła na jej piersi ciepłe różowe ciałko. Malutkie, doskonale wykrojone
oczka wpatrywały się w nią z powagą.
Mała miała zadziwiająco długie włosy. Były takiego samego koloru jak jej, rude.
30 lat później. Grudzień
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Miasto błyszczało i wabiło światłami, czerń nocy
przegrywała z jasnością lamp ulicznych i witryn sklepowych. Samochody przesuwające się
powoli ulicą Zachodnią w długim korku wzdłuż Pałacu Poznańskiego tworzyły długie sznury
czerwonych i złotych korali. Na neorenesansowej elewacji budynku tańczyły wydłużone cienie
barokowych sztukaterii i delikatnych koronkowych balustrad. Dzień usypiał, a dawne imperium
Izraela Poznańskiego pulsowało tętniącym życiem. Miejsce ciężkiej, znojnej pracy, zlane potem
i krwią robotniczą przeobraziło się w park handlowo-kulturalno-rozrywkowy. Zatruwaną
ściekami fabrycznymi rzekę Łódkę zastąpiła aleja fontann. Fioletowe i zielone lampki otulające
koronkę pozbawionych liści konarów drzew rozmazywały się w lekkiej mgle, przenosząc widza
do dziecięcego świata fantazji.
Długie snopy świateł na odrestaurowanych ceglanych ścianach budynków pofabrycznych
podkreślały kunszt detali wykonanych przez dziewiętnastowiecznych murarzy. Równiutkie jak
szlaczki w dziecięcych zeszytach pasy gzymsowe i attykowe, przesklepione cegłą łuki, ryzality,
wysunięte kostki wołały „przyjrzyj mi się” do mijających ich obojętnie mas ludzi, które
przewijały się tu ze względu na funkcje obiektu, a nie jego architekturę.
Działała filozofia Laozi, zgodnie z którą „użyteczność glinianego garnka tkwi w zawartej
w nim pustej przestrzeni”, którą amerykański architekt Frank Lloyd Wright przetransponował na
zasadę „istotą budynku nie są ściany, ale przestrzeń zawarta między nimi”. Garnek czy budynek
to tylko skorupa, ważne jest, co można tam zmieścić. Liczyła się funkcja, niezależnie od tego, jak
pięknie była ukształtowana skorupa, tej mało kto się przyglądał. Przez dawne miejsce pracy
dwunastu tysięcy łodzian przewijało się teraz przeszło pięćdziesiąt tysięcy osób dziennie.
Jagoda snuła te myśli, przesuwając się w mrowisku ludzi, teraz jeszcze gęstszym.
Ulegamy przed świętami szaleństwu zakupów i przygotowań, a to przecież tylko trzy dni
– pomyślała – ile można zjeść przez ten czas? Mogłam jechać prosto do domu i zrobić kolację
z tego, co zostało w lodówce. Tyle że homo sapiens nie odżywia się jeszcze światłem. Łukasz by
się wkurzył, że wraca głodny i nic nie przygotowałam. Ruszam na polowanie, ale tylko na
bieżące potrzeby – postanowiła. – Jutro pomyślę o zakupach na święta. Zresztą jak co roku będą
u teściów, więc za wiele nie trzeba przygotowywać.
Minęła kolejne ceglane budynki, po prawej stronie przy remizie strażackiej grupa
młodzieży śpiewała kolędy, dalej zza oświetlonych strzelistych okien elektrowni też płynęła
muzyka. Jagodę nieodmiennie zachwycała pomysłowość i konsekwencja, z jaką stara tkanka
zaprojektowana przez Hilarego Majewskiego została zrewitalizowana i wykorzystana jako
osnowa urbanistyczno-architektoniczna centrum. Dla niej forma zewnętrzna „garnka” była ważna
nie tylko dlatego, że z zawodu była architektem. Doceniała kunszt fachowego rzemiosła.
Tryskające fontanny odbijały tęczę świateł, tworząc kryształową aleję prowadzącą do
głównego obiektu handlowego, przy którym stała olbrzymia, wystrojona choinka. Choćby bardzo
chciała oderwać myśli od świąt, tu się nie dało. Pchnęła szklane drzwi galerii handlowej
i znalazła się w krainie pokus, targowisku zbytku, pułapce na zakupoholików. Założyła mentalnie
klapki na oczy i skierowała się w stronę marketu, mijając po drodze piernikową chatkę, przy
której przejęte dzieciaki i jeszcze bardziej przejęci ich opiekunowie lepili pierniczki. Dotarła do
celu i przebiegła z koszykiem swoją stałą trasą między regałami, starając się załatwić zakupy jak
najszybciej.
Musztarda dla Łukasza.
I jajka, zrobi faszerowane. Potrzebny będzie szczypiorek.
Masło.
Mrożone truskawki na koktajl.
Wreszcie zadowolona ustawiła się w kolejce do kasy.
Stojąca przed nią elegancka kobieta wydała jej się znajoma, chociaż nie mogła sobie
uświadomić, gdzie mogła ją widzieć. Trzymała za rączkę sześcioletniego mniej więcej
chłopczyka, który wyglądał jak dziecko z reklamy soczków witaminowych. Czapeczka z napisem
„bajzel” i wielkim pomponem przesunęła mu się zadziornie na lewe ucho i oko. Wolną rączką
przyciskał do siebie trzy identyczne łopatki do piaskownicy, prawie takie długie jak on sam.
Kiedy Jagoda podeszła, trwała właśnie dramatyczna dyskusja.
– Adasiu, jest zima, łopatki nie będą ci teraz potrzebne, wrócimy po nie wiosną.
– Będą bardzo potrzebne! Bo teraz jest dużo śniegu, widziałaś, babelo, ile? Będę go nimi
odgarniał!
– No dobrze, tu mnie przekonałeś. Ale po co ci aż trzy?
– Ja nie mam, mama nie ma, tata nie ma! – wyjaśnił rezolutnie.
Jagoda napotkała wzrok babci Adasia i obie z trudem stłumiły śmiech. To był argument.
Nie zdążyła się jednak dowiedzieć, czy babci Adasia udało się mimo to wyperswadować zakup,
bo przypomniała sobie, że musi jeszcze wrócić po szampon. Gdzie ona widziała tę kobietę? Czy
nie na klatce schodowej u Elki?
Dziesięć minut wcześniej Ela odebrała telefon od Kamili, koleżanki z poradni
psychologicznej, w której razem pracowały.
– Mam plotę, że lepiej usiądź! – Kamila pękała z dumy, że posiada takie rewelacje.
– Spróbuję utrzymać się w pozycji stojącej, mów!
– Rozmawiałam dziś z Jadźką. Ona wczoraj widziała się z Jolką, a jej Ewka powiedziała,
że Marian z Kaśką, jak byli w zeszłym tygodniu na szkoleniu w Krakowie, wzięli w hotelu
wspólny pokój. Wyobrażasz sobie? Pojechali razem pracować! – Prychnęła śmiechem.
– Jesteś pewna? Nie wierzę…
– No niestety. – W głosie Kamili brzmiała niekłamana satysfakcja.
– Wiem, że pojechał, ale z tego nie wynika jeszcze cała reszta…
– A wspólny pokój? – Kamila nie dawała za wygraną. – Ewka omal nie popłakała się ze
śmiechu, słuchając, jaki to z Mariana jest tytan pracy. Normalnie przodownik pracy
socjalistycznej, Pstrowski taki, rozumiesz. Tyle że fedrował gdzie indziej zamiast w kopalni. –
Kamila wszystkie przecinki w zdaniach zamieniała na rechot.
Marian był ich wspólnym kolegą z poradni, razem studiowali, swoją żonę Iwonkę poznał
na jakiejś potańcówce jeszcze na studiach. Bardzo szybko wzięli ślub, chyba już na drugim roku.
Mieli dwie córeczki. Znajomi patrzyli na nich z podziwem, a nawet z zazdrością – nie wszystkim
udało się stworzyć taki szczęśliwy związek jak im. Kaśka była studentką czwartego roku
psychologii i odbywała u nich praktyki. Pomagała też Jadzi w sekretariacie.
– Nie wierzę, Marian nie jest taki. – Ela nie podzielała dobrego humoru Kamili. – Nie
zrobiłby tego Iwonie, musi być inne wyjaśnienie. Oni są naprawdę ze sobą szczęśliwi, stanowią
po prostu… no… sielski obrazek.
– Obrazek spadł ze ściany.
– To byłaby smutna wiadomość, gdyby okazała się prawdziwa, więc się tak nie ekscytuj.
– Ja tylko twierdzę, że stereotypy się powtarzają, a faceci to gnojki. Kto do nas
przychodzi na terapie? Głównie zdradzane kobiety. No, czasem i facet się zdarzy, ale to drobny
odsetek. – Westchnęła nad tym niewygodnym wyjątkiem. – Mówisz, że ich małżeństwo nie
potwierdzało mojej teorii? No, to już potwierdza.
– Chyba się z tego nie cieszysz?
– Co tu jest do cieszenia się czy martwienia? Życie i już! Dzięki temu mamy zawsze
pracę. Bo prędzej czy później mężczyzna zdradzi. Nawet ten, co wyciąga inne zdradzane kobiety
z doła, jak Marian. Teraz sam może rozpocząć terapię Iwonki. Oczywiście dopiero jak ona się
w tym połapie. Ale ręczę ci, że świat jest mały i szybciutko znajdzie się przyjaciel, który jej
usłużnie doniesie newsa.
– Kama, nie uogólniaj. Przede wszystkim musimy pogadać z Marianem i dowiedzieć się,
czy to prawda. Jeśli tak, to nie wiem… może to jednorazowy sprawdzian własnego ego.
Niedowartościowany może jest. Z Iwoną popadli w rutynę, a tu młoda dziewczyna spojrzała na
niego z zainteresowaniem i poczuł się zdobywcą świata. Nie no, co ja mówię? Najpierw musimy
to potwierdzić.
– Kiedy oficjalnie to ja nic nie wiem. Musimy burzę mózgów z dziewczynami zrobić.
Może u mnie?
– Okej. Zorganizuj, ale teraz muszę kończyć. Twoja teoria o niewierności facetów jest
gówniana. Praktyka może się okazać jeszcze gorsza, jeśli to byłoby prawdą.
Ela musiała się natychmiast podzielić otrzymanymi wiadomościami z Jagodą, która miała
nieprofesjonalne, a dzięki temu świeże podejście do takich problemów.
– Ja w to nie uwierzę – Ela znała Mariana od czasu studiów – nie mogłabym się przecież
tak mylić co do niego. To nie jest jakiś cholerny dziwkarz, to poważny etyczny facet, dobry mąż
i ojciec.
– Nie przesądzaj i nie osądzaj, póki nic nie wiesz. Sama mówiłaś, że Kama to plotkara.
Poza tym, o ile wiem, zostawiło ją dwóch kolejnych panów, więc może ma uraz do męskiego
rodu.
– To prawda, chociaż nie powinna wkładać wszystkich do tego samego worka.
– A właściwie czemu cię to tak wzięło?
– Burzy moje pojmowanie świata i wiarę w dobry instynkt w ocenianiu charakterów.
Zaczęły się śmiać.
– Zdaje się – powiedziała, ciągle się jeszcze śmiejąc – Jagoda, że wątpiłaś kiedyś w…
hm… praworządność mojego męża? A to znaczy, że zdarza ci się mylić w ocenianiu. Pogadamy
wieczorem, dobrze? Jestem w Manufakturze. A w ogóle to co robisz w święta?
– Wigilia u taty, babcia już trzeci dzień z kuchni nie wychodzi, gotuje i wypieka. – Ela
wolała pominąć przytyk Jagody, bo wcale nie wątpiła, tylko była pewna i nie kiedyś, tylko
niezmiennie, ale ten temat był, na życzenie Jagody, tabu. – Dziadek jej pomaga. Wczoraj
poprosiła go, żeby zmielił pieprz do pasztetu. A wiesz, ma taki młynek ręczny, co to nie ma dołu
i zmielony pieprz wylatuje prosto na to, co chcesz przyprawić, tak na bieżąco. Babcia myślała, że
jak do pasztetu, to będzie mielił nad mięsem i poszła do sklepu po zakupy. A dziadek chodził po
kuchni tam i z powrotem i kręcił korbką, aż wymielił wszystko na podłogę. I wdeptał.
– Co na to babcia, jak wróciła?
Obie pękały ze śmiechu. Dziadek Eli znany był z roztargnienia, a od kiedy przeszedł na
emeryturę, wyrażał chęci do pomocy. Był nauczycielem matematyki i jedyne, na czym potrafił
skupić uwagę, to były liczby.
– Lepiej nie pytaj.
– Lubię twojego dziadka, ma w sobie tyle ciepła.
– Musi być taki, w końcu mam tylko jednego dziadka. Chociaż tato mówi, że kiedyś to
jego ojciec wcale nie miał takiego łagodnego charakteru. Zmienił się, kiedy ja się urodziłam. Jak
on i jego brat dorastali, to w domu był podobno rygor jak w wojsku.
– No, dwóch chłopaków musiał wychować. A zmieniając temat, to ten piernik, co się
ciasto na niego robi tydzień wcześniej przed pieczeniem, będzie?
– Jasne. Ciasto w spiżarni leży od tygodnia i dojrzewa. Dobrze, że nie muszę się
odchudzać, bobym nie zdzierżyła. A ty jak zawsze u teściów, co?
– Jasne, Łukasz innego wariantu nie dopuszcza, jego matka by mu głowę urwała. Ma to
swoje zalety, nie muszę sama niczego przygotowywać. Moi starzy na egzotyczne wyspy po
słońce polecieli. Jak zwykle zresztą, od kiedy wyszłam za mąż, jakbym dla nich nie istniała.
A teściowa… ech, szkoda gadać….
– To wpadnijcie do mnie z Łukaszem w drugi dzień świąt.
– Dziękuję, jeśli nie będzie miał innych planów, to z radością, ale po obiedzie u jego
starych. Ale gdyby coś nie wyszło, to zachomikuj mi kawałek piernika. Zadzwonię, pa.
– No pa…
Ela powstrzymała się od komentarza, że może nie zawsze on musi decydować. Nie lubiła
Łukasza, o czym Jagoda doskonale wiedziała. Był klasycznym dupkiem, jak to bywa
z przystojnymi facetami, dającymi wszem wobec do zrozumienia, co to oni nie są. W jego
postawie była pewność, że jak spojrzy szafirowymi oczami spod kruczych brwi z wysokości
swojego metra dziewięćdziesięciu i wyczaruje hollywoodzki uśmiech, to kobiety będą padać
przed nim pokotem. Jej to nie brało, bo nie przepadała za narcyzami, którzy zapominali, że są
żonaci, kiedy połowicy nie było obok. Ale widziała zachwycone spojrzenia dziewczyn na jego
widok, mało im sztuczne rzęsy i cycki nie poodpadały. Działało. Wiedział, że Elka go nie lubi,
i chyba nawet był trochę zdziwiony i zawiedziony, że ignoruje jego męski urok. Najgorsze było
to, że Elka wiedziała, iż przed ślubem zdradzał Jagodę, a miała podejrzenia, że po ślubie również
nie był wierny, ale Jagoda nie chciała w to wierzyć. Po kolejnych próbach otworzenia
przyjaciółce oczu Elżbieta usłyszała od niej, że jest zazdrosna, bo sama nie ma faceta. To już był
cios poniżej pasa, najpierw osłupiała, potem skonsultowała się ze swoją panią profesor, prosząc
ją o radę, co ma robić. Przerobiła z nią ten temat i konkluzja była prosta, skoro Jagoda nie
życzyła sobie wtrącania się w jej związek i nie chciała znać prawdy, miała do tego prawo. Od
tamtej pory Ela nigdy nie poruszyła tego tematu.
Mogła tylko czekać z niepokojem na dalszy rozwój wypadków, mając mikrą nadzieję, że
ten podrywacz z głową na szypułkach wreszcie doceni, iż ma żonę, której zazdrości mu
większość kumpli.
Jagoda, zwana również Jagą, była szczupła, długonoga i zachwycała delikatną pastelową
urodą. Kiedy szła ulicą i jej popielate włosy powiewały na wietrze, nie było mężczyzny, który by
się nie obejrzał. Była najlepszą przyjaciółką Eli od czasów dzieciństwa. Gdyby Ela mogła,
przemodelowałaby Łukasza na ideał na potrzeby Jagody, ale niestety, nawet ukończenie
psychologii z oceną wyróżniającą nie dawało jej takich umiejętności. Eh! Dupek zawsze będzie
dupkiem. Szkoda sobie myśli zaśmiecać takimi gównianymi rozważaniami.
Sama Ela natomiast jeszcze nie spotkała chłopaka, który by był wart dłuższej znajomości
czy w ogóle bliższego poznania. Dotychczas jedynym mężczyzną, który nigdy jej nie zawiódł,
był jej ojciec.
*
Jagoda, idąc do wyjścia, minęła Adasia i jego babcię. Maluch dzierżył dumnie już tylko
jedną łopatkę, ale z pozostałych nie zrezygnował chyba bez walki, bo pod pachą ściskał wielką
pluszową żyrafę, w której co chwilę z czułością zanurzał buzię.
Spomiędzy pyzatych policzków biło pełne zadowolenie. Babcia patrzyła na niego
z czułością, jakby te zakupy sprawiły jej większą radość niż jemu.
Fajny szkrab! – pomyślała Jagoda.
*
Karolina weszła z Adasiem do kawiarni. Zamówiła kawę dla siebie i babeczki
z budyniem dla małego. Zdjęła mu kurtkę, odsłaniając sweterek z czarną maską Dartha Vadera
i koszulkę w malutkie czaszki. Zaśmiała się, bo wzorki zupełnie nie pasowały do słodkiej buzi
malucha. Kiedyś dziecięce ubranka były w zwierzątka, serduszka, samochodziki. Komu to
przeszkadzało?
– Dobre ciacho? – spytała wnuka.
Mały nie odpowiedział, bo właśnie wpakował całą babeczkę do pyzatej buzi. Policzki
wyglądały jak u chomika. Paluszkiem upychał resztę, która nie chciała się zmieścić. Pokiwał
główką twierdząco. Patrzyła na niego z rozczuleniem. Sama miała dwie córki i kiedy Anna,
starsza z nich, zaszła w ciążę, obie miały nadzieję, że też urodzi dziewczynkę. Nawet nie
wyobrażała sobie wtedy, że mogłaby mieć wnuczka, nigdy nie wychowywała chłopca.
Przeniosła się myślami do dnia jego narodzin. Była już wtedy sama, mąż odszedł ze
swoją asystentką, kiedy dziewczynki były w liceum, i uwił sobie nowe gniazdko dość daleko od
nich. Anna zadzwoniła do niej do pracy, że ma lekkie bóle, ale nie chciała robić paniki, bo nie
była pewna, czy to żołądek ją boli, czy już nadszedł czas porodu. Karolina natychmiast wsiadła
do samochodu i pojechała do domu – mieszkali jeszcze wtedy wszyscy razem. Panika okazała się
jak najbardziej uzasadniona, wyraźnie zaczęły się bóle porodowe. Zawiadomiła męża Anny,
który natychmiast wyruszył w stronę szpitala. Tam mieli się spotkać. One miały do przejechania
całe miasto w godzinie szczytu. W połowie drogi utknęły w korku, bóle powtarzały się co siedem
minut. Wpadły w panikę. Jeszcze dzisiaj pamiętała ten strach, co będzie, jak nie zdążą. Na
szczęście dojechały na czas, choć okazało się, że jest za późno na to, żeby Anna dostała
znieczulenie. Zięć dojechał niemal w tym samym momencie. Szybko wskoczył w zielony strój
ochronny i zniknęli w sali porodowej. A w niej strach rozgościł się na dobre. Chodziła tam
i z powrotem. Czuła się jak mała mrówka w ogromnych podziemiach szpitala. Nikogo poza nią
tam nie było. Ściany, wszędzie ściany. Całe w zimnych zielonych kaflach. Do dziś pamięta
zielone ściany, zieloną posadzkę i sufit, który też wydawał się zielony. Tak się zawsze układało,
że w najtrudniejszych momentach życia była sama. Słyszała krzyk Ani przez drzwi, łzy płynęły
jej po policzkach. To jej dziecko, a nie mogła nic pomóc. Myślała, że to nigdy się nie skończy.
Adaś urodził się o 19.35. To był wtorek. Ania pojechała na oddział poporodowy, dziecko
na oddział neonatologii, gdzie Karolina mogła je zobaczyć. Czekała dość długo na pustym, słabo
oświetlonym korytarzu. Za oknami zrobiła się noc, jaka była i w niej. Czuła się jak łódź bez steru
dryfująca po oceanie. Gdyby miała ster, też nie wiedziałaby, dokąd się skierować. Wreszcie
bezszelestnie pojawiła się znikąd pielęgniarka i zaprowadziła ją do malutkiej salki, w której na
półeczkach w szklanych pudłach jak lalki leżały prawdziwe ludzkie dzieci. Jeszcze przed chwilą
pływające w bezpiecznej ciepłej ciemności, teraz brutalnie z niej wydobyte i wpatrzone w swoją
nową rzeczywistość.
Maleństwo leżało w szklanym inkubatorze jak zapakowane na prezent. Brakowało tylko
kokardki, jak na zdjęciach Anne Geddes. Wszystko miał takie malutkie i zdumiewająco idealnie
wyrzeźbione. Cudnie wykrojone usteczka, doskonałe paluszki. Zakochała się na zabój.
Poczekała na byłego męża, który jechał zobaczyć wnuka. Potem wsiedli każdy do
swojego samochodu i ruszyli w noc. W pewnych sprawach ta noc nie skończyła się do dziś.
Teraz Adaś był już przedszkolakiem, a jej zachwyt nim nie malał. Wciąż zdumiewał ją swoim
sześcioletnim widzeniem świata.
Wyrwała się z zamyślenia, Adaś właśnie karmił nowo nabytego pluszaka resztką
babeczki i zachęcał czule do jedzenia.
– Dobre ciacho, jedz! Żyrafko, a wiesz, że ja nigdy nie zjadłem latarki? Przecież widzisz,
że nie świecę.
Adaś zwierzał się tylko tym, do kogo miał bezgraniczne zaufanie. Widać żyrafa szybko je
zdobyła.
– Kochanie, żyrafka się najadła, musimy iść do domu – powiedziała. – Mama wróciła
z pracy i już na ciebie czeka. A mamy kawałek drogi do przejścia.
– Nie idę. Jestem zmęczony!
– Nie spieszysz się do mamy?
– Spieszę. Jedźmy taksówką, będzie szybciej.
– Ale wydaliśmy trochę pieniążków i może nam nie wystarczyć na taksówkę.
– Nie idę!
Dolna warga Adasia wysunęła się do przodu, a usteczka zaczęły układać się w szufladkę.
Musiała szybko opanować sytuację.
– Pamiętasz ten kiosk, który jest po drodze? Może jest już nowa gazetka Lego Star Wars
z nowym pojazdem kosmicznym? Ale jeśli chcesz zdążyć, to musimy się baaaardzo pospieszyć,
bo niedługo go zamkną.
Szufladka zniknęła, a oczka rozbłysnęły zainteresowaniem.
Najważniejsza jest dobra motywacja – pomyślała – i to niezależnie od wieku.
– Babela, to my pędzimy teraz jak rakiety, żebyśmy dolecieli po gazetkę. Bo ja nie mam
figurki z mieczem świetlnym!
– Daj łapkę, biegniemy.
– Oć tu, żyrafko, musimy pędzić! A babela, kupisz mi droida?
– Na razie spróbujmy zdążyć po gazetkę.
Karolina zastanawiała się, co będzie, jeśli gazetka jeszcze się nie pojawiła, ale miała
szczęście, już była. Kiedy wyszli z kiosku z kolejnym zakupem, Adaś wpadł na Annę, która
wyszła im naprzeciw.
– Mama! Babela kupiła mi gazetkę! I żyrafę! I łopatkę. Ale tylko jedną – dodał ze
smutkiem.
Anna spojrzała z przyganą.
– Mamo, czy ty go za bardzo nie rozpuszczasz?
– Kochanie, wiesz, że to rodzice są od wychowywania, a babcie od rozpieszczania. No
i chyba należy mi się od życia jakaś przyjemność!
– Mam wrażenie, że te zakupy sprawiają ci co najmniej taką samą przyjemność jak
Adasiowi! Albo jeszcze większą.
– I nie mylisz się. – Roześmiała się.
– Jesteś niereformowalna. Wejdziesz na obiad, mam żurek i leniuchy?
– Dziś nie, dziękuję. Jedliśmy słodycze, a mam jeszcze trochę do zrobienia. Jutro muszę
być wcześnie w szpitalu, potem mam dyżur. No i obiecałam dziewczynom szarlotkę. Przyjeżdża
Babińska z Krakowa. Zrobimy małe przyjątko na oddziale. I muszę się trochę wyspać na zapas.
– Przy tych planach to nie wiem, kiedy zdążysz się wyspać. Jesteś samochodem czy
pieszo?
– Samochód zostawiłam u mechanika, jutro odbieram.
– To może cię odwiozę? Stasiek już jest w domu, zaprowadzę szybciutko małego.
– Nie, wracaj do domu, chętnie się przejdę. Pa.
Adaś przytulił się mocno. Bardzo dużą wagę przykładał do dokładnego pożegnania.
Czasem powtarzał je kilka razy, jeśli uznał, że było niewystarczająco pożegnalskie.
– Babela, kocham cię bardziej niż ty mnie!
– O nie, to niemożliwe! Ja cię kocham naj-bar-dziej.
– Kocham cię bardziej niż plac budowy, koparkę i spychacz – przelicytował.
Pomachała im jeszcze i poszła. Z wnuczkami jest tak, że człowiek cieszy się, kiedy
przychodzą, i cieszy, kiedy wracają do siebie. Było to motto wszystkich jej równolatków, którzy
mieli szczęście być dziadkami. Potrzebny był jej teraz odpoczynek, ale wiedziała, że za godzinę
już będzie tęsknić do słodziaka.
*
Gęste depresyjne chmury zakryły zimowe niebo, nie pozwalając się przebić ani jednemu
promykowi słońca. W mrocznej poczekalni przyszpitalnej poradni chirurgii szczękowej smętni
pacjenci, z których większość potrzebowała natychmiastowej pomocy medycznej, oczekiwali na
swoją kolej. Na licznych opuchniętych twarzach można było doszukać się wszystkich kolorów
tęczy, ale trudno byłoby znaleźć na nich choć jeden uśmiech. Wyglądali jak pacynki w teatrze
lalkowym, którym podcięto sznurki. Co jakiś czas ciszę przerywała ponura pielęgniarka
wywołująca kolejnego pacjenta. Brudne ściany ze złuszczającą się olejną farbą, zniszczone
linoleum na podłodze i stare niewygodne krzesła dopełniały ten przygnębiający obraz.
Marek Zabelski czekał na zabieg stomatologiczny i zastanawiał się właśnie, czyby jednak
nie uciec. Trzęsące się ze strachu nogi optowały za wyborem tego rozwiązania, jedynym
powodem do pozostania była rosnąca gorączka, którą powodował stan zapalny, a rozsądek mówił
mu, że może być tylko gorzej.
Otworzyły się drzwi i pojawił się w nich drobny dziarski staruszek. Grobową ciszę
zakłócił jego gromki głos, zupełnie niepasujący do mizernej postury.
– Gdzie tu są krany?
Radosny rześki ton jak z innego świata odbił się echem od brudnych ścian, wprawił
w ruch stojące powietrze i jak magnes przyciągnął do przybysza spojrzenia wszystkich oczu,
w których pojawiło się coś na kształt ożywienia.
Czyżby katharsis dla tych biedaków objawiło się w tak skromnej postaci?
Niegdysiejsza nazwa sanitariatu musiała pochodzić z odległego dzieciństwa wiekowego
pana, który zachowywał się, jakby przyszedł do grona starych znajomych.
– Krany dla pacjentów! – dodał, widząc brak reakcji.
Obudzony jakby ze snu młody chłopak wskazał mu drzwi do toalety i staruszek za nimi
zniknął, pozostawiając w poczekalni powiew ożywczej energii, która wywołała ogólne
poruszenie. Ludzie prostowali się na krzesłach, zaczęli się przeciągać i rozglądać wokół. Jakby
tornado anielskich skrzydeł zawirowało wokół nich, pobudzając do życia.
Nieświadomy sprawca tych zmian pojawił się z powrotem i z udawanym oburzeniem
donośnym głosem podzielił się swoim świeżym traumatycznym przeżyciem:
– Pielęgniarki na górze poczęstowały mnie czekoladą z orzechami! Wiedziały, że mam
protezy i mimo to dały mi czekoladę z orzechami! Mam pełno orzechów pod protezą i w zębach
– mówił karcąco, ale oczy mu się śmiały.
Zasługujesz, człowieku, na dużo więcej niż czekolada z orzechami – pomyślał Marek.
Przemaszerowała ponura pielęgniarka, na którą tym razem nikt nawet nie zwrócił uwagi
oprócz staruszka.
– Czy tu pracuje doktor Fabiańska? Karolina Fabiańska – zwrócił się do niej z pytaniem.
– Owszem – burknęła, na nią nie działał jego czar – ale na internie, ma dziś dyżur
w pokoju sto pięć.
– Bo to moja uczennica – oznajmił z dumą – skończyła liceum i poszła na medycynę.
Uczyłem ją geografii, a potem ona mnie leczyła. Fabiańska to nazwisko po mężu.
Teraz już wszyscy skupili na nim zachwycone spojrzenia i czekali, co jeszcze opowie.
Skierował się do wyjścia, ale coś kazało mu się jeszcze zatrzymać.
Odwrócił się.
– Opowiem wam dowcip. Są tu blondynki? Bo wiecie, czemu blondynki nie można pukać
w głowę? – Podniósł palec, żeby zwiększyć dramatyzm odpowiedzi. – Bo echo się odzywa.
Oczekujący roześmieli się, a on, zadowolony z odniesionego efektu, skierował się znowu
do wyjścia. W tym momencie w pulchnego pięćdziesięciolatka zwisającego do tej pory
z krzesełka jak dziurawy balon, z którego uleciało powietrze, wstąpiło nagle życie i wrzasnął na
cały głos:
– Panie! – I z rozczuleniem dodał, robiąc mu miejsce koło siebie: – Panie, siadaj pan
tutaj!
Staruszek więc usiadł, opowiedział o swoim bolącym kręgosłupie, z którego powodu
przychodzi na zabiegi, i przechodzony dowcip, który w tym miejscu był balsamem dla dusz:
„Koń wyścigowy pyta drugiego konia, który jest ślepy:
– Bierzemy udział w wyścigu Wielkiej Pardubickiej?
– Nie widzę przeszkód”.
W końcu wyszedł, ale pozostawił poczekalnię odmienioną. Ludzie zaczęli ze sobą
rozmawiać, wstąpiła w nich energia i twarze nabrały rumieńców. Niewidzialna dłoń rozsunęła
kurtynę chmur, odkrywając słońce. Ciepłe złote promienie zalały całe pomieszczenie i nawet
brudne szyby nie były w stanie ich zatrzymać. Odrapane ściany zaświeciły przyjaznym blaskiem.
Pan Balonik, teraz nadmuchany, rozgadał się i okazał bardzo sympatyczny. Nawet smętny młody
człowiek włączył się do rozmowy i opowiedział o swoim wypadku na rowerze.
– Pan Marek Zabelski – tubalny głos pielęgniarki był ledwie słyszalny w gwarze rozmów.
– Proszę o ciszę, to szpital, a nie knajpa!
– Trzymaj się pan, będzie dobrze! – Pan Balonik wstał i poklepał wzywanego po plecach,
podprowadzając go do drzwi, co tamtego nad podziw uspokoiło, i uśmiechnął się
z wdzięcznością.
– Szybciej, nie jest pan jedyny, kolejka czeka. – Pielęgniarka upuściła jeszcze trochę
złego humoru i wepchnęła chorego do gabinetu.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, przemknęła mu myśl, że już gdzieś słyszał nazwisko
lekarki, której nauczyciela geografii właśnie poznał.
*
W pracowni cały zespół był w komplecie pomimo późnej godziny. Kończyli duży projekt
dla firmy farmaceutycznej. Nie mogli zawalić terminu, bo zjadłyby ich kary umowne. Ważna też
była dobra opinia i późniejsze referencje, kolejni klienci przychodzili z polecenia poprzednich.
Postanowili, że po oddaniu kompletu dokumentacji do zweryfikowania wszyscy biorą urlopy
i zamykają biuro na tydzień. W końcu pracuje się po to, żeby żyć, a nie żyje po to, żeby
pracować. Choć ostatnio można było zwątpić w prawdziwość tej tezy.
Był koniec grudnia, zostały trzy dni do Wigilii.
Piotr kliknął „zapisz” i zamknął komputer. Odsunął się z krzesłem nieco dalej od biurka
i wreszcie przeniósł wzrok poza monitor. Zespół liczył sześć osób. Baśka, Waldek, Łukasz i on –
architekci z tego samego rocznika studiów – założyli pracownię wspólnie zaraz po zrobieniu
dyplomów. Rany, to już sześć lat temu. Baśka i Waldek byli małżeństwem od drugiego roku
studiów. Mieli sześcioletnią córeczkę. Łukasz też był żonaty. Jego żona Jagoda była z nimi na
tym samym roku, ale nie chcieli łączyć życia prywatnego z pracą. Jej biuro było niedaleko,
wpadała do nich często w drodze do urzędu. Piotr miał nawet nadzieję, że dziś ich także
odwiedzi, ale widać nie zdążyła.
Pozostali, włącznie z Piotrem, byli stanu wolnego.
Lotka była kreślarzem, dopiero ukończyła technikum budowlane, i do tego tytanem pracy.
Tymon był grafikiem, zajmował się aranżacją, kolorystyką, wizualizacjami. Był od nich starszy,
przekroczył pięćdziesiątkę, miał największą praktykę zawodową. Sporo się od niego uczyli.
Fajny, zgrany zespół.
Popatrzył na zegarek, minęła osiemnasta. Waldek stał przy gilotynie i przycinał rysunki,
Baśka je odbierała i składała do formatu A4. Niezłą miała w tym wprawę, słychać było miarowe
szurnięcia, kiedy przesuwała linijką po zagięciach. Lotka waliła bez opamiętania w klawiaturę.
Z szumu przejeżdżającego noża gilotyny i odgłosu uderzeń w klawisze wychodziła fajna
kompozycja dźwiękowa. Do tego Tymon kończył roboczą makietę i przybijał młotkiem
gwoździki. Stuk, stuk, puk…
– Słyszycie tę muzykę? Niezła kompozycja.
– Chcesz powiedzieć, że ze zmęczenia masz omamy słuchowe? – zaniepokoiła się Lotka.
– Nie gadaj, nie przerywajcie roboty i posłuchajcie: zyyt, zyyt, klik, klik, a teraz wejście
młotka: stuk, stuk, klik, zyyt!!!
– Rany, faktycznie. – Roześmieli się, co pomogło przełamać zmęczenie, po czym
wybuchli naprawdę gromkim śmiechem, bo do kompozycji doszedł dzwonek telefonu
z fragmentem Oka tygrysa i za chwilę z drugiego Lullaby.
– Może to nagramy i zrobimy podkład muzyczny podczas prezentacji? – rzucił ktoś
– Na razie to idziemy do domu, dosyć na dzisiaj – zadysponował Piotr.
– Ja i tak czekam na Zbyszka, ma przyjść po mnie wpół do siódmej – powiedziała Lotka –
to mogę do tego czasu jeszcze coś nadgonić.
– Nadgoniłaś dosyć, przerwa do jutra. Może się trochę ogarniesz dla swojego chłopaka,
czesałaś się już dzisiaj? Albo chociaż w tym tygodniu?
Piotr pozwolił sobie zażartować, bo fryzura Lotki składała się ze sterczących we
wszystkich kierunkach kosmyków różnej długości. Wszystkie były na szczęście przynajmniej
w tym samym kolorze, ale na nieszczęście kolor był płomieniście czerwony. Oczywiście wszyscy
wiedzieli, że uzyskanie tego efektu wymagało sporo pracy, czasu i samozaparcia.
– Piotr ma rację – dodał Łukasz – ja na miejscu twojego chłopaka kupiłbym grzebień
i sam cię uczesał. Przecież do takiego jeża to nawet przytulić się nie ma jak, bo można się pokłuć.
– Bardzo śmieszne! – ofuknęła ich Lotka, ustawiając w pionie jeden kosmyk, który zaczął
się poddawać prawom grawitacji.
– Zostało mi trochę kleju stolarskiego – przyłączył się do żartów Tymon – pożyczyć ci do
utrwalenia? Mamy też fiksatywę…
– Jesteście gruboskórni. – Lotka miała poczucie humoru i nie brała tych żartów na
poważnie. – Tak to jest, jak ktoś zazdrości. – Pokazała chłopakom język, w który był wpięty
srebrny kolczyk.
– Oj, coś ci się przyczepiło do języka!
– Przestańcie się nad dziewczyną znęcać – stanęła w jej obronie Baśka. – Lotka, nie
zwracaj na nich uwagi, to tylko faceci, trzeba im dużo wybaczyć.
– Aż faceci! Wychodzimy! Lotka, klucze zostaw u portiera.
– Taaak jest! – Zasalutowała.
– I umyj głowę, zanim przyjdzie twój chłopak! – Łukasz szybko zniknął za drzwiami,
a rzucony w niego przez Lotkę katalog poszybował przez cały pokój. Szczęśliwie czy też
pechowo nie zdążył go dosięgnąć i uderzając o zamykające się drzwi, rozsypał się na pojedyncze
kartki.
– No to mam robotę. – Westchnęła i zabrała się do sprzątania.
*
Karolina po wejściu do mieszkania przypomniała sobie, że nie kupiła cukru, który jest
nieodzowny do upieczenia obiecanej dziewczynom na jutro szarlotki. Przyjedzie ich kumpela ze
szpitala w Krakowie na wykład, potem zrobią na oddziale kawkowanie z ciastowaniem i głównie
plotkowaniem. A ona oczywiście, będąc z Adasiem, zapomniała o całym świecie. Sprawdziła
w kuchni, czy gdzieś nie zachomikowała torby cukru, ale nie. Jabłka kupiła już wczoraj, mąki był
cały nienaruszony kilogram, dwa opakowania skórki pomarańczowej znalazła w szufladzie.
Rodzynki są, jajka też. Będzie musiała pożyczyć po sąsiedzku, cukier na ogół każdy ma, dobrze,
że są pozostałe produkty.
Miała bardzo miłą sąsiadkę, która wprowadziła się do sąsiedniego mieszkania cztery lata
temu. Wcześniej jakoś się mijały, ale mniej więcej od roku spotykały się od czasu do czasu na
sąsiedzkie pogaduszki. Była w wieku jej Anny i miały ze sobą naprawdę dobry kontakt. Przemiła
dziewczyna, samotna, z zawodu psycholog. Karolina zapukała do drzwi z pięknie wypisanym
antykwą imieniem i nazwiskiem „Elżbieta Zabelska”. Ostatnio coraz rzadziej widziało się drzwi
z wypisanymi nazwiskami lokatorów, wyglądało na to, że ludzie wstydzą się swoich nazwisk lub
przed kimś się ukrywają. Karolina też miała drzwi opisane własnym nazwiskiem, ale wszystkie
pozostałe drzwi do mieszkań były anonimowe.
Ela otworzyła z uśmiechem.
– Dzień dobry, pani Karolino, zapraszam.
– Dzień dobry, Elżuniu – Karolina zauważyła, że na wieszaku wisi męska kurtka – nie
będę wchodzić, widzę, że masz gości. Czy możesz mi pożyczyć szklankę cukru? Zapomniałam
kupić.
– Oczywiście, ale proszę wejść.
– Poczekam tutaj.
Elka przyniosła nierozpakowany kilogram cukru.
– Bardzo proszę, kupiłam dwa kilo, bo miałam niezdrowy pomysł upieczenia bez
z ogromnej ilości białek, które mi zostają po omletach i koglach-moglach. Ale wpadłam na
lepszy pomysł, zaniosłam białka do naszej cukierni, oni je upiekli, a ja kupiłam gotowe. I tak by
mi nie wyszły. Proszę.
– Dziękuję, kochanie, jutro oddam. Nie, przepraszam – pojutrze, po dyżurze. Już nie
przeszkadzam.
– Nie ma w czym przeszkadzać. – Ela przymrużyła oko i Karolina była pewna, że gość
nie jest dla dziewczyny nikim ważnym i więcej się tu nie pojawi, tak jak i inni młodzi ludzie,
których Ela zapraszała czasem, ale rzadko któregoś więcej niż dwa razy. Karolina pokręciła
głową, musi z nią o tym porozmawiać, tak nie może być! Dziewczyna nie ma matki, do momentu
wprowadzenia się tutaj mieszkała z ojcem i dziadkami. A takie tematy lepiej omawiać z kobietą
niż mężczyzną.
– Musimy chyba o tym porozmawiać, do widzenia na razie, miłego wieczoru.
– Do widzenia.
Karolina zamknęła drzwi i zabrała się do pieczenia. Włączyła piekarnik, żeby nagrzał się
do temperatury 180 stopni, zanim przygotuje ciasto. Wyjęła zeszyt, w który miała sprawdzone
przepisy.
80 dag mąki pszennej
12 dag cukru
40 dag masła
8 żółtek
butelka gęstej śmietany 30 proc.
2 kg jabłek
Obrała jabłka i starła je na tarce o grubych oczkach. Najlepsza szarlotka była
z antonówek, ale w zimie musiała je zastąpić szarą renetą, którą udało jej się kupić na ryneczku.
Posypała tarte jabłka dużą ilością cynamonu. Zawsze przygotowywała jabłek więcej niż trzeba,
bo w trakcie robienia ciasta nie mogła się powstrzymać, żeby ich nie podjadać. Kiedyś zjadła
wszystkie i z ciasta upiekła kruche ciasteczka, które powycinała foremkami w serduszka
i księżyce. Też były pyszne.
Cynamon kupowała cejloński, choć dopiero od zeszłego roku, kiedy dowiedziała się, że
są go dwa rodzaje. Przez całe życie jadała cynamon chiński, który ma duże ilości kumaryny
działającej toksycznie na wątrobę. Można dziennie zjeść nie więcej niż 1/6 łyżeczki, a Adaś
posypywał swoje leniwe kluseczki tak, że to nie były to kluski z cynamonem, tylko cynamon
z kluskami. Cejloński natomiast można jeść w dowolnych ilościach, ma właściwości
antyoksydacyjne, grzybobójcze, rozgrzewające, zawiera dużo wapnia i żelaza, zwalcza bakterie
E. coli. Była zdumiona, jak mogła się tego dowiedzieć dopiero w wieku 52 lat.
Wsypała wszystkie produkty do dużej stalowej miski i zagniotła ciasto, podzieliła na trzy
części, z których dwoma, po rozwałkowaniu ich na grubość pół centymetra, wylepiła wyłożoną
woskowanym papierem formę. Podziobała widelcem spód, wysypała na niego jabłka i na nich
układała, rozdzielając palcami, nieregularne kawałeczki cienko rozwałkowanej reszty ciasta, do
którego dodała paczkę skórki pomarańczowej. Finito. Wstawiła do piekarnika, który
odpowiednio się już nagrzał. Przestawiła pokrętło z grzania góra/dół na wyłącznie dolne.
Z resztek jabłek – obierek i gniazd nasiennych – zrobiła kompot z cynamonem i goździkami, nic
się nie zmarnuje, a kompot był pyszny i miał mnóstwo pektyny.
Spojrzała na zegarek, przygotowanie ciasta zajęło jej trzydzieści pięć minut. Gdyby
zamiast pieczenia zdecydowała się na kupienie gotowego, wyprawa do sklepu zajęłaby dużo
więcej czasu.
Do sprzątnięcia zostały tylko dwie miski. Karolina unikała dodawania sobie roboty tam,
gdzie można było jej uniknąć, więc wałkowała ciasto na przyklejonym taśmą samoprzylepną do
blatu kuchennego woskowanym papierze. Drugim arkuszem papieru przykrywała je z góry, żeby
wałek się nie obklejał. Teraz tylko wyrzuci oba arkusze do śmieci, miski do zmywarki
i z kubkiem gorącej herbaty będzie mogła zagłębić się w narożniku kanapy i odetchnąć po
pracowitym dniu do czasu, aż ciasto się upiecze. Ominęła stojące na dywanie budowle z klocków
Lego, posprząta pojutrze, po powrocie z dyżuru. Zasada „co masz zrobić dziś, zrób pojutrze,
będziesz mieć dwa dni wolnego” była jak najbardziej słuszna. Może by tak zmienić „pojutrze” na
„popojutrze”? Miałaby trzy dni wolnego!
Zapaliła świeczkę w lampce solnej, pomarańczowe światło ociepliło ciemny pokój. Kółko
złotego światła zatańczyło na suficie. Kiedy dziewczynki z nią mieszkały, takie chwile chłonęła
zachłannie w pędzie codziennych obowiązków. Wykorzystywała krótkie momenty samotności do
zrelaksowania się. Teraz też poczuła, jak zmęczenie powoli odpływa.
Ostatnio coraz częściej nachodziły ją myśli, że samotność jest stanowczo przeceniana
i przydałby się partner do życia, zajęcia miejsca obok na kanapie, wypicia wspólnie herbaty.
Gorącej, słodkiej i z cytryną. Gorąco, słodko, kwaśno. W sam raz.
Westchnęła.
Pomyślała o równie samotnej sąsiadce. Odwiedzały ją przyjaciółki i znajomi, ale
chłopaka jeszcze nie miała. Było to zastanawiające, bo dziewczyna była piękna jak marzenie.
Miała oryginalną urodę, bo zgrabnych i szczupłych było wiele, ale takich włosów w naturalnym
rudym kolorze, długich do pasa, Karolina jeszcze u nikogo poza nią nie widziała. Okalały śliczną
twarz o delikatnych rysach z wielkimi zielonymi oczami i rzadko spotykanymi u rudzielców
bardzo ciemnymi brwiami.
Z kuchni powiało zapachem pieczonych jabłek i cynamonu. Spojrzała na zegarek – te
rozmyślania zajęły jej już pięćdziesiąt minut. Idąc do kuchni, usłyszała za drzwiami podniesione
głosy. Wychodził gość Eli, ale jakoś nerwowo.
Wyjrzała przez wizjer.
Ela wypchnęła chłopaka za drzwi i wyrzuciła za nim kurtkę, ale on miał chyba inne plany,
sytuacja najwyraźniej wymagała interwencji. Karolina otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz, co
ostudziło zapędy długowłosego dryblasa. Cofnął się, podniósł kurtkę i wściekły zbiegł po
schodach. Karolina na wszelki wypadek poczekała, aż usłyszy trzaśnięcie drzwi wyjściowych.
– Przepraszam, pani Karolino, za to zamieszanie. Byliśmy ze wspólnymi znajomymi
i chciał pożyczyć płytę CD, a teraz okazało się, że miał inne pomysły na wieczór, a płyta była
tylko pretekstem. Dziękuję za pomoc, nie przemyślałam tego zaproszenia, trochę się wymknęło
spod kontroli. – Z Eli wyparowała już złość i zaczęło do niej docierać, że sytuacja mogła groźnie
się zakończyć. Na ramionach pojawiła się jej gęsia skórka i wstrząsnęły nią dreszcze.
– Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Chcesz pogadać? Jak matka z córką –
zażartowała Karolina.
– Nie wiem, jak rozmawia matka z córką. – Ela wyglądała, jakby miała się rozpłakać.
– To może zrobimy próbę?
– Dziękuję, dzisiaj już nie, ale na pewno skorzystam z tej propozycji w najbliższej
przyszłości. – Dzielnie się pozbierała.
– To dobrej nocy, ale pamiętaj, że nie kładę się jeszcze spać i właśnie upiekłam szarlotkę.
O Boże, muszę biec wyłączyć piekarnik! Dobranoc. – Zamknęła drzwi i pobiegła do kuchni. No!
Akurat na czas. Ledwie zdążyła wyjąć ciasto z piekarnika, zabrzęczał dzwonek do drzwi. Ela
stała na progu i wyglądała jak kupka nieszczęścia.
Kolor czerwony. To koniec czy początek?
Piotr szedł do domu niespiesznie. Nikt tam na niego nie czekał. Ostatnia dziewczyna,
z którą sporadycznie się spotykał, wyjechała na pół roku do Londynu, co ułatwiło radykalne
zakończenie mało przyszłościowego związku. Jego rodzinny dom był w Zakopanem, gdzie
rodzice prowadzili mały pensjonat. Starszy brat skończył anglistykę i jako tłumacz jeździł po
całej Europie. Do niego rzadko zaglądał, kontaktowali się głównie telefonicznie, też nieczęsto.
Paweł był od niego starszy o sześć lat i nigdy nie mieli ze sobą bliskiego kontaktu. Brata zastąpił
Piotrowi starszy od niego o dziesięć lat Jędrzej, syn sąsiadów, który stracił matkę w wieku 10 lat
i całą miłość przelał na Piotrusia, który wtedy właśnie się urodził. Najpierw był jego opiekunem,
a kiedy Piotr podrósł – najlepszym przyjacielem, do dziś nie mieli przed sobą żadnych sekretów.
Od kiedy Piotr przeniósł się na stałe do Łodzi, widywali się tylko, kiedy przyjeżdżał do domu, ale
przegadywali całe godziny przez telefon.
Dotychczas praca zajmowała Piotrowi większą część życia, ale od niedawna coraz
częściej zaczął odczuwać brak stabilizacji i prawdziwego życia rodzinnego. Skończył trzydzieści
jeden lat, czas szedł do przodu, a priorytety się zmieniały.
Przedzierał się powoli w tłumie ludzi, sprawiało mu przyjemność, że nie musi się
spieszyć. Co chwilę ktoś go potrącał, czuł się, jakby był w innym wymiarze czasoprzestrzennym
niż otaczająca go rzeczywistość, w nakładającym się odmiennym świecie jak położone jedna na
drugiej klatki dwóch różnych filmów. Klatki tamtego filmu przewijały się z większą prędkością.
Opór, który stawiał swoim spowolnieniem przemieszczającym się masom spieszących gdzieś
ludzi, oraz anonimowość sprawiały mu przyjemność.
Czuł się niewidzialny.
Nie musiał się na niczym skupiać i był bardziej samotny niż w swoim pustym mieszkaniu.
Działało to paradoksalnie odprężająco, jak medytacja. Nie istniał dla tych ludzi, byli jak drzewa
w gęstym lesie, które potrącał, przedzierając się do przodu bez celu.
Po prostu był.
Nie zwracał uwagi na zaciekawione spojrzenia i zalotne uśmiechy mijających go kobiet,
nigdy na to nie reagował. Sam wybierał, jeśli miał na to ochotę, a akurat nie miał.
Minął czas, kiedy na randki umawiał się dla sportu.
Nie uważał się za szczególnie przystojnego, chociaż był wysportowany, a uprawiane
przez całe życie taternictwo wyrzeźbiło mu piękną sylwetkę i mięśnie. Natura nie dała mu urody
amanta filmowego, jak na przykład Łukaszowi. Miał długie do ramion włosy w kolorze miodu,
wąski orli nos i szare oczy pod niespodziewanie grubymi i ciemnymi, jak na blondyna, brwiami.
Klasyczny góral, taką ksywkę miał też na studiach.
Chyba będę musiał znaleźć sobie jakąś góraleczkę – pomyślał rozbawiony.
Mijane dziewczyny nie robiły na nim większego wrażenia. Uodpornił się na blichtr
sztucznych rzęs, drapieżnych paznokci, szminek, loków i innych przyciągaczy męskiego wzroku.
Wiele razy już zawiódł się na kolorowym opakowaniu, którego zawartość nie spełniła jego
oczekiwań.
Nie żałował rozstania z ani jedną ze swoich byłych dziewczyn, za żadną nie tęsknił –
było, minęło.
Czyżby był zimny i pozbawiony uczuć?
Wręcz przeciwnie, gotowały się w nim, bezproduktywnie i beznadziejnie. Powodowały
roztargnienie, rozpacz, bezradność. Złość na siebie samego. Przenosiły go w świat marzeń
i nadziei ze świadomością, że bez szans na realizację.
Bo była dziewczyna, która je wywoływała. Która rozgrzewała jego serce. O której nie
mógł przestać myśleć. Problem w tym, że dla niego niedostępna. Od sześciu lat była żoną
Łukasza.
Kiedy na drugim roku studiów Piotr wychylił nos poza rysunki, kalki i wyżywanie się
w kolejnych futurystycznych koncepcjach projektowych, opanował perfekcyjnie rysunek
odręczny, wygrał dwa konkursy i wreszcie rozejrzał dookoła przytomnym wzrokiem
i zainteresował życiem towarzyskim, była już dziewczyną Łukasza, najprzystojniejszego faceta
na roku. Po zrobieniu dyplomów wzięli ślub i teraz Piotr widywał ją jedynie, kiedy odwiedzała
męża w pracowni.
Jagoda...
Ona jedna wciąż budziła jego serce do szybszego bicia i wywoływała uśmiech na twarzy,
kiedy o niej myślał, chociaż starał się nie robić tego zbyt często. Poza niezaprzeczalnym faktem,
że była najpiękniejszą dziewczyną, jaką znał, miała w sobie wdzięk, jakiego nie spotkał
dotychczas u żadnej innej kobiety. A jednocześnie elegancję w zachowaniu i poruszaniu się.
Prawdziwa dama, chociaż tego określenia chyba już nikt dziś nie używa. Miała też poczucie
humoru i świetnie się rozumieli. Kiedy się śmiała, jej oczy rozświetlały tysiące iskierek,
a w jednym policzku pojawiał się zabawny dołeczek. Wtedy nawet w ponury dzień słońce
wyglądało zza chmur, w każdym razie dla niego. Czasem uśmiechała się tylko jedną połową ust
i twarzy, drugą pozostawiając nieruchomą.
Kiedy robili w pracowni zdjęcia makiet do wysłania na konkurs, przy okazji
obfotografował cały ich zespół wraz z Jagodą, która akurat ich wtedy odwiedziła. Powiększył
potem i wykadrował zdjęcie, robiąc tylko jej portret, który postawił na biurku w swoim
mieszkaniu, lecz szybko uznał to za chore – miała męża i swoje prywatne życie, w którym nie
było dla niego miejsca. Postanowił zdjęcie podrzeć, ale w ostatniej chwili zrobiło mu się żal
i schował je do książki stojącej na górnej półce, gdzie obiecał sobie nie zaglądać. Pięknie na nim
wyglądała i patrzyła tylko na niego, prosto w obiektyw!
Przyłapał się na tym, że się szeroko uśmiecha.
Cholerny idioto, wróć na ziemię! Zakochałeś się w niewłaściwej osobie! Nie, może we
właściwej, ale nie dla ciebie – pouczył sam siebie.
Jednak wbrew logice szukał cech Jagody w każdej nowo poznanej dziewczynie, co
niechybnie niedługo doprowadzi go do wariatkowa albo, co gorsze, do starokawalerstwa. No,
może w odwrotnej kolejności.
Koniec tego dołowania. Jak mówi Tymon, „tego kwiata jest pół świata”. Trzeba podjąć
jakieś plany na najbliższą przyszłość, na początek na święta, które są za parę dni. Przypomniał
mu się dowcip, który ostatnio przyniosła Jaga:
„– Jak u mężczyzny objawia się planowanie przyszłości?
– Kupuje dwie skrzynki piwa zamiast jednej”.
Postanowił zaplanować na razie najbliższą przyszłość. Skierował się do sklepu
monopolowego.
*
Nieświadoma tych rozważań ich bohaterka wracała objuczona ciężkimi siatkami
z zakupami i przetrawiała odbytą przed chwilą rozmowę. Poczuła się zmęczona. Niedaleko była
jej ulubiona malutka kawiarenka „Ptysiarnia”, w której serwowano przepyszne ptysie wypiekane
na miejscu przez pulchniutką właścicielkę i napełniane bitą śmietaną bezpośrednio przed
podaniem. Musi tylko przejść dwa skrzyżowania. Usiądzie na chwilę, posili się i kupi porcję na
wynos, to dopełni planowaną kolację.
Minęła elegancką kawiarnię z ogromnymi szklanymi witrynami i całą masą przepastnych
foteli wewnątrz – nie lubiła takich lokali, były mało przytulne i rzadko można było dostać w nich
coś domowego do jedzenia. Spojrzała na nazwę – „Niespodzianka”. Jeśli chodziło o menu, nie
lubiła niespodzianek. A zwłaszcza ich skutków.
Nieźle zaprojektowana, oryginalne detale, wnętrzarz się nieźle napracował, żeby to
wszystko rozrysować – musiała przyznać, po czym skrytykowała się za skrzywienie zawodowe,
które zawsze zmuszało ją do oceniania pracy kolegów po fachu.
Ciekawe, skąd wytrzasnął takie świetne szklane klosze? – zastanawiała się. Przeglądała
ostatnio dostępne oprawy oświetleniowe potrzebne jej do projektu salonu samochodowego i nic
nie znalazło jej aprobaty. To samo dotyczyło sof i kanap – były albo za bardzo sztampowe, albo
zbyt mocno ozdobione niepotrzebnymi detalami. Tu zaś fotele były proste i eleganckie,
charakterystyczne dla włoskiego designu, tylko nie każdego inwestora stać na takie wydatki,
zwłaszcza gdy dopiero rozpoczyna działalność. Przelotnie ogarnęła wzrokiem stoliki – blaty
z płyt granitowych ciętych laserowo w oryginalne kształty.
Belfast black. Musiało kosztować – pomyślała. – Ciekawe, ile zapłacili za projekt?
Klienci, dla których dotychczas pracowała, nie żałowali pieniędzy na materiały i wyposażenie,
ale na projekt było im szkoda każdej złotówki. Poprzednia klientka wycenę ofertową na projekt
aranżacji i przebudowy pomieszczeń o powierzchni ponad tysiąc metrów kwadratowych wraz
z opracowaniami branżowymi i kosztorysami skomentowała oburzona: „Ależ za te pieniądze to
ja bym kupiła gres na całą posadzkę! Mam tyle za papier zapłacić?”.
Jagoda, wspominając to, roześmiała się. Skąpy traci dwa razy. Ta kobieta sama zatrudniła
brygadę wykonawców, którym szkicowała na bieżąco swoje pomysły. Same poprawki własnych
błędów kosztowały ją pięciokrotną wartość projektu. Do tego kara za samowolę budowlaną
liczona w tysiącach złotych. Parametry budowlane nie spełniały wymagań określonych
warunkami technicznymi i straż pożarna oraz inspekcja pracy nie wydały pozwolenia na
użytkowanie. Wróciła, a właściwie podjechała swoim wypasionym bmw do nich po „papier”, ale
akurat zaczęły wówczas dwa duże zlecenia i podziękowały za współpracę.
Fałszywy obraz zawodu architekta przedstawiają producenci filmów fabularnych,
w których mieszkają oni w olbrzymich rezydencjach z basenami o powierzchni hangaru na
samoloty. Film to bajka, ale trzeba mieć rozum, żeby nie przekładać jej na rzeczywistość, która
tak nie wygląda.
Westchnęła, bo żeby funkcjonować, trzeba mieć dobre zlecenia, które pozwolą opłacić
koszty ZUS-ów, czynszów za pracownie, księgowość i wystarczyć na zarobki. Nie wspominając
o opłatach za telefony, papiery, tusze, programy, sprzęt komputerowy i drukarki, które nie są
wieczne. Na razie jakoś leci, ale jak wyceny zaczną zbliżać się do kosztów, trzeba będzie
pomyśleć o zmianie pracy. Zwłaszcza że na rynku coraz więcej projektantów zaczęło stosować
ceny dumpingowe. Młodzi absolwenci, niemający jeszcze dorobku, a będący na utrzymaniu
rodziców, mogli pozwolić sobie na to, żeby robić część architektoniczną projektów za darmo,
a wyceniać jedynie projekty branżowe. Takie działania wycinały całą konkurencję biur, które
musiały same się utrzymać. Dawały nieetycznym oferentom dorobek i referencje. Oraz poczucie
bezkarności nieuczciwości, bez świadomości, że szkodzą tym samym sobie, bo w przyszłości oni
sami znajdą się w tej sytuacji, kiedyś przecież będą musieli przejść na własne utrzymanie.
Co innego mogłabym robić? – zastanowiła się, stawiając na moment zakupy na parapecie
okna, stawały się coraz cięższe. Uczyłam się tylko tego i robię to naprawdę dobrze. Mamy dwa
niezłe zlecenia, jakoś będzie. Muszę pomyśleć o świętach.
Kolejne spojrzenie w głąb lokalu wywołało uśmiech na jej twarzy – na jednym z foteli
siedział Łukasz, zajęty rozmową z tycjanowłosą kobietą w czerwonej sukience. Sukienka zlewała
się z czerwonym fotelem i włosami tak, że widać było głównie biały głęboki dekolt w rozmiarze
4D. Kształty miała ta kobieta jak włosy, też tycjanowskie.
Dobrze się składa, Łukasz pomoże mi zabrać zakupy, jest samochodem, a trochę zaczęły
mi już ciążyć – ucieszyła się i podeszła do wejścia. W tym samym momencie zawibrował jej
telefon i wyjmując go z torebki, wypuściła ucho jednej z toreb z zakupami.
Szlag! – produkty rozsypały się na chodnik. Na wyświetlaczu telefonu przeczytała
„Łukasz”.
– Tak kochanie, właśnie cię zobaczy… – zaczęła, ale nie dał jej dokończyć.
– Jaga, wrócę dziś później, zostało nam jeszcze parę detali i postanowiliśmy zostać dłużej
w biurze, żeby mieć spokojne święta bez myślenia o pracy. Okej?
– To znaczy, że nie wyszedłeś jeszcze z pracowni? – musiała się upewnić, że dobrze
zrozumiała.
– Właśnie to ci mówię. Pogadamy, jak wrócę, teraz szkoda czasu.
– Jasne, to zrozumiałe. Te rysunki są w 4D? – nie mogła się powstrzymać przed
złośliwością.
– Nie, wizualizacje mamy skończone, zostało parę detali budowlanych. Nie 4D, tylko 3D,
kotku. To do zobaczenia w domu, muszę się teraz skupić.
– Owocnej pracy przy detalach – tyle była w stanie wykrztusić, bo wielka gumowa piłka
utkwiła w jej gardle. Przypomniała sobie, co próbowała jej wbić do głowy Elka na temat
wierności Łukasza i swój gwałtowny protest. Czyżby jej przyjaciółka się nie myliła? Nie, to nie
może być prawda.
Schyliła się, żeby pozbierać zakupy, przechodząca para nastolatków przyłączyła się do
pomocy. Podziękowała im i jeszcze raz popatrzyła w głąb lokalu, żeby upewnić się, że nie śni.
Łukasz był pochłonięty rozmową ze swoją towarzyszką, nawet nie spojrzał w stronę wejścia.
Wyglądało, że zaczął mu szwankować słuch, bo pochylał się nad nią, przekraczając dopuszczalną
przez Jagodę granicę bliskości z obcą osobą. Czy to jego dłoń leżała na jej udzie, którego
czerwona miniówka nie okrywała nawet częściowo? No, raczej jego i nie leżała, tylko się
przesuwała. Cholera, nie chciała więcej na to patrzeć.
Faktycznie szkoda czasu, a detale warte są skupienia – pomyślała. Złość mieszała się
w niej z żalem, więc ze zdumieniem stwierdziła, że się śmieje. Głośno. Pomyślała, że to się
nazywa histeria. Odwróciła się gwałtownie, chcąc uciec, i w tym momentalnie wpadła na
puchową męską kurtkę i jej zawartość.
– Jagoda!? – usłyszała zaskoczony znajomy męski głos.
*
Piotr mijał właśnie „Niespodziankę” i zastanawiał się, czy nie wejść na małą kawkę i tort
czekoladowy. Rok temu pomagał właścicielce załatwić pozwolenie na budowę lokalu i uzgodnić
formalności w sanepidzie. Trochę z tym było trudności, bo korytarz zaplecza był za wąski, nie
było toalety dla osób niepełnosprawnych i trzeba było lokal trochę przeprojektować, zlecić
technologię, załatwić odstępstwo na brak światła dziennego w pomieszczeniach zaplecza. Ale
wszystko poprawił i uzgodnił w rekordowym tempie, zaskarbiając sobie dożywotnią wdzięczność
właścicielki, która objawiała się przekarmianiem go smakołykami w ilościach niemożliwych do
pochłonięcia, kiedy tylko się pojawiał.
A niech tam! – pomyślał o kalorycznym, sycącym torcie i skierował się do drzwi.
W momencie, gdy do nich podchodził, stojąca tam kobieta nagle odwróciła się i na niego wpadła.
W pierwszej chwili pomyślał, że kiepsko z nim, skoro nie dość, że większość czasu jego
myśli pochłania cudza żona, to jeszcze wydaje mu się, że ją widzi, ale szybko dotarło do niego,
że rzeczywiście stoi przed nim Jagoda.
– Piotr, miło cię widzieć – wykrztusiła i łzy popłynęły jej po policzkach, nie mogła ich
opanować.
– Dawno nikt tak nie reagował na mój widok, już uciekam, tylko nie płacz – zażartował,
chociaż od razu zorientował się, że wydarzyło się coś, co wytrąciło Jagodę z równowagi, i że to
coś nie ma nic wspólnego z jego osobą.
– Przepraszam. Zły moment, złe miejsce. – Uśmiechnęła się słabo i poprawiła uchwyty
toreb z zakupami, które mocno wcisnęły jej się w dłoń.
– Przede wszystkim daj mi te torby. Przecież to waży z dziesięć kilo! – Wziął je do jednej
ręki, a drugą objął Jagodę. – Nic dziwnego, że płaczesz, to nie są ciężary dla kobiety. Siatki już
trzymam, jakoś daję radę, to i twój problem też jakoś udźwignę, dawaj mi go! A w ogóle to
Łukasz nie powinien ci pomagać w takich dużych zakupach?
Ponownie słaby uśmiech pojawił się na twarzy Jagody.
– Zajęty ważniejszymi sprawami, musi się skupić – wyjaśniła.
– Sorry, to nie moja sprawa. – Uznał, że niepotrzebnie się wtrącał. – Ale skąd te łzy?
– Właśnie z powodu tych ważniejszych spraw, a ja niepotrzebnie tędy przechodziłam.
Mogłam iść każdą inną ulicą.
– Chodzi o to, że wtedy byś na mnie nie wpadła?
– Nie, wariacie – prychnęła. Piotr zawsze potrafił ją rozbawić i poprawić nastrój. Już od
dłuższego czasu zastanawiała się, czemu taki facet, do tego przystojny, jest sam. Wiele by dała,
żeby Łukasz miał choć połowę tego poczucia humoru co on. I ciepła…
– No to wejdźmy na kawę i pogadamy. Taki miałaś chyba zamiar, prawda? –
zaproponował.
– Tak, ale to było w tamtym stuleciu. Teraz chcę stąd odejść.
– Mają tu bardzo dobrą… – Piotr spojrzał do środka i w tym momencie zrozumiał
sytuację. – O cholera! To o to chodzi? Ale to przecież nie powód do płaczu…
– Jak nie, kiedy tak? – była zdziwiona, że może na ten temat żartować.
– Ależ, Jagoda, wyjaśnienie tej sytuacji może być bardzo proste. Spotkał tę Czerwoną
przypadkiem, jak szedł do domu, to jakaś stara znajoma, więc weszli na herbatę chwilę pogadać.
Teraz ty spotkałaś mnie. Czy gdybyśmy chwilę posiedzieli przy kawie, to byłoby w tym coś nie
w porządku? Wejdźmy i wszystko się wyjaśni.
– Stara znajoma mówisz? Może koleżanka z wojska? – ironizowała Jagoda.
– Wygłupiasz się. Wchodzimy i będzie po tajemnicy.
– Tajemnicy nie ma, jest jasno i klarownie. Posłuchaj, pomyślałam tak samo jak ty, kiedy
Łukasz poinformował mnie telefonicznie, że siedzi w pracowni i kończy rysunki. I że wróci
późno. Jak teraz twoja teoria wygląda?
Jak zza krzaka – pomyślał, ale nie odważył się powiedzieć tego głośno.
– No?
– Czekaj, zaraz znajdziemy inne proste wyjaśnienie….
– Ja już znalazłam. Najprostsze, jakie można sobie wyobrazić. Potrzebuję na chwilę
usiąść, trochę mi się nogi trzęsą. Kawałek dalej, no trochę więcej niż kawałek, jest moja ulubiona
„Ptysiarnia”. Dają tam coś, co nazywa się Rozpusta! Byłeś tam kiedyś?
– Nie, ale rozpusta brzmi zachęcająco.
– Faceci! – prychnęła.
– Mówiłem o rozpuście gastronomicznej.
– Tak właśnie pomyślałam.
Spotkanie Piotra było w tej sytuacji najlepszą rzeczą, jaka mogła jej się zdarzyć – uznała.
Działał na nią uspokajająco i jak zawsze potrafił poprawić jej humor. Jakaś niezidentyfikowana
myśl przebiegła jej w tym momencie przez głowę, ale nie miała ochoty się na niej skupiać.
Zaprowadziła go do ptysiarenki, gdzie przywitał ich zapach pieczonego ciasta i kawy, otuliło
ciepło. Piotr pomógł jej zdjąć kurtkę i usiedli przy jednym z czterech stolików nakrytych
haftowanymi w bukieciki fiołków serwetami.
– Dziękuję! – Uśmiechnęła się do niego.
– Za co? Jeszcze nic nie zamówiliśmy – zdziwił się.
– Za to, że jesteś ze mną. Tu i teraz. Trochę się posypałam. – Popatrzyła uważnie i bez
uśmiechu. – Przepraszam, pozwolisz, że zatelefonuję? Muszę sobie wszystko poukładać
w głowie i dopóki nie skończę, nie zamierzam wracać do domu.
– Jasne, dzwoń. Zamówię w tym czasie kawę i ptysie.
Wybrała numer.
– Przepraszam, Łukasz, że ci przeszkadzam, ale skoro wracasz późno, to zanocuję dziś
u rodziców. Mam tam trochę rzeczy do przejrzenia, będzie więc okazja, żebym to zrobiła przed
świętami.
– Świetnie, to do jutra! – wyraźnie się ucieszył.
– Do jutra…
Piotr, zamiast zająć się zamówieniem, zapatrzył się i zamyślił:
„Że jesteś”. Żebyś wiedziała, że jestem i chętnie bym został na dłużej, co mogłoby w tym
wypadku oznaczać wieczność – patrzył, jak odgarnia za lewe ucho popielate włosy długie do
ramion z niesymetrycznym przedziałkiem, z drugiej strony pozwalając im opadać na policzek.
Na owalne lekko skośne jak u Japonki oczy, zawsze trochę zdziwione, okolone długimi
wywiniętymi rzęsami. Że też Łukaszowi chce się marnować czas z cycatym babsztylem, mając
taką żonę. Kretyn.
Do stolika podeszła pulchna właścicielka w fiołkowym fartuszku, przerywając jego
zapatrzenie.
– Dzień dobry, co podać? O, pani Jagusia, jak miło.
– Dzień dobry, pani Lusiu. Weszliśmy się rozgrzać i połasuchować.
– W takim razie zaraz przyniosę dwa razy to co zawsze. Do picia kawa czy herbata? –
Patrzyła wyczekująco na Piotra, widać napitek Jagody mieścił się w „tym, co zawsze”. Miłe.
I lokal miły. Malutki i cały w haftach, koronkach, serwetkach i wiklinie. Tak różny od
„Niespodzianki”. Oparł wygodnie głowę na miękkiej lnianej poduszce wyściełającej głęboki
wiklinowy fotel.
– Poproszę kawę. Czarną. Jak tu przytulnie i domowo. Te haftowane serwety są zupełnie
jak u mojej mamy.
– Dziękuję, mam nadzieję, że smakować będzie panu też jak u mamy. – Pani Lusia się
zarumieniła.
Za chwilę usłyszeli młynek mielący kawę i mikser ubijający śmietanę. Po chwili
właścicielka postawiła przed nimi malutkie talerzyki z błękitnej porcelany, widelczyki i duży
talerz pełen ptyśków z puchatą pianą.
– Za chwilkę przyniosę kawę.
– To mielenie coś oznacza – wyszeptała Jagoda konspiracyjnie. – Takie mielące mielenie
nie mieli bez powodu. Jeżeli słyszę mielenie, to znaczy, że ktoś mieli, a jedyny powód mielenia,
jaki znam, to ten, że zaraz pojawi się… kawa – sparafrazowała tekst z Kubusia Puchatka – już mi
kofeinowe synapsy stykają.
– Czyżbyś była niewolnicą nałogu kofeinowego? I wydawało mi się, że w oryginale
literackim było bzyczące bzykanie, a nie mielące mielenie… – Zobaczył, że Jagoda jakby się
zawstydziła, i nazwał się w myślach idiotą, na szczęście w tym momencie na stoliku pojawiła się
kawa i rzucili się do jedzenia. Ale za chwilę okazało się, że się pomylił, podejrzewając ją
o zawstydzenie.
– Skutkiem mielącego mielenia jest kawa. – Popatrzyła nań z poważną miną. – A jeśli
ktoś bzyka, to jaki jest jedyny powód bzykającego bzykania, który znasz? – zapytała.
– Oczywiście taki, że się jest pszczołą – odpowiedział z przekonaniem – w końcu Kubuś
Puchatek to klasyka.
– Zła odpowiedź. Dobra brzmi, że się jest facetem.
Parsknął śmiechem.
– Chcesz wywołać rumieńce na twarzy dorosłego mężczyzny? Ludzie! Ratunku, kobieta
mnie zawstydza. Tego jeszcze nie przerabiałem.
– Ha. A co sobie myślałeś?
– Sama to wymyśliłaś?
– No…
– Wreszcie się zaczerwieniłaś. Mam cię! – żartując, patrzył na Jagodę z lekkim
podziwem. – Ale ja gadam, a ty zaraz wszystko zjesz i nic dla mnie nie zostanie! Masz spust!
Zabrał się szybko do kolejnego ptysia.
Próbował być elegancki i używać widelczyka, natomiast Jagoda zdejmowała z wierzchu
ciastowy berecik i wylizywała nadzienie, a potem zjadała resztę, nie używając widelczyka ani
łyżeczki. Skutkiem tych zabiegów on miał białe wąsy, a ona śmietanę na czubku nosa
i policzkach.
– Dobrze ci z wąsami – śmiała się.
– A ty, jedyna dama, jaką znam, nie dość, że masz kofeinowy nałóg, to jeszcze do tego
jesz palcami?
– Damy zawsze jedzą tylko palcami, nie daj się nabrać, jeśli ktoś by ci wmawiał coś
innego.
Opróżnili talerz w rekordowym tempie. Gorąca kawa zadziałała rozgrzewająco, policzki
Jagody zarumieniły się, przez chwilę zapomniała o przeżywanym stresie i zagłębiła się
w wiklinowo-koronkowym tu i teraz. Ale powoli do jej świadomości zaczęła powracać
rzeczywistość i uśmiech zaczął znikać z jej twarzy. Piotr z przykrością stwierdził, że miłe dla
niego spotkanie pora zakończyć, dziewczyna potrzebowała odpoczynku.
– Więc co teraz? Chyba odwiozę cię do twoich rodziców – dobrze podsłuchałem?
– Jeśli nie masz nic ważniejszego do zrobienia, to będę ci wdzięczna.
A żebyś wiedziała, że nie mam, ale nie musisz tego wiedzieć – pomyślał, a powiedział:
– Pewnie się ucieszą, kiedy cię zobaczą. Moja mama szaleje z radości, kiedy do niej
przyjeżdżam.
– Nie ucieszą się, bo ich nie ma. Pojechali wygrzać kości na słońcu i wrócą po Nowym
Roku.
– Kłamczuszek?
– Nie skłamałam, powiedziałam „u rodziców”, a nie „z rodzicami”.
– To rzeczywiście zmienia postać rzeczy. Łukasz nie wie, że wyjechali?
– Nie. Nie przepada za nimi, zresztą z wzajemnością.
– Zaskakujesz mnie, bo Łukasz wydaje się wymarzonym zięciem: przystojny,
wykształcony, elegancki, szarmancki.
– Żartujesz z tymi pochwałami?
– Cytuję moją matkę. Ona jeszcze zawsze dodaje: i ma taką miłą i piękną żonę. A potem
patrzy na mnie z wyrzutem, czemu ja nie spełniam tych cech, a zwłaszcza tej ostatniej.
– O – Jagoda się zarumieniła – dziękuję! Chyba polubię twoją mamę.
– Nic trudnego, każdy ją lubi.
– A skąd wie, jak wyglądam?
– Widziała cię na zdjęciu.
– A że jestem miła?
– Musiało wynikać ze zdjęcia.
– Często do niej jeździsz?
– Bardzo rzadko.
– Jak to?
– Czy nie rozpuszczą ci się te mrożonki, które masz w torbach? – Piotr wolał zmienić
temat na bezpieczniejszy.
– Rany Julek! Idziemy, ja płacę, jesteś moim gościem.
– Nie ma mowy. – Marsową miną pokazał, że ten temat nie podlega dyskusji.
Zapłacił, pomógł Jagodzie włożyć kurtkę i skierowali się do drzwi.
– Do widzenia, pani Lusiu, wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku!
– Dziękuję, też życzę zdrowych i spokojnych świąt! – Pani Lusia odprowadziła ich
wzrokiem do drzwi. Pomyślała, że dzisiejszy towarzysz pani Jagódki dużo bardziej jej się podoba
niż ten jej zimny wyelegantowany mąż. I patrzył na nią tak, jak pan Darcy na Elkę Bennet.
Włożyła płytę CD do napędu, popłynęła melodia z Dumy i uprzedzenia, głos Lary Fabian zdążył
jeszcze dogonić Jagodę i Piotra w drzwiach.
– Będzie się działo! – Lusia była tego pewna.
*
Karolina zaprowadziła Elę do pokoju i usadziła na kanapie w swoim ulubionym
wygniecionym narożniku.
– Cieszę się, że przyszłaś. – Okryła ją wełnianym swetrem.
– Przepraszam, może chciała się pani już położyć?
– Nie, kochanie, późno chodzę spać. Zaraz pokroję szarlotkę. Jest gorąca i na pewno
zaszkodzi nam na żołądek, ale na doła to świetne lekarstwo. Więc najpierw przyjemność,
a o reszcie pomyślimy, jak przyjdzie na to czas. Albo konieczność. – Zaśmiała się.
– Och! To mi było potrzebne, zdrowe podejście. – Ela popatrzyła z podziwem na
sąsiadkę. Lekarka, a podejście do odżywiania luzackie. Do życia chyba też. Od razu poczuła się
lepiej.
– Pani Karolino, to pani powinna być terapeutą, a nie ja. Jedno pani zdanie i jakoś mi
lepiej.
– Rozmowa wsparta deserem to jednak nie to samo co rozmowa z pustym żołądkiem.
Mów mi po imieniu. Poczuję się młodsza.
– Fajnie. Chciałabym mieć taką mamę jak ty. Ale jeszcze bliższe prawdy jest, że w ogóle
chciałabym mieć mamę. W podstawówce miałyśmy w klasie koleżankę, której matka była
alkoholiczką. Ciągle ją biła. Wiśka przychodziła do szkoły w bluzkach z długimi rękawami
nawet w upały, żeby ukryć siniaki, ale na gimnastyce musiała się przebierać. Wreszcie
zainteresowali się tym nauczyciele i zgłosili sprawę na policję. Matka poszła na odwyk, Wiśką
zajęła się babcia. Wtedy myślałam sobie, że lepiej nie mieć matki wcale niż taką. Ale nie jestem
tego pewna tak do końca, bo gdyby tak było, Wiśka nie ukrywałaby przed całym światem, że jest
bita.
– Niekoniecznie robiła to z miłości do matki. Mogła to robić ze strachu.
– To możliwe. Ale kiedy jej matka bywała trzeźwa, widać było, jak się kochają. I jak
Wiśka na nią patrzyła. To nie był strach, tylko uwielbienie.
– Jak to się skończyło?
– Historia Wiśki? Wyobraź sobie, że jak w bajce. Kiedy to się wydało i jej matkę zabrali
na leczenie, akurat kończyłyśmy podstawówkę i nasze drogi się rozeszły – ja wybrałam liceum,
ona poszła do technikum odzieżowego. Zawsze uwielbiała szycie, może musiała mieć jakąś
odskocznię, w której znajdzie swoją drogę. Ale koleżanka mojej babci jest jej sąsiadką, więc
miałyśmy wiadomości na bieżąco. Ta jej matka zaczęła pić po tym, jak zginął w wypadku jej
mąż. Wiśka miała wtedy roczek, w zasadzie ojca nie pamiętała.
W ośrodku odwykowym poznała faceta, który dokładnie tak jak ona pił, nie mogąc się
pogodzić ze śmiercią żony. Też wypadek samochodowy. Nawet w tym samym roku. Wspierali
się nawzajem, a po wyjściu z ośrodka wzięli ślub. Wiśka przestała być jedynaczką, ma siostrę
o osiemnaście lat młodszą od siebie i zwariowała na jej punkcie. A najlepsze jest to, że facet jest
właścicielem sieciówki odzieżowej, kasy ma jak lodu i wysłał Wiśkę na studia w Akademii Sztuk
Pięknych, a potem na praktykę do jakiegoś znanego projektanta w Paryżu. No i teraz popatrz,
jakie życie daje bonusy. Gdyby matka Wiśki nie chlała, nie poszłaby na odwyk, nie poznała tego
faceta i dalej pracowała na kasie w markecie, a Wiśka skończyłaby technikum i zapieprzała jako
krawcowa za marne grosze. Morał z tej bajki jest taki, że nie ma tego złego, co by na dobre nie
wyszło.
– Kiedy słucham o takich szczęśliwych wydarzeniach, w moim życiu też zapala się jakieś
dodatkowe światełko. A na podstawie tej historii można by nakręcić bardzo piękny film – łzawy
i z happy endem.
– Też tak uważam. Pyszna szarlotka, mogę prosić jeszcze kawałek? Zjem i uciekam. Boję
się nawet pytać, która godzina.
Karolina nałożyła pachnący parujący trójkącik na talerzyk i położyła na wierzchu
łyżeczkę konfitury z płatków róży.
– Oooo… takiej pychoty nawet babcia nie wymyśliła! Mmmmm…
– Zaczęłyśmy mówić o twojej mamie, nie wiem, czy chcesz o niej porozmawiać?
– Mówiłam już, że nie ma o czym. Mam tatę, babcię i dziadka. Do tej pory mieszkaliśmy
razem, dom jest duży, odziedziczony w spadku po pradziadkach. Ale doszliśmy z tatą do
wniosku, że kiedyś muszę się usamodzielnić. To była dobra decyzja, chociaż babcia się nie
cieszy.
– Czy twoja mama zmarła przy porodzie, czy też to był wypadek? Przepraszam, że pytam,
ale z twoich słów wynika, że nie masz żadnych związanych z nią wspomnień, więc musiałaś
stracić ją bardzo wcześnie.
Ela wybałuszyła na Karolinę oczy.
– Zmarła? Ależ ona żyje. Kobieta, która mnie urodziła, moja biologiczna matka, żyje, ma
się świetnie, mieszka w Baltimore i jest profesorem na uczelni. Z informacji internetowych
wynika, że ma niezłe osiągnięcia naukowe. Można powiedzieć, wybitne.
– Jak to? Przepraszam, mówiłaś, że nie masz matki, więc wyciągnęłam taki wniosek.
– Bo nie mam, nie masz za co przepraszać. Historia jest mało romantyczna. Nie taka jak
Wiśki. – Uśmiechnęła się smutno.
– Elżuniu, przepraszam, nie powinnam była wypytywać. Zostawmy ten temat.
– Ależ nie, to żadna tajemnica. Ona nazywa się Sylwia Land-Komornicka. Poznali się
z moim tatą na obozie studenckim po czwartym roku studiów. Oboje mieli przed sobą dyplom
Spis treści Karta tytułowa 5 maja 1985 roku 30 lat później. Grudzień Kolor czerwony. To koniec czy początek? Gorąco, słodko, gorzko Blisko, tuż za ścianą... Wypadki, przypadki i wpadki Zdjęcie spada ze ściany, a sen się urzeczywistnia Znowu 5 maja, tylko 2016 roku Kamienie w pierścionkach i inne… Sen znów się spełnia. Tym razem niezapowiedzianie Dotyk Prawda wyzwala, życie zatacza koło Karta redakcyjna
5 maja 1985 roku Rodziła. Kolejne skurcze przychodziły bez ostrzeżenia, spinając bólem całe ciało. Przerwy między nimi skracały się w zawrotnym tempie odwrotnie do bólu, który narastał. Z trudnością łapała oddech. Nie chciała tego dziecka. Gdyby w porę zorientowała się, że nic nieznacząca przygoda na obozie studenckim nie pozostała bez skutków, w ogóle by go nie było. Ale splot pechowych okoliczności spowodował, że dowiedziała się o ciąży zbyt późno, żeby zmienić bieg zdarzeń. Zebrała siły. Nie mogła się doczekać, kiedy płód opuści jej ciało i uwolni ją od siebie raz na zawsze. Jeszcze parę skurczów i będzie mogła wyjechać na planowany od dawna i z niecierpliwością oczekiwany staż za granicę. Te plany omal nie legły w gruzach, bo gdyby starzy się dowiedzieli o ciąży, nie pozwoliliby jej na wyjazd. Mogła oczywiście to zrobić bez ich zgody, była dorosła, ale potrzebowała ich wsparcia finansowego, a to by na pewno cofnęli. Celem jej wyjazdu była praca naukowa, a nie zmywanie garnków, żeby zarobić na utrzymanie, na to szkoda takiego talentu jak jej. Kolejny skurcz przerwał tok myśli. Uff, ten był bardzo długi… w końcu odetchnęła. Udało się, rodzice się nie dowiedzieli. W tej sprawie również splótł się cały łańcuch nieprawdopodobnych wydarzeń, tym razem jednak dla niej szczęśliwych. Dodatkowym pomocnym zrządzeniem losu teraz akurat byli na sympozjum w Hiszpanii. Kiedy wrócą, ona już będzie za oceanem. Sama. Ból przerwał myśli. – Proszę mocno przeć. – Lekarz oparł się całym ciężarem na jej brzuchu, pomagając wypchnąć dziecko. Tym razem nie mogła powstrzymać krzyku. – Dziewczynka! – poinformował ją lekarz Położna umieściła na jej piersi ciepłe różowe ciałko. Malutkie, doskonale wykrojone oczka wpatrywały się w nią z powagą. Mała miała zadziwiająco długie włosy. Były takiego samego koloru jak jej, rude.
30 lat później. Grudzień Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Miasto błyszczało i wabiło światłami, czerń nocy przegrywała z jasnością lamp ulicznych i witryn sklepowych. Samochody przesuwające się powoli ulicą Zachodnią w długim korku wzdłuż Pałacu Poznańskiego tworzyły długie sznury czerwonych i złotych korali. Na neorenesansowej elewacji budynku tańczyły wydłużone cienie barokowych sztukaterii i delikatnych koronkowych balustrad. Dzień usypiał, a dawne imperium Izraela Poznańskiego pulsowało tętniącym życiem. Miejsce ciężkiej, znojnej pracy, zlane potem i krwią robotniczą przeobraziło się w park handlowo-kulturalno-rozrywkowy. Zatruwaną ściekami fabrycznymi rzekę Łódkę zastąpiła aleja fontann. Fioletowe i zielone lampki otulające koronkę pozbawionych liści konarów drzew rozmazywały się w lekkiej mgle, przenosząc widza do dziecięcego świata fantazji. Długie snopy świateł na odrestaurowanych ceglanych ścianach budynków pofabrycznych podkreślały kunszt detali wykonanych przez dziewiętnastowiecznych murarzy. Równiutkie jak szlaczki w dziecięcych zeszytach pasy gzymsowe i attykowe, przesklepione cegłą łuki, ryzality, wysunięte kostki wołały „przyjrzyj mi się” do mijających ich obojętnie mas ludzi, które przewijały się tu ze względu na funkcje obiektu, a nie jego architekturę. Działała filozofia Laozi, zgodnie z którą „użyteczność glinianego garnka tkwi w zawartej w nim pustej przestrzeni”, którą amerykański architekt Frank Lloyd Wright przetransponował na zasadę „istotą budynku nie są ściany, ale przestrzeń zawarta między nimi”. Garnek czy budynek to tylko skorupa, ważne jest, co można tam zmieścić. Liczyła się funkcja, niezależnie od tego, jak pięknie była ukształtowana skorupa, tej mało kto się przyglądał. Przez dawne miejsce pracy dwunastu tysięcy łodzian przewijało się teraz przeszło pięćdziesiąt tysięcy osób dziennie. Jagoda snuła te myśli, przesuwając się w mrowisku ludzi, teraz jeszcze gęstszym. Ulegamy przed świętami szaleństwu zakupów i przygotowań, a to przecież tylko trzy dni – pomyślała – ile można zjeść przez ten czas? Mogłam jechać prosto do domu i zrobić kolację z tego, co zostało w lodówce. Tyle że homo sapiens nie odżywia się jeszcze światłem. Łukasz by się wkurzył, że wraca głodny i nic nie przygotowałam. Ruszam na polowanie, ale tylko na bieżące potrzeby – postanowiła. – Jutro pomyślę o zakupach na święta. Zresztą jak co roku będą u teściów, więc za wiele nie trzeba przygotowywać. Minęła kolejne ceglane budynki, po prawej stronie przy remizie strażackiej grupa młodzieży śpiewała kolędy, dalej zza oświetlonych strzelistych okien elektrowni też płynęła muzyka. Jagodę nieodmiennie zachwycała pomysłowość i konsekwencja, z jaką stara tkanka zaprojektowana przez Hilarego Majewskiego została zrewitalizowana i wykorzystana jako osnowa urbanistyczno-architektoniczna centrum. Dla niej forma zewnętrzna „garnka” była ważna nie tylko dlatego, że z zawodu była architektem. Doceniała kunszt fachowego rzemiosła. Tryskające fontanny odbijały tęczę świateł, tworząc kryształową aleję prowadzącą do głównego obiektu handlowego, przy którym stała olbrzymia, wystrojona choinka. Choćby bardzo chciała oderwać myśli od świąt, tu się nie dało. Pchnęła szklane drzwi galerii handlowej i znalazła się w krainie pokus, targowisku zbytku, pułapce na zakupoholików. Założyła mentalnie klapki na oczy i skierowała się w stronę marketu, mijając po drodze piernikową chatkę, przy której przejęte dzieciaki i jeszcze bardziej przejęci ich opiekunowie lepili pierniczki. Dotarła do celu i przebiegła z koszykiem swoją stałą trasą między regałami, starając się załatwić zakupy jak
najszybciej. Musztarda dla Łukasza. I jajka, zrobi faszerowane. Potrzebny będzie szczypiorek. Masło. Mrożone truskawki na koktajl. Wreszcie zadowolona ustawiła się w kolejce do kasy. Stojąca przed nią elegancka kobieta wydała jej się znajoma, chociaż nie mogła sobie uświadomić, gdzie mogła ją widzieć. Trzymała za rączkę sześcioletniego mniej więcej chłopczyka, który wyglądał jak dziecko z reklamy soczków witaminowych. Czapeczka z napisem „bajzel” i wielkim pomponem przesunęła mu się zadziornie na lewe ucho i oko. Wolną rączką przyciskał do siebie trzy identyczne łopatki do piaskownicy, prawie takie długie jak on sam. Kiedy Jagoda podeszła, trwała właśnie dramatyczna dyskusja. – Adasiu, jest zima, łopatki nie będą ci teraz potrzebne, wrócimy po nie wiosną. – Będą bardzo potrzebne! Bo teraz jest dużo śniegu, widziałaś, babelo, ile? Będę go nimi odgarniał! – No dobrze, tu mnie przekonałeś. Ale po co ci aż trzy? – Ja nie mam, mama nie ma, tata nie ma! – wyjaśnił rezolutnie. Jagoda napotkała wzrok babci Adasia i obie z trudem stłumiły śmiech. To był argument. Nie zdążyła się jednak dowiedzieć, czy babci Adasia udało się mimo to wyperswadować zakup, bo przypomniała sobie, że musi jeszcze wrócić po szampon. Gdzie ona widziała tę kobietę? Czy nie na klatce schodowej u Elki? Dziesięć minut wcześniej Ela odebrała telefon od Kamili, koleżanki z poradni psychologicznej, w której razem pracowały. – Mam plotę, że lepiej usiądź! – Kamila pękała z dumy, że posiada takie rewelacje. – Spróbuję utrzymać się w pozycji stojącej, mów! – Rozmawiałam dziś z Jadźką. Ona wczoraj widziała się z Jolką, a jej Ewka powiedziała, że Marian z Kaśką, jak byli w zeszłym tygodniu na szkoleniu w Krakowie, wzięli w hotelu wspólny pokój. Wyobrażasz sobie? Pojechali razem pracować! – Prychnęła śmiechem. – Jesteś pewna? Nie wierzę… – No niestety. – W głosie Kamili brzmiała niekłamana satysfakcja. – Wiem, że pojechał, ale z tego nie wynika jeszcze cała reszta… – A wspólny pokój? – Kamila nie dawała za wygraną. – Ewka omal nie popłakała się ze śmiechu, słuchając, jaki to z Mariana jest tytan pracy. Normalnie przodownik pracy socjalistycznej, Pstrowski taki, rozumiesz. Tyle że fedrował gdzie indziej zamiast w kopalni. – Kamila wszystkie przecinki w zdaniach zamieniała na rechot. Marian był ich wspólnym kolegą z poradni, razem studiowali, swoją żonę Iwonkę poznał na jakiejś potańcówce jeszcze na studiach. Bardzo szybko wzięli ślub, chyba już na drugim roku. Mieli dwie córeczki. Znajomi patrzyli na nich z podziwem, a nawet z zazdrością – nie wszystkim udało się stworzyć taki szczęśliwy związek jak im. Kaśka była studentką czwartego roku psychologii i odbywała u nich praktyki. Pomagała też Jadzi w sekretariacie. – Nie wierzę, Marian nie jest taki. – Ela nie podzielała dobrego humoru Kamili. – Nie zrobiłby tego Iwonie, musi być inne wyjaśnienie. Oni są naprawdę ze sobą szczęśliwi, stanowią po prostu… no… sielski obrazek. – Obrazek spadł ze ściany. – To byłaby smutna wiadomość, gdyby okazała się prawdziwa, więc się tak nie ekscytuj. – Ja tylko twierdzę, że stereotypy się powtarzają, a faceci to gnojki. Kto do nas przychodzi na terapie? Głównie zdradzane kobiety. No, czasem i facet się zdarzy, ale to drobny
odsetek. – Westchnęła nad tym niewygodnym wyjątkiem. – Mówisz, że ich małżeństwo nie potwierdzało mojej teorii? No, to już potwierdza. – Chyba się z tego nie cieszysz? – Co tu jest do cieszenia się czy martwienia? Życie i już! Dzięki temu mamy zawsze pracę. Bo prędzej czy później mężczyzna zdradzi. Nawet ten, co wyciąga inne zdradzane kobiety z doła, jak Marian. Teraz sam może rozpocząć terapię Iwonki. Oczywiście dopiero jak ona się w tym połapie. Ale ręczę ci, że świat jest mały i szybciutko znajdzie się przyjaciel, który jej usłużnie doniesie newsa. – Kama, nie uogólniaj. Przede wszystkim musimy pogadać z Marianem i dowiedzieć się, czy to prawda. Jeśli tak, to nie wiem… może to jednorazowy sprawdzian własnego ego. Niedowartościowany może jest. Z Iwoną popadli w rutynę, a tu młoda dziewczyna spojrzała na niego z zainteresowaniem i poczuł się zdobywcą świata. Nie no, co ja mówię? Najpierw musimy to potwierdzić. – Kiedy oficjalnie to ja nic nie wiem. Musimy burzę mózgów z dziewczynami zrobić. Może u mnie? – Okej. Zorganizuj, ale teraz muszę kończyć. Twoja teoria o niewierności facetów jest gówniana. Praktyka może się okazać jeszcze gorsza, jeśli to byłoby prawdą. Ela musiała się natychmiast podzielić otrzymanymi wiadomościami z Jagodą, która miała nieprofesjonalne, a dzięki temu świeże podejście do takich problemów. – Ja w to nie uwierzę – Ela znała Mariana od czasu studiów – nie mogłabym się przecież tak mylić co do niego. To nie jest jakiś cholerny dziwkarz, to poważny etyczny facet, dobry mąż i ojciec. – Nie przesądzaj i nie osądzaj, póki nic nie wiesz. Sama mówiłaś, że Kama to plotkara. Poza tym, o ile wiem, zostawiło ją dwóch kolejnych panów, więc może ma uraz do męskiego rodu. – To prawda, chociaż nie powinna wkładać wszystkich do tego samego worka. – A właściwie czemu cię to tak wzięło? – Burzy moje pojmowanie świata i wiarę w dobry instynkt w ocenianiu charakterów. Zaczęły się śmiać. – Zdaje się – powiedziała, ciągle się jeszcze śmiejąc – Jagoda, że wątpiłaś kiedyś w… hm… praworządność mojego męża? A to znaczy, że zdarza ci się mylić w ocenianiu. Pogadamy wieczorem, dobrze? Jestem w Manufakturze. A w ogóle to co robisz w święta? – Wigilia u taty, babcia już trzeci dzień z kuchni nie wychodzi, gotuje i wypieka. – Ela wolała pominąć przytyk Jagody, bo wcale nie wątpiła, tylko była pewna i nie kiedyś, tylko niezmiennie, ale ten temat był, na życzenie Jagody, tabu. – Dziadek jej pomaga. Wczoraj poprosiła go, żeby zmielił pieprz do pasztetu. A wiesz, ma taki młynek ręczny, co to nie ma dołu i zmielony pieprz wylatuje prosto na to, co chcesz przyprawić, tak na bieżąco. Babcia myślała, że jak do pasztetu, to będzie mielił nad mięsem i poszła do sklepu po zakupy. A dziadek chodził po kuchni tam i z powrotem i kręcił korbką, aż wymielił wszystko na podłogę. I wdeptał. – Co na to babcia, jak wróciła? Obie pękały ze śmiechu. Dziadek Eli znany był z roztargnienia, a od kiedy przeszedł na emeryturę, wyrażał chęci do pomocy. Był nauczycielem matematyki i jedyne, na czym potrafił skupić uwagę, to były liczby. – Lepiej nie pytaj. – Lubię twojego dziadka, ma w sobie tyle ciepła. – Musi być taki, w końcu mam tylko jednego dziadka. Chociaż tato mówi, że kiedyś to jego ojciec wcale nie miał takiego łagodnego charakteru. Zmienił się, kiedy ja się urodziłam. Jak
on i jego brat dorastali, to w domu był podobno rygor jak w wojsku. – No, dwóch chłopaków musiał wychować. A zmieniając temat, to ten piernik, co się ciasto na niego robi tydzień wcześniej przed pieczeniem, będzie? – Jasne. Ciasto w spiżarni leży od tygodnia i dojrzewa. Dobrze, że nie muszę się odchudzać, bobym nie zdzierżyła. A ty jak zawsze u teściów, co? – Jasne, Łukasz innego wariantu nie dopuszcza, jego matka by mu głowę urwała. Ma to swoje zalety, nie muszę sama niczego przygotowywać. Moi starzy na egzotyczne wyspy po słońce polecieli. Jak zwykle zresztą, od kiedy wyszłam za mąż, jakbym dla nich nie istniała. A teściowa… ech, szkoda gadać…. – To wpadnijcie do mnie z Łukaszem w drugi dzień świąt. – Dziękuję, jeśli nie będzie miał innych planów, to z radością, ale po obiedzie u jego starych. Ale gdyby coś nie wyszło, to zachomikuj mi kawałek piernika. Zadzwonię, pa. – No pa… Ela powstrzymała się od komentarza, że może nie zawsze on musi decydować. Nie lubiła Łukasza, o czym Jagoda doskonale wiedziała. Był klasycznym dupkiem, jak to bywa z przystojnymi facetami, dającymi wszem wobec do zrozumienia, co to oni nie są. W jego postawie była pewność, że jak spojrzy szafirowymi oczami spod kruczych brwi z wysokości swojego metra dziewięćdziesięciu i wyczaruje hollywoodzki uśmiech, to kobiety będą padać przed nim pokotem. Jej to nie brało, bo nie przepadała za narcyzami, którzy zapominali, że są żonaci, kiedy połowicy nie było obok. Ale widziała zachwycone spojrzenia dziewczyn na jego widok, mało im sztuczne rzęsy i cycki nie poodpadały. Działało. Wiedział, że Elka go nie lubi, i chyba nawet był trochę zdziwiony i zawiedziony, że ignoruje jego męski urok. Najgorsze było to, że Elka wiedziała, iż przed ślubem zdradzał Jagodę, a miała podejrzenia, że po ślubie również nie był wierny, ale Jagoda nie chciała w to wierzyć. Po kolejnych próbach otworzenia przyjaciółce oczu Elżbieta usłyszała od niej, że jest zazdrosna, bo sama nie ma faceta. To już był cios poniżej pasa, najpierw osłupiała, potem skonsultowała się ze swoją panią profesor, prosząc ją o radę, co ma robić. Przerobiła z nią ten temat i konkluzja była prosta, skoro Jagoda nie życzyła sobie wtrącania się w jej związek i nie chciała znać prawdy, miała do tego prawo. Od tamtej pory Ela nigdy nie poruszyła tego tematu. Mogła tylko czekać z niepokojem na dalszy rozwój wypadków, mając mikrą nadzieję, że ten podrywacz z głową na szypułkach wreszcie doceni, iż ma żonę, której zazdrości mu większość kumpli. Jagoda, zwana również Jagą, była szczupła, długonoga i zachwycała delikatną pastelową urodą. Kiedy szła ulicą i jej popielate włosy powiewały na wietrze, nie było mężczyzny, który by się nie obejrzał. Była najlepszą przyjaciółką Eli od czasów dzieciństwa. Gdyby Ela mogła, przemodelowałaby Łukasza na ideał na potrzeby Jagody, ale niestety, nawet ukończenie psychologii z oceną wyróżniającą nie dawało jej takich umiejętności. Eh! Dupek zawsze będzie dupkiem. Szkoda sobie myśli zaśmiecać takimi gównianymi rozważaniami. Sama Ela natomiast jeszcze nie spotkała chłopaka, który by był wart dłuższej znajomości czy w ogóle bliższego poznania. Dotychczas jedynym mężczyzną, który nigdy jej nie zawiódł, był jej ojciec. * Jagoda, idąc do wyjścia, minęła Adasia i jego babcię. Maluch dzierżył dumnie już tylko jedną łopatkę, ale z pozostałych nie zrezygnował chyba bez walki, bo pod pachą ściskał wielką pluszową żyrafę, w której co chwilę z czułością zanurzał buzię. Spomiędzy pyzatych policzków biło pełne zadowolenie. Babcia patrzyła na niego
z czułością, jakby te zakupy sprawiły jej większą radość niż jemu. Fajny szkrab! – pomyślała Jagoda. * Karolina weszła z Adasiem do kawiarni. Zamówiła kawę dla siebie i babeczki z budyniem dla małego. Zdjęła mu kurtkę, odsłaniając sweterek z czarną maską Dartha Vadera i koszulkę w malutkie czaszki. Zaśmiała się, bo wzorki zupełnie nie pasowały do słodkiej buzi malucha. Kiedyś dziecięce ubranka były w zwierzątka, serduszka, samochodziki. Komu to przeszkadzało? – Dobre ciacho? – spytała wnuka. Mały nie odpowiedział, bo właśnie wpakował całą babeczkę do pyzatej buzi. Policzki wyglądały jak u chomika. Paluszkiem upychał resztę, która nie chciała się zmieścić. Pokiwał główką twierdząco. Patrzyła na niego z rozczuleniem. Sama miała dwie córki i kiedy Anna, starsza z nich, zaszła w ciążę, obie miały nadzieję, że też urodzi dziewczynkę. Nawet nie wyobrażała sobie wtedy, że mogłaby mieć wnuczka, nigdy nie wychowywała chłopca. Przeniosła się myślami do dnia jego narodzin. Była już wtedy sama, mąż odszedł ze swoją asystentką, kiedy dziewczynki były w liceum, i uwił sobie nowe gniazdko dość daleko od nich. Anna zadzwoniła do niej do pracy, że ma lekkie bóle, ale nie chciała robić paniki, bo nie była pewna, czy to żołądek ją boli, czy już nadszedł czas porodu. Karolina natychmiast wsiadła do samochodu i pojechała do domu – mieszkali jeszcze wtedy wszyscy razem. Panika okazała się jak najbardziej uzasadniona, wyraźnie zaczęły się bóle porodowe. Zawiadomiła męża Anny, który natychmiast wyruszył w stronę szpitala. Tam mieli się spotkać. One miały do przejechania całe miasto w godzinie szczytu. W połowie drogi utknęły w korku, bóle powtarzały się co siedem minut. Wpadły w panikę. Jeszcze dzisiaj pamiętała ten strach, co będzie, jak nie zdążą. Na szczęście dojechały na czas, choć okazało się, że jest za późno na to, żeby Anna dostała znieczulenie. Zięć dojechał niemal w tym samym momencie. Szybko wskoczył w zielony strój ochronny i zniknęli w sali porodowej. A w niej strach rozgościł się na dobre. Chodziła tam i z powrotem. Czuła się jak mała mrówka w ogromnych podziemiach szpitala. Nikogo poza nią tam nie było. Ściany, wszędzie ściany. Całe w zimnych zielonych kaflach. Do dziś pamięta zielone ściany, zieloną posadzkę i sufit, który też wydawał się zielony. Tak się zawsze układało, że w najtrudniejszych momentach życia była sama. Słyszała krzyk Ani przez drzwi, łzy płynęły jej po policzkach. To jej dziecko, a nie mogła nic pomóc. Myślała, że to nigdy się nie skończy. Adaś urodził się o 19.35. To był wtorek. Ania pojechała na oddział poporodowy, dziecko na oddział neonatologii, gdzie Karolina mogła je zobaczyć. Czekała dość długo na pustym, słabo oświetlonym korytarzu. Za oknami zrobiła się noc, jaka była i w niej. Czuła się jak łódź bez steru dryfująca po oceanie. Gdyby miała ster, też nie wiedziałaby, dokąd się skierować. Wreszcie bezszelestnie pojawiła się znikąd pielęgniarka i zaprowadziła ją do malutkiej salki, w której na półeczkach w szklanych pudłach jak lalki leżały prawdziwe ludzkie dzieci. Jeszcze przed chwilą pływające w bezpiecznej ciepłej ciemności, teraz brutalnie z niej wydobyte i wpatrzone w swoją nową rzeczywistość. Maleństwo leżało w szklanym inkubatorze jak zapakowane na prezent. Brakowało tylko kokardki, jak na zdjęciach Anne Geddes. Wszystko miał takie malutkie i zdumiewająco idealnie wyrzeźbione. Cudnie wykrojone usteczka, doskonałe paluszki. Zakochała się na zabój. Poczekała na byłego męża, który jechał zobaczyć wnuka. Potem wsiedli każdy do swojego samochodu i ruszyli w noc. W pewnych sprawach ta noc nie skończyła się do dziś. Teraz Adaś był już przedszkolakiem, a jej zachwyt nim nie malał. Wciąż zdumiewał ją swoim sześcioletnim widzeniem świata.
Wyrwała się z zamyślenia, Adaś właśnie karmił nowo nabytego pluszaka resztką babeczki i zachęcał czule do jedzenia. – Dobre ciacho, jedz! Żyrafko, a wiesz, że ja nigdy nie zjadłem latarki? Przecież widzisz, że nie świecę. Adaś zwierzał się tylko tym, do kogo miał bezgraniczne zaufanie. Widać żyrafa szybko je zdobyła. – Kochanie, żyrafka się najadła, musimy iść do domu – powiedziała. – Mama wróciła z pracy i już na ciebie czeka. A mamy kawałek drogi do przejścia. – Nie idę. Jestem zmęczony! – Nie spieszysz się do mamy? – Spieszę. Jedźmy taksówką, będzie szybciej. – Ale wydaliśmy trochę pieniążków i może nam nie wystarczyć na taksówkę. – Nie idę! Dolna warga Adasia wysunęła się do przodu, a usteczka zaczęły układać się w szufladkę. Musiała szybko opanować sytuację. – Pamiętasz ten kiosk, który jest po drodze? Może jest już nowa gazetka Lego Star Wars z nowym pojazdem kosmicznym? Ale jeśli chcesz zdążyć, to musimy się baaaardzo pospieszyć, bo niedługo go zamkną. Szufladka zniknęła, a oczka rozbłysnęły zainteresowaniem. Najważniejsza jest dobra motywacja – pomyślała – i to niezależnie od wieku. – Babela, to my pędzimy teraz jak rakiety, żebyśmy dolecieli po gazetkę. Bo ja nie mam figurki z mieczem świetlnym! – Daj łapkę, biegniemy. – Oć tu, żyrafko, musimy pędzić! A babela, kupisz mi droida? – Na razie spróbujmy zdążyć po gazetkę. Karolina zastanawiała się, co będzie, jeśli gazetka jeszcze się nie pojawiła, ale miała szczęście, już była. Kiedy wyszli z kiosku z kolejnym zakupem, Adaś wpadł na Annę, która wyszła im naprzeciw. – Mama! Babela kupiła mi gazetkę! I żyrafę! I łopatkę. Ale tylko jedną – dodał ze smutkiem. Anna spojrzała z przyganą. – Mamo, czy ty go za bardzo nie rozpuszczasz? – Kochanie, wiesz, że to rodzice są od wychowywania, a babcie od rozpieszczania. No i chyba należy mi się od życia jakaś przyjemność! – Mam wrażenie, że te zakupy sprawiają ci co najmniej taką samą przyjemność jak Adasiowi! Albo jeszcze większą. – I nie mylisz się. – Roześmiała się. – Jesteś niereformowalna. Wejdziesz na obiad, mam żurek i leniuchy? – Dziś nie, dziękuję. Jedliśmy słodycze, a mam jeszcze trochę do zrobienia. Jutro muszę być wcześnie w szpitalu, potem mam dyżur. No i obiecałam dziewczynom szarlotkę. Przyjeżdża Babińska z Krakowa. Zrobimy małe przyjątko na oddziale. I muszę się trochę wyspać na zapas. – Przy tych planach to nie wiem, kiedy zdążysz się wyspać. Jesteś samochodem czy pieszo? – Samochód zostawiłam u mechanika, jutro odbieram. – To może cię odwiozę? Stasiek już jest w domu, zaprowadzę szybciutko małego. – Nie, wracaj do domu, chętnie się przejdę. Pa. Adaś przytulił się mocno. Bardzo dużą wagę przykładał do dokładnego pożegnania.
Czasem powtarzał je kilka razy, jeśli uznał, że było niewystarczająco pożegnalskie. – Babela, kocham cię bardziej niż ty mnie! – O nie, to niemożliwe! Ja cię kocham naj-bar-dziej. – Kocham cię bardziej niż plac budowy, koparkę i spychacz – przelicytował. Pomachała im jeszcze i poszła. Z wnuczkami jest tak, że człowiek cieszy się, kiedy przychodzą, i cieszy, kiedy wracają do siebie. Było to motto wszystkich jej równolatków, którzy mieli szczęście być dziadkami. Potrzebny był jej teraz odpoczynek, ale wiedziała, że za godzinę już będzie tęsknić do słodziaka. * Gęste depresyjne chmury zakryły zimowe niebo, nie pozwalając się przebić ani jednemu promykowi słońca. W mrocznej poczekalni przyszpitalnej poradni chirurgii szczękowej smętni pacjenci, z których większość potrzebowała natychmiastowej pomocy medycznej, oczekiwali na swoją kolej. Na licznych opuchniętych twarzach można było doszukać się wszystkich kolorów tęczy, ale trudno byłoby znaleźć na nich choć jeden uśmiech. Wyglądali jak pacynki w teatrze lalkowym, którym podcięto sznurki. Co jakiś czas ciszę przerywała ponura pielęgniarka wywołująca kolejnego pacjenta. Brudne ściany ze złuszczającą się olejną farbą, zniszczone linoleum na podłodze i stare niewygodne krzesła dopełniały ten przygnębiający obraz. Marek Zabelski czekał na zabieg stomatologiczny i zastanawiał się właśnie, czyby jednak nie uciec. Trzęsące się ze strachu nogi optowały za wyborem tego rozwiązania, jedynym powodem do pozostania była rosnąca gorączka, którą powodował stan zapalny, a rozsądek mówił mu, że może być tylko gorzej. Otworzyły się drzwi i pojawił się w nich drobny dziarski staruszek. Grobową ciszę zakłócił jego gromki głos, zupełnie niepasujący do mizernej postury. – Gdzie tu są krany? Radosny rześki ton jak z innego świata odbił się echem od brudnych ścian, wprawił w ruch stojące powietrze i jak magnes przyciągnął do przybysza spojrzenia wszystkich oczu, w których pojawiło się coś na kształt ożywienia. Czyżby katharsis dla tych biedaków objawiło się w tak skromnej postaci? Niegdysiejsza nazwa sanitariatu musiała pochodzić z odległego dzieciństwa wiekowego pana, który zachowywał się, jakby przyszedł do grona starych znajomych. – Krany dla pacjentów! – dodał, widząc brak reakcji. Obudzony jakby ze snu młody chłopak wskazał mu drzwi do toalety i staruszek za nimi zniknął, pozostawiając w poczekalni powiew ożywczej energii, która wywołała ogólne poruszenie. Ludzie prostowali się na krzesłach, zaczęli się przeciągać i rozglądać wokół. Jakby tornado anielskich skrzydeł zawirowało wokół nich, pobudzając do życia. Nieświadomy sprawca tych zmian pojawił się z powrotem i z udawanym oburzeniem donośnym głosem podzielił się swoim świeżym traumatycznym przeżyciem: – Pielęgniarki na górze poczęstowały mnie czekoladą z orzechami! Wiedziały, że mam protezy i mimo to dały mi czekoladę z orzechami! Mam pełno orzechów pod protezą i w zębach – mówił karcąco, ale oczy mu się śmiały. Zasługujesz, człowieku, na dużo więcej niż czekolada z orzechami – pomyślał Marek. Przemaszerowała ponura pielęgniarka, na którą tym razem nikt nawet nie zwrócił uwagi oprócz staruszka. – Czy tu pracuje doktor Fabiańska? Karolina Fabiańska – zwrócił się do niej z pytaniem. – Owszem – burknęła, na nią nie działał jego czar – ale na internie, ma dziś dyżur w pokoju sto pięć.
– Bo to moja uczennica – oznajmił z dumą – skończyła liceum i poszła na medycynę. Uczyłem ją geografii, a potem ona mnie leczyła. Fabiańska to nazwisko po mężu. Teraz już wszyscy skupili na nim zachwycone spojrzenia i czekali, co jeszcze opowie. Skierował się do wyjścia, ale coś kazało mu się jeszcze zatrzymać. Odwrócił się. – Opowiem wam dowcip. Są tu blondynki? Bo wiecie, czemu blondynki nie można pukać w głowę? – Podniósł palec, żeby zwiększyć dramatyzm odpowiedzi. – Bo echo się odzywa. Oczekujący roześmieli się, a on, zadowolony z odniesionego efektu, skierował się znowu do wyjścia. W tym momencie w pulchnego pięćdziesięciolatka zwisającego do tej pory z krzesełka jak dziurawy balon, z którego uleciało powietrze, wstąpiło nagle życie i wrzasnął na cały głos: – Panie! – I z rozczuleniem dodał, robiąc mu miejsce koło siebie: – Panie, siadaj pan tutaj! Staruszek więc usiadł, opowiedział o swoim bolącym kręgosłupie, z którego powodu przychodzi na zabiegi, i przechodzony dowcip, który w tym miejscu był balsamem dla dusz: „Koń wyścigowy pyta drugiego konia, który jest ślepy: – Bierzemy udział w wyścigu Wielkiej Pardubickiej? – Nie widzę przeszkód”. W końcu wyszedł, ale pozostawił poczekalnię odmienioną. Ludzie zaczęli ze sobą rozmawiać, wstąpiła w nich energia i twarze nabrały rumieńców. Niewidzialna dłoń rozsunęła kurtynę chmur, odkrywając słońce. Ciepłe złote promienie zalały całe pomieszczenie i nawet brudne szyby nie były w stanie ich zatrzymać. Odrapane ściany zaświeciły przyjaznym blaskiem. Pan Balonik, teraz nadmuchany, rozgadał się i okazał bardzo sympatyczny. Nawet smętny młody człowiek włączył się do rozmowy i opowiedział o swoim wypadku na rowerze. – Pan Marek Zabelski – tubalny głos pielęgniarki był ledwie słyszalny w gwarze rozmów. – Proszę o ciszę, to szpital, a nie knajpa! – Trzymaj się pan, będzie dobrze! – Pan Balonik wstał i poklepał wzywanego po plecach, podprowadzając go do drzwi, co tamtego nad podziw uspokoiło, i uśmiechnął się z wdzięcznością. – Szybciej, nie jest pan jedyny, kolejka czeka. – Pielęgniarka upuściła jeszcze trochę złego humoru i wepchnęła chorego do gabinetu. Kiedy zamknęły się za nim drzwi, przemknęła mu myśl, że już gdzieś słyszał nazwisko lekarki, której nauczyciela geografii właśnie poznał. * W pracowni cały zespół był w komplecie pomimo późnej godziny. Kończyli duży projekt dla firmy farmaceutycznej. Nie mogli zawalić terminu, bo zjadłyby ich kary umowne. Ważna też była dobra opinia i późniejsze referencje, kolejni klienci przychodzili z polecenia poprzednich. Postanowili, że po oddaniu kompletu dokumentacji do zweryfikowania wszyscy biorą urlopy i zamykają biuro na tydzień. W końcu pracuje się po to, żeby żyć, a nie żyje po to, żeby pracować. Choć ostatnio można było zwątpić w prawdziwość tej tezy. Był koniec grudnia, zostały trzy dni do Wigilii. Piotr kliknął „zapisz” i zamknął komputer. Odsunął się z krzesłem nieco dalej od biurka i wreszcie przeniósł wzrok poza monitor. Zespół liczył sześć osób. Baśka, Waldek, Łukasz i on – architekci z tego samego rocznika studiów – założyli pracownię wspólnie zaraz po zrobieniu dyplomów. Rany, to już sześć lat temu. Baśka i Waldek byli małżeństwem od drugiego roku studiów. Mieli sześcioletnią córeczkę. Łukasz też był żonaty. Jego żona Jagoda była z nimi na
tym samym roku, ale nie chcieli łączyć życia prywatnego z pracą. Jej biuro było niedaleko, wpadała do nich często w drodze do urzędu. Piotr miał nawet nadzieję, że dziś ich także odwiedzi, ale widać nie zdążyła. Pozostali, włącznie z Piotrem, byli stanu wolnego. Lotka była kreślarzem, dopiero ukończyła technikum budowlane, i do tego tytanem pracy. Tymon był grafikiem, zajmował się aranżacją, kolorystyką, wizualizacjami. Był od nich starszy, przekroczył pięćdziesiątkę, miał największą praktykę zawodową. Sporo się od niego uczyli. Fajny, zgrany zespół. Popatrzył na zegarek, minęła osiemnasta. Waldek stał przy gilotynie i przycinał rysunki, Baśka je odbierała i składała do formatu A4. Niezłą miała w tym wprawę, słychać było miarowe szurnięcia, kiedy przesuwała linijką po zagięciach. Lotka waliła bez opamiętania w klawiaturę. Z szumu przejeżdżającego noża gilotyny i odgłosu uderzeń w klawisze wychodziła fajna kompozycja dźwiękowa. Do tego Tymon kończył roboczą makietę i przybijał młotkiem gwoździki. Stuk, stuk, puk… – Słyszycie tę muzykę? Niezła kompozycja. – Chcesz powiedzieć, że ze zmęczenia masz omamy słuchowe? – zaniepokoiła się Lotka. – Nie gadaj, nie przerywajcie roboty i posłuchajcie: zyyt, zyyt, klik, klik, a teraz wejście młotka: stuk, stuk, klik, zyyt!!! – Rany, faktycznie. – Roześmieli się, co pomogło przełamać zmęczenie, po czym wybuchli naprawdę gromkim śmiechem, bo do kompozycji doszedł dzwonek telefonu z fragmentem Oka tygrysa i za chwilę z drugiego Lullaby. – Może to nagramy i zrobimy podkład muzyczny podczas prezentacji? – rzucił ktoś – Na razie to idziemy do domu, dosyć na dzisiaj – zadysponował Piotr. – Ja i tak czekam na Zbyszka, ma przyjść po mnie wpół do siódmej – powiedziała Lotka – to mogę do tego czasu jeszcze coś nadgonić. – Nadgoniłaś dosyć, przerwa do jutra. Może się trochę ogarniesz dla swojego chłopaka, czesałaś się już dzisiaj? Albo chociaż w tym tygodniu? Piotr pozwolił sobie zażartować, bo fryzura Lotki składała się ze sterczących we wszystkich kierunkach kosmyków różnej długości. Wszystkie były na szczęście przynajmniej w tym samym kolorze, ale na nieszczęście kolor był płomieniście czerwony. Oczywiście wszyscy wiedzieli, że uzyskanie tego efektu wymagało sporo pracy, czasu i samozaparcia. – Piotr ma rację – dodał Łukasz – ja na miejscu twojego chłopaka kupiłbym grzebień i sam cię uczesał. Przecież do takiego jeża to nawet przytulić się nie ma jak, bo można się pokłuć. – Bardzo śmieszne! – ofuknęła ich Lotka, ustawiając w pionie jeden kosmyk, który zaczął się poddawać prawom grawitacji. – Zostało mi trochę kleju stolarskiego – przyłączył się do żartów Tymon – pożyczyć ci do utrwalenia? Mamy też fiksatywę… – Jesteście gruboskórni. – Lotka miała poczucie humoru i nie brała tych żartów na poważnie. – Tak to jest, jak ktoś zazdrości. – Pokazała chłopakom język, w który był wpięty srebrny kolczyk. – Oj, coś ci się przyczepiło do języka! – Przestańcie się nad dziewczyną znęcać – stanęła w jej obronie Baśka. – Lotka, nie zwracaj na nich uwagi, to tylko faceci, trzeba im dużo wybaczyć. – Aż faceci! Wychodzimy! Lotka, klucze zostaw u portiera. – Taaak jest! – Zasalutowała. – I umyj głowę, zanim przyjdzie twój chłopak! – Łukasz szybko zniknął za drzwiami, a rzucony w niego przez Lotkę katalog poszybował przez cały pokój. Szczęśliwie czy też
pechowo nie zdążył go dosięgnąć i uderzając o zamykające się drzwi, rozsypał się na pojedyncze kartki. – No to mam robotę. – Westchnęła i zabrała się do sprzątania. * Karolina po wejściu do mieszkania przypomniała sobie, że nie kupiła cukru, który jest nieodzowny do upieczenia obiecanej dziewczynom na jutro szarlotki. Przyjedzie ich kumpela ze szpitala w Krakowie na wykład, potem zrobią na oddziale kawkowanie z ciastowaniem i głównie plotkowaniem. A ona oczywiście, będąc z Adasiem, zapomniała o całym świecie. Sprawdziła w kuchni, czy gdzieś nie zachomikowała torby cukru, ale nie. Jabłka kupiła już wczoraj, mąki był cały nienaruszony kilogram, dwa opakowania skórki pomarańczowej znalazła w szufladzie. Rodzynki są, jajka też. Będzie musiała pożyczyć po sąsiedzku, cukier na ogół każdy ma, dobrze, że są pozostałe produkty. Miała bardzo miłą sąsiadkę, która wprowadziła się do sąsiedniego mieszkania cztery lata temu. Wcześniej jakoś się mijały, ale mniej więcej od roku spotykały się od czasu do czasu na sąsiedzkie pogaduszki. Była w wieku jej Anny i miały ze sobą naprawdę dobry kontakt. Przemiła dziewczyna, samotna, z zawodu psycholog. Karolina zapukała do drzwi z pięknie wypisanym antykwą imieniem i nazwiskiem „Elżbieta Zabelska”. Ostatnio coraz rzadziej widziało się drzwi z wypisanymi nazwiskami lokatorów, wyglądało na to, że ludzie wstydzą się swoich nazwisk lub przed kimś się ukrywają. Karolina też miała drzwi opisane własnym nazwiskiem, ale wszystkie pozostałe drzwi do mieszkań były anonimowe. Ela otworzyła z uśmiechem. – Dzień dobry, pani Karolino, zapraszam. – Dzień dobry, Elżuniu – Karolina zauważyła, że na wieszaku wisi męska kurtka – nie będę wchodzić, widzę, że masz gości. Czy możesz mi pożyczyć szklankę cukru? Zapomniałam kupić. – Oczywiście, ale proszę wejść. – Poczekam tutaj. Elka przyniosła nierozpakowany kilogram cukru. – Bardzo proszę, kupiłam dwa kilo, bo miałam niezdrowy pomysł upieczenia bez z ogromnej ilości białek, które mi zostają po omletach i koglach-moglach. Ale wpadłam na lepszy pomysł, zaniosłam białka do naszej cukierni, oni je upiekli, a ja kupiłam gotowe. I tak by mi nie wyszły. Proszę. – Dziękuję, kochanie, jutro oddam. Nie, przepraszam – pojutrze, po dyżurze. Już nie przeszkadzam. – Nie ma w czym przeszkadzać. – Ela przymrużyła oko i Karolina była pewna, że gość nie jest dla dziewczyny nikim ważnym i więcej się tu nie pojawi, tak jak i inni młodzi ludzie, których Ela zapraszała czasem, ale rzadko któregoś więcej niż dwa razy. Karolina pokręciła głową, musi z nią o tym porozmawiać, tak nie może być! Dziewczyna nie ma matki, do momentu wprowadzenia się tutaj mieszkała z ojcem i dziadkami. A takie tematy lepiej omawiać z kobietą niż mężczyzną. – Musimy chyba o tym porozmawiać, do widzenia na razie, miłego wieczoru. – Do widzenia. Karolina zamknęła drzwi i zabrała się do pieczenia. Włączyła piekarnik, żeby nagrzał się do temperatury 180 stopni, zanim przygotuje ciasto. Wyjęła zeszyt, w który miała sprawdzone przepisy. 80 dag mąki pszennej
12 dag cukru 40 dag masła 8 żółtek butelka gęstej śmietany 30 proc. 2 kg jabłek Obrała jabłka i starła je na tarce o grubych oczkach. Najlepsza szarlotka była z antonówek, ale w zimie musiała je zastąpić szarą renetą, którą udało jej się kupić na ryneczku. Posypała tarte jabłka dużą ilością cynamonu. Zawsze przygotowywała jabłek więcej niż trzeba, bo w trakcie robienia ciasta nie mogła się powstrzymać, żeby ich nie podjadać. Kiedyś zjadła wszystkie i z ciasta upiekła kruche ciasteczka, które powycinała foremkami w serduszka i księżyce. Też były pyszne. Cynamon kupowała cejloński, choć dopiero od zeszłego roku, kiedy dowiedziała się, że są go dwa rodzaje. Przez całe życie jadała cynamon chiński, który ma duże ilości kumaryny działającej toksycznie na wątrobę. Można dziennie zjeść nie więcej niż 1/6 łyżeczki, a Adaś posypywał swoje leniwe kluseczki tak, że to nie były to kluski z cynamonem, tylko cynamon z kluskami. Cejloński natomiast można jeść w dowolnych ilościach, ma właściwości antyoksydacyjne, grzybobójcze, rozgrzewające, zawiera dużo wapnia i żelaza, zwalcza bakterie E. coli. Była zdumiona, jak mogła się tego dowiedzieć dopiero w wieku 52 lat. Wsypała wszystkie produkty do dużej stalowej miski i zagniotła ciasto, podzieliła na trzy części, z których dwoma, po rozwałkowaniu ich na grubość pół centymetra, wylepiła wyłożoną woskowanym papierem formę. Podziobała widelcem spód, wysypała na niego jabłka i na nich układała, rozdzielając palcami, nieregularne kawałeczki cienko rozwałkowanej reszty ciasta, do którego dodała paczkę skórki pomarańczowej. Finito. Wstawiła do piekarnika, który odpowiednio się już nagrzał. Przestawiła pokrętło z grzania góra/dół na wyłącznie dolne. Z resztek jabłek – obierek i gniazd nasiennych – zrobiła kompot z cynamonem i goździkami, nic się nie zmarnuje, a kompot był pyszny i miał mnóstwo pektyny. Spojrzała na zegarek, przygotowanie ciasta zajęło jej trzydzieści pięć minut. Gdyby zamiast pieczenia zdecydowała się na kupienie gotowego, wyprawa do sklepu zajęłaby dużo więcej czasu. Do sprzątnięcia zostały tylko dwie miski. Karolina unikała dodawania sobie roboty tam, gdzie można było jej uniknąć, więc wałkowała ciasto na przyklejonym taśmą samoprzylepną do blatu kuchennego woskowanym papierze. Drugim arkuszem papieru przykrywała je z góry, żeby wałek się nie obklejał. Teraz tylko wyrzuci oba arkusze do śmieci, miski do zmywarki i z kubkiem gorącej herbaty będzie mogła zagłębić się w narożniku kanapy i odetchnąć po pracowitym dniu do czasu, aż ciasto się upiecze. Ominęła stojące na dywanie budowle z klocków Lego, posprząta pojutrze, po powrocie z dyżuru. Zasada „co masz zrobić dziś, zrób pojutrze, będziesz mieć dwa dni wolnego” była jak najbardziej słuszna. Może by tak zmienić „pojutrze” na „popojutrze”? Miałaby trzy dni wolnego! Zapaliła świeczkę w lampce solnej, pomarańczowe światło ociepliło ciemny pokój. Kółko złotego światła zatańczyło na suficie. Kiedy dziewczynki z nią mieszkały, takie chwile chłonęła zachłannie w pędzie codziennych obowiązków. Wykorzystywała krótkie momenty samotności do zrelaksowania się. Teraz też poczuła, jak zmęczenie powoli odpływa. Ostatnio coraz częściej nachodziły ją myśli, że samotność jest stanowczo przeceniana i przydałby się partner do życia, zajęcia miejsca obok na kanapie, wypicia wspólnie herbaty. Gorącej, słodkiej i z cytryną. Gorąco, słodko, kwaśno. W sam raz. Westchnęła. Pomyślała o równie samotnej sąsiadce. Odwiedzały ją przyjaciółki i znajomi, ale
chłopaka jeszcze nie miała. Było to zastanawiające, bo dziewczyna była piękna jak marzenie. Miała oryginalną urodę, bo zgrabnych i szczupłych było wiele, ale takich włosów w naturalnym rudym kolorze, długich do pasa, Karolina jeszcze u nikogo poza nią nie widziała. Okalały śliczną twarz o delikatnych rysach z wielkimi zielonymi oczami i rzadko spotykanymi u rudzielców bardzo ciemnymi brwiami. Z kuchni powiało zapachem pieczonych jabłek i cynamonu. Spojrzała na zegarek – te rozmyślania zajęły jej już pięćdziesiąt minut. Idąc do kuchni, usłyszała za drzwiami podniesione głosy. Wychodził gość Eli, ale jakoś nerwowo. Wyjrzała przez wizjer. Ela wypchnęła chłopaka za drzwi i wyrzuciła za nim kurtkę, ale on miał chyba inne plany, sytuacja najwyraźniej wymagała interwencji. Karolina otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz, co ostudziło zapędy długowłosego dryblasa. Cofnął się, podniósł kurtkę i wściekły zbiegł po schodach. Karolina na wszelki wypadek poczekała, aż usłyszy trzaśnięcie drzwi wyjściowych. – Przepraszam, pani Karolino, za to zamieszanie. Byliśmy ze wspólnymi znajomymi i chciał pożyczyć płytę CD, a teraz okazało się, że miał inne pomysły na wieczór, a płyta była tylko pretekstem. Dziękuję za pomoc, nie przemyślałam tego zaproszenia, trochę się wymknęło spod kontroli. – Z Eli wyparowała już złość i zaczęło do niej docierać, że sytuacja mogła groźnie się zakończyć. Na ramionach pojawiła się jej gęsia skórka i wstrząsnęły nią dreszcze. – Najważniejsze, że wszystko dobrze się skończyło. Chcesz pogadać? Jak matka z córką – zażartowała Karolina. – Nie wiem, jak rozmawia matka z córką. – Ela wyglądała, jakby miała się rozpłakać. – To może zrobimy próbę? – Dziękuję, dzisiaj już nie, ale na pewno skorzystam z tej propozycji w najbliższej przyszłości. – Dzielnie się pozbierała. – To dobrej nocy, ale pamiętaj, że nie kładę się jeszcze spać i właśnie upiekłam szarlotkę. O Boże, muszę biec wyłączyć piekarnik! Dobranoc. – Zamknęła drzwi i pobiegła do kuchni. No! Akurat na czas. Ledwie zdążyła wyjąć ciasto z piekarnika, zabrzęczał dzwonek do drzwi. Ela stała na progu i wyglądała jak kupka nieszczęścia.
Kolor czerwony. To koniec czy początek? Piotr szedł do domu niespiesznie. Nikt tam na niego nie czekał. Ostatnia dziewczyna, z którą sporadycznie się spotykał, wyjechała na pół roku do Londynu, co ułatwiło radykalne zakończenie mało przyszłościowego związku. Jego rodzinny dom był w Zakopanem, gdzie rodzice prowadzili mały pensjonat. Starszy brat skończył anglistykę i jako tłumacz jeździł po całej Europie. Do niego rzadko zaglądał, kontaktowali się głównie telefonicznie, też nieczęsto. Paweł był od niego starszy o sześć lat i nigdy nie mieli ze sobą bliskiego kontaktu. Brata zastąpił Piotrowi starszy od niego o dziesięć lat Jędrzej, syn sąsiadów, który stracił matkę w wieku 10 lat i całą miłość przelał na Piotrusia, który wtedy właśnie się urodził. Najpierw był jego opiekunem, a kiedy Piotr podrósł – najlepszym przyjacielem, do dziś nie mieli przed sobą żadnych sekretów. Od kiedy Piotr przeniósł się na stałe do Łodzi, widywali się tylko, kiedy przyjeżdżał do domu, ale przegadywali całe godziny przez telefon. Dotychczas praca zajmowała Piotrowi większą część życia, ale od niedawna coraz częściej zaczął odczuwać brak stabilizacji i prawdziwego życia rodzinnego. Skończył trzydzieści jeden lat, czas szedł do przodu, a priorytety się zmieniały. Przedzierał się powoli w tłumie ludzi, sprawiało mu przyjemność, że nie musi się spieszyć. Co chwilę ktoś go potrącał, czuł się, jakby był w innym wymiarze czasoprzestrzennym niż otaczająca go rzeczywistość, w nakładającym się odmiennym świecie jak położone jedna na drugiej klatki dwóch różnych filmów. Klatki tamtego filmu przewijały się z większą prędkością. Opór, który stawiał swoim spowolnieniem przemieszczającym się masom spieszących gdzieś ludzi, oraz anonimowość sprawiały mu przyjemność. Czuł się niewidzialny. Nie musiał się na niczym skupiać i był bardziej samotny niż w swoim pustym mieszkaniu. Działało to paradoksalnie odprężająco, jak medytacja. Nie istniał dla tych ludzi, byli jak drzewa w gęstym lesie, które potrącał, przedzierając się do przodu bez celu. Po prostu był. Nie zwracał uwagi na zaciekawione spojrzenia i zalotne uśmiechy mijających go kobiet, nigdy na to nie reagował. Sam wybierał, jeśli miał na to ochotę, a akurat nie miał. Minął czas, kiedy na randki umawiał się dla sportu. Nie uważał się za szczególnie przystojnego, chociaż był wysportowany, a uprawiane przez całe życie taternictwo wyrzeźbiło mu piękną sylwetkę i mięśnie. Natura nie dała mu urody amanta filmowego, jak na przykład Łukaszowi. Miał długie do ramion włosy w kolorze miodu, wąski orli nos i szare oczy pod niespodziewanie grubymi i ciemnymi, jak na blondyna, brwiami. Klasyczny góral, taką ksywkę miał też na studiach. Chyba będę musiał znaleźć sobie jakąś góraleczkę – pomyślał rozbawiony. Mijane dziewczyny nie robiły na nim większego wrażenia. Uodpornił się na blichtr sztucznych rzęs, drapieżnych paznokci, szminek, loków i innych przyciągaczy męskiego wzroku. Wiele razy już zawiódł się na kolorowym opakowaniu, którego zawartość nie spełniła jego oczekiwań. Nie żałował rozstania z ani jedną ze swoich byłych dziewczyn, za żadną nie tęsknił – było, minęło. Czyżby był zimny i pozbawiony uczuć?
Wręcz przeciwnie, gotowały się w nim, bezproduktywnie i beznadziejnie. Powodowały roztargnienie, rozpacz, bezradność. Złość na siebie samego. Przenosiły go w świat marzeń i nadziei ze świadomością, że bez szans na realizację. Bo była dziewczyna, która je wywoływała. Która rozgrzewała jego serce. O której nie mógł przestać myśleć. Problem w tym, że dla niego niedostępna. Od sześciu lat była żoną Łukasza. Kiedy na drugim roku studiów Piotr wychylił nos poza rysunki, kalki i wyżywanie się w kolejnych futurystycznych koncepcjach projektowych, opanował perfekcyjnie rysunek odręczny, wygrał dwa konkursy i wreszcie rozejrzał dookoła przytomnym wzrokiem i zainteresował życiem towarzyskim, była już dziewczyną Łukasza, najprzystojniejszego faceta na roku. Po zrobieniu dyplomów wzięli ślub i teraz Piotr widywał ją jedynie, kiedy odwiedzała męża w pracowni. Jagoda... Ona jedna wciąż budziła jego serce do szybszego bicia i wywoływała uśmiech na twarzy, kiedy o niej myślał, chociaż starał się nie robić tego zbyt często. Poza niezaprzeczalnym faktem, że była najpiękniejszą dziewczyną, jaką znał, miała w sobie wdzięk, jakiego nie spotkał dotychczas u żadnej innej kobiety. A jednocześnie elegancję w zachowaniu i poruszaniu się. Prawdziwa dama, chociaż tego określenia chyba już nikt dziś nie używa. Miała też poczucie humoru i świetnie się rozumieli. Kiedy się śmiała, jej oczy rozświetlały tysiące iskierek, a w jednym policzku pojawiał się zabawny dołeczek. Wtedy nawet w ponury dzień słońce wyglądało zza chmur, w każdym razie dla niego. Czasem uśmiechała się tylko jedną połową ust i twarzy, drugą pozostawiając nieruchomą. Kiedy robili w pracowni zdjęcia makiet do wysłania na konkurs, przy okazji obfotografował cały ich zespół wraz z Jagodą, która akurat ich wtedy odwiedziła. Powiększył potem i wykadrował zdjęcie, robiąc tylko jej portret, który postawił na biurku w swoim mieszkaniu, lecz szybko uznał to za chore – miała męża i swoje prywatne życie, w którym nie było dla niego miejsca. Postanowił zdjęcie podrzeć, ale w ostatniej chwili zrobiło mu się żal i schował je do książki stojącej na górnej półce, gdzie obiecał sobie nie zaglądać. Pięknie na nim wyglądała i patrzyła tylko na niego, prosto w obiektyw! Przyłapał się na tym, że się szeroko uśmiecha. Cholerny idioto, wróć na ziemię! Zakochałeś się w niewłaściwej osobie! Nie, może we właściwej, ale nie dla ciebie – pouczył sam siebie. Jednak wbrew logice szukał cech Jagody w każdej nowo poznanej dziewczynie, co niechybnie niedługo doprowadzi go do wariatkowa albo, co gorsze, do starokawalerstwa. No, może w odwrotnej kolejności. Koniec tego dołowania. Jak mówi Tymon, „tego kwiata jest pół świata”. Trzeba podjąć jakieś plany na najbliższą przyszłość, na początek na święta, które są za parę dni. Przypomniał mu się dowcip, który ostatnio przyniosła Jaga: „– Jak u mężczyzny objawia się planowanie przyszłości? – Kupuje dwie skrzynki piwa zamiast jednej”. Postanowił zaplanować na razie najbliższą przyszłość. Skierował się do sklepu monopolowego. * Nieświadoma tych rozważań ich bohaterka wracała objuczona ciężkimi siatkami z zakupami i przetrawiała odbytą przed chwilą rozmowę. Poczuła się zmęczona. Niedaleko była jej ulubiona malutka kawiarenka „Ptysiarnia”, w której serwowano przepyszne ptysie wypiekane
na miejscu przez pulchniutką właścicielkę i napełniane bitą śmietaną bezpośrednio przed podaniem. Musi tylko przejść dwa skrzyżowania. Usiądzie na chwilę, posili się i kupi porcję na wynos, to dopełni planowaną kolację. Minęła elegancką kawiarnię z ogromnymi szklanymi witrynami i całą masą przepastnych foteli wewnątrz – nie lubiła takich lokali, były mało przytulne i rzadko można było dostać w nich coś domowego do jedzenia. Spojrzała na nazwę – „Niespodzianka”. Jeśli chodziło o menu, nie lubiła niespodzianek. A zwłaszcza ich skutków. Nieźle zaprojektowana, oryginalne detale, wnętrzarz się nieźle napracował, żeby to wszystko rozrysować – musiała przyznać, po czym skrytykowała się za skrzywienie zawodowe, które zawsze zmuszało ją do oceniania pracy kolegów po fachu. Ciekawe, skąd wytrzasnął takie świetne szklane klosze? – zastanawiała się. Przeglądała ostatnio dostępne oprawy oświetleniowe potrzebne jej do projektu salonu samochodowego i nic nie znalazło jej aprobaty. To samo dotyczyło sof i kanap – były albo za bardzo sztampowe, albo zbyt mocno ozdobione niepotrzebnymi detalami. Tu zaś fotele były proste i eleganckie, charakterystyczne dla włoskiego designu, tylko nie każdego inwestora stać na takie wydatki, zwłaszcza gdy dopiero rozpoczyna działalność. Przelotnie ogarnęła wzrokiem stoliki – blaty z płyt granitowych ciętych laserowo w oryginalne kształty. Belfast black. Musiało kosztować – pomyślała. – Ciekawe, ile zapłacili za projekt? Klienci, dla których dotychczas pracowała, nie żałowali pieniędzy na materiały i wyposażenie, ale na projekt było im szkoda każdej złotówki. Poprzednia klientka wycenę ofertową na projekt aranżacji i przebudowy pomieszczeń o powierzchni ponad tysiąc metrów kwadratowych wraz z opracowaniami branżowymi i kosztorysami skomentowała oburzona: „Ależ za te pieniądze to ja bym kupiła gres na całą posadzkę! Mam tyle za papier zapłacić?”. Jagoda, wspominając to, roześmiała się. Skąpy traci dwa razy. Ta kobieta sama zatrudniła brygadę wykonawców, którym szkicowała na bieżąco swoje pomysły. Same poprawki własnych błędów kosztowały ją pięciokrotną wartość projektu. Do tego kara za samowolę budowlaną liczona w tysiącach złotych. Parametry budowlane nie spełniały wymagań określonych warunkami technicznymi i straż pożarna oraz inspekcja pracy nie wydały pozwolenia na użytkowanie. Wróciła, a właściwie podjechała swoim wypasionym bmw do nich po „papier”, ale akurat zaczęły wówczas dwa duże zlecenia i podziękowały za współpracę. Fałszywy obraz zawodu architekta przedstawiają producenci filmów fabularnych, w których mieszkają oni w olbrzymich rezydencjach z basenami o powierzchni hangaru na samoloty. Film to bajka, ale trzeba mieć rozum, żeby nie przekładać jej na rzeczywistość, która tak nie wygląda. Westchnęła, bo żeby funkcjonować, trzeba mieć dobre zlecenia, które pozwolą opłacić koszty ZUS-ów, czynszów za pracownie, księgowość i wystarczyć na zarobki. Nie wspominając o opłatach za telefony, papiery, tusze, programy, sprzęt komputerowy i drukarki, które nie są wieczne. Na razie jakoś leci, ale jak wyceny zaczną zbliżać się do kosztów, trzeba będzie pomyśleć o zmianie pracy. Zwłaszcza że na rynku coraz więcej projektantów zaczęło stosować ceny dumpingowe. Młodzi absolwenci, niemający jeszcze dorobku, a będący na utrzymaniu rodziców, mogli pozwolić sobie na to, żeby robić część architektoniczną projektów za darmo, a wyceniać jedynie projekty branżowe. Takie działania wycinały całą konkurencję biur, które musiały same się utrzymać. Dawały nieetycznym oferentom dorobek i referencje. Oraz poczucie bezkarności nieuczciwości, bez świadomości, że szkodzą tym samym sobie, bo w przyszłości oni sami znajdą się w tej sytuacji, kiedyś przecież będą musieli przejść na własne utrzymanie. Co innego mogłabym robić? – zastanowiła się, stawiając na moment zakupy na parapecie okna, stawały się coraz cięższe. Uczyłam się tylko tego i robię to naprawdę dobrze. Mamy dwa
niezłe zlecenia, jakoś będzie. Muszę pomyśleć o świętach. Kolejne spojrzenie w głąb lokalu wywołało uśmiech na jej twarzy – na jednym z foteli siedział Łukasz, zajęty rozmową z tycjanowłosą kobietą w czerwonej sukience. Sukienka zlewała się z czerwonym fotelem i włosami tak, że widać było głównie biały głęboki dekolt w rozmiarze 4D. Kształty miała ta kobieta jak włosy, też tycjanowskie. Dobrze się składa, Łukasz pomoże mi zabrać zakupy, jest samochodem, a trochę zaczęły mi już ciążyć – ucieszyła się i podeszła do wejścia. W tym samym momencie zawibrował jej telefon i wyjmując go z torebki, wypuściła ucho jednej z toreb z zakupami. Szlag! – produkty rozsypały się na chodnik. Na wyświetlaczu telefonu przeczytała „Łukasz”. – Tak kochanie, właśnie cię zobaczy… – zaczęła, ale nie dał jej dokończyć. – Jaga, wrócę dziś później, zostało nam jeszcze parę detali i postanowiliśmy zostać dłużej w biurze, żeby mieć spokojne święta bez myślenia o pracy. Okej? – To znaczy, że nie wyszedłeś jeszcze z pracowni? – musiała się upewnić, że dobrze zrozumiała. – Właśnie to ci mówię. Pogadamy, jak wrócę, teraz szkoda czasu. – Jasne, to zrozumiałe. Te rysunki są w 4D? – nie mogła się powstrzymać przed złośliwością. – Nie, wizualizacje mamy skończone, zostało parę detali budowlanych. Nie 4D, tylko 3D, kotku. To do zobaczenia w domu, muszę się teraz skupić. – Owocnej pracy przy detalach – tyle była w stanie wykrztusić, bo wielka gumowa piłka utkwiła w jej gardle. Przypomniała sobie, co próbowała jej wbić do głowy Elka na temat wierności Łukasza i swój gwałtowny protest. Czyżby jej przyjaciółka się nie myliła? Nie, to nie może być prawda. Schyliła się, żeby pozbierać zakupy, przechodząca para nastolatków przyłączyła się do pomocy. Podziękowała im i jeszcze raz popatrzyła w głąb lokalu, żeby upewnić się, że nie śni. Łukasz był pochłonięty rozmową ze swoją towarzyszką, nawet nie spojrzał w stronę wejścia. Wyglądało, że zaczął mu szwankować słuch, bo pochylał się nad nią, przekraczając dopuszczalną przez Jagodę granicę bliskości z obcą osobą. Czy to jego dłoń leżała na jej udzie, którego czerwona miniówka nie okrywała nawet częściowo? No, raczej jego i nie leżała, tylko się przesuwała. Cholera, nie chciała więcej na to patrzeć. Faktycznie szkoda czasu, a detale warte są skupienia – pomyślała. Złość mieszała się w niej z żalem, więc ze zdumieniem stwierdziła, że się śmieje. Głośno. Pomyślała, że to się nazywa histeria. Odwróciła się gwałtownie, chcąc uciec, i w tym momentalnie wpadła na puchową męską kurtkę i jej zawartość. – Jagoda!? – usłyszała zaskoczony znajomy męski głos. * Piotr mijał właśnie „Niespodziankę” i zastanawiał się, czy nie wejść na małą kawkę i tort czekoladowy. Rok temu pomagał właścicielce załatwić pozwolenie na budowę lokalu i uzgodnić formalności w sanepidzie. Trochę z tym było trudności, bo korytarz zaplecza był za wąski, nie było toalety dla osób niepełnosprawnych i trzeba było lokal trochę przeprojektować, zlecić technologię, załatwić odstępstwo na brak światła dziennego w pomieszczeniach zaplecza. Ale wszystko poprawił i uzgodnił w rekordowym tempie, zaskarbiając sobie dożywotnią wdzięczność właścicielki, która objawiała się przekarmianiem go smakołykami w ilościach niemożliwych do pochłonięcia, kiedy tylko się pojawiał. A niech tam! – pomyślał o kalorycznym, sycącym torcie i skierował się do drzwi.
W momencie, gdy do nich podchodził, stojąca tam kobieta nagle odwróciła się i na niego wpadła. W pierwszej chwili pomyślał, że kiepsko z nim, skoro nie dość, że większość czasu jego myśli pochłania cudza żona, to jeszcze wydaje mu się, że ją widzi, ale szybko dotarło do niego, że rzeczywiście stoi przed nim Jagoda. – Piotr, miło cię widzieć – wykrztusiła i łzy popłynęły jej po policzkach, nie mogła ich opanować. – Dawno nikt tak nie reagował na mój widok, już uciekam, tylko nie płacz – zażartował, chociaż od razu zorientował się, że wydarzyło się coś, co wytrąciło Jagodę z równowagi, i że to coś nie ma nic wspólnego z jego osobą. – Przepraszam. Zły moment, złe miejsce. – Uśmiechnęła się słabo i poprawiła uchwyty toreb z zakupami, które mocno wcisnęły jej się w dłoń. – Przede wszystkim daj mi te torby. Przecież to waży z dziesięć kilo! – Wziął je do jednej ręki, a drugą objął Jagodę. – Nic dziwnego, że płaczesz, to nie są ciężary dla kobiety. Siatki już trzymam, jakoś daję radę, to i twój problem też jakoś udźwignę, dawaj mi go! A w ogóle to Łukasz nie powinien ci pomagać w takich dużych zakupach? Ponownie słaby uśmiech pojawił się na twarzy Jagody. – Zajęty ważniejszymi sprawami, musi się skupić – wyjaśniła. – Sorry, to nie moja sprawa. – Uznał, że niepotrzebnie się wtrącał. – Ale skąd te łzy? – Właśnie z powodu tych ważniejszych spraw, a ja niepotrzebnie tędy przechodziłam. Mogłam iść każdą inną ulicą. – Chodzi o to, że wtedy byś na mnie nie wpadła? – Nie, wariacie – prychnęła. Piotr zawsze potrafił ją rozbawić i poprawić nastrój. Już od dłuższego czasu zastanawiała się, czemu taki facet, do tego przystojny, jest sam. Wiele by dała, żeby Łukasz miał choć połowę tego poczucia humoru co on. I ciepła… – No to wejdźmy na kawę i pogadamy. Taki miałaś chyba zamiar, prawda? – zaproponował. – Tak, ale to było w tamtym stuleciu. Teraz chcę stąd odejść. – Mają tu bardzo dobrą… – Piotr spojrzał do środka i w tym momencie zrozumiał sytuację. – O cholera! To o to chodzi? Ale to przecież nie powód do płaczu… – Jak nie, kiedy tak? – była zdziwiona, że może na ten temat żartować. – Ależ, Jagoda, wyjaśnienie tej sytuacji może być bardzo proste. Spotkał tę Czerwoną przypadkiem, jak szedł do domu, to jakaś stara znajoma, więc weszli na herbatę chwilę pogadać. Teraz ty spotkałaś mnie. Czy gdybyśmy chwilę posiedzieli przy kawie, to byłoby w tym coś nie w porządku? Wejdźmy i wszystko się wyjaśni. – Stara znajoma mówisz? Może koleżanka z wojska? – ironizowała Jagoda. – Wygłupiasz się. Wchodzimy i będzie po tajemnicy. – Tajemnicy nie ma, jest jasno i klarownie. Posłuchaj, pomyślałam tak samo jak ty, kiedy Łukasz poinformował mnie telefonicznie, że siedzi w pracowni i kończy rysunki. I że wróci późno. Jak teraz twoja teoria wygląda? Jak zza krzaka – pomyślał, ale nie odważył się powiedzieć tego głośno. – No? – Czekaj, zaraz znajdziemy inne proste wyjaśnienie…. – Ja już znalazłam. Najprostsze, jakie można sobie wyobrazić. Potrzebuję na chwilę usiąść, trochę mi się nogi trzęsą. Kawałek dalej, no trochę więcej niż kawałek, jest moja ulubiona „Ptysiarnia”. Dają tam coś, co nazywa się Rozpusta! Byłeś tam kiedyś? – Nie, ale rozpusta brzmi zachęcająco. – Faceci! – prychnęła.
– Mówiłem o rozpuście gastronomicznej. – Tak właśnie pomyślałam. Spotkanie Piotra było w tej sytuacji najlepszą rzeczą, jaka mogła jej się zdarzyć – uznała. Działał na nią uspokajająco i jak zawsze potrafił poprawić jej humor. Jakaś niezidentyfikowana myśl przebiegła jej w tym momencie przez głowę, ale nie miała ochoty się na niej skupiać. Zaprowadziła go do ptysiarenki, gdzie przywitał ich zapach pieczonego ciasta i kawy, otuliło ciepło. Piotr pomógł jej zdjąć kurtkę i usiedli przy jednym z czterech stolików nakrytych haftowanymi w bukieciki fiołków serwetami. – Dziękuję! – Uśmiechnęła się do niego. – Za co? Jeszcze nic nie zamówiliśmy – zdziwił się. – Za to, że jesteś ze mną. Tu i teraz. Trochę się posypałam. – Popatrzyła uważnie i bez uśmiechu. – Przepraszam, pozwolisz, że zatelefonuję? Muszę sobie wszystko poukładać w głowie i dopóki nie skończę, nie zamierzam wracać do domu. – Jasne, dzwoń. Zamówię w tym czasie kawę i ptysie. Wybrała numer. – Przepraszam, Łukasz, że ci przeszkadzam, ale skoro wracasz późno, to zanocuję dziś u rodziców. Mam tam trochę rzeczy do przejrzenia, będzie więc okazja, żebym to zrobiła przed świętami. – Świetnie, to do jutra! – wyraźnie się ucieszył. – Do jutra… Piotr, zamiast zająć się zamówieniem, zapatrzył się i zamyślił: „Że jesteś”. Żebyś wiedziała, że jestem i chętnie bym został na dłużej, co mogłoby w tym wypadku oznaczać wieczność – patrzył, jak odgarnia za lewe ucho popielate włosy długie do ramion z niesymetrycznym przedziałkiem, z drugiej strony pozwalając im opadać na policzek. Na owalne lekko skośne jak u Japonki oczy, zawsze trochę zdziwione, okolone długimi wywiniętymi rzęsami. Że też Łukaszowi chce się marnować czas z cycatym babsztylem, mając taką żonę. Kretyn. Do stolika podeszła pulchna właścicielka w fiołkowym fartuszku, przerywając jego zapatrzenie. – Dzień dobry, co podać? O, pani Jagusia, jak miło. – Dzień dobry, pani Lusiu. Weszliśmy się rozgrzać i połasuchować. – W takim razie zaraz przyniosę dwa razy to co zawsze. Do picia kawa czy herbata? – Patrzyła wyczekująco na Piotra, widać napitek Jagody mieścił się w „tym, co zawsze”. Miłe. I lokal miły. Malutki i cały w haftach, koronkach, serwetkach i wiklinie. Tak różny od „Niespodzianki”. Oparł wygodnie głowę na miękkiej lnianej poduszce wyściełającej głęboki wiklinowy fotel. – Poproszę kawę. Czarną. Jak tu przytulnie i domowo. Te haftowane serwety są zupełnie jak u mojej mamy. – Dziękuję, mam nadzieję, że smakować będzie panu też jak u mamy. – Pani Lusia się zarumieniła. Za chwilę usłyszeli młynek mielący kawę i mikser ubijający śmietanę. Po chwili właścicielka postawiła przed nimi malutkie talerzyki z błękitnej porcelany, widelczyki i duży talerz pełen ptyśków z puchatą pianą. – Za chwilkę przyniosę kawę. – To mielenie coś oznacza – wyszeptała Jagoda konspiracyjnie. – Takie mielące mielenie nie mieli bez powodu. Jeżeli słyszę mielenie, to znaczy, że ktoś mieli, a jedyny powód mielenia, jaki znam, to ten, że zaraz pojawi się… kawa – sparafrazowała tekst z Kubusia Puchatka – już mi
kofeinowe synapsy stykają. – Czyżbyś była niewolnicą nałogu kofeinowego? I wydawało mi się, że w oryginale literackim było bzyczące bzykanie, a nie mielące mielenie… – Zobaczył, że Jagoda jakby się zawstydziła, i nazwał się w myślach idiotą, na szczęście w tym momencie na stoliku pojawiła się kawa i rzucili się do jedzenia. Ale za chwilę okazało się, że się pomylił, podejrzewając ją o zawstydzenie. – Skutkiem mielącego mielenia jest kawa. – Popatrzyła nań z poważną miną. – A jeśli ktoś bzyka, to jaki jest jedyny powód bzykającego bzykania, który znasz? – zapytała. – Oczywiście taki, że się jest pszczołą – odpowiedział z przekonaniem – w końcu Kubuś Puchatek to klasyka. – Zła odpowiedź. Dobra brzmi, że się jest facetem. Parsknął śmiechem. – Chcesz wywołać rumieńce na twarzy dorosłego mężczyzny? Ludzie! Ratunku, kobieta mnie zawstydza. Tego jeszcze nie przerabiałem. – Ha. A co sobie myślałeś? – Sama to wymyśliłaś? – No… – Wreszcie się zaczerwieniłaś. Mam cię! – żartując, patrzył na Jagodę z lekkim podziwem. – Ale ja gadam, a ty zaraz wszystko zjesz i nic dla mnie nie zostanie! Masz spust! Zabrał się szybko do kolejnego ptysia. Próbował być elegancki i używać widelczyka, natomiast Jagoda zdejmowała z wierzchu ciastowy berecik i wylizywała nadzienie, a potem zjadała resztę, nie używając widelczyka ani łyżeczki. Skutkiem tych zabiegów on miał białe wąsy, a ona śmietanę na czubku nosa i policzkach. – Dobrze ci z wąsami – śmiała się. – A ty, jedyna dama, jaką znam, nie dość, że masz kofeinowy nałóg, to jeszcze do tego jesz palcami? – Damy zawsze jedzą tylko palcami, nie daj się nabrać, jeśli ktoś by ci wmawiał coś innego. Opróżnili talerz w rekordowym tempie. Gorąca kawa zadziałała rozgrzewająco, policzki Jagody zarumieniły się, przez chwilę zapomniała o przeżywanym stresie i zagłębiła się w wiklinowo-koronkowym tu i teraz. Ale powoli do jej świadomości zaczęła powracać rzeczywistość i uśmiech zaczął znikać z jej twarzy. Piotr z przykrością stwierdził, że miłe dla niego spotkanie pora zakończyć, dziewczyna potrzebowała odpoczynku. – Więc co teraz? Chyba odwiozę cię do twoich rodziców – dobrze podsłuchałem? – Jeśli nie masz nic ważniejszego do zrobienia, to będę ci wdzięczna. A żebyś wiedziała, że nie mam, ale nie musisz tego wiedzieć – pomyślał, a powiedział: – Pewnie się ucieszą, kiedy cię zobaczą. Moja mama szaleje z radości, kiedy do niej przyjeżdżam. – Nie ucieszą się, bo ich nie ma. Pojechali wygrzać kości na słońcu i wrócą po Nowym Roku. – Kłamczuszek? – Nie skłamałam, powiedziałam „u rodziców”, a nie „z rodzicami”. – To rzeczywiście zmienia postać rzeczy. Łukasz nie wie, że wyjechali? – Nie. Nie przepada za nimi, zresztą z wzajemnością. – Zaskakujesz mnie, bo Łukasz wydaje się wymarzonym zięciem: przystojny, wykształcony, elegancki, szarmancki.
– Żartujesz z tymi pochwałami? – Cytuję moją matkę. Ona jeszcze zawsze dodaje: i ma taką miłą i piękną żonę. A potem patrzy na mnie z wyrzutem, czemu ja nie spełniam tych cech, a zwłaszcza tej ostatniej. – O – Jagoda się zarumieniła – dziękuję! Chyba polubię twoją mamę. – Nic trudnego, każdy ją lubi. – A skąd wie, jak wyglądam? – Widziała cię na zdjęciu. – A że jestem miła? – Musiało wynikać ze zdjęcia. – Często do niej jeździsz? – Bardzo rzadko. – Jak to? – Czy nie rozpuszczą ci się te mrożonki, które masz w torbach? – Piotr wolał zmienić temat na bezpieczniejszy. – Rany Julek! Idziemy, ja płacę, jesteś moim gościem. – Nie ma mowy. – Marsową miną pokazał, że ten temat nie podlega dyskusji. Zapłacił, pomógł Jagodzie włożyć kurtkę i skierowali się do drzwi. – Do widzenia, pani Lusiu, wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku! – Dziękuję, też życzę zdrowych i spokojnych świąt! – Pani Lusia odprowadziła ich wzrokiem do drzwi. Pomyślała, że dzisiejszy towarzysz pani Jagódki dużo bardziej jej się podoba niż ten jej zimny wyelegantowany mąż. I patrzył na nią tak, jak pan Darcy na Elkę Bennet. Włożyła płytę CD do napędu, popłynęła melodia z Dumy i uprzedzenia, głos Lary Fabian zdążył jeszcze dogonić Jagodę i Piotra w drzwiach. – Będzie się działo! – Lusia była tego pewna. * Karolina zaprowadziła Elę do pokoju i usadziła na kanapie w swoim ulubionym wygniecionym narożniku. – Cieszę się, że przyszłaś. – Okryła ją wełnianym swetrem. – Przepraszam, może chciała się pani już położyć? – Nie, kochanie, późno chodzę spać. Zaraz pokroję szarlotkę. Jest gorąca i na pewno zaszkodzi nam na żołądek, ale na doła to świetne lekarstwo. Więc najpierw przyjemność, a o reszcie pomyślimy, jak przyjdzie na to czas. Albo konieczność. – Zaśmiała się. – Och! To mi było potrzebne, zdrowe podejście. – Ela popatrzyła z podziwem na sąsiadkę. Lekarka, a podejście do odżywiania luzackie. Do życia chyba też. Od razu poczuła się lepiej. – Pani Karolino, to pani powinna być terapeutą, a nie ja. Jedno pani zdanie i jakoś mi lepiej. – Rozmowa wsparta deserem to jednak nie to samo co rozmowa z pustym żołądkiem. Mów mi po imieniu. Poczuję się młodsza. – Fajnie. Chciałabym mieć taką mamę jak ty. Ale jeszcze bliższe prawdy jest, że w ogóle chciałabym mieć mamę. W podstawówce miałyśmy w klasie koleżankę, której matka była alkoholiczką. Ciągle ją biła. Wiśka przychodziła do szkoły w bluzkach z długimi rękawami nawet w upały, żeby ukryć siniaki, ale na gimnastyce musiała się przebierać. Wreszcie zainteresowali się tym nauczyciele i zgłosili sprawę na policję. Matka poszła na odwyk, Wiśką zajęła się babcia. Wtedy myślałam sobie, że lepiej nie mieć matki wcale niż taką. Ale nie jestem tego pewna tak do końca, bo gdyby tak było, Wiśka nie ukrywałaby przed całym światem, że jest
bita. – Niekoniecznie robiła to z miłości do matki. Mogła to robić ze strachu. – To możliwe. Ale kiedy jej matka bywała trzeźwa, widać było, jak się kochają. I jak Wiśka na nią patrzyła. To nie był strach, tylko uwielbienie. – Jak to się skończyło? – Historia Wiśki? Wyobraź sobie, że jak w bajce. Kiedy to się wydało i jej matkę zabrali na leczenie, akurat kończyłyśmy podstawówkę i nasze drogi się rozeszły – ja wybrałam liceum, ona poszła do technikum odzieżowego. Zawsze uwielbiała szycie, może musiała mieć jakąś odskocznię, w której znajdzie swoją drogę. Ale koleżanka mojej babci jest jej sąsiadką, więc miałyśmy wiadomości na bieżąco. Ta jej matka zaczęła pić po tym, jak zginął w wypadku jej mąż. Wiśka miała wtedy roczek, w zasadzie ojca nie pamiętała. W ośrodku odwykowym poznała faceta, który dokładnie tak jak ona pił, nie mogąc się pogodzić ze śmiercią żony. Też wypadek samochodowy. Nawet w tym samym roku. Wspierali się nawzajem, a po wyjściu z ośrodka wzięli ślub. Wiśka przestała być jedynaczką, ma siostrę o osiemnaście lat młodszą od siebie i zwariowała na jej punkcie. A najlepsze jest to, że facet jest właścicielem sieciówki odzieżowej, kasy ma jak lodu i wysłał Wiśkę na studia w Akademii Sztuk Pięknych, a potem na praktykę do jakiegoś znanego projektanta w Paryżu. No i teraz popatrz, jakie życie daje bonusy. Gdyby matka Wiśki nie chlała, nie poszłaby na odwyk, nie poznała tego faceta i dalej pracowała na kasie w markecie, a Wiśka skończyłaby technikum i zapieprzała jako krawcowa za marne grosze. Morał z tej bajki jest taki, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. – Kiedy słucham o takich szczęśliwych wydarzeniach, w moim życiu też zapala się jakieś dodatkowe światełko. A na podstawie tej historii można by nakręcić bardzo piękny film – łzawy i z happy endem. – Też tak uważam. Pyszna szarlotka, mogę prosić jeszcze kawałek? Zjem i uciekam. Boję się nawet pytać, która godzina. Karolina nałożyła pachnący parujący trójkącik na talerzyk i położyła na wierzchu łyżeczkę konfitury z płatków róży. – Oooo… takiej pychoty nawet babcia nie wymyśliła! Mmmmm… – Zaczęłyśmy mówić o twojej mamie, nie wiem, czy chcesz o niej porozmawiać? – Mówiłam już, że nie ma o czym. Mam tatę, babcię i dziadka. Do tej pory mieszkaliśmy razem, dom jest duży, odziedziczony w spadku po pradziadkach. Ale doszliśmy z tatą do wniosku, że kiedyś muszę się usamodzielnić. To była dobra decyzja, chociaż babcia się nie cieszy. – Czy twoja mama zmarła przy porodzie, czy też to był wypadek? Przepraszam, że pytam, ale z twoich słów wynika, że nie masz żadnych związanych z nią wspomnień, więc musiałaś stracić ją bardzo wcześnie. Ela wybałuszyła na Karolinę oczy. – Zmarła? Ależ ona żyje. Kobieta, która mnie urodziła, moja biologiczna matka, żyje, ma się świetnie, mieszka w Baltimore i jest profesorem na uczelni. Z informacji internetowych wynika, że ma niezłe osiągnięcia naukowe. Można powiedzieć, wybitne. – Jak to? Przepraszam, mówiłaś, że nie masz matki, więc wyciągnęłam taki wniosek. – Bo nie mam, nie masz za co przepraszać. Historia jest mało romantyczna. Nie taka jak Wiśki. – Uśmiechnęła się smutno. – Elżuniu, przepraszam, nie powinnam była wypytywać. Zostawmy ten temat. – Ależ nie, to żadna tajemnica. Ona nazywa się Sylwia Land-Komornicka. Poznali się z moim tatą na obozie studenckim po czwartym roku studiów. Oboje mieli przed sobą dyplom