Filbana

  • Dokumenty2 833
  • Odsłony779 117
  • Obserwuję569
  • Rozmiar dokumentów5.6 GB
  • Ilość pobrań525 486

Pozlacane lata - Karin Tanabe

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Filbana
EBooki

Pozlacane lata - Karin Tanabe.pdf

Filbana EBooki Książki -K- Karin Tanabe
Użytkownik Filbana wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 215 stron)

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Rozdział 32 Posłowie Podziękowania

Tytuł oryginału THE GILDED YEARS Wydawca Urszula Ruzik-Kulińska Redaktor prowadzący Beata Kołodziejska Redakcja Maria Nowak Korekta Mirosława Kostrzyńska Copyright © 2016 by Karin Tanabe Copyright © for the Polish translation by Zofia Uhrynowska-Hanasz, 2019 Wydawnictwo Świat Książki 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Warszawa 2019 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Skład i łamanie Akces, Warszawa Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl, tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-813-9363-8 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com

Dla VCVG – z wyrazami miłości

W tym momencie były w niej dwie istoty – Jedna pełną piersią oddychała wolnością i radością, druga dusiła się, zamknięta w małym ciemnym więzieniu własnych lęków. Edith Wharton, The House of Mirth

Rozdział 1 Tramwaj elektryczny skręcił w Raymond Avenue i motorniczy wyśpiewał „Vassar College”, przeciągając samogłoski w sposób typowy dla prostackiej wymowy nowojorskiej. Komunikat odbił się echem od ścian pojazdu, choć każda z kobiet siedzących na twardych drewnianych ławkach w pełnej gotowości czekała, by wysiąść. Anita Hemmings uśmiechnęła się do dwóch studentek pierwszego roku, które robiły wrażenie i bardzo szczęśliwych, i zdenerwowanych, po czym zeszła po stopniach, żeby wziąć walizki. Kufer, wysłany wcześniej powinien czekać w szkolnym zapchanym bagażami magazynie, skąd portier miał go zanieść do jej pokoju. Poughkeepsie w stanie Nowy Jork szczyciło się swym tramwajem dopiero od roku 1894. Kiedy Anita zaczynała studia, jej walizki jechały koślawym ciągniętym przez konie wagonikiem, szarym i zakurzonym, z napisem: Zajezdnia Kolejowa Hudson River i z dużym numerem cztery w kolorze złotym. Ale już od trzech lat studentki Vassar dowoził wygodny tramwaj i trudno było sobie wyobrazić lepszy dojazd do Portierni, okazałego budynku z czerwonej cegły będącego jednocześnie wejściem do kampusu i wartowni. Anita spojrzała na zegar umieszczony pośrodku na fasadzie Portierni, , nad czterema szerokimi oknami. Była prawie piąta po południu. Anita wyjechała z Bostonu zaraz po siódmej rano i aż do przesiadki na dworcu w Albany nie spotkała żadnej dziewczyny z Vassar. Teraz dzieliło ją dosłownie kilka kroków od ulubionego skrawka świata, college’u, w którym miała spędzić kolejny rok. Nigdy nie mieszkała w budynku, który można by nazwać okazałym, dopóki nie poszła do szkoły najpierw w Pioneer Valley w Massachusetts, a potem do Vassar. Jej rodzinny Boston pełen był eleganckich domów: statecznych budowli z cegły, w których – jak sobie wyobrażała – tętniło życie. Wyobrażała sobie, bo ich wytworne wnętrza znała co najwyżej z przelotnych ukradkowych spojrzeń. Tutaj, na rozległych terenach zajmowanych przez Vassar, położonych zaledwie kilka kilometrów od łagodnego zakrętu rzeki Hudson, każda piędź ziemi była jej; do spółki z pięćset dwudziestoma dwiema innymi dziewczynami, ale jej. W Roxbury, dzielnicy Bostonu, najstarsza z czwórki rodzeństwa Anita dzieliła mały szeregowy domek z czerwonej cegły z rodzicami, braćmi Frederickiem i Robertem, i z siostrą Elizabeth. Dom niczym się nie wyróżniał spośród innych przysadzistych budynków w sąsiedztwie. Miał dziurawy dach i za mało miejsca na sześć osób. Znała w Roxbury każdy kamień i każdego biedaka i miała świadomość, że w takiej okolicy nie wychowywała się żadna z jej koleżanek z Vassar. – Anita Hemmings? Na dźwięk swojego nazwiska Anita odwróciła się i zobaczyła alabastrową twarz Caroline Hyde Hardin. Caroline miała na sobie sukienkę z większymi bufkami niż w zeszłym roku, z dołem w kształcie wygiętej w „s” trąby, która latem stała się jeszcze modniejsza. Anita speszyła się trochę na myśl o tym, jak ona sama wygląda – była zmęczona podróżą – ale skrupuły ustąpiły, kiedy znalazła się w ciepłym powitalnym uścisku koleżanki. – Caroline! – krzyknęła, kiedy dziewczyna cofnęła się o krok, odgarniając z twarzy kosmyki rudych włosów.

Był osiemnasty września, ale parny, upalny dzień przywodził na myśl lipcowe popołudnie. – Byłam pewna, że to ty – powiedziała Caroline. – Kto by stąpał z taką gracją mimo ciężaru, jaki niesie? Gdzie jest Mervis? – Rozejrzała się za ich ulubionym portierem. – Pomaga kilku innym dziewczynom, które przyjechały wcześniejszymi pociągami. Niedługo zejdzie – zapewniła ją Anita, wygładzając lekką sukienkę i biorąc Caroline za rękę. Nie kryła radości z tego, że wróciła na kampus. – Ależ tęskniłam za tym pięknym miejscem – dodała, skinieniem głowy wskazując opleciony bluszczem, zaprojektowany przez Renwicka Budynek Główny. A przed Głównym tłoczyły się powozy, zmęczone konie i żegnające się z rodzicami dziewczęta, które rywalizowały o portierów pomocnych w dźwiganiu waliz i pudeł. Zanim Anita i Caroline po raz pierwszy w 1893 roku przybyły do Vassar, Główny szczycił się królewskim wejściem z podwójnymi schodami wiodącymi do imponujących drzwi na piętro, ale dzięki wsparciu ulubionego członka zarządu szkoły, niejakiego Fredericka Ferrisa Thompsona, do środkowej części budynku dobudowano długi aneks. Studentki nazwały go Nosem Wuja Freda albo Mydelniczką, a to z powodu znacznej ilości białego marmuru, którym został wykończony. Mieściła się tam obecnie wiecznie rozrastająca się biblioteka, w której studentki często spędzały wieczory, starając się dołączyć do czołówki swojego rocznika. – Główny jest ogromny – powiedziała Anita – ale co roku wydaje się jakby mniejszy, nie uważasz? Może dlatego, że coraz lepiej się tu czujemy. Miała rację w obu przypadkach. Monumentalny budynek miał przypominać paryski pałac Tuileries. Każdą z pięciu kondygnacji przecinały krzyżujące się korytarze szerokości ponad półtora metra i długości prawie dwustu metrów. Na dachu tysiąc osiemset metrów piorunochronów miało chronić budynek przed pożarem. Caroline i Anita weszły do środka, gdzie powitał je chór pełnych zachwytu głosów. – Gdzie spędziłaś lato? – zapytała Anitę Caroline, zanim wchłonęło je babskie rozgadane stadko. – Nic egzotycznego. Po prostu siedziałam w domu w Bostonie, a potem znów na Martha’s Vineyard. Moje zwykłe letnie wakacje w czarującym Cottage City. W domu dawałam korepetycje z greki kilku dziewczynkom przygotowującym się do egzaminu wstępnego do Vassar. Mam nadzieję, że niektóre z nich w przyszłym roku rozpoczną tu naukę, chociaż wydaje mi się, że biegła znajomość greki i łaciny już nie jest taka ważna jak kiedyś. – To miód na moją duszę. Jestem z greki beznadziejna. Po tym, jak wiosną przerabiałyśmy Tukidydesa i Pausaniasza, mam kompletny mętlik w głowie; odwrotnie niż ty. – Caroline rozpostarła ramiona, jakby miała zamiar objąć nimi budynek, ale zaraz je opuściła na widok przechodzących akurat kilku rodzin, które żegnały swoje świeżo upieczone studentki. – Byłaś znów na Bliskim Wschodzie, Caroline? – Anita mocniej zacisnęła palce na swojej małej torebce. – O, tak – odparła Caroline. – Większość lata spędziłam w Syrii, ale zwiedzaliśmy też Włochy i Francję. Chciałam zostać dłużej w Wenecji – to chyba najbardziej czarujące miejsce na ziemi, istny świat pływający na wodzie, ale przez większą część czerwca i lipca musiałam pracować w szkole u ojca. No wiesz, lekcje religii chrześcijańskiej, biologii, wszystkiego. Ale sierpień był tak koszmarnie upalny, że musieliśmy wyjechać. Jej ojciec prowadził w Syrii dużą szkołę, dzięki czemu Caroline miała do opowiadania mnóstwo ciekawych historyjek związanych ze spędzonym tam dzieciństwem. Anita nie była nigdzie poza amerykańskim północnym wschodem i chłonęła opowieści koleżanki, jakby ta była Szeherezadą.

– Znów masz pokój do spółki z Elise Monroe? – spytała Caroline, machając do jednej z przyjaciółek, która właśnie weszła do budynku. – To nie słyszałaś? Elise rzuciła szkołę, bo wychodzi za mąż. – Niemożliwe! – Caroline wbiła wzrok w Anitę. – Wychodzi za tego chłopaka od Browningów? Tego, co był taką gwiazdą w Yale? – Tak, właśnie za niego. On jest z Waszyngtonu i tam też odbędzie się ślub przed samym Świętem Dziękczynienia. – Wobec tego gratulacje dla przyszłej pani Browning. Chociaż to wielka szkoda, że rodzice nie dali jej zaliczyć choćby jeszcze jednego roku w Vassar. Była taka świetna w dramacie. Szczególnie dobrze radziła sobie w scenach komediowych. Będzie mi jej brakowało w naszych amatorskich produkcjach. Anita skinęła głową i przyjaciółki, klucząc wśród korytarzy Głównego, poszły w kierunku akademika dla starszych dziewcząt, znajdującego się na tak zwanym trzecim piętrze, chociaż w rzeczywistości była to czwarta kondygnacja budynku położona nad piętrem, na którym mieszkały w ubiegłym roku. Winda jechała akurat w dół, więc ruszyły schodami. – Skoro nie ma Elise, to z kim będziesz w tym roku mieszkała? – zapytała Caroline, wyjmując z walizki kartkę, na której miała zapisany numer swojego pokoju. – Chyba że ty też masz jedynkę. – Nie, mam pokój z Louise Taylor z Nowego Jorku. Caroline obrzuciła Anitę zdumionym spojrzeniem. – Louise Taylor! Czyli Lottie Taylor? Nigdy nie przypuszczałam, że ona może nie mieć z kim mieszkać. Jakim cudem? To ona nie będzie znów z Dorą Fairchild? Przecież mieszkały razem od dwóch lat. Są ze sobą naprawdę blisko. – Dora chyba po letnich podróżach została w Londynie – powiedziała Anita. – Ku zdumieniu i rozczarowaniu Lottie. Kendrick poinformowała mnie o wszystkim kilka tygodni temu. Myślałam, że dadzą mi jedynkę w Strong Hall, ale właściwie to wszystko jedno. – Już się zgłosiłaś do Kendrick? Szczęściara – powiedziała Caroline, mając na myśli ich ulubioną opiekunkę roku. – Znasz dobrze Louise? – zapytała Anita, usiłując opanować zadyszkę na schodach. – Lottie? – Caroline nagle spoważniała. – Powiedziałabym, że jesteśmy przyjaciółkami, nawet bliskimi przyjaciółkami, ale w gruncie rzeczy znam ją tak samo jak wszyscy inni. Anita spojrzała pytająco na koleżankę w nadziei, że ta powie coś więcej. – Owszem, wiem o jej pieniądzach i, można powiedzieć, o pałacu Taylorów w Nowym Jorku – dodała, starając się podsycić ciekawość Anity. – Mieszkają przy Piątej Alei tuż obok Vanderbiltów, no wiesz. Oczywiście, że wiesz. Na pierwszym roku o niczym innym się nie mówiło. Jest też bardzo blisko z Rockefellerami. Podobno Bessie Rockefeller Strong, najstarsza córka pana Rockefellera, która w latach osiemdziesiątych była tutaj studentką na specjalnych prawach, jest jej mentorką. A przynajmniej tak mówią. To Bessie zasugerowała Vassar Clarence’owi Taylorowi, ojcu Lottie. Lottie przyjaźni się także z Consuelo Vanderbilt. Była nawet w ubiegłym roku na jej ślubie z księciem Marlborough; uroczystość odbyła się w kościele Świętego Tomasza. Gazety się o tym rozpisywały. Caroline spojrzała na przyjaciółkę, żeby sprawdzić, czy słucha, i stwierdziła, że Anita dosłownie chłonie każde jej słowo. – Na pewno widziałaś zdjęcia. W „New York Timesie” zamieścili nawet taki idiotyczny materiał na temat jej zbytkownej wyprawy, poświęcając szczególną uwagę najbardziej osobistym częściom garderoby. Nie uważam, żeby cała Ameryka musiała czytać o koronkach przy jej gorsecie w kolorze kości słoniowej, ale zrobili z tego wielką aferę. Ludzie przez wiele dni

sterczeli przed kościołem, żeby móc chociaż przez chwilę na nią popatrzeć. Na Consuelo z łabędzią szyją. W każdym razie nie na Lottie. Lottie była w środku w kościele razem ze swoimi rodzicami i bardzo przystojnym bratem, który studiuje na Harvardzie. Płowy blondyn jak ona. Pojawił się kiedyś na kampusie. Jest młodszy, ale nie na tyle, żeby to miało znaczenie. Wiem cośkolwiek na ten temat, no i słyszałam plotki o tym, co się wydarzyło w ubiegłym roku na Harvardzie pomiędzy Lottie a Lewisem Van de Graffem z tych Van de Graffów z Filadelfii. Wszyscy twierdzą, że ona jest puszczalska. Szczerze mówiąc, nie znam jej tak, jak powinno się znać najlepszą przyjaciółkę, chociaż chciałabym. Obie należymy do Philaletheis[1], chociaż ja jestem Chapter Beta, a ona – Chapter Theta. Caroline położyła rękę na drewnianej poręczy i głośno westchnęła, jakby była zdziwiona swoją znajomością Lottie Taylor. Obie były od trzech lat członkiniami Philaletheis, ekskluzywnego szkolnego kółka dramatycznego, a zarazem najstarszego klubu na uczelni, ale dzielenie pokoju z osobą nazwaną kiedyś na Harvardzie przez opiekuna ostatniego roku lokomotywą z włosami, to było coś zupełnie innego. – Jestem przekonana, że się dogadacie – podsumowała na koniec. – Lottie to dziewczyna co się zowie. Tak, myślę, że dziewczyna co się zowie, to jest właściwe określenie. Anita wiedziała, że rodzina Lottie jest zamożna, ale niezupełnie zdawała sobie sprawę, jak bardzo. To że Caroline wymieniała nazwisko Lottie jednym tchem z Johnem Rockefellerem, który ufundował szkole pierwszy osobny akademik, a teraz finansował budynek naukowy – fundamenty miały stanąć jeszcze tego roku – zrobiło na niej duże wrażenie. No i Consuelo Vanderbilt. Wszystkie dziewczyny z Vassar ją naśladowały, ale Caroline powiedziała, że Lottie była nawet na jej ślubie. Nakrochmalona suknia podróżna Anity zrobiła się nagle bardzo ciasna. Dziewczyna postawiła torbę na podłodze i próbowała poluzować sztywny koronkowy kołnierzyk. – Źle się czujesz, Anito? – zapytała Caroline. Anita zaczerwieniła się, wyraźnie zawstydzona, i schyliła, żeby podnieść swoje rzeczy. – Nie wiem, co się stało. To pewnie ten piekielny upał. Trochę słabo mi się zrobiło. – Chodź, pójdziemy do naszego akademika i tam odpoczniesz – powiedziała Caroline, biorąc koleżankę pod rękę. – Te schody są okropne. Poproszę którąś z pokojówek, żeby przyniosła ci coś zimnego do picia. Tak, to musi być ten upał. Powinni pootwierać okna i poprawić wentylację. – Caroline powiedziała to właściwie do jednej z dwóch młodych pokojówek, po czym wraz z Anitą zostawiły resztę dziewcząt, które ciągle pozdrawiały się nawzajem, jakby wcześniej rozdzieliła je wojna, a nie po prostu letnie wakacje. Kiedy szły do akademika dla starszych dziewcząt, Anita pomyślała, że zgadzając się na mieszkanie z Lottie Taylor, okazała się skończoną idiotką. Nie chciała mieszkać z osobą znaną, która przyciąga uwagę. Potrzebowała współlokatorki, która byłaby nikim i pochodziła znikąd, tak żeby ona sama mogła spokojnie zgubić się w tłumie dziewcząt z Vassar, lubiana, ale nie nadmiernie; aktywna w szkole, ale broń Boże nie przewodnicząca żadnemu z szacownych klubów; niegłupia, ale nie prymuska, jednym słowem, miała ani zanadto nie błyszczeć, ani nie mieć zbyt spektakularnych wpadek. Najlepiej, żeby się do niej uśmiechano i natychmiast o niej zapominano. – Ja jestem tutaj, pokój osiemdziesiąt dziewięć – oznajmiła Caroline, kiedy znalazły się na miejscu. – Dasz radę sama iść dalej? – Ja? Oczywiście. Czuję się już dużo lepiej. To jakaś chwilowa słabość. Mam pokój dwadzieścia jeden, tuż przed galerią sztuki – powiedziała Anita, pokazując w głąb korytarza. – To do zobaczenia na obiedzie, Caroline. – Ty jesteś w dwudziestym pierwszym? – Caroline spojrzała na podwójne marmurowe schody znajdujące się koło pokoju Anity. – Słuchaj, to najlepszy pokój dla starszych dziewcząt

w całym akademiku, ze wspaniałym widokiem na Portiernię. Jak udało ci się go wyszarpać? A zresztą wszystko jedno. – Otworzyła drzwi swojego pokoju. – Lottie Taylor – dodała szeptem. Sama zajmowała pojedynczy pokój – sypialnię bez saloniku – ze znacznie gorszym widokiem. – Jestem taka szczęśliwa, że już wróciłam, a ty? – zapytała Anita, patrząc, jak koleżanka wchodzi do jasnego skromnie umeblowanego pokoju. – Ja też. Nie ma miejsca, które bym bardziej lubiła. Dziewczęta się pożegnały i Anita skręciła do siebie. Wolną ręką otworzyła dębowe drzwi. – Zostaw to, proszę, koło biurka najbliżej okna – usłyszała na wstępie. Lottie stała tyłem do niej, próbując przybić nad oknem saloniku kawałek kwiecistego jedwabiu. – Przepraszam – odparła Anita. – Ty pewnie czekasz na swój kufer. Lottie z gwoździem w zębach odwróciła się i mało nie upuściła młotka. Wyjęła z ust gwóźdź i przeprosiła Anitę uśmiechem. – Ty jesteś Anita Hemmings! I najprawdopodobniej uważasz mnie za najgorszą prostaczkę na świecie. Przepraszam, że się nie odwróciłam. Wzięłam cię za Mervisa z moimi rzeczami. – To drobiazg, nie przejmuj się. – Anita weszła do bogato udekorowanego pokoju. – Widziałam Mervisa na dole, ale jest bardzo zajęty. Na pewno niedługo przyniosą nasze bagaże. Ale obawiam się, że nie zrobi tego Mervis. Każda seniorka z Głównego chce tylko Mervisa. Jak większość kwater studenckich w Głównym, mieszkanie Anity i Lottie składało się z trzech pokojów: dwóch sypialni i dużego wspólnego salonu. – Dobra, dobra, nie spieszy mi się tak bardzo – powiedziała Lottie z ożywieniem. – Mam tu wszystko, czego potrzebuję, żeby urządzić salon. Obie dziewczyny spojrzały na podłogę, pokrytą w tej chwili różnymi materiałami i malowidłami. Lottie na chwilę przerwała paplaninę i zeszła z krzesła. W białej sukience, z upiętymi jasnymi włosami, w gasnącym świetle dnia wyglądała, jakby spłynęła z wyższych niebieskich rejonów. – No proszę, jesteś jeszcze ładniejsza, niż myślałam na podstawie tego, co o tobie mówili – podeszła do Anity – bo my się nie tak znów często spotykałyśmy na zajęciach, prawda? Podobno jesteś dobra z greki i łaciny. Ja się interesuję historią Azji i przedmiotami ścisłymi. – Objęła Anitę jak matka, która przygarnia zmęczone zabawą poza domem dziecko. – Na przykład twoje włosy – paplała podniecona – proste i czarne jak u Indianki. Jestem bardzo zazdrosna. Moje największe marzenie to ujarzmić ten czub – powiedziała, przechylając głowę. – Mama próbowała, pokojówki próbowały, ale muszę przyznać, że bez powodzenia. Kiedy miałam piętnaście lat, jedna z moich pokojówek spaliła mi mniej więcej połowę włosów. Często chodziłam wtedy w kapeluszach. – Nienawidzę kapeluszy. – Anita się roześmiała. – Och, ja też – rzuciła Lottie. – Są kompletnie niemodne. Gdyby to ode mnie zależało, mogłabym cały dzień leniuchować, ale w stroju golfowym. Uwielbiam golfa. To jest sport prawdziwie nowoczesnej kobiety. Ostatecznie mogłabym chodzić całkiem nago jak Francuzki. – Spojrzała na zdumioną Anitę, napawając się jej reakcją. – Ależ fantastycznie będzie cię szokować. To widać gołym okiem, a przecież jesteśmy razem nie dłużej niż pięć minut. Muszę do końca semestru trochę wstrząsnąć twoją purytańską bostońską duszyczką, bo inaczej zanudzimy się na śmierć. – Zakręciła się dokoła, czując się swobodnie w obecności nowej współlokatorki. – Czy wiesz, że w tym pokoju mieszkała księżniczka? Prawdziwa. Sutematsu Yamakawa. Albo Stematz Yamakawa, bo pod tym imieniem była tutaj znana. Jej pełny tytuł

brzmi Księżniczka Japonii Oyama. To był rocznik tysiąc osiemset osiemdziesiąty drugi i pierwsza Japonka, która skończyła college. Kiedykolwiek. Na pewno słyszałaś o niej różne historie. Anita pokręciła głową. Egzotyczne imię nie zabrzmiało obco, ale najwyraźniej Lottie wiedziała znacznie więcej. – To była legenda – oznajmiła. – Przewodnicząca Philaletheis. Gospodyni drugiego roku rocznik tysiąc osiemset osiemdziesiąty drugi. Trzecia na roku. A jaki charakter pisma! Widziałam jej listy – może tylko ze dwa i pół centymetra papieru niezapisane. I w dalszym ciągu utrzymuje kontakt ze swoimi wykładowcami. Wyszła za mąż za japońskiego ministra wojny. Czy to nie fantastyczne? Wojna jest tak wielkim dramatem, że trudno nie być pod wrażeniem. Przeklinam świat za to, że się nie urodziłam przed Wojną Secesyjną. Byłabym w tym bardzo dobra. To znaczy w udzielaniu wsparcia. A co do księżniczki Oyama, to podobno jej mąż obawia się, że mogłaby zdradzać tajemnice państwowe, ale jestem pewna, że będzie trzymała język za zębami. Planuję spotkać się z nią wkrótce i dlatego już ćwiczę ukłony. Te królewskie osobistości oczekują, że zegniesz się przed nimi pod kątem prostym. Anita nie słyszała, żeby były jakieś obawy co do tego, że księżniczka mogła stanowić zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego Japonii, ale nie śmiała wątpić w to, co mówiła Lottie. – Nawet sobie nie wyobrażasz, ile musiałam nakłamać, żeby zdobyć dla nas te pokoje. – Lottie zatrzepotała rzęsami, jakby nagle czymś zaskoczona. – Wymyśliłam całą historię o tym, że nie mogę zasnąć, jeśli nie patrzę na piaszczysty podjazd prowadzący wprost do budynku Portierni. A potem dodałam jeszcze jakieś bzdury o ciężkiej klaustrofobii i nieuleczalnej potrzebie obcowania z architekturą Jamesa Renwicka. Ale było warto. Mam nadzieję, że się ze mną zgodzisz. Anita spojrzała na nią z nabożną czcią i skinęła głową. – Mam kompletnego fioła na punkcie Japonii. Ta szkoła jest zacofana, bo nie uczy języków azjatyckich – powiedziała Lottie, spoglądając tęsknie na wystrój salonu, zainspirowany swoimi podróżami po krajach Orientu. – Caroline Hardin może cię nauczyć różnych nieprzyzwoitych słów arabskich, jeśli tylko przyniesiesz jej cukierki z melasy – poinformowała Anita. – Caroline może sobie jeść takie cukierki, jakie jej się podoba. Arabia mnie nie interesuje. Sztuka jest beznadziejna i mają za mało ryb. – Lottie zassała policzki i zesznurowała usta, wydając ciche podwodne odgłosy. Anita nie miała pojęcia, z jakiego świata jest Lottie, ale wiedziała jedno: chce do tego świata należeć. – O, popatrz, nasz fotel bujany od Wuja Freda – powiedziała Lottie, przesuwając dłonią wzdłuż wygiętych linii mebla. Fotele zakupił i polecił umieścić w każdym pokoju akademika prominentny członek zarządu szkoły. – W zeszłym roku, kiedy tylko przeholowałam z piciem, zwalałam się na ten fotel jak szmaciana lalka i odsypiałam. – Często pijesz? – zapytała Anita, mając nadzieję, że nie wyjdzie na świętoszkę. – Moja droga, raz się żyje, nie uważasz? – Z bladej buzi w kształcie serca można było wyczytać, że Lottie daleko do anioła. – Masz rację – przytaknęła pospiesznie Anita, chociaż w kampusie była znana z powściągliwości. – Ty z twoją urodą jesteś skazana na ciekawe życie – oznajmiła Lottie, unosząc brodę Anity i przyglądając się jej twarzy. – Życie, ale takie prawdziwe życie, jest piekielnie zabawne. A w tym roku będziemy miały zabawy naprawdę dużo, to ci mogę obiecać. – Rozejrzała się po pokoju, zatrzymując wzrok na tkaninach, które porozwieszała przed przyjazdem współlokatorki.

Pomiędzy draperiami z błękitnego jedwabiu znalazło się piękne ręcznie malowane kimono z górskim widokiem i różowymi kaskadami kwiatu wiśni w tle. – Przybijemy ten materiał do ściany obok kimona – oznajmiła, jedną ręką sięgając po kilkumetrowy kawał tkaniny, a drugą po malowidła na zwoju z papieru ryżowego. – Pokojówki są wściekłe, kiedy w ten sposób zaśmieca się pokój, bo kurz się na tym zbiera i takie tam bzdury, i można wywołać pożar, jeśli coś takiego spadnie na lampę gazową, ale mam to w nosie. Nie zamierzam mieszkać w pustych czterech ścianach. W takich warunkach nie rozwijałabym się duchowo. A żeby tu wytrzymać, muszę się rozwijać i to intensywnie. – To, co do tej pory zrobiłaś, bardzo mi się podoba. Salon prezentuje się dużo efektowniej niż mój zeszłoroczny – orzekła Anita. Pokój wyglądał jak reklama luksusowej wycieczki do Orientu w formacie cztery i pół na cztery i pół metra. Lottie pozwoliła tkaninie opaść, żeby móc w pełni podziwiać swoje dzieło. – Tak jak ci mówiłam, teraz mam kompletnego bzika na punkcie Japonii. W lipcu i sierpniu pojechałam z ojcem do Tokio i Kioto i było majestatycznie. Nawet nie wiem, jak mam opisać tych ludzi. Tacy drobni, tacy filigranowi i eleganccy. Chodzą w drewniakach, masz pojęcie? Noszą długie jedwabne kimona, a jak pięknie podają jedzenie. No i te ryby! Dopóki nie zjesz surowej japońskiej ryby, to w ogóle nie jadłaś ryby! Wiem, że brzmi koszmarnie, ale smakuje dokładnie odwrotnie. No i ta ich sztuka. Obrazy i kaligrafia, i drzeworyty. Ojciec kupił oryginalnego Hokusaiego, którego prace robią furorę w Paryżu. Wkrótce trafi i do Ameryki. Jesteśmy okropnie zacofani. I tak ze wszystkim. Chciałam ten drzeworyt przywieźć tutaj, ale możesz sobie wyobrazić, jak przebiegała rozmowa. Po dyplomie pożegluję do Japonii. Tata mi to obiecał, pod warunkiem że będę miała przyzwoitkę. Chcę objechać cały Orient. Powinnaś się ze mną wybrać. Będzie cudownie. Anita wiedziała, że już kilka dni po skończeniu uczelni podejmie porządną pracę jako nauczycielka albo dostanie stypendium i pójdzie do innej szkoły i że z pewnością nie będzie to za Oceanem Spokojnym. – Brzmi wspaniale – powiedziała wymijająco, starając się nie kontynuować tematu planów na przyszłość. – Ja mam fioła na punkcie Azjatów – obstawała przy swoim Lottie. – Te ich wspaniałe rysy! – Wzięła młotek i ruszyła w stronę ściany nad ozdobnym stolikiem z laki, dostarczonym rano z zagranicy. – Chyba nie masz nic przeciwko temu? – zapytała już po wbiciu pierwszego gwoździa. – Jasne, że nie – odparła szczerze Anita. – Powiedziałam ojcu, że wyjdę za mąż za przyszłego cesarza Japonii, następcę tronu Yoshihito – oznajmiła Lottie, stojąc tyłem do Anity, z gwoździem w zębach. – A ojciec, że raczej mnie zastrzeli, niż się na to zgodzi. I mówił serio. Ma kilka pistoletów i jest narwany. – Wypluła gwóźdź, żeby być lepiej rozumiana. – Przecież to nie jest to samo, gdybym powiedziała, że mam zamiar uciec ze stukniętym pracownikiem kolei palącym opium. Ale mimo wszystko mój ojciec jest człowiekiem wrażliwym i naprawdę nowoczesnym. Wybaczyłam mu, bo pochodzi z Pittsburgha, a ludzie z Pittsburgha są urodzonymi brutalami. Całe szczęście, że moja matka jest z Nowego Jorku, w przeciwnym razie byłabym beznadziejnym przypadkiem, nikt znaczący nigdy by mnie nie zaprosił. Pani Astor pogardza wszystkimi ludźmi pochodzącymi z Pittsburgha. Rozejrzała się po pokoju i rzuciła się na małą sofę pokrytą zielonym pluszem. – Chodź, Anito, poprzybijamy to wszystko do ścian i zrobimy wreszcie z tego pokoju pałac. – Wcisnęła współlokatorce do ręki mały gwóźdź i młotek, którego dotychczas używała. – Spróbuj tym, a ja posłużę się słownikiem łacińskim. Wreszcie na coś się przyda. Tylko uważaj, żeby nie hałasować za bardzo, bo jeśli Mervis nas usłyszy, to dostaniemy karę.

– Karę? – zapytała Anita, podchodząc do ściany. – Karę, ale chyba warto, nie uważasz? W zeszłym roku wlepiali mi kary na początku każdego semestru, ale przecież nie będziemy mieszkały w jakimś beznadziejnym pustym pokoju. Jak byśmy mogły się w takich warunkach czegokolwiek nauczyć? Szkoda, że nie widziałaś mojego salonu, jak byłam na pierwszym roku. Wtedy miałam kompletnego fioła na punkcie Rewolucji Francuskiej. Tegoroczny wystrój będzie zdecydowanie tańszy, ponieważ japońska estetyka jest prostsza. A poza tym, jak ojciec nie dostanie ze szkoły zawiadomienia o karach do zapłacenia, to pomyśli, że jestem chora i upadłam na duchu. To – gestem pokazała pokój – jest w interesie nas wszystkich. Skończyły przybijanie jedwabiu w chwili, kiedy wszedł Mervis z bagażami, mamrocząc coś pod nosem na temat ścian. Lottie uśmiechnęła się słodko i powiedziała, żeby wystawił rachunek panu Clarence’owi Taylorowi, a następnie posłała po jedną z pokojówek, żeby im pomogła poukładać ubrania. – Umieram z głodu – oznajmiła po umieszczeniu srebrnej szczotki do włosów na stoliku przy łóżku i srebrnego kałamarza z podstawką na pióro na biurku. Anita zrobiła to samo ze swoimi skromnymi przyborami. – A co byś powiedziała, jakbyśmy tak poszły na lody do Księżniczki? Zdążymy wyskoczyć do miasta? – zapytała Lottie. – Wydaje mi się, że Księżniczka będzie zamknięta. Jest prawie szósta – odparła Anita, patrząc na złoty zegar stojący przy łóżku koleżanki. – Niedługo będzie dzwonek na obiad. – Brrr, te okropne dzwonki – powiedziała Lottie, wystawiając język jak gargulec. – Czy to nie jest koszmar, że musimy słuchać tego idiotycznego bim bam jakichś głupich dzwonków? Wstawanie – dzwonek; obiad – dzwonek; kaplica – dzwonek. Czuję się jak Dzwonnik z Notre Dame. – Wcale go nie przypominasz. – Anita się zaśmiała. – Naprawdę? – Lottie wydęła policzki. – Dziś czuję się jak francuski garbus. Nie cierpię rękawów u tej sukienki – powiedziała, starając się podciągnąć je na ramionach. – Mówiłam mojej paryskiej krawcowej, żeby zrobiła obszerniejsze rękawy, ale ona jest tak konserwatywna, że ma na wszystko jedną odpowiedź: Non, ma cherie. Nic dziwnego, bo szyje suknie mojej matce, a ja nie cierpię sukien matki. Jeśli chodzi o stroje wieczorowe, to wolę House of Worth, ale mama powiedziała, że nie mogę ćwiczyć w jedwabiach z Lyonu. W każdym razie ciebie to nie dotyczy. Wiem, że na pierwszym roku w Vassar zostałaś okrzyknięta pięknością roku. Nawet nie próbuj zaprzeczać. Poza tym nieraz słyszałam od znajomych z Harvardu o tobie i twoich wielkich pięknych piwnych oczach. Pełne zdziwienia spojrzenie Anity sprawiło, że Lottie poczuła się w obowiązku doprecyzować swoją wypowiedź. – Powiedziałam: znajomych, Anito. Nie mów, że wierzysz w te wszystkie plotki. Jeden drobny flirt podczas meczu Harvard – Yale na drugim roku i już jestem kobietą upadłą. Dziewczyny z Vassar lubią sobie pogadać. A do twojej wiadomości: nie mam ukrytej gdzieś w szwajcarskim klasztorze płowowłosej córeczki. – O tym nie słyszałam – odparła wyraźnie ubawiona Anita. – No więc nie mam córeczki, ale za to mam młodszego brata na pierwszym roku na Harvardzie, który mi powiedział, że po wiosennych tańcach z okazji Dnia Założyciela byłaś u nich tematem numer jeden. Nie pamiętasz, ilu chłopaków z Harvardu ci nadskakiwało? Bo ja owszem, przeprowadziłam dochodzenie na twój temat, panno Hemmings. Niestety Anita nie zrobiła tego samego w stosunku do Lottie. Kiedy zastanawiała się, co będzie dla niej znaczyło dzielenie pokoju z Lottie Taylor na

ostatnim roku w Vassar, usłyszała ciche pukanie do drzwi salonu. – Proszę wejść! – ryknęła Lottie niskim, zachrypniętym głosem. Anita pomyślała, że właśnie ten głos mógł się przyczynić do powstania plotek, jakie krążyły. Było w nim coś odurzającego. Drzwi otworzyły się powoli i do pokoju weszła wysoka dziewczyna, powitana przez Lottie i Anitę uśmiechami. Belle Tiffany, mezzosopran w chórze i w Towarzystwie Śpiewaczym, była jedną z najbliższych przyjaciółek Anity. – Belle Tiffany! Kogo ja widzę! – krzyknęła Lottie. – Popatrz, mieszkam z twoją starą przyjaciółką, Anitą Hemmings. Piękne dziewczyny ze wspaniałymi głosami. Co ja tu między wami robię? Muszę się w czymś wybić. Jestem beznadziejna. – Jesteś piekielnie bogata – odparła Belle, rozglądając się po ścianach. – I, jak myślę, dosyć zabawna. – To prawda. Jestem piekielnie zabawna – potwierdziła Lottie, wskakując z powrotem na kanapę. – Matthew Ellery, harvardczyk, brat Lucy Ellery, ten który był w ubiegłym roku moim chłopakiem na Philaletheis Day, no więc Matthew orzekł, że jestem najbardziej zabawową dziewczyną, jaką kiedykolwiek spotkał. A potem dodał, że mężczyźni nie powinni interesować się dziewczynami, dla których humor jest ważniejszy od kobiecości. Ale kiedy zaczęłam się śmiać i powiedziałam, że to wszystko razem jest bardzo zabawne, ten potwór nachylił się i mnie pocałował. I to tak naprawdę pocałował. Mam na myśli, że nie tylko ustami, ale całym ciałem; szczególnie tak pośrodku. Gdybyśmy nie byli ubrani, to kto wie, co mogłoby się wydarzyć. – Lottie, przestań szokować. Jesteśmy studentkami ostatniego roku. Twoje numery nie robią na nas wrażenia – stwierdziła Belle. – Mów za siebie. Jestem przekonana, że przed końcem semestru spowoduję, że Anita zemdleje. A poza tym chcesz, żebym skończyła Vassar, niewycałowawszy przynajmniej kilku seniorów Harvardu? – Wszyscy mówią, że pozwalałaś sobie nawet na trochę więcej – zażartowała Belle. – Nie rozsiewaj plotek. Nawet jeśli to jest prawda – skwitowała prowokację koleżanki Lottie, rzucając okiem na swoje odbicie w lustrze stojącym na toaletce. – A ty, Anito, nie rób takiej miny, jakbyś miała za chwilę zemdleć. Jeśli mnie do tego zmusisz, to ci spalę wszystkie książki. To jest nasz ostatni rok w Vassar i nie mam najmniejszego zamiaru spędzić go w Nosie Wuja Freda, ślęcząc nad Beowulfem. – Beowulfa czyta się na pierwszym roku, nie ma potrzeby do tego wracać – powiedziała Belle. – Baw się, ile wlezie, Lottie, ale pamiętaj, że musisz skończyć college, jak cała reszta, bo inaczej ojciec cię wydziedziczy. – Belle puściła oko do Anity. – Ojciec Lottie jest rzecznikiem edukacji kobiet. Został zaproszony do zarządu szkoły, ale powiedział, że nie przyjmie zaproszenia, dopóki córka nie zrobi dyplomu. Wiedziałaś o tym, Lottie? A więc jeszcze tylko ten drobiazg: dyplom. – Na razie zachowaj swoje zdanie dla siebie, Belle, bo to jeszcze nie meta. A ja skończę szkołę. Może nie z najlepszymi wynikami, ale skończę. Tylko obie będziecie musiały mi pomóc. Kiedy Anita i Lottie wróciły z obiadu, gdzie szczęśliwie posadzono je przy stole dla seniorek razem z Caroline, Belle i ze współlokatorką tej ostatniej, Hortense Lewis, Lottie zagotowała wodę na herbatę z cytryną, a Anita zapaliła lampę. – Bardzo mi brakuje lamp elektrycznych – oznajmiła Lottie, patrząc, jak Anita boryka się z gazem. – Już się właściwie zaczęłam do nich przyzwyczajać, a my tutaj – popatrz – jak te ćmy do płomienia. – Masz w domu elektryczność? – zapytała Anita, usiłując zwiększyć strumień gazu. W jej domu w Bostonie były tylko lampy gazowe, a i to w skromnej ilości.

– O, tak, ojciec kazał zainstalować lampy elektryczne z przewodami, a niektóre żyrandole mogą być i na gaz, i na elektryczność. To jest coś nieziemskiego. Zapalasz i gasisz po prostu pstryczkiem. Kiedyś i tu będzie elektryczność, ale trzeba jeszcze poczekać ładnych kilka lat. Po nas już tu śladu nie zostanie – każda będzie miała swoje wyjątkowe zwykłe życie. – Caroline Hardin mówiła, że jesteś raczej… nietuzinkowa – powiedziała Anita, popijając herbatę, po czym wstała, żeby otworzyć wielkie okno. Upał zelżał i od rzeki wiał przyjemny wiaterek. – Tak powiedziała Caroline Hardin? Mój ulubiony syryjski rudzielec? – Ta sama. – A co ty o tym myślisz? – Myślę, że Caroline Hardin ma przeważnie rację – odparła dyplomatycznie Anita. Lottie się uśmiechnęła, co sprawiło, że światło lampy jeszcze bardziej uwydatniło dołeczki w jej policzkach. Dziewczęta, w otoczeniu ścian zdobnych w jedwabne draperie, kimona i obrazki z Kioto, zaczęły się szykować do snu. Gdzieś tam wśród japońszczyzny wisiała wciśnięta przez Anitę niewielka fotografia Artemidy, zrobiona w Luwrze przez jednego ze studentów Harvardu, o których wspomniała Lottie. To, że wkład Anity w dekorację wspólnego mieszkania był tak skromny, wydawało się czymś oczywistym. Przecież ton nadają tacy jak Lottie Taylor. Na całym świecie. 1 Philaletheis – studencka grupa teatralna w Vassar, podzielona na podgrupy w zależności od specjalności (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Rozdział 2 Następnego popołudnia na kampusie, kiedy Anita wracała do Głównego z Laboratorium Braci Vassar, gdzie odbywały się zajęcia z fizyki, nagle u jej boku wyrosła Lottie i wzięła ją pod rękę. – Na pewno idziesz na pierwsze zebranie Federalnego Klubu Dyskusyjnego, prawda? – zagadnęła. – Wiem, że w ubiegłym roku byłaś członkiem klubu. Zdecydowałam, że w tym semestrze do was dołączę. Człowiek wydaje się z tym taki bardziej naukowy i w ogóle. – Owszem, miałam zamiar, po próbie chóru – odparła Anita. – Dwudziestego piątego mamy recital wokalno-skrzypcowy, a pierwszego października śpiewamy na przyjęciu Stowarzyszenia Chrześcijańskiego. – To wręcz porywające. Powinnyśmy coś zrobić, żebyś ty z tym swoim głosem dawała w naszym pokoju prywatne koncerty. Ty i Belle, chociaż przede wszystkim mam na myśli ciebie – bezcenny pierwszy sopran. Mogłybyśmy naciągać pierwszy rocznik i miałybyśmy z tego forsę na Nowy Jork. Wybierzesz się ze mną do Nowego Jorku, mam nadzieję? – Oczywiście, że się wybiorę – zapewniła Anita, starając się nie okazywać entuzjazmu. O ile Vassar było jej ulubionym miejscem, o tyle Nowy Jork, który odwiedziła dwukrotnie – szczytem marzeń. – Fantastycznie! Wszystko załatwione. Najpierw zebranie klubu dyskusyjnego, potem idziemy do Kendrick załatwić wolne na weekend i jedziemy. Na pewno spodoba ci się moja rodzina. Ja za nimi raczej nie przepadam, ale większość moich znajomych jest zachwycona. – Lottie! – Anita zatrzymała się w pół kroku. – Wiem, jestem szokująco szczera – przyznała z szelmowskim uśmiechem Lottie. – Taka niekobieca cecha. Ale z drugiej strony, bycie kobiecą na ogół bardzo przeszkadza. A jaka jest twoja rodzina? Czy też są tacy okropni jak moi? – Raczej nie – odparła Anita, która na wzmiankę o swojej rodzinie poczuła się nieswojo. – Są tacy… poważni. Jak to intelektualiści. Wygląda na to, że twoi są zabawniejsi. – Tak, celujemy w życiu towarzyskim. Szczególnie mama. Koniecznie musisz ją poznać. Odległość między filiżankami mierzy długimi mahoniowymi linijkami i uwielbia fajerwerki z każdej okazji. Pozbyłaś się kataru? Fajerwerki. Zdążyłaś do domu przed deszczem? Fajerwerki. Zobaczysz. A teraz idź śpiewać i spotkamy się na zebraniu, sala jot. Ale uważaj, mój ojciec twierdzi, że jestem górą w każdej sprzeczce, ponieważ mogę mówić w sposób, jakiego by nie wytrzymały niczyje struny głosowe. – Chętnie posłucham. Widzimy się więc na zebraniu. – Anita ruszyła piaszczystą drogą do Głównego. Po próbie chóru Belle odprowadziła ją na zebranie klubu dyskusyjnego, a sama poszła do biblioteki. Anita obiecała, że przyjdzie później pouczyć się z nią greki, po czym otworzyła drzwi do wytwornej wyłożonej złotym jedwabiem sali, jednego ze swoich ulubionych pomieszczeń, i weszła, pozdrawiając dwie dziewczyny z drugiego roku. Lottie pomachała do niej, Anita usiadła obok i razem pozdrawiały inne znajome dziewczyny. – Słyszałam, że mieszkasz z Lottie Taylor – szepnęła Gracja Clough, która od pierwszego

roku należała do klubu. Anita spojrzała na Lottie, ale ta była już odwrócona do nich tyłem i pogrążona w rozmowie. – Szczęściara. Na pewno będziesz u niej w Nowym Jorku. Słyszałam, że mają wspaniały dom. Zwykle jeździła tam z nią Dora Fairchild. Jak była na drugim roku, spędziła u nich nawet Boże Narodzenie, bo nie chciało jej się jechać do Georgii do domu. Opowiesz mi potem wszystko? Obiecujesz? – Obiecuję – wyszeptała Anita, zachwycona tą perspektywą. Nowo wybrana przewodnicząca klubu dyskusyjnego Medora Higgins wstała, poprosiła o ciszę i rozpoczęła zebranie od części wspomnieniowej: mówiła o najciekawszych debatach prowadzonych przez ubiegłoroczne seniorki. Lottie przysunęła się i pociągnęła Anitę za ucho. – Jeździsz na rowerze? – wyszeptała, częstując ją kruchym ciasteczkiem. Anita pokręciła głową, patrząc, jak Lottie wrzuca do ust całe ciastko. – Nie bardzo – wyszeptała. – O, nie. Musimy to zmienić. Pokochasz śmiganie na dwóch kołach. Ja w tym jestem bardzo dobra. Chociaż kilka pierwszych wypraw to była męka. Przewróciłam się na twarz i o mało nie wybiłam sobie zęba. W latach osiemdziesiątych jeździło się na trycyklach, ale teraz, zapewniam cię, są bicykle. Opanowanie sztuki jazdy jest trochę jak nauka francuskiego – na początku bolesne, ale potem – wiuuu – jedziesz. I to jest une tres belle vie. Nauczę cię. Ja mam tu rower; to jest orient firmy Waltham Manufacturing Company z Massachusetts. Coś wspaniałego! Waży zaledwie jakieś dziesięć kilo. Ma pneumatyczne siodełko i bardzo skuteczny ochraniacz ubrania. Poproszę ojca, żeby mi przysłał drugi taki, to będziemy mogły pojechać razem na farmę. Masz strój rowerowy? – Spojrzała na Anitę; twarz współlokatorki była bez wyrazu. – Jasne, że nie masz. Dlaczego miałabyś mieć, skoro nie masz roweru. Powiem ci, że jazda na rowerze to jest prawie taka sama przyjemność jak jazda automobilem. Którym też jeździłam w lecie. – Naprawdę? Pojazdem bez koni? – wyszeptała Anita. Przysłuchująca się tej rozmowie Gracja nachyliła się do nich, bo Lottie była jedyną znaną im obu osobą, która jeździła automobilem. – Jasne. Kiedyś automobile będą wszędzie. To jest oczywiste. Mój ojciec lubuje się w nowoczesnych zabawkach. Dlatego pojechaliśmy pociągiem do Michigan, żeby taką zabawkę obejrzeć. Naprawdę robi wrażenie, ale jestem przekonana, że powyżej pewnej szybkości taki pojazd eksploduje, a wtedy można się pożegnać z nowym ubiorem, a może i z głową. Ale teraz, moje panie, skupmy się na rowerach. Sprowadzę do szkoły jeszcze kilka. Orient albo keating są w Nowym Jorku zaledwie po sto dolarów. Musimy odbyć jeszcze kilka wycieczek, zanim nadejdą chłody, bo potem zostaną nam już tylko łyżwy. Ale na łyżwy mamy chyba jeszcze czas. A na razie można się tutaj ugotować. Dam głowę, że rektor Taylor kazał napalić w budynku. Chcą nas w ten sposób zmusić do nauki. – Lottie Taylor – przerwała potok jej słów Medora. – Przepraszam cię, Medoro – powiedziała Lottie i zasznurowała usta. – Chciałam podczas naszego pierwszego spotkania zrobić jak najlepsze wrażenie, ale przecież jest tyle do powiedzenia na temat debaty. To mnie tak rozgrzewa, że nie mogłam utrzymać języka za zębami. – Bardzo się cieszę, że z takim entuzjazmem się do nas przyłączyłaś w tym roku – powiedziała Medora. – A że najwyraźniej jesteś spośród nas najbardziej żywiołowa, to może we dwie z Anitą Hemmings przygotujecie pierwszą debatę? Dacie radę na piątek? Lottie spojrzała na Anitę przepraszająco. – Oczywiście, damy radę na piątek, chociaż Anita ma dużo śpiewania. Anita to najwybitniejszy sopran w całej szkole. Nie możemy jej zanadto obciążać. – Jestem przekonana, że Anita da sobie ze wszystkim radę – odparła Medora, spoglądając wyniośle w stronę Lottie.

– Nie ma problemu, Medoro – uspokoiła ją Anita, która w gruncie rzeczy z rezerwą podchodziła do debat. Perspektywa przygotowania pierwszej z nich wydawała jej się dość przerażająca, ale na kampusie debaty były bardzo modne, dlatego brała w nich udział przez całe trzy lata, nawet jeśli to oznaczało palpitację serca i miękkie kolana, kiedy stała za pulpitem. – Co dla nas wybrałaś? O co mamy sobie skakać do oczu jak para dzikusów? – zapytała Lottie. – Plessy kontra Ferguson – odparła Medora. – Cudownie – zgodziła się Lottie. – Ja będę Plessym, a Anita niech weźmie na siebie rolę Fergusona. Anita skinęła głową i odwróciła się ku ścianie z rzędem szerokich okien wychodzących na drogę do Portierni, poznaczoną teraz plamami słońca. Plessy kontra Ferguson: sprawa, która trafiła do Sądu Najwyższego. Separacja a problem równości rasowej. Anita zapamiętała twarz mężczyzny. Plessy. Homer Plessy. Szewc z Nowego Orleanu. Jasny, ale Murzyn. Winien, ale tylko dlatego, że przyznał się do zbrodni. Dając tym samym przykład; na zawsze. Z obrazem Plessy’ego wypalonym w świadomości Anita czuła narastający niepokój. W Vassar, a nawet jeszcze wcześniej, zachowywała zawsze umiar i powściągliwość – ważyła słowa, nie podnosiła głosu, cały czas się hamowała. Czy i teraz da radę? Usiłowała mruganiem pozbyć się obrazu mężczyzny, ale jego twarz towarzyszyła jej bez przerwy: wizerunek uparcie reprodukowany w „Boston Daily Globe”. Wytrzymała jakoś długie dyskusje na temat procesu, które się wtedy toczyły na zajęciach, i niekończące się rozmowy poświęcone problemowi sprawiedliwości po Wojnie Secesyjnej, ale nikt nie wymagał, żeby stanęła na podium i wygłosiła swoje zdanie w tej sprawie. Nikt jej nie zmuszał, żeby opowiedziała się wyraźnie po którejś ze stron. Nie mogąc zaprotestować, skinęła ponownie głową i powtórzyła zachowania, które przez lata doprowadziła do perfekcji. Ale pod cienką szmizjerką jej serce biło jak szalone. – Czy to jest w ogóle temat wart debaty? – odezwał się znienacka jakiś głos. Dochodził wyraźnie zza Anity. Obie z Lottie odwróciły się jednocześnie i zobaczyły Sarę Douglas, seniorkę z North Pleasureville w Kentucky i przewodniczącą szkolnego Klubu Południowego. – To jest Vassar, a nie zebranie abolicjonistów. Czy nie możemy się zająć czymś sensowniejszym? Medora, która pochodziła z Ticonderoga w stanie Nowy Jork, uśmiechnęła się tylko grzecznie i powiedziała: – To była najgłośniejsza sprawa roku w Sądzie Najwyższym, Saro. Myślę, że jednak zasługuje na to, żeby o niej debatować, nie uważasz? To szacowny klub dyskusyjny, a nie szkolne kółko florystyczne, chyba się nie mylę, prawda? Sara wzruszyła ramionami, a ponieważ Medora była przewodniczącą, co znaczyło, że jej zdanie będzie decydujące w każdej spornej sprawie, skupiono się na ustaleniu, jakie tematy są warte dyskusji. Przez ostatnie pół godziny spotkania Anita siedziała jak przykuta do krzesła, praktycznie nie otwierając ust. Bała się tego, co mogłaby zrobić lub powiedzieć, więc na wszelki wypadek milczała. W dalszym ciągu siedziała nieruchomo, kiedy Lottie powiedziała jej, że zebranie jest odroczone. Wstały jednocześnie, powiedziały do widzenia pozostałym uczestniczkom, i ruszyły szerokim korytarzem. I właśnie wtedy Anita poczuła, że od karku przez plecy aż do kolan jest zlana potem. – Czy wyobrażałaś sobie, że Sara Douglas przemówi w ten sposób na zebraniu? – zapytała Lottie, kiedy od sali dzieliło je zaledwie kilka metrów. – Wiem, że i ja może niepotrzebnie się wyrwałam, ale jestem o wiele sympatyczniejsza od niej i miałam wrażenie, że

jakoś nikomu to nie przeszkadzało. A Sara niepotrzebnie brnęła w te swoje nonsensy. Nie interesują mnie te jej bzdury ani trochę. Ale ona twardo się tego trzyma. Jej dziadek był przed wojną jednym z najbogatszych właścicieli niewolników w Południowej Karolinie. Mówią, że miał dwustu, wyobrażasz sobie? Ale w wojnie ponieśli wielkie straty, tak jak i podczas huraganów w dziewięćdziesiątym trzecim, i rodzina przeniosła się do Kentucky. No i zabrali ze sobą swój system wartości. Dziwię się, że w ogóle rodzice puścili ją do tej szkoły. Ta wredna Północ. Mieszka z Alice Sawyer z Jacksonville. – Och, Alice – powiedziała Anita, wspominając zawsze pięknie ubraną cichą brunetkę, która w ubiegłym roku siedziała obok niej na zajęciach z francuskiego. – To urocza dziewczyna. – Urocza! – krzyknęła Lottie. – Jeżeli ty jesteś Krwawym Billem Andersonem, to ona jest urocza. To przecież właśnie Alice opowiadała tę historię o murzyńskich dzieciach wykorzystywanych na Florydzie jako przynęta na aligatory. Przysięga na wszystkie świętości, że tam się to praktykuje. I nazwała te dzieci małymi czarnuchami. Powiedziała, że matki dostają po dwa dolary za sztukę, a przecież nie wiadomo, czy takie dziecko, rzucone w bagno między te bestie, ma szansę przeżyć. Twierdziła, że w czarnej skórze jest coś takiego, co przywabia aligatory. Turyści podobno za tym szaleją. – To nie może być prawda – żachnęła się przejęta zgrozą Anita. – To jest Floryda – odparła Lottie, szeroko otwierając oczy. – Kto wie, co może się zdarzyć w takim bagnistym niecywilizowanym rejonie. Ale naturalnie Alice lubi zanudzać takimi opowieściami Sarę Douglas. Mamy na roku pięć dziewczyn z Południa, z tego dwie mieszkają razem. To nie może być przypadek. Ojciec Sary nawet walczył w wojnie pod dowództwem P.G.T. Beauregarda, w sześćdziesiątym trzecim bronił Charlestonu. Musiał się zasłużyć, skoro miasto stoi do dziś. Ale nie należy jej pozwalać na gadanie o tym wszystkim, bo nigdy nie skończy. Mówi o swoim ojcu, jakby był nieoficjalną czwartą osobą Trójcy Świętej. Lottie wyjęła z torby kolejne ciasteczko i wrzuciła je do ust. Przypominała polujące dzikie stworzenie; nieustannie potrzebowała paliwa, dosłownie objadała się łakociami, które z Nowego Jorku przysyłała jej matka. – Czy ona była w ubiegłym roku w klubie? – zapytała z pełnymi ustami. – Tak, ale rzadko przychodziła na spotkania – odparła Anita, sięgając pamięcią wstecz. – Mam nadzieję, że tak samo będzie i w tym roku. Jest bardzo męcząca. – Czy twój ojciec brał udział w wojnie? – zapytała Anita z lekką nutą wahania w głosie. – Nie, był za młody. Tak myślę. Ale jestem pewna, że gdyby był starszy, z pewnością by brał. Po stronie Unii. Jak mówiłam, to Pittsburgh. A twój? – Nie. Z tego samego powodu. Kiedy wybuchła wojna, miał osiemnaście lat i, jak przypuszczam, uważał, że jest za młody. – A co twój ojciec robi teraz? – zapytała Lottie w przerwie między jednym a drugim ciasteczkiem. – Jest prawnikiem? – Tak – potwierdziła Anita, podtrzymując wersję, którą przyjęła jako studentka pierwszego roku. – Jest adwokatem w Bostonie. – Nic dziwnego, że ma taką inteligentną córkę. – Lottie westchnęła. Jako studentka pierwszego roku miała warunkową zgodę na pozostanie na uczelni, tak zwany warunek, i od tamtej pory powracał związany z tym szok. – Chociaż w tej debacie mam zamiar pobić cię na głowę. Jestem bardzo dobra w świetle jupiterów. Nawet jeśli są na gaz. – Przewróciła oczami i wzięła Anitę pod rękę. – Wiedziałam, że będziemy się dobrze dogadywać, Anito Hemmings. Mimo wszystko jestem zadowolona, że Dora została w Europie. Taka zmiana w ostatnim roku studiów jest z pewnością korzystna, nie uważasz? – Owszem, uważam – odparła szczerze Anita.

Na nieszczęście dla Lottie nie mogła jej pozwolić na zwycięstwo w debacie. Nie na ten temat i na pewno nie w obecności Sary Douglas. Przez następne cztery dni Anita ignorowała mistrzowski heksametr Wergiliusza, który był przedmiotem zajęć z greki prowadzonych przez pannę Macurdy. Odłożyła też na później fizykę, łacinę, francuski i etykę. Nie opuszczała tylko prób chóru i śpiewała na głosy z klubem, chodziła na wieczorne zajęcia do kaplicy, na posiłki i do sali gimnastycznej na obowiązkowe ćwiczenia, a poza tym spała, jadła i studiowała sprawę Plessy kontra Ferguson. Kiedy w czwartek po obiedzie ślęczała w sali „J” nad dokumentami sprawy z ostatniej wiosny, przechodząca akurat koło niej Medora nachyliła się i przygasiła lampę, którą Anita uprzednio sprytnie podkręciła. – Anito, traktuję bardzo poważnie Federalny Klub Dyskusyjny, ale nie uważam, by był on wart ryzyka zatrucia się czadem. Anita spojrzała na stojącą nad nią Medorę i odrobinę podkręciła lampę. – Zgadzam się, ale chcę się porządnie przygotować do pierwszej debaty w tym roku. I ustanowić precedens, jeśli chodzi o jej wysoki poziom. Lottie uznała, że tak powinnyśmy postąpić, i ja jestem tego samego zdania. – Przypuszczam, że mieszkanie z Lottie Taylor będzie dla ciebie oznaczało częste sytuacje typu „Lottie uznała, że tak powinnyśmy postąpić” – powiedziała Medora. – A tak między nami: słyszałam, że Dora rzeczywiście zakochała się w Londynie podczas wakacyjnej podróży, ale że był jeszcze inny powód: mianowicie nie chciała po powrocie do szkoły trafić znów pod pantofel Lottie Taylor. I że z tego powodu wraca do Vassar jesienią. – Naprawdę? – Anita zdziwiła się, bo była przekonana, że przez trzy lata nauki w college’u Dora była szczęśliwa. – W każdym razie tak mówią – odparła Medora. Szczyciła się tym, że brzydzi się plotkami, robiąc wyjątek tylko w słusznej sprawie. – Sama nie wiem, czy w to wierzyć. Ludzie uwielbiają plotkować na temat seniorek i jeśli już miałabyś sobie kogoś wybrać, radziłabym ci Lottie Taylor; jest najbogatszą i najgłośniejszą dziewczyną w całej szkole. Jeśli tak z nią postępujemy, to wyobraź sobie, jak było z Bessie Rockefeller czy z japońską księżniczką. Przypuszczam, że był to niekończący się strumień pomówień i plotek – dodała. Wyobrażenie sobie życia osoby o nazwisku Rockefeller czy członka rodziny królewskiej nie leżało w możliwościach Anity. – Na pewno świetnie ci pójdzie, Anito – powiedziała Medora, patrząc na rozłożone na biurku papiery. – Zawsze świetnie ci idzie. Chociaż muszę powiedzieć, że wybierając Plessy’ego, Lottie oddała ci przysługę. Sąd był za Fergusonem i dziewczyny na pewno też będą. No, to do jutra – rzuciła i poszła się uczyć. Anita powróciła do swoich notatek. Jako mówca pozytywny miała otwierać debatę. Przerażała ją myśl o tym, że głos jej będzie drżał, a przekonanie do sprawy wyda się fałszywe i wystarczy, że powie jedno krótkie zdanie, żeby wszyscy zorientowali się, o co chodzi. Żeby wiedzieli. Zepchnęła lęki w najdalsze zakamarki świadomości i popatrzyła na biurko, bębniąc w nie palcami, żeby się uspokoić. Chwilę później na salę weszła Belle Tiffany i położyła Anicie rękę na ramieniu. Dziewczyna wzdrygnęła się, zaskoczona. – Opuściłaś dzisiaj zajęcia na basenie, Anito? – zapytała ze śmiechem. – Wyglądasz jak koń wyścigowy trenowany do wygranej w Saratodze. – Pochyliła się i popatrzyła na papiery Anity. – Plessy kontra Ferguson – powiedziała, przeciągając sylaby. – Pamiętam, jak się o tym rozpisywały gazety. Co za nudziarstwo. Jesteś pewna, że chcesz debatować jeszcze cały rok? Lepiej zapisz się ze mną do klubu gitary i mandoliny. Jesteś we wszystkich innych muzycznych organizacjach. Szkoda czasu na całą tę propagandę. Przecież wiesz, że to wszystko było

zaplanowane. Komitet obywateli Nowego Orleanu nalegał, żeby Murzyn Plessy przyznał się do swojej rasy w wagonie dla białych. Absolutnie nie wyglądał na Murzyna. Ze zdjęć, jakie wtedy oglądałam, zapamiętałam nawet kolor blond w jego włosach. Ale to była najprawdopodobniej część całej tej inscenizacji. Czy naprawdę nie ma ważniejszych problemów rasowych niż ten? Czytałam, że w latach dziewięćdziesiątych będzie więcej aktów linczu dokonanych na Murzynach z Południa niż wcześniej od czasu Wojny Secesyjnej. Wydaje mi się, że tamtejsi kolorowi bardziej dbają o swój grzbiet niż o to, żeby jeździć w wagonach dla białych. Po czyjej jesteś stronie? – spytała, patrząc w rozpostarte przed Anitą gazety. – Po stronie Fergusona – odparła Anita, powoli przesuwając gazetę w dół. – Będę występowała w obronie Aktu Segregacji Wagonowej w stanie Luizjana. – Wobec tego miałaś dużo szczęścia w losowaniu. Reprezentując drugą stronę, nie przekonałabyś nikogo, tak samo jak Lottie. – Belle zaczęła czytać głośno ponad ramieniem Anity: – Sprawa Wagonowa Jima Crowa, jak ją nazwały gazety od Salt Lake do Bostonu i dalej na Południe. Anita czytała razem z nią, nerwowo poruszając rękami. – Anito! – krzyknęła nagle Belle, odskakując do tyłu. – Rozlałaś atrament! Na gazecie pojawiła się czarna kałuża, która szybko wsiąkała w porowaty papier i zalewała leżące pod spodem kartki. Anita szybko złapała kałamarz, ale widząc, jak atrament plami jej ręce, natychmiast go puściła. – Twoje ręce, Anito! – krzyknęła Belle, odsuwając papiery. – Nie dotykaj niczego! Za chwilę będziesz miała atrament na białej sukience. Pójdę po pokojówkę, żeby pomogła to posprzątać. Chwilę po tym, jak Belle opuściła salę, Anita poszła w jej ślady. Umazanymi atramentem rękami zgarnęła papiery, ruszyła schodami w dół, tylnym wyjściem wydostała się na zewnątrz i pobiegła w kierunku farmy. Znalazłszy się na ścieżce, zmusiła się do zwolnienia tempa. Gdyby przebyła biegiem te półtora kilometra z Sunset Hill do farmy, każdy, kogo spotkałaby po drodze, mógłby się zastanawiać nad przyczyną jej pośpiechu. Schyliła się, wytarła o trawę pobrudzone ręce i ruszyła przed siebie. Belle się zaniepokoi, kiedy nie zastanie jej po powrocie, ale pewnie pomyśli, że Anita poszła się umyć. A kiedy nie zastanie jej również w pokoju, przyjmie, że zmieniła salę na inną. Sukienka przylepiła się Anicie do pleców; dziewczyna czuła już wydobywający się z obory fetor. Gdyby wykładowcy znali prawdę, pomyślała, gdyby znał ją rektor Taylor, z pewnością uważaliby, że miejsce takiej studentki jest raczej tutaj, między krowami i świniami, a nie w pokojach, które dzieli z Lottie. Zdecydowała się na Vassar znacznie wcześniej, niż Vassar zdecydowało się na nią. I oto znalazła się tutaj, patrzyła z góry na kampus, przeżywając swoje prawie nieziszczalne marzenie. Prawie. Chwilami było bardzo trudno. Ponownie wytarła ręce o trawę, ale bruzdy na dłoniach pozostały czarne. Zbliżając się do farmy, jeszcze kilkakrotnie płukała ręce w niewielkim strumieniu. Kiedy już je umyła najlepiej jak mogła, korzystając z tego, co oferuje natura, usiadła, wyjęła z torby pióro, atrament, resztę papieru, jaki jej został, położyła go na tabliczce i zaczęła pisać list. Kochana Mamo, wiem, że są kobiety znacznie silniejsze i mądrzejsze ode mnie, choć nie miały tych możliwości, które mnie są dane, ale myślę, że w tym przypadku Pan Bóg się jednak pomylił. Nie jestem ani taka silna, ani taka mądra, za jaką mnie zawsze uważałaś. Jestem słaba i łatwo mnie złamać. Kiedy się denerwuję, rozpadam się na kawałki. Dręczy mnie powracający koszmar senny, w którym jestem na niedzielnym nabożeństwie

w kaplicy i okazuje się, że i gościnnie odprawiający nabożeństwo pastor, i rektor Taylor, i wszystkie studentki zostali o mnie poinformowani. Moja tajemnica jest przekazywana z ust do ust, no i oczywiście towarzyszą tym rewelacjom wszystkie te „ochy” i „achy”, i wyrazy troski, no i ogólnie straszliwe zażenowanie. Bo oczywiście nagle wszyscy co do jednego wiedzą, że ja, Anita Florence Hemmings, jestem kłamczuchą. Że nie pochodzę z rodziny francusko-angielskiej, jak napisałam w podaniu o przyjęcie do college’u, ale jestem Murzynką. Jedyną, jaka kiedykolwiek została przyjęta do Vassar. Jestem samotna i nagle zewsząd otacza mnie nienawiść. Jestem napiętnowana. Wszyscy patrzą na mnie jak na kogoś godnego współczucia i podlegającego ostracyzmowi. Kiedy budzę się w nocy rozdygotana, tłumaczę sobie, że to tylko sen. Jestem nadal studentką Vassar i nic się w tej sprawie nie zmieniło. Uspokajam się więc, przekonuję siebie, że jestem taka sama jak wszyscy tutaj, i to właśnie wtedy wkrada się strach. Kiedy to się dzieje, wystarczy jakaś uwaga, praca domowa na temat wojny, komentarz dotyczący niższości Murzynów i czuję, jakby pękały mi kości. Bo pozwoliłam sobie na to, by wyłączyć kontrolę. Zostałam zaskoczona. Poczułam się zbyt pewnie. Pamiętasz, jak byłam w Prince Grammar School i przyszłam do domu, żeby Ci powiedzieć, że jestem w czołówce klasy, że jestem pierwsza? I Ty, i Tata wcale nie byliście zdziwieni – mimo że prawie tam nie chodziliście, mimo że byłam pierwszą czarną dziewczynką przyjętą do szkoły i przez cały czas jedyną czarną uczennicą. Wiedziałaś, że i Frederick, i ja będziemy parli do przodu, pomimo wszelkich pisanych i niepisanych praw, zgodnie z którymi przed nami była tylko droga w dół. To Twoje słowa, Mamo, mnie tu przywiodły, ale dziś stąpam niepewnie. Czy dam radę przebrnąć przez jeszcze jeden rok, udając, że jestem taka sama jak inni? Powiedz mi, proszę, że tak. Wiem, że nie możesz do mnie napisać, ale powiedz mi to poprzez modlitwy. Podczas gdy Ty i Tata służycie ludziom, sprzątacie, żeby żyło im się jeszcze lepiej, ja do swojego pokoju wzywam woźnego. Dzwonię po pokojówkę, żeby mi pomogła zapiąć sukienkę, którą szyłyśmy razem z materiału kupionego za Twoje oszczędności. Śmieję się, jem i uczę się z dziewczynami z najlepszych rodzin w kraju. Z białych rodzin. Ale co by było, gdyby one się o mnie dowiedziały, Mamo? Czasami sen wygląda inaczej: nie jestem w kaplicy, tylko stoję w najlepszych butach na krawędzi urwiska, jednego z tych pokrytych pyłem, pomarańczowych, które widywaliśmy na obrazkach z Zachodu. Wiem, że najlżejszy wietrzyk może mnie przewrócić, a mimo to usiłuję stać. Nagle czuję na plecach małą kobiecą dłoń, która pcha mnie z wielką siłą, a ja lecę z ogromną szybkością, by z potężnym łomotem spaść na ziemię. A potem leżę martwa. Posyłają po Ciebie i Tatę i wtedy wiedzą już wszystko. Jestem martwą Murzynką, która nauczyła się greki i łaciny i która przez trzy lata była obiecującą studentką Vassar College, skrywającą straszną tajemnicę. Mamo, jutro w klubie dyskusyjnym mam bronić segregacji rasowej na przykładzie sprawy Plessy kontra Ferguson. Będę musiała uśmiechać się szeroko i zaangażować wszystkie zdolności intelektualne, żeby przekonać zebranych, że osobno, ale na równych prawach, to właściwy sposób na życie. Mój głos w tej sprawie musi być najbardziej przekonujący – w przeciwnym razie byłoby to dla mnie zbyt ryzykowne. Muszę przeczytać wszystko na temat orzeczeń sądowych, jakie kiedykolwiek wydano w Luizjanie. Muszę przekonująco wyjaśnić, dlaczego siedmiu białych sędziów Sądu Najwyższego uznało, że wynikające z trzynastej i czternastej poprawki prawa Homera Plessy’ego nie zostały naruszone, kiedy go wyrzucano z wagonu dla białych. Muszę oświadczyć, że segregacja rasowa wynika z woli Bożej i że biali i kolorowi nigdy nie powinni być zmuszani do tego, by siedzieć w tym samym wagonie kolejowym. A jeśli nie w wagonie kolejowym, to już z pewnością nie w sali wykładowej i nie w salonie akademika. Moja teza jest

prosta: jedna kropla krwi murzyńskiej plami człowieka. Dla Plessy’ego nie ma miejsca i dla mnie nie ma miejsca. Dla żadnego Murzyna nie ma miejsca w wagonie kolejowym dla białych, tak samo jak i w Vassar College. Ale przecież dla mnie jest miejsce, prawda? Módl się za mnie, Mamo, a ja będę się modliła za Ciebie. Kocham Cię, Mamo Anita Zaraz po skończeniu listu Anita podarła go na strzępy, małe skrawki papieru pokryte obciążającymi słowami. Przez jakiś czas trzymała je w dłoni, a potem rzuciła do czystego zimnego strumienia. Patrzyła na kawałeczki sprasowanej bawełny, aż zatonęły i spoczęły na dnie, zamieniając się w bezkształtną masę, atrament zaś rozpłynął się w wodzie, zabierając ze sobą straszną tajemnicę. Kiedy usłyszała kroki i odwróciła się, zobaczyła Belle z zatroskaną miną. – Jesteś, Anito! Czy coś się stało? Anita się uśmiechnęła. – Nie, Belle – odparła spokojnie. – Wszystko jest w najlepszym porządku.

Rozdział 3 Klęcząca przy łóżku Anita zamknęła oczy. Zacisnęła powieki tak mocno, że odczuła drżenie mięśni twarzy. To była modlitwa, do której otaczający ją świat nie miał dostępu. Tak jak to zrobiła w piątek wobec swoich rówieśniczek, wyrecytowała passus z akt sprawy Plessy kontra Ferguson, którego nauczyła się na pamięć. „Zgodnie z obowiązującą w Luizjanie ustawą żadna kolorowa osoba nie ma prawa zajmować miejsca w wagonie zarezerwowanym dla osób białych, tak jak i żadna biała osoba nie ma prawa zajmować miejsca w wagonie przeznaczonym dla osób kolorowych. Jeśli pasażer mimo to wsiądzie do wagonu albo przedziału bez wydzielonego miejsca dla osób swojej rasy, podlega karze finansowej albo aresztowi w więzieniu parafialnym”. Anita została ogłoszona zwyciężczynią debaty, ale Lottie tylko dobrotliwie wzruszyła ramionami, gratulując jej zaangażowania. Takiego wyniku Anita oczekiwała i taki jej się należał po wielogodzinnym ślęczeniu poprzedzającym wystąpienie. W ciągu najbliższych dni stres związany z przygotowywaniem się do znienawidzonej roli zaczął ustępować, ale obrazkiem, którego miała nigdy nie wymazać z pamięci, była przytakująca jej skinieniem głowy Sara Douglas. A przecież publiczność powinna być neutralna aż do końca, do wysłuchania obu stron. Najwyraźniej jednak Sara w tej szczególnej sprawie neutralna być nie umiała. Lottie wdała się w spór na temat tego, co stanowi o byciu kolorowym i przy okazji stwierdziła, że Plessy miał tylko jedną ósmą krwi afrykańskiej, czego w dodatku jego wygląd w ogóle nie zdradzał. Świadoma własnego pochodzenia Anita wolała trzymać się od tego tematu z daleka. Matka jej matki była czarną niewolnicą, zapłodnioną przez białego człowieka. Jej ojciec był owocem podobnego wymuszenia. Ojciec Anity, dziesięć lat starszy od jej matki, pochodził z Harrisonburga w Wirginii, jakieś dwanaście kilometrów na północ od Bridgewater, gdzie w 1853 roku urodziła się jej matka. Matka ojca, kobieta o imieniu Sarah, urodziła się bez nazwiska. Oboje rodzice Anity nie znali swoich ojców, a ona sama nie miała serca do tych białych ludzi, poza tym, że spłodzili jej matkę i ojca, którzy z kolei ją powołali do życia. Już jako studentka Vassar poczuła dla nich coś w rodzaju wdzięczności za to, że obdarzyli ją dostatecznie jasną skórą, by mogła zostać przyjęta na tę uczelnię. Jak Homer Plessy – gdyby nie powiedziała nikomu, że jest Murzynką, nikt by się tego nie domyślił. Rozważania Anity przerwała Lottie, otwierając drzwi do jej sypialni i zastając ją na kolanach, z brodą przyciśniętą do piersi. – Anito! – krzyknęła Lottie, wpadając do niewielkiego pokoiku. – To nie jest pora na modlitwę. Wieczorem w kaplicy będzie czas na rozmyślania. Mamy bardzo trudną sytuację. Nie wstając z klęczek, Anita odwróciła się do Lottie. Współlokatorka była osobą, która najwyraźniej piękniała, kiedy życie wokół stawało się gorączkowe, jakby nuda i rutyna sprawiały, że nie mogła błyszczeć. – Anito, proszę cię! Przestań się modlić i posłuchaj – powiedziała Lottie, siadając na łóżku. – Mam bardzo złe wieści. Zaniepokojona Anita wreszcie wstała z klęczek.